Ojciec, czyli o Pieronku - Szymon J. Wróbel - ebook

Ojciec, czyli o Pieronku ebook

Szymon J. Wróbel

4,8

Opis

Biskup Tadeusz Pieronek – wyrazisty sekretarz generalny Episkopatu Polski, bezkompromisowy kapłan w czasach trudnych pytań o konstytucję,  Unię Europejską czy miejsce Kościoła w demokracji. Z bagażem wojennych i PRL-owskich przeżyć. Kim jest i czy aby nie patrzymy na niego tylko przez pryzmat pojedynczych wypowiedzi?

Jaki wpływ na historię tego Biskupa z Żywiecczyzny, urodzonego w 1934 roku, miało pochodzenie, rodzina, sobór watykański II? Jaki wpływ miała kultura góralska, poezja, wysiedlenie i mało znana historia jego wybitnego taty?

    Znakomita książka. Dla zainteresowanych historią, ale i współczesnością. Dla wierzących i dla ateistów. Dla poszukiwaczy sensu życia, ale i dla tych, co chcą poczytać w podróży; anegdoty, zdumiewające ciekawostki, szczególiki z barwnej przeszłości Żywiecczyzny i ważnych wydarzeń w dziejach Kościoła katolickiego ostatniego ponad półwiecza, relacjonowanych przez świadka i uczestnika. Cały ciąg wywiadów: jako chętni i gadatliwi rozmówcy m.in.: Monika Olejnik, Jerzy Owsiak, Jacek Żakowski, Marek Zając, Janusz Gajos, a także ksiądz Adam Boniecki, prezydent Aleksander Kwaśniewski, do tego jeszcze wiersze ojca Tadeusza Pieronka – Władysława – i solidny wywiad z samym księdzem biskupem, postacią niezwykłą, piękną, gdy trzeba krnąbrną, w sumie fascynującą. Polecam.                                           

                                                                                                                                     Jacek Fedorowicz

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Materazzi1981

Dobrze spędzony czas

Ciekawa.
00

Popularność




IN VERITATE — W PRAWDZIE

biskupie zawołanie Tadeusza Pieronka

WSTĘP

Ktokolwiek, gdziekolwiek i kiedykolwiek będzie czytał tę książkę, należą mu się na samym początku odpowiedzi na dwa ważne pytania: jak doszło do jej napisania i po co powstała? Spieszę więc z wyjaśnieniami.

W marcu 2016 roku pracowałem nad swoim drugim filmem dokumentalnym pt. Z domu… W tym samym czasie odbywały się Dni Tischnerowskie w Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku. Miałem przyjemność uczestniczyć w nich na zaproszenie bohatera mojego pierwszego filmu – pana Kazimierza Tischnera. Wieczorem spotkaliśmy się w kilka osób na kolacji, był między innymi Wojciech Bonowicz, rozmawialiśmy o księdzu Janie Kaczkowskim, którego stan zdrowia pogarszał się wówczas z dnia na dzień. Rozważaliśmy, ile dobra i pięknych myśli zostawi po sobie. Ostatecznie ksiądz Jan zmarł 12 dni po naszej rozmowie. Ale właśnie podczas tego spotkania Wojtek zauważył, że ostatnią nieudokumentowaną, a zarazem wielką postacią polskiego Kościoła jest biskup Pieronek i powinienem mu się bliżej przyjrzeć. Byłem wtedy myślami przy innym projekcie, nie miałem pomysłu na film o biskupie. Temat jednak powrócił, kiedy kilka dni później zadzwoniła do mnie pani Małgorzata Kasperek, dyrektor Przedszkola im. Władysława Pieronka w Radziechowach na Żywiecczyźnie. Stwierdziła, że skoro robię film o wysiedleniach z Żywiecczyzny w ramach tzw. Aktion Saybusch, to może zainteresują mnie dokumenty dotyczące wysiedlenia rodziny Pieronków. Pokazała mi wiele ciekawych materiałów, opowiedziała o ojcu księdza biskupa, panu Władysławie, dała do przeczytania kilka jego wierszy. To wszystko zrobiło na mnie duże wrażenie. Legionista, działacz społeczny i samorządowy… w trudnych czasach, na wojennych tułaczkach piszący wiersze! Historia taty musiała mieć duży wpływ na późniejsze losy synów, w tym Tadeusza – to była moja pierwsza myśl. A w głowie zaczęły układać się sceny nowego filmu. Później odbyłem wiele spotkań z kustoszem pamięci po tacie panem Mieczysławem Pieronkiem i jego życzliwą oraz pomocną żoną Barbarą. Dzięki serdeczności i wzajemnemu zaufaniu udało się zrobić film, który jest ważny i potrzebny, podobnie jak ważne są słowa biskupa Tadeusza Pieronka oraz jego chęć odpowiadania na najtrudniejsze pytania młodych ludzi, którym z Kościołem niekoniecznie jest po drodze.

Książka powstawała równolegle. Wiedziałem, że mamy ciekawych bohaterów oraz historie, które nie wejdą do filmu, a nie powinny zostać zapomniane. Po premierze stwierdziłem, że ten materiał uzupełnimy o dodatkowe rozmowy z ludźmi, którzy mieli okazję poznać księdza biskupa, oraz, co bardzo ważne, nigdy niepublikowane wiersze Władysława Pieronka. W filmie pojawiają się szczątkowo, a tutaj dzięki uprzejmości rodziny można dotknąć twórczości taty pana Mieczysława i księdza biskupa. W tych wierszach jak w tafli wody możemy przyjrzeć się nie tylko emocjom i historii rodziny Pieronków, ale i dawnej Polski.

Krzysztof Kieślowski mówił: „Robiłem filmy po to, żeby porozmawiać z ludźmi... Nie chciałem rozmawiać o byle czym, bo szkoda na to czasu i pieniędzy. Szkoda życia”. Uważam, że ta myśl Mistrza jest uniwersalna i ważna dla wielu twórców, w tym również dla mnie. Szeroko pojęta kultura, sztuka, bez względu na to, czy środkiem jej wyrazu jest film, książka, wiersz czy obraz, powinna być przestrzenią pobudzającą do myślenia, dyskusji ponad podziałami. Liczę, że ten projekt taki będzie.

