Ja, Bona - Janina Lesiak - ebook + audiobook

Ja, Bona ebook i audiobook

Janina Lesiak

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bona Sforza di Aragona, żona króla Zygmunta Starego i matka Zygmunta Augusta – ostatniego z dynastii Jagiellonów idzie przez życie kierując się dwoma drogowskazami: słowem „chcę – voglio“ i „muszę – must“.

Jest niezwykła. Nie mieści się w swoich czasach, przerasta sobie współczesnych, triumfuje i ponosi klęskę. Nie da się jej zamknąć w żadnych ramach, ocenić i pojąć, bo należy do kobiet nieujarzmionych i nieokiełznanych w swym pragnieniu osiągnięcia wszystkiego, co służy państwu i dynastii.

Taka byłam – mówi – posłuchajcie, może uda się wam uniknąć moich błędów.

Inteligencja i odwaga, to według autorki książki najbardziej charakterystyczne cechy Bony. I może jeszcze to, że nie umiała kochać, bo jej tego nie nauczono...

Ja, Bona – to próba zrozumienia matki, żony, teściowej i władczyni; taka kolejność wydawała się autorce słuszna i właściwa. Czytelnicy ocenią, czy miała rację?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 175

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 54 min

Lektor: Joanna Gajór

Oceny
3,5 (18 ocen)
5
2
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mojemu mężowi Wiesławowi

– z miłością

Rozdział pierwszy

VOGLIO – CHCĘ!

Po polsku włoskie słowo voglio, czyli „chcę”, brzmi niemiło.

Jest zgrzytliwe, przypomina świst bata, niespodziewane klaśnięcie albo brzęk tłuczonego szkła. Ma w sobie nagły przymus i wymaga posłuszeństwa.

Nie ułatwia negocjacji, wręcz nie daje na nie szans. Przywołuje do porządku, napomina, czasem ostrzega…

Voglio jest bardziej konsyliacyjne. Łatwiej się go słucha, szczególnie wtedy, gdy wypowiadają je kształtne, różowe i słodkie usta.

Wówczas nie brzmi groźnie, nie jest podporządkowujące; można udawać, że znaczy tyle samo co „proszę”. Oczywiście nie znaczy tyle samo, ale kto by się tym przejmował?

Zygmunt I Jagiellon, syn Kazimierza Jagiellończyka i Elżbiety Rakuszanki, król Polski i Wielki Książę Litewski, urodzony w pierwszy dzień 1467 roku, owdowiały pięćdziesięciolatek, jest pewny, że sobie z tym włosko-polskim „chcę” poradzi. Wprawdzie kanclerz Krzysztof Szydłowiecki, który niechętnie patrzy na principessę z Bari[1], przestrzega, że Bona Sforza ma smoka w herbie, ale Zygmunt nie słucha.

Obiecuje, że o tym pomyśli. Teraz ma na głowie Moskwę i Habsburgów, ale jutro, pojutrze, niedługo rozważy za i przeciw, zastanowi się, przekalkuluje…

Do głowy mu nie przychodzi, że przez prawie cztedzieści lat polska polityka będzie naznaczona tym kobiecym „chcę” i że on sam wielokrotnie się o nie potknie. Czasami – boleśnie…

***

Równonoc jesienna roku pańskiego 1527 wypada dwudziestego trzeciego września, w pachnący wrzosem, mglisty i ciepły piątek.

Urodzeni tego dnia przychodzą na świat w znaku Wagi. Są przeznaczeni do sprawowania władzy, no, chyba że los zdecyduje inaczej, wprowadzając chwilowy bałagan w gwiazdach, ale na to, jak powiadają astrolodzy – nie ma mądrych.

Taki dzień sprzyja niezwykłym, często mrocznym zdarzeniom, bo zaczyna się czas dominacji nocy nad dniem. Niebem rządzi niecierpliwa, lekkomyślna, beztroska Wenus, słońce jest w upadku, pojawiają się siły, którymi natura próbuje utrzymać szale wagi w jakiej takiej równowadze.

Te wydarzenia wyglądają niewinnie, nie zapowiadają niczego złego i nagle trach… stare się kończy, nowe nie zaczyna, albo zaczyna koślawo i chwiejnie, przypominając młody kłos naznaczony plamami brunatnej rdzy. Jeszcze się dobrze nie ukształtował, a już marnieje i ginie.

Człowiek po latach mówi: gdybym wtedy wiedział… Wydaje mu się, że gdyby był uważny i przezorny, mógłby uniknąć tego, co się stało. Czasami chodzi o drobiazgi, ale bywa, że jedna chwila zmienia losy państwa, narodu, dynastii.

W równonoc jesienną roku pańskiego 1527 tak się właśnie stało!

Mech pod modrzewiami rosnącymi w Puszczy Niepołomickiej jest wilgotny i srebrny od rosy, bo dopiero co opadła poranna mgła. Słońce tka z niego kobierzec piękniejszy niż arrasy na Wawelu, malujac złote plamy na brązie, szarości, zieleni i seledynie. Dopóki się na niego nie spadnie z wysokości końskiego grzbietu i nie trafi na gruby konar podparty płaskim głazem, wydaje się miękki i bezpieczny.

Trzydziestotrzyletnia Bona Maria Sforza, małżonka sześćdziesięcioletniego Zygmunta I Jagiellona, leciutko unosi się na siodle, wypatrując grubego zwierza.

Kocha polowanie! Tego dreszczu od czubka głowy do pięt nie da się do niczego porównać. Policzki jej różowieją, oczy lśnią diamentowym ogniem, silne, smukłe ramiona mocno trzymają wodze końskiego ogłowia. Siedzi zgrabnie na krzesełkowej, książęcej kulbace, opierajac stopy o deseczkę umocowaną po lewej stronie końskiego brzucha. Ma na sobie suknię z podwyższonym stanem ładnie podkreślającym piersi i maskujacym talię oraz krótki, fałdzisty surkot z rozciętymi rękawami, oblamowany kunim futrem. Jasne warkocze chowa pod aksamitnym beretem fantazyjnie porozcinanym na bokach i ozdobionym klejnotami. Wyglada uroczo… Wie, że się podoba nie tylko małżonkowi, ale i panom z Rady Królewskiej, senatorom, dworzanom, a nawet szaraczkom porozstawianym przy koniach.

Lubi, gdy ją podziwiają. Potrzebuje tego, bo mimo pozornej pewności siebie jest w istocie niewiastą świadomą własnych niedostatków. Pragnie jednak, aby poza nią nikt ich nie dostrzegał. Chce uchodzić za niedościgły wzór. Łaknie hołdów i adoracji!

Spod zmrużonych czarnych rzęs obserwuje polanę. Widzi klatkę z niedźwiedziem specjalnie sprowadzonym z Litwy, niesioną, a właściwie turlaną przez kilku silnych naganiaczy. Słyszy jazgot szalejących psów i pohukiwania łowczych. Jej serce bije mocno i radośnie. Oddycha głęboko, wciągając w płuca wonne powietrze; jest szczęśliwa i przyjemnie podniecona. „Nie ma nic przyjemniejszego niż łowy” – myśli. „To dopiero uciecha!”

Wprawdzie zaraza szalejąca w Krakowie nie jest najlepszą okazją do szukania rozrywek, ale skoro już trzeba było uciekać z morowego miasta, ani król Zygmunt, ani ona nie odmówią sobie przyjemności łowów – tym bardziej, że przez następne miesiące zamiast łęku na końskim grzbiecie będzie miała miękkie krzesło i nudne łoże.

Królowa jest w ciąży. To już piąty miesiąc, więc zaraz każą jej się oszczędzać, choć jest silna, zdrowa i jak żadna inna zdatna do rodzenia. Udowodniła to pięciokrotnie, dając dynastii Jagiellonów najpierw Izabelę, w rok później Zygmunta, dwa lata po nim Zofię, dalej w ciągu trzech następnych lat Annę i Katarzynę. Czuje, że teraz znowu będzie syn; jest tego pewna, dlatego tak jej błyszczą ciemne oczy, a z gładkiej twarzy nie schodzi pogodny uśmiech.