Z góralskim pozdrowieniem! Hej!

Szymon J. Wróbel

Andrzej Banaś

„BISKUPI CZUJĄ SIĘ TAK UTWIERDZENI NA SWOICH TRONACH, ŻE WIZJA KOŚCIOŁA SOBOROWEGO NIE JEST IM POTRZEBNA, BO MAJĄ WŁADZĘ.

I UWAŻAJĄ, ŻE LEPIEJ MYŚLĄ NIŻ WSZYSCY CI, KTÓRYMI RZĄDZĄ, BO… SAM NIE WIEM – MYŚLĄ, ŻE MAJĄ NATCHNIENIE?

TRZEBA BIĆ NA ALARM: BISKUPSTWA TO W POLSCE DWORY. A DWÓR I SŁUŻBA TO FAŁSZYWA WIZJA KOŚCIOŁA”.

Biskup Pieronek dla „Gazety Wyborczej”

Tadeusz Pieronek na schodach Trinità dei MontiArchiwum rodziny Pieronków

WYWIAD Z BISKUPEM TADEUSZEM PIERONKIEM

Nie jestem Woodym Allenem, żeby występować w każdym swoim filmie. Dlatego do rozmowy z biskupem wytypowałem Michała Lewandowskiego. Poznaliśmy się kilka lat temu, jego teksty nie były mi obce i miałem poczucie, że idealnie się do tego nadaje. Dostarczyłem mu materiały, kilka razy spotkaliśmy się, żeby omówić przebieg tej rozmowy. W końcu pewnego dnia w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie, na dużej scenie zaczęliśmy nagranie…

Michał Lewandowski: Księże Biskupie, gdybym zapytał o najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa związane z rodzinną miejscowością, najbardziej unikatowe, co by to było?

Biskup Tadeusz Pieronek: To bardzo odległe czasy. Wspomnienia są, nie wiem na ile autentyczne, na ile zmyślone, dorobione do tej młodości. Pierwsze? Wielka zima. Było tak dużo śniegu, że ja – oczywiście wtedy malutki, więc to nie powinno dziwić – chodziłem takimi śnieżnymi korytarzami, które mi sięgały po głowę. Któregoś razu posadzono mnie na konia, żebym się przejechał, spadłem i potłukłem się. Pamiętam też, że w przedszkolu grałem żabę w przedstawieniu. Do tego się tylko nadawałem, bo byłem najmłodszy i najmniejszy.

A wspomnienia związane z rodzicami?

Pamiętam mamę, jak w czasie Wielkiego Postu śpiewała jedną z pieśni pasyjnych, już nie pamiętam dokładnie jej słów, ale to wówczas zrodziła się we mnie pierwsza myśl o kapłaństwie. Pewnego rodzaju skłonność ku religijności. Ojca nie pamiętam z tych najmłodszych lat. Rzadko bywał w domu. Kiedy rozpoczęła się II wojna światowa, wyjechaliśmy wozem z wioski do Starego Żywca, który później został zalany. Dziś, jak wiadomo, jest tam Jezioro Żywieckie. Tam nas ostrzelały samoloty niemieckie, ale szczęśliwie udało nam się wrócić do domu. To była panika. Przyszedł wróg i trzeba uciekać. Tylko gdzie? Bardzo wielu ludzi zachowało się w ten sposób, zabierając ze sobą jakieś tobołki. Niemcy dotarli do wsi bardzo szybko. Być może już na drugi dzień wojny. Pamiętam ich, zwłaszcza scenę, gdy weszli do naszego domu. To byli Ślązacy, którzy znali język polski. Siedziałem pod krzesłem obok stołu i trzymałem w ręce tłuczek do mięsa. Powiedziałem na głos, że: „Jo tego wasego Hitlera bił połkom łod miynsa”. To mogło się źle skończyć. Na szczęście oni tego nie usłyszeli, a któryś z rodziców szybko mnie stamtąd zabrał.

Rodzice przed wojną zajmowali się…

Ojciec prowadził sklep kolonialny z różnego rodzaju produktami, które były potrzebne na wsi. Sprzedawał żywność – stała na przykład beczka ze śledziami – jakieś materiały i podstawowe narzędzia rolnicze. Nie był to jedyny sklep we wsi, ale za to w centrum. Ojciec zajmował się dostawami towarów do sklepu. Praktycznie sklep prowadziła mama, pomimo innych licznych obowiązków, bo przecież wychowywała kilkoro dzieci, pracowała też w polu. Do pomocy przychodziła jakaś dziewczyna. Poważnym problemem było tzw. branie na burg, czyli na przysłowiowy zeszyt, gęsto zapisany, lista osób biorących produkty bez płacenia była dość długa. Ludzie wtedy biedowali. Poza tym uważano, że jak ktoś ma sklep, to jest bogaty i nie trzeba mu płacić. Mama należała do osób bardzo wrażliwych i czasem z tego powodu dostawała od taty reprymendę, że nie może tak często ulegać, bo my też musimy z czegoś żyć. Sklep musi się rozwijać i przynosić dochody. Gdy przyszła wojna, wszystko przepadło. Poza tym ojciec sprawował funkcję wójta w gminie Zabłocie. To część dzisiejszego Żywca z przyległymi wioskami, jak Radziechowy, Lipowa, Leśna, Ostre, Słotwina, Sienna. Żywiec był miastem zamkniętym dla Żydów na podstawie jakiegoś przywileju, natomiast mogli oni osiedlać się w Zabłociu i tam prowadzić interesy.