Wszystkie kobiety znające się na połogach twierdzą, że to piękno jest oczywistym znakiem męskiego potomka, bo jak powszechnie wiadomo, syn dodaje matce urody, a córka ją odbiera.

Zapowiedzią syna ma być także szpiczasy brzuch, taki jak przy Zygmuncie. Z królewnami było inaczej; pancia[2] rozlewała się aż do bioder, była podobna do wyrośniętego ponad miarę bochna chleba. Bona cieszy się, bo dzisiaj spod wydatnego, kształtnego biustu wygląda nie wielki babzun, tylko foremna bułka, okrągła i zachęcająco apetyczna.

Nad lewym biodrem, trzy palce od pępka, czuje mocne plaśnięcie, potem następne i jeszcze jedno. Uśmiecha się, że królewicz (jest pewna, że to królewicz) tak dokazuje! Kopie, wierci się, daje znać, jakim jest zdrowym, energicznym dzieckiem i jak się krzepko zapowiada.

Nadal trzymając uzdę lewą ręką, zębami zdejmuje z prawej rękawiczkę i czule dotyka tego miejsca, gdzie pulsuje nowe życie.

– Silenzio[3] – szepcze. – Piano, amore mio…[4] Nie teraz. Później…

Jest szczęśliwa. Dotąd miała niewiele takich słodkich, miłych chwil, więc kiedy przychodzą, natychmiast je rozpoznaje, bo przynoszą ze sobą ciepłą błogość i spokój. Normalnie jest tak, jakby była zasznurowana od środka i mogła oddychać tylko ustami i gardłem, więc cieszy się, kiedy ta obręcz puszcza. Wciąga w płuca powietrze pachnące przejrzałym wrotyczem i macierzanką. Lubi tę woń. Jest pewna, że ten malutki pod jej równo bijącym sercem także to czuje.

Pochyla głowę, jakby chciała zapytać, czy ma rację, i na chwilę taci widok tego, co się dzieje przed nią. Dopiero krzyki i psi skowyt każą jej znowu spojrzeć na zieloną płachtę mchu, nagle poznaczonego żywą czerwienią. W pierwszej chwili nie rozumie, dlaczego dworzanie się przewracają, uciekają, machają ramionami i przeraźliwie wrzeszczą. Nie pojmuje także, czym jest ta ogromna brunatna kula tocząca sią wprost na nią; dopiero po paru sekundach rozpoznaje w niej oszalałego niedźwiedzia, który uwolniony z klatki pędzi przed siebie, rozrywając pazurami ogary, płosząc konie, roztrącając, kalecząc i gniotąc myśliwych.

Już jest przy podkomorzym Sylwestrze Ożarowskim, który próbuje osłonić królową. Przewraca go razem z koniem, zostawiając na zadzie ogiera krwawe ślady pazurów, potem podnosi się na tylne łapy i z rozdziawionym pyskiem idzie na Bonę.

Do końca życia królowa zapamięta łeb swego wierzchowca zadarty tak wysoko, że ona, siedząca z tyłu, ogląda skórzany naczółek wysadzany srebrnymi ćwiekami. Zapamięta także wysokie niebo widoczne między koronami jesionów, dębów i modrzewi. Jest błękitne, wyglada jak wielkie oko spokojnie obserwujące to, co się dzieje na dole. Zanim Bona runie na ziemię, zanim uderzy krzyżem i miednicą w wystające korzenie (jeden z nich rozharata jej pośladek), zanim straci przytomność, a potem ją odzyska pod wpływem przeszywającego bólu w dole brzucha, zanim przedwcześnie urodzi, ten lazur na górze pociemnieje i zgaśnie. Zupełnie jakby i on się przestraszył tego, co zobaczył…

Próbuje się podnieść, ale to niemożliwe. Znowu mdleje. Jeszcze nie boi się o dziecko, jeszcze jest pewna, że nic mu nie będzie, bo przecież żaden horoskop nie uprzedzał o nieszczęściu, ale pierwszy, drugi, trzeci skurcz uświadomi jej, że ten rozrywający ból nie jest rezultatem zwyczajnego stłuczenia kości, że się zaczęło i że nie może niczego powstrzymać, choćby nie wiem jak chciała, że nic nie pomoże nieoddychanie i zaciskanie nóg ani modlitwy. Że się stało najgorsze i nie do odwrócenia!

Na futrzanej płachcie zaniosą ją do myśliwskiego zamku. Przyjdą godziny nadziei, bo maluteńki chłopaczek będzie oddychał i popiskiwał, więc Bona chwyci się tego pisku jak lecący w przepaść chwyta się gałęzi drzewa rosnącego nad rozpadliną i będzie się jej trzymała… długo, bardzo długo… prawie cały następny dzień.

Kiedy pisk ucichnie, pomyśli, że urodziła pięcioro dzieci, a nigdy nie widziała tyle krwi, i jeszcze pomyśli, że pewnie umiera, ale nie od upadku i poronienia, tylko z rozpaczy, bo przecież nie da się żyć, kiedy pęknie serce.

Do końca życia nie wybaczy królowi Zygmuntowi, że kazał sprowadzić tę bestię. Nigdy głośno tego nie powie, bo jest sprawiedliwa i przyznaje, że sama chciała polowania ze szczuciem niedźwiedzia, ale pretensję do małżonka będzie żywić choćby po to, żeby unieść ciężar własnej winy. Gdyby musiała ją nieść samotnie, nie dałaby rady, więc zaprzęgnie króla, dworzan, medyków, los, złe uroki, czary, żeby tylko jej było lżej.

Nigdy nie pogodzi się z nieszczęściem Jagiellonów i przeczuciem upadku dynastii.

Będzie się łudziła, że urodzi następnych synów, ale medycy jej tę nadzieję odbiorą. Po ciężkiej i długiej chorobie usłyszy, że stała się bezpłodna, że jedyną szansę na sukcesję tronu ma widzieć w siedmiolatku Zygmuncie Auguście i że w związku z tym musi go strzec jak źrenicy oka!

W zamkowej kaplicy zbudowanej jeszcze przez Kazimierza Wielkiego ułożą malutkiego Olbrachta do wiecznego snu. Zanim spocznie na Wawelu, u boku ojca, minie dwadzieścia lat.

Bona, jak nietoperz owinięta czarnym welonem, już wtedy nieforemna i brzydka, pomyśli, że dla niej po tamtym piątku słońce już nigdy nie zaświeciło tak mocno jak wcześniej, a świat zaczął się mroczyć i stygnąć, więc faktycznie musiała to być smutna, złowroga, jesienna równonoc.

Przez prawie sześć niedziel leżąc w gorączce, przypomni sobie wiele spraw, i pomimo trawiącej ją słabości w końcu dojdzie do ładu z samą sobą, bo Bona jak to Bona: zanim się za coś weźmie, musi być pewna, że warto!

Wstanie z łoża i wróci na Wawel, wcześniej przyjrzawszy się sobie jak obcej… To ją wzmocni lepiej niż lekarstwa. Pełni sił nie odzyska, ale poczuje się zdrowsza. „Chcę żyć!” – powie. „Chcę, bo beze mnie wszystko się zawali!”

Dawno temu jej spowiednik Włoch Lizmanin przestrzegał, że niepohamowane i namiętne voglio jest najprostszą drogą do czyśćca.

– Kiedy mówisz „chcę”, twoja wola jest sprzeczna z wolą Boga Stwórcy, który wszystko po swojemu zaplanował i ułożył. Twoje „chcę” jest jak kamień rzucany w czystą wodę; mąci ją i rozbija niczym zwierciadło, w którym odbija się porządek natury. Kara za to musi być surowa…

– Jaka? – pytała, ale tylko dlatego, że nie wypadało lekceważyć duchownego i jego przestróg.