Później była Szkoła Podstawowa w Radziechowach…

Do szkoły podstawowej nie mogłem chodzić, bo akurat wtedy wybuchła wojna. Przed wysiedleniem rodziny zostaliśmy wraz z moim starszym bratem Mieczysławem wywiezieni do Kęt, do mojego wujka, czyli brata mamy, który pełnił tam funkcję proboszcza. Zdawaliśmy sobie sprawę, że czeka nas wysiedlenie, ponieważ niektóre wioski z okolicy zostały wysiedlone wcześniej. Myślę, że ojciec dość precyzyjnie wiedział, kiedy to nastąpi w Radziechowach. Wywieziono nas oraz ciocię z dwoma synami. Ciocia pochodziła z Radziechów. Była żoną polskiego oficera, który nie popierał marszałka Piłsudskiego i dlatego wysłano go na wschodnią granicę do Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP) w Kobryniu. Po 1935 roku wrócił do wojska i został przeniesiony do Poznania. Było chyba zrządzeniem Opatrzności Bożej, że w 1939 dostał się jako jeniec wojenny do niemieckiej niewoli i przebywał najpierw w Choszcznie (wówczas Oflag IIB Arnswald), a następnie został przeniesiony do Lubeki, gdzie przetrwał Offizierslager für kriegsgefangene Offiziere, jeden ze stu trzydziestu niemieckich obozów jenieckich, tzw. Oflag II D, skąd przysyłał listy. Po wojnie wrócił szczęśliwie do domu. Ciocia była z zawodu nauczycielką, w związku z czym mogła zająć się podczas okupacji naszym wykształceniem. Prowadziła tajne nauczanie. Prócz mnie i brata uczyła kilkoro innych dzieci, nie więcej jak dziesięcioro. Musieliśmy być dyskretni, bo przecież nas śledzono. Mieszkaliśmy najpierw na plebani, ale tam nie pamiętam, żeby była jakaś nauka. Gdy plebania została przeniesiona na peryferie miasta, ciocia mieszkała blisko kościoła w wynajętym domu z małym ogródkiem, do którego prowadziły wejścia z jednej i z drugiej strony. Tam przychodziliśmy na określoną godzinę, ale nigdy razem, by nie wzbudzać podejrzeń. W takiej prywatnej formie odbywaliśmy normalne lekcje z zakresu szkoły podstawowej, mnie udało się zrobić program do czwartej klasy. Pierwszy raz do normalnej szkoły w Kętach poszedłem po zakończeniu wojny i awansowałem po jednym dniu do klasy piątej. Już w kwietniu 1945 roku opuściliśmy Kęty. Poszliśmy z bratem na piechotę do Żywca, przez Porąbkę, pokonując drogę mimo wysadzonych mostów i niosąc ze sobą cały nasz dobytek. Wiedzieliśmy, że Radziechowy są już wyzwolone, bo Kęty zostały wyzwolone 28 stycznia, ale walki w Bielsku trwały jeszcze parę tygodni. Słyszeliśmy strzały i huk bomb. W Kętach przez pewien czas mieszkał rosyjski generał. Podobno bawiliśmy się z jego synem, który był w naszym wieku. Ubierał się jak ojciec w wojskowy mundur, nosił w kaburze atrapę pistoletu i wiódł prym w naszej grupie. Chociaż może nie był to prawdziwy syn generała, a tzw. syn pułku. Potem Rosjanie poszli dalej na front. W tamtym czasie chodziliśmy i zbieraliśmy broń, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia. Pamiętam, że któryś z kolegów znalazł porzuconą rakietnicę, naładował ją i wystrzelił. Gdyby źle wycelował, mógłby kogoś zranić lub nawet zabić. To był czas, jak już weszli Rosjanie. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że taka zabawa mogła być groźna. Pamiętam, że raz złapali naszych chłopaków, wsadzono ich do więzienia i ogolono im głowy, ale na drugi dzień wypuszczono do domu. W czasie okupacji myśmy oczywiście bawili się w wojnę. To jest najlepsza zabawa dla chłopaków. Oprócz pasania krów, które było naszym najważniejszym zajęciem, trzeba się było jakoś rozerwać. Budowaliśmy chaty z gałęzi i przygotowywaliśmy broń palną, dziwną i niebezpieczną. Potrzebny był kawałek patyka albo deski podobnej do karabinu i do niej wkładało się szprychę od roweru, w którą nabijało się „siarkę”. Za Niemców prochu się nie dostało, ale mieliśmy „siarkę” z zapałek. Blokowało się ją ołowiem z pomnika św. Jana Kantego, który przed wojną stał na rynku, a po nadejściu Niemców został zburzony, ale części kolumn, na których był osadzony, zostały porzucone przy kościele farnym, a przy spojeniach kolumn zostało sporo ołowiu – z niego korzystaliśmy m.in. na odlewanie żołnierzyków, które potem malowaliśmy, oraz na „kule” do naszych „karabinów”. Podkładało się zapaloną świeczkę pod tę szprychę umieszczoną na drucie i po chwili odpalało.

Niemcy nie zauważyli?

Zauważyli. Na szczęście nie złapali nas. To były niebezpieczne zabawy, można było komuś strzelić w oko i naprawdę zrobić krzywdę. Nie było to roztropne, ale tak się działo.

1 września 1939 roku – pamięta Ksiądz Biskup ten dzień?

Pamiętam ucieczkę wozem, na którym leżałem, i nalot samolotów niemieckich, których pewnie się wtedy bałem, jak inni. Trudno mi powiedzieć, czy to było dokładnie 1 września. Pamiętam jeszcze przedwojenne Wojsko Polskie maszerujące w uformowanym szeregu. Wtedy chyba pierwszy raz w życiu widziałem wojsko.

Jak wyglądało życie w czasie okupacji?

Mieszkaliśmy w piątkę na plebanii, na pierwszym piętrze, w sali, którą nam przydzielił wuj. To było sporej wielkości pomieszczenie z dużym stołem. Może jadalnia? Gdzieś tam po kątach nas rozmieszczono. Do dzieci należało pasanie krów od wiosny do jesieni. Były trzy krowy, o ile dobrze pamiętam, a jedna z nich nazywała się Krasula. To było poważne i odpowiedzialne zajęcie i swego rodzaju niewola, dlatego że musieliśmy to bydło wyprowadzać nie do ogrodu, który tam był koło domu i gdzie tylko w czasie świąt pasało się zwierzęta, ale trzeba było przeprowadzać je przez miasto w różnych kierunkach, tam gdzie były miejsca do wypasu. Jak się jedzie z Kęt w kierunku Porąbki – do dzisiejszego dnia stoi tam taki dom – chyba ze dwa kilometry trzeba było prowadzić te krowy, potem koło klasztoru Reformatów, obok cmentarza. Różnie. Trudność polegała na tym, że krowy trzeba było trzymać na uwięzi, by nie weszły w szkodę. Nie mieliśmy wówczas elektrycznych pasterzy, trzeba było iść z nimi i to wcale nie było łatwe.

Wujek był księdzem…

Wujek był księdzem, przed wojną prefektem bursy dla studentów w Chrzanowie. Dla nas był dobry. Nie mogliśmy na nic narzekać. Hołubił nas. Nie głodowaliśmy, ale też rarytasów nie mieliśmy. Pamiętam, że kiedyś na plebanię przyszła grupa czeskich żołnierzy współpracujących z Niemcami i któryś z nich dał mi czekoladę. To był rarytas. Mieliśmy tzw. przydziały. Ja chodziłem po chleb na rynek i czasem dostałem bułkę. To też było coś. Pamiętam, że z tych dostaw na kartki niekiedy otrzymywaliśmy kwargle. Bardzo dobry ser, gdzieś z okolic Bawarii. Do dziś można go kupić w Czechach. Dojrzewający złoty ser, który w przekroju przypomina znaleziony nad Bałtykiem bursztyn. Wtedy myśmy go dostawali w takim stanie, że trafiały się w nim czasem i robaki. Robaki się wyrzucało, resztę zjadało. Widocznie mi smakował, bo ostatnio jak wyjeżdżałem do Czech, to szukałem tego kwargla. Znalazłem. Smak jest porównywalny, tylko formy trochę mniejsze.

Przedszkole ‒ 1939 r. Tadeusz Pieronek w pierwszym rzędzie pierwszy z prawej. Na środku w welonie Barbara Sapeta (późniejsza żona Mieczysława Pieronka)Archiwum rodziny Pieronków

I komunia święta ‒ biskup w pierwszym rzędzie piąty od lewej, obok wujka ks. Jana Wolnego ‒ 1942 r.Archiwum rodziny Pieronków

Wspominał Ksiądz Biskup o rywalizacji między wujkiem a innym księdzem…

Domyślam się, o kogo chodzi. Zapewne o księdza Władysława Grohsa. Bardzo pozytywna postać. Na czym polegała ta rywalizacja wtedy między nimi, dziś nie mogę powiedzieć. Byłem świadkiem aresztowania księdza Grohsa przez Gestapo w domu pani Borgosz, gdzie mieszkaliśmy po wysiedleniu z plebanii razem z trzema innymi księżmi: księdzem Piątkiem, księdzem Schmidtem i właśnie księdzem Grohsem. Tutaj go znaleźli i zabrali do Oświęcimia. Przez krótki czas uczył mnie katechezy. Lekcje odbywały się w kaplicy św. Jana Kantego obok fary. Pamiętam, że na jednej z nich mój kolega Adam, rówieśnik i straszny nerwus, pokłócił się z nim, wstał, rzucił czapką o posadzkę i powiedział: ,,Mam tego dość! Zostanę Żydem!”. Jego brat Jacek był w wieku mojego starszego brata. Chodziliśmy do nich się bawić. Mieszkali na rynku. Ich ojciec był przedsiębiorcą – oczywiście nie w czasie okupacji – miał fabryczkę wyposażenia sportowego, tuż przed granicą Kęt z Nową Wsią. Była to rodzina państwa Bilczewskich, spokrewnionych z arcybiskupem Bilczewskim ze Lwowa. Jacek zginął na Mięguszowieckich Szczytach, a Adam zmarł w Murzasichlu, wracając z Tatr. Kiedyś, gdy byłem w Zakopanem, a chodziłem wtedy często po górach, jeden z przewodników przyniósł kominiarkę Jacka, którą znalazł właśnie pod Mięguszowieckim Szczytem. Taka była nasza młodość, bardzo koleżeńska z tymi ludźmi, z którymi przyszło nam współżyć w tamtych czasach. A konflikt między wujkiem a księdzem Grohsem… już wiem. Chyba chodziło o to, że kiedyś pasąc krowy w okolicach klasztoru Ojców Reformatów, poszliśmy do nich na jabłka. Oczywiście nielegalnie. Owoców nam nie brakowało, bo przecież były w ogrodzie plebańskim, ale pokusa okazała się silniejsza, zwłaszcza dla młodego chłopaka. Wiadomość dotarła do katechety i ksiądz Grohs zażądał, żeby nasz niecny występek wuj potępił na piśmie. Nie pamiętam, czy wuj to zrobił. Może tak, może nie. Ale chyba o to chodziło. To był drobny konflikt personalny, nic wielkiego. Ksiądz Grohs był kapelanem obwodu Armii Krajowej. Miał szczęście, bo przeżył obóz. To była bardzo pozytywna postać. Kardynał Sapieha polecił mu trudną misję dotarcia do więźniów w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, by można tam było odprawić mszę świętą i obdarzyć więźniów jakimś, choćby drobnym podarunkiem. W ten sposób stał się niebezpiecznym obiektem, wkraczającym w tajemnicę zbrodniczego obozu.

Auschwitz było blisko, mieliście świadomość tego, co tam się dzieje?

Oczywiście. Od Oświęcimia dzieliło nas kilkanaście kilometrów. Raz nawet pojechałem tam kupić buty. W Kętach widocznie nie było słynnych butów Bata, o których mówiło się: ,,buty Bata, papier, szmata”. Wtedy zobaczyłem kolumnę więźniów w pasiakach, których eskortowali mundurowi z karabinami i psami, bo oni z głównego obozu przechodzili codziennie do pracy w zakładach chemicznych i później tą samą drogą wracali, tylko w zmniejszonym składzie. Do dziś mam tę scenę przed oczami. Tych idących żołnierzy niemieckich z karabinami i psami prowadzących pasiaków. Poza tym byliśmy w Kętach ministrantami. Chowaliśmy – może nie za często – prochy tych, którzy zginęli w Auschwitz, wierząc, że są prawdziwe. Myślę, że żadne z nich nie były autentyczne. To był wielki przywilej, jeżeli komuś wydano prochy zmarłego, który tam zginął. Pamiętam zapach dymu, niemiły, słodkawy smród niesiony wiatrem wiejącym z tamtej strony w kierunku Kęt.

Wspomina Ksiądz Biskup naloty aliantów bombardujących rafinerię w Czechowicach-Dziedzicach…

To było częste zjawisko, zazwyczaj między godziną dziesiątą a dwunastą. Myśmy wtedy wracali z pastwisk do domu na obiad. Zaczynały się takim charakterystycznym szumem, wiedzieliśmy, że nadlatują. Trasa była niezmienna. Najpierw na Czechowice-Dziedzice, a właściwie na znajdującą się tam rafinerię Vacuum Oil Company, którą bombardowali. Potem lecieli nad Kętami na wysokości około dziesięciu tysięcy metrów, ostrzeliwani przez artylerię niemiecką, która nie sięgała tej wysokości. Na niebie widać było rozpryskujące się naboje. Charakterystyczny dym, rozprysk i koniec. Nie byliśmy świadkami strącenia żadnego samolotu. Po prostu nie sięgali dość wysoko. Alianci nie bombardowali obozu, tylko Dwory, czyli fabrykę chemiczną. Nie zniżali się, bo jak dziś tłumaczą, było to zbyt niebezpieczne. Samych Kęt nie bombardowali. Były w okolicy dwa przypadki strącenia samolotu. Jeden rozbił się w okolicach Bielan, w kierunku Oświęcimia, drugi w samych Kętach, bardzo blisko naszego pastwiska, w kierunku Porąbki. To już właściwie były ostatnie dni wojny. Pamiętam, że ludzie wyszabrowali z wraku, co tylko się dało. Wszystko się przydawało, każdy kawałek blachy.

Jest głośna historia lotnika amerykańskiego, który dostał się do niewoli i został zabity…

Myślę, że dotyczyła tego pierwszego strącenia. Piloci wyskoczyli z samolotu i Niemcy chyba wyłapali ich gdzieś w lesie. Dokładnie nie pamiętam, jak to było.

Okres II wojny światowej to jest czas rozdzielenia się rodziny…

To pamiętam z opowiadań. Mnie wywieziono do Kęt pociągiem. Wtedy jeszcze było to stosunkowo proste, tylko należało uważać, by nie wsiadać do wagonów zarezerwowanych dla Niemców, oznakowanych napisem „Nur für Deutsche”. Przyjechaliśmy do Kęt parę tygodni przed wysiedleniem. Samo wysiedlenie polegało na tym, że rankiem któregoś dnia wieś została otoczona przez Niemców z karabinami maszynowymi, szli od domu do domu i kazali mieszkańcom spakować się w ciągu kilkudziesięciu minut. Bydło było gromadzone w jednym miejscu, na jakimś placu. Najpierw ludzi wywozili w budach samochodów ciężarowych do Żywca, do Sokoła. To był taki publiczny budynek służący kulturze, żołnierce, tam przygotowywali się też sportowcy do zawodów. Wysiedleńcy przebywali w nim trzy dni. Potem ładowano ich na bydlęce wagony i wywożono. Wywózka moich rodziców z kilkoma siostrami odbyła się przez Łódź na Lubelszczyznę, właściwie na Podlasie. Tam zostali wyrzuceni z wagonów. Na miejscu czekały przygotowane wcześniej przez tamtejszą ludność i wójtów furmanki, które po kolei zabierały ludzi i wysypywały – bo inaczej tego nie można nazwać – przed docelowymi domami. Moim rodzicom z piątką dzieci, z których najmłodsza z sióstr miała pół roku, dostał się dom we wsi Stępków. Umieszczono wysiedleńców w komorze bez mebli, w drugim pomieszczeniu mieszkali właściciele. Przykre było to, że ludność tamtejsza początkowo postrzegała wysiedleńców jako bandytów. Taką opinię o nich szerzyła niemiecka propaganda. Z czasem miejscowi przekonali się, że to kłamstwo. Pierwsi na te tereny przybyli przesiedleni ludzie spod Poznania, potem właśnie Żywiecczyzna, która została osiedlona w kilku miejscach Podlasia. Jedna z moich sióstr została w Rzeszy, druga uciekła z łapanki na roboty do Niemiec i wróciła na Żywiecczyznę z drugą siostrą, którą zabrała z Parczewa, bo po pewnym czasie właśnie tam przenieśli się rodzice ze Stępkowa. W tym Parczewie nieźle sobie radzili. Ojciec pracował w spółdzielni, ciął szkło, chwytał się każdego możliwego zajęcia. Mama w tym okresie dwa razy przeszła „zieloną granicę” koło Makowa Podhalańskiego, żeby spotkać się z nami w Kętach. Po wojnie wróciliśmy do domu. Najpierw pieszo do Żywca, gdzie mieszkała najstarsza siostra Władysława, a następnego dnia dostaliśmy tzw. korkę, czyli wózek na dwóch kołach, na który załadowaliśmy nasze bagaże i dojechaliśmy do zrujnowanego domu w Radziechowach. Na miejscu była już druga siostra Marysia, a w połowie maja wróciła reszta rodziny z Podlasia. Pamiętam, że młodsze siostry mówiły do mnie i do brata „wujku”.

Jakie było to pierwsze spotkanie…

Serdeczne. To nie ulega wątpliwości. Poczuliśmy się bezpieczni, chociaż nieco na wyrost. Paradoksalnie nie mam na myśli stacjonujących wówczas Rosjan, bo oni nam nie zagrażali. Nie mogliśmy się czuć bezpiecznie z uwagi na nowy rząd. Reżim, który niszczył wszystko, co miało indywidualną rysę. Ojciec przyzwyczajony do aktywności zawodowej ponownie otworzył sklep. Bardzo szybko wykończyli go domiarami. To były rzeczy, które się w głowie nie mieszczą. Nieustanne kontrole i domiar, czyli kontrybucja przewyższająca możliwości właściciela sklepu czy przedsiębiorcy. Rzemiosło i handel zostały zniszczone. Ojciec, ponieważ przed wojną był legionistą i należał do partii politycznych, automatycznie stał się wrogiem ludu. Podporządkowanie się nowemu systemowi w jego przypadku nie wchodziło w rachubę.

Po powrocie z wojny mówiliście różnymi językami…

Były trzy języki. Myśmy mówili po ,,pańsku”. Uczyła nas ciocia, która, jak już mówiłem, była nauczycielką. Język polski stawiała na pierwszym miejscu. Trzeba było mówić ładnie po polsku i dlatego nie miałem z tym problemów. Rodzina, która wyjechała na Podlasie, mówiła raczej po małopolsku, po ,,radziechowsku”, ale po powrocie mówili czystszą polszczyzną z Podlasia ze szczególnym akcentem. Gwara miejscowa, której ja uczyłem się już po wojnie, rozmawiając z ludźmi ze wsi, bardzo mi się podobała. Dziś, chociaż wciąż ją rozumiem, to nie potrafiłbym już się nią posługiwać. Znam pojedyncze zwroty, jak np. ,,Godos, godos, a gynsi ci pympek scypiom?”, co mniej więcej znaczy: „Smarkaty jesteś, a zabierasz głos?”. W 1961 roku odwiedziłem w Stanach Zjednoczonych stryjów, którzy mieszkali tam od bodajże 1910. Wyjechali jeszcze przed I wojną światową. Jeden z nich był fotografem, a drugi pracował w kopalni i fordowskich fabrykach. Ten pierwszy nie miał nic przeciwko integrowaniu się z Amerykanami, natomiast drugi, jak to góral, był niechętny. Jak przyjechałem tam, to jego żona, stryjenka, mówiła tylko po polsku, właśnie radziechowską gwarą. Kuzynki również posługiwały się góralszczyzną. Zresztą bardzo dobrze. Pomimo upływu lat język angielski nie wyparł rodzinnego. Gwara pozostała. Piękna rzecz. W Polsce utraciliśmy ją przez powszechność telewizji. Myślę, że to było wielkie zaniedbanie, bo należało ją chronić, przecież to jest bogactwo miejscowej kultury.

Jest rok 1945. Wracacie do rodzinnego domu. Jak on wyglądał?

Dom w czasie wojny został zamieniony na wyszynk. W miejscu kuchni znajdowały się blaty obite blachą. Sprzedawano piwo i lokal był dostępny dla Niemców. Wszystko zostało zniszczone. Siostra, która przyjechała tam wcześniej od nas, postarała się o jakieś meble. Wtedy, w tych pierwszych dniach po latach przeżytych w warunkach okupacyjnych, więcej do szczęścia nie było nam potrzebne.

Trzeba było kontynuować naukę…

Naukę trzeba było rozpocząć. Poszedłem do szkoły, dziś tam jest przedszkole. Ale jaka to była szkoła, jeżeli zaczynała się w połowie, czy też pod koniec kwietnia i trwała do połowy lipca lub początku sierpnia? To był cały rok piątej klasy. Pamiętam, że przeżyłem wtedy chwilę zwycięstwa. Byliśmy w klasie, gdy usłyszeliśmy bębny i trąbki, pozwolono nam podejść do okien i ogłoszono, że wojna się skończyła. Pojawiła się radość, ale myśmy byli wolni już wcześniej, gdy Niemcy odeszli z tych terenów.

Potem było gimnazjum w Żywcu…

Brat mój, gdy ukończył szóstą klasę, poszedł do gimnazjum. A ja po piątej klasie musiałem iść do szóstej, po której już nie można było iść do gimnazjum, bo nastała reforma socjalistyczna tzw. jedenastoklasówek. Musiałem iść do siódmej, ósmej, dziewiątej, dziesiątej i jedenastej klasy. W sumie kolejnych pięć lat. Wbrew pozorom wygrałem na tym, bo dogoniłem w dziewiątej lub dziesiątej klasie brata dwa lata starszego ode mnie. Do szkoły w Żywcu dojeżdżałem pociągiem. Stacja PKP w Radziechowach oddalona była od domu około dwa kilometry. Przejazd pociągiem trwał krótko, ale trzeba było jeszcze ze stacji w Zabłociu przejść pieszo do gimnazjum następne dwa kilometry przez cały Żywiec. Robiliśmy codziennie wyścigi, kto pierwszy dotrze do szkoły, albo do domu, kiedy wracaliśmy. Jako młodzi ludzie, można powiedzieć, ćwiczyliśmy intensywne marsze. Gorzej, gdy pociąg nie jechał, zdarzały się mrozy lub burza i trzeba było iść pieszo z Żywca do Radziechów. W domu czekał na nas obiad zostawiony na piecu w tzw. rurze, jak to mówiono: ,,chuścionkom przykryty”. Zjadaliśmy ciepły posiłek i szliśmy pracować w polu, zwłaszcza w okresie letnim, w sezonie prac polowych. Taka była rzeczywistość. Wtedy jeszcze panowało dziwne przekonanie, że my – ze wsi – jesteśmy gorsi. To były takie początkowe zagrywki między nami a miastowymi, z którymi później szybko się zbrataliśmy.

Na wysiedleniu w Parczewie. Od lewej Paulina Pieronek, córka Jagwiga i Anna. Władysław Pieronek i córka Czesława. 1943 r.Archiwum rodziny Pieronków

I komunia święta Tadeusza Pieronka. Od lewej Tadeusz Pieronek i jego przyjaciel Igancy Tobiasiewicz. Kęty 1942 r.Archiwum rodziny Pieronków

Podczas pasania krów. Kęty w okresie okupacji. Od lewej: Tadeusz Pieronek, Mieczysław Pieronek, ich ciocia Rozalia WolnyArchiwum rodziny Pieronków

Jak Księdzu Biskupowi szła nauka?

Matematykiem nie byłem i nie będę. Bardzo lubiłem język polski i historię, z której miałem bardzo dobre oceny, chociaż kiedyś zdarzyło mi się być wywołanym do odpowiedzi – miałem pokazać granice zaborów na mapie geograficznej – i pomyliłem się. Dostałem wtedy ocenę dostateczną, co dla mnie stanowiło straszną karę. Ale raczej w szkole nie miałem trudności. Przechodziłem z klasy do klasy. Lekcje były na różnych poziomach, choć ogólnie był on wysoki, bowiem wtedy jeszcze uczyli nas profesorowie przedwojenni. Dopiero w dziewiątej klasie zaczęli napływać nowi dyrektorzy i profesorowie z nadania politycznego. Najgroźniejsza była nauka o Polsce i świecie współczesnym z uwagi na propagandę, która lała się strumieniami. Pamiętam takiego profesora od sportu, który wzywał nas z kolegą na dywanik i mówił: ,,Pieronek, Sapeta, dlaczego nie wstąpiliście do Związku Młodzieży Polskiej?”. Odpowiadaliśmy: ,,Panie profesorze, przepraszamy, ale my należymy do harcerstwa (ZHP) i uważamy, że nie możemy być w dwóch organizacjach jednocześnie”, na co on stwierdzał: ,,Siadajcie, osły!”. Skończyło się na tym, że nowy dyrektor zobowiązał się wpisać wszystkich uczniów do ZMP, oczywiście nie pytając ich, czy chcą wstąpić, czy nie. W ten sposób i ja się tam znalazłem. Nigdy żadnej legitymacji nie miałem, co zresztą odbiło mi się czkawką w 1961 roku, kiedy chciałem wyjechać do Stanów Zjednoczonych. W konsulacie amerykańskim w Warszawie na którymś etapie spokojnej rozmowy konsul zapytał mnie, dlaczego chcę wyjechać do Ameryki, skoro należałem do ZMP. Więc mu odpowiedziałem, że skoro ma tego typu informację, to zapewne też wie, jak do tej organizacji trafiłem. Nic nie odpowiedział, postawił pieczątkę na dokumencie i dostałem wizę.

Zdarzały się w szkole podstawowej lub później, w jedenastoklasówce, jakieś sympatie?

Ja, że tak powiem, od dziecka byłem już ustawiony w tej materii. Dziewczyn w szkole, z którymi się kolegowałem, mieliśmy sporo. Ale zawsze czułem, że nie nadaję się na męża. Nie interesowały mnie tego typu związki. Byłem mały, niepozorny, myślałem sobie: ,,kto by chciał takiego Pieronka?”. Raz tylko zatańczyłem z dziewczyną walca. Było to po maturze. Już nie pamiętam z kim.

Kiedy pojawiła się pierwsza myśl o kapłaństwie, seminarium duchownym…

To wiedziałem już dawno, od dziecięcych lat. Długie lata byłem ministrantem, najpierw w Kętach, potem w Radziechowach. Myśl o seminarium pojawiła się przed maturą. Do Radziechów w tym czasie przyjeżdżał pewien cysters pomagać w duszpasterstwie. Dowiedziawszy się o moich zamiarach, poprosił mnie na rozmowę. Zaczął opowiadać, jak to pięknie jest właśnie u nich. Mają wspaniały klasztor w Mogile, z krużgankami, gdzie spacerując, można przy odrobinie szczęścia spotkać opata i ucałować jego pierścień. Zbuntowałem się, słysząc o tym pierścieniu i zacząłem unikać kontaktów z cystersami. Właściwie to nigdy ich nie szukałem specjalnie. Początkowo myślałem o jezuitach, ale nie byłem przekonany co do własnej mądrości, a wydawało mi się, że jest to zakon naukowców. Później myślałem o misjonarzach w Krakowie, w końcu wybór padł na seminarium diecezjalne. Nie byłem w tej decyzji osamotniony, więc raczej nie budziła ona sprzeciwu. Razem ze mną do seminarium poszło jeszcze kilku moich kolegów z gimnazjum. Przed maturą trzeba było podać preferowany kierunek studiów, napisałem więc: geografia z astronomią. Gdybym napisał teologia, to być może matury bym nie zdał. Takie były czasy. To był 1951 rok, ja byłem zbyt młody, do matury musiałem mieć roczną dyspensę państwową, nie mogłem być wyświęcony, bo mi brakowało półtora roku, dlatego po teologii posłano mnie na studia prawnicze do Lublina i po upływie wymaganego czasu zostałem wyświęcony też z roczną, papieską dyspensą.

Jak wyglądało w tamtych czasach wstąpienie do seminarium?

Pomimo że przeżywałem to ogromnie, bardzo dobrze wspominam tamten czas. To może się wydawać dziwne, ale ja przyjąłem pewnego rodzaju reżim życia w sposób naturalny. Nie było to łatwe, ale uświadomiłem sobie, że skoro decyduję się na taką, a nie inną drogę życia, to muszę ponosić odpowiedzialność. Dzień był rozpisany na godziny. Było na przykład studium milczenia dwa razy po półtorej godziny w ciągu dnia. Obowiązywał nas zakaz wychodzenia na miasto. Nieraz udawało się uzyskać zezwolenie, żeby wyjść na zakupy, ale prawdę mówiąc, nie było co kupować. Dwa razy w tygodniu były wyjścia organizowane na trzy sposoby: wyjście dowolne z wybranym towarzyszem, wyjście dowolne z wyznaczonym towarzyszem i wyjście do określonego miejsca w takich samych układach, nigdy samotnie. To może się wydawać głupie, ale ja wyjaśnię, na czym polegała mądrość tych zasad. Nas w seminaryjnym zespole było czterdziestu siedmiu na pierwszym roku, ja byłem najmłodszy, miałem 17 lat, a najstarszy miał 43 lata. To byli różni ludzie, przeszli wojnę, niektórzy byli z frontu drugiego korpusu, zdarzali się partyzanci. Od starszych alumnów można się było wiele nauczyć. Chodziło też o to, żeby z każdym się spotkać i porozmawiać, nawet z tymi, z którymi nie sympatyzowaliśmy. To kształtowało charakter.

Jak wyglądał przykładowy dzień w seminarium?

Rano pobudka. Obowiązywało nas tzw. silentium sacrum, czyli święte milczenie. Szliśmy do kaplicy, gdzie odmawialiśmy ranny pacierz, później pół godziny rozmyślania i msza święta, po której szliśmy w milczeniu do refektarza na śniadanie. Spożywanie posiłków odbywało się w ciszy lub z dzwonkiem, wtedy dozwolona była rozmowa. Wracaliśmy na chwilę do kaplicy i wychodziliśmy z gmachu na zajęcia. Wykłady trwały do obiadu. W 1951 roku umieszczono nas w Collegium Novum Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale sale wykładowe były rozsypane po całym Krakowie. Przy alei Mickiewicza, tam gdzie mieściło się seminarium śląskie, w Naukowym Instytucie Katolickim na ul. Sławkowskiej przy Plantach, na tzw. Sikorniku przy placu Sikorskiego i na samym uniwersytecie. Tam udostępniano nam największą salę, bo nas było mnóstwo, siedzieliśmy nawet na podium katedry, obok wykładającego profesora, jak u stóp Gamaliela. To trwało trzy lata. Później, gdy w 1954 roku wyrzucili teologię z Uniwersytetu Jagiellońskiego, musieliśmy sobie jakoś radzić w naszych salach seminaryjnych.

Księże Biskupie, wspomniał Ksiądz kiedyś, że groziło Księdzu wyrzucenie z seminarium, co to za historia?

To były chłopięce wybryki, z których faktycznie jeden mógł mieć poważne konsekwencje. W tamtym czasie klerycy nosili tonsurę*. Przełożeni ściśle przestrzegali tego zwyczaju i sprawdzali, czy przez przypadek nie zarosła. Ja kiedyś na tak zwanej rekreacji, była to godzina po obiedzie, w czasie której spacerowaliśmy po niewielkim ogródku, w słoneczny dzień, dysponując szkiełkiem powiększającym, zaproponowałem koledze, że mu wypalę tonsurę. Tak też zrobiłem. Zaczęło się dymić, zobaczył to przez okno rektor, wezwał mnie do siebie i chciał wyrzucić. Oczywiście nie zamierzałem spalić seminarium czy zrobić koledze krzywdy. Innym razem, w drodze na wykłady do seminarium śląskiego naprzeciw Biblioteki Jagiellońskiej, w mijanym kiosku kupiliśmy cukierki. Były one pakowane w woreczki celofanowe. Słodycze zjedliśmy, a opakowanie po cukierkach zostało. Kiedyś, podczas obiadu, w trakcie lektury jakiejś książki, a był to czas milczenia, nadmuchałem taki woreczek, uderzyłem nim o stół i rozległ się huk. Dostałem upomnienie i zagrożono mi, że jeżeli tego rodzaju wybryki się powtórzą, zostanę usunięty z powodu mojej niedojrzałości. Więcej tego typu zdarzenia nie miały miejsca.

Co Księdzu Biskupowi sprawiało największą trudność w seminarium?

Z pewnością łacina, ponieważ w gimnazjum lekcje łaciny miałem raczej nietypowe, by nie rzec: dziwne. Uczył nas profesor, który znał wiele języków, ale nie umiał przekazać tej wiedzy. Na ostatnim roku, po którym trzeba było zdać egzamin końcowy z tego przedmiotu, miałem już profesorkę, która bardzo dobrze uczyła. Natomiast podstawy gramatyki, których nie udało mi się opanować w początkowych latach, nadrobiłem dużą ilością tekstów łacińskich, których nauczyłem się na pamięć wraz z ich analizą. Wykułem je po prostu na blachę. Niektóre do dzisiejszego dnia pamiętam. W konsekwencji muszę powiedzieć, że pokochałem łacinę, ale wtedy nie byłem jej pewny. Natomiast uczący nas w seminarium łacinnik nauczył nas poprawnego akcentowania. Akcenty łacińskie pamiętam do dzisiejszego dnia prawie że perfekt. Do dziś się oburzam, jeżeli aktorzy występujący w reklamach źle akcentują słowa i robią błędy. Później, studiując prawo kanoniczne w Lublinie, miałem do czynienia ze źródłami w języku łacińskim, więc podreperowałem ten język. Kiedy pojechałem do Rzymu, to w Studium Roty Rzymskiej musieliśmy pisać wyroki, takie na trzydzieści stron, oczywiście po łacinie. Nawet brałem tam dodatkowe lekcje łaciny u pewnej Argentynki. Ciągle ta łacina była moją piętą achillesową.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

*Tonsura (łac. strzyżenie) – wygolony krążek obejmujący ciemię (w zakonach, jak np. dominikanie, franciszkanie, karmelici) lub całą głowę (jak np. u kamedułów); włosy okalające wygolone miejsce miały przypominać koronę cierniową.

Copyright © 2018, Szymon J. Wróbel

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-509-5

Projekt okładki: Zuzanna Malinowska Studio Zdjęcie na okładce: Andrzej Banaś Wybór wierszy i fotografii: Szymon J. Wróbel

Opracowanie redakcyjne: Wydawnictwo MG Korekta: Jolanta Stal

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Anna Jakubowska