– Dopiero w szarości czyśćca dane ci będzie zobaczyć i poznać, ile straciłaś i co zepsułaś swoim uporem. Ujrzysz, co było, i pojmiesz, którą drogą iść powinnaś, a którą poszłaś z wygody, lekkomyślności albo pychy. Nic przed tobą nie będzie zakryte, ani twoje straty i błędy, ani nieszczęścia tych, którzy zapłacili za twoje „chcę”. Będziesz chciała się cofnąć, ale zrozumiesz, że wszystko, co zrobiłaś, już się stało, więc odwrócić tego nie zdołasz!

– Straszna pokuta – mówiła, a on kiwał głową, że tak, straszna, ale sprawiedliwa i słuszna, więc trzeba pohamować swoje chęci. Nie słuchała, tym bardziej że Lizmanin wkrótce przystąpił do protestantów i przestał się dla niej liczyć.

Teraz to „chcę” znowu jej się przyda. Gdyby mówiła „chciałabym”, brzmiałoby to słabo i prosząco, dawałoby możliwość niespełnienia jej życzeń, otwierało furtkę nieprzyjaznym siłom, więc nie ma wyboru. Tylko kategoryczne voglio jest jej ratunkiem i siłą.

Najpierw będzie leżała nieruchomo. Wyprostowana, z grubymi ręcznikami wsuniętymi pod biodra, z piętami opartymi na sukiennym wałku i prawie płasko ułożoną głową przestraszy króla, który pomyśli, że umarła i zacznie głośno wołać pomocy medyków. Jego krzyk przerwie dopiero młody doktor Józef Struszek, którego cały Kraków zna jako specjalistę od pomiarów tętna i który każe zdjąć z rąk Bony wszystkie pierścienie, nawet ten zaręczynowy, zwany amoro di fielde[5], z olbrzymim gwiaździstym diamentem i wyrytą na obrączce inskrypcją: Benedicat te Deus et crescere faciat gentem magnam[6], później obejrzy paznokcie, stopy i kostki królowej, a następnie będzie długo przyciskał opuszki swoich palców do jej bezwładnych przegubów.

Bezsilne dłonie Bony zacisną się w pięści tylko raz, kiedy usłyszy, że jej syn nie żyje.

Potem znowu zastygnie jak woskowa figura. Minie wiele dni, zanim zacznie się przewracać na boki, potem kręcić i zrzucać kołdrę, jeszcze potem kulić, zwijać się i szamotać w niepohamowanym płaczu.

Przewlecze się wiele listopadowych i grudniowych dni i nocy, zanim przejdzie do okna. Będzie tam długo stała, patrząc w szarzejący półmrok sypiący drobnym śniegiem. Pod wieczór ten śnieg zmieni się w zamieć i trzeba będzie przekopywać drogi, kiedy królowa zdecyduje, że wraca do Krakowa.

Na Wawelu wszyscy dostrzegą, że się zmieniła; jest szczuplejsza i porusza się mniej płynnie, widać, że ciągle nie doszła do pełni sił. Ma oczy jak ze szkła, łatwo traci cierpliwość, szybko się irytuje, a jej voglio świdruje w uszach i kłuje niczym oset.

Zawsze miała ognisty temperament, ale dopiero teraz zaskoczy dwór i króla prawdziwą furią; będą plotkować, że ni z tego, ni z owego zaczęła wrzeszczeć, wytargała za uszy nieposłusznych służących, a potem podrapała sobie twarz, wyrywała włosy, klęła, rzucała się na podłogę i kaleczyła piękne ręce o framugi drzwi i okien! I z jakiego powodu? Pewnie ktoś się jej sprzeciwił. Nie rozumiał, że „chcę” królowej Bony musi mieć moc sprawczą, i to subito[7]!

O dziwo, nadal wygląda prześlicznie. Ma te swoje czarne brwi i rzęsy, co przy jasnozłotych włosach stanowi urocze przeciwieństwo, nadal zachwyca białymi, równymi zębami i zgrabną figurą, ale rzadziej się uśmiecha. Jej piękne oczy błyszczą, jednak nie ma w nich ciepła, nawet głos brzmi inaczej: ostrzej, bardziej wymagająco, surowiej…

Mówią, że cierpi.

Mogłaby sobie pomóc, gdyby wzorem poprzedniczek znalazła pociechę w wierze. Gdyby uznała, że Bóg tak chciał i nie ma co się sprzeciwiać Jego wyrokom; łatwiej by je wtedy zniosła.

Ale ona nie jest dość pobożna, żeby się tak poddać. Marudzi i gębuje nawet wówczas, gdy staje wobec woli Stwórcy.

– Perché?[8] – pyta, jakby nie wiedziała, że Bogu takich pytań się nie zadaje. – Perché io?![9]

Bona Sforza ma umysł analityczny, naturę chłodną, charakter niepokorny. Poprawnie wypełnia obowiązki wobec Kościoła, odbywa pielgrzymki, składa kosztowne ofiary, haftuje ornaty, uczestniczy w mszach i nabożeństwach, modląc się akurat tyle, ile potrzeba, ale w jej religijności nie ma żaru, posłuszeństwa i pokory. Nie ma ufności i przeświadczenia, że sprawami, które uważa za własne, kieruje ktoś nieskończenie mądrzejszy od niej. Niby ją tego uczono, niby wierzy, że tak w istocie jest, ale gdy przychodzi jej schylić głowę przed Stwórcą, ma sztywny kark.

„Skoro o bezpieczeństwie i ciągłości dynastii decydują synowie – myśli – nikt mnie nie przekona, że posiadnie jednego następcy jest lepsze niż posiadanie dwóch albo nawet trzech! Jaki sens miało odebranie Jagiellonom takiej szansy? Czemu mnie – z urzędu powołaną, a z natury zdolną do rodzenia królewskich synów, Bóg skazał na bezpłodność, wcześniej dając aż cztery córki?! Nikt mi tego nie wytłumaczy, a gdyby się nawet starał – nie uwierzę!”

Skoro wiara nie koi rozpaczy, pozostaje jej znaleźć inny sposób szukania sensu w tym, że się chodzi, mówi, porusza, je, pije, czasem śpi. Jest stworzona do wielkich celów, te małe, codzienne, zwyczajne ją nudzą. Ma ambicję, inteligencję, mądrość, energię, wolę i potrzebę działania; nic dziwnego, że w końcu wybierze politykę. Trudno się temu dziwić tym bardziej, że Bona Sforza należy do kobiet, którym się wydaje, że dźwigają losy innych i że te losy od nich zależą!

Gdyby naprawdę ruszyła głową, musiałaby przyznać, że się myli, bo ludzie, nawet sobie najbliżsi, są zawsze osobni i każdy idzie własną drogą, tylko na chwilę mijając się z podobnymi sobie wędrowcami. Czasami jest to szeroki gościniec, czasami wąska ścieżka pełna kamieni i wybojów, ale nawet gdyby ktoś już tamtędy szedł, następnym wcale nie będzie łatwiej, bo na tym samym piachu każda stopa odciska się inaczej, zostawiając ślad właściwy tylko sobie.

Bona Sforza to zrozumie, ale dużo później; na razie prostuje ramiona, unosi głowę i sprawdza, jak jeszcze daleko do celu. Jest pewna, że dojdzie. Jest silna i chce… Voglio!

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

[1]Bari – miasto i gmina w południowych Włoszech, położone nad Adriatykiem.

[2] wł. brzuch

[3] wł. cicho

[4] wł. Cichutko, kochanie.

[5] wł. ręka w rękę

[6] łac. Niech cię Bóg błogosławi i pomnaża ród wielki.

[7] wł. natychmiast

[8] wł. Dlaczego?

[9] wł. Dlaczego ja?

Rozdział drugi

MUST – MUSZĘ

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © Janina Lesiak

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-456-2

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Na okładce wykorzystano obraz „Dama z jednorożcem” Rafaela Santi

Skład i łamanie książki: Jacek Antoniuk

Korekta: Jolanta Stal

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka