Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nędznicy. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 listopada 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nędznicy. Tom 2 - ebook

 

Rodzina Jondrette, złożona z ojca, matki, dwóch nastoletnich córek Eponiny i Anzelmy oraz dwunastoletniego Gavroche'a żyje w paryskie ruderze. Ich sąsiadem jest Mariusz Pontmercy.

Narrator cofa się w czasie, by opisać dzieciństwo Mariusza: wychowywał go dziadek, zajadły rojalista, nienawidzący rewolucji i Napoleona. Uniemożliwiał on chłopcu kontakt z ojcem, pułkownikiem napoleońskim. Mariusz dowiaduje się, że jego ojciec, nie mogąc się z nim spotykać, wielokrotnie obserwował syna podczas nabożeństw w kościele, ukrywając się za filarem. Ta i inne opowieści wstrząsają młodym człowiekiem i skłaniają go do poznania historii rewolucji i Cesarstwa, których dotąd nienawidził.

Któregoś dnia, w czasie spaceru w Ogrodzie Luksemburskim, Mariusz spotyka młodą dziewczynę w towarzystwie starszego mężczyzny. Zachwycony jej urodą, zaczyna śledzić oboje. Zostaje dostrzeżony przez jej opiekuna; w rezultacie dziewczyna przestaje przychodzić do ogrodu. Nieoczekiwanie tajemnicza piękność razem z opiekunem, znanym z dobroczynności trafia do jego sąsiadów. Ci jednak szykują na bogatego filantropa pułapkę.

W tym czasie zaczyna się kolejny zryw Wiosny Ludów (tzw. dni czerwcowe). Gavroche i Javert dołączają do ochotników na barykadach…

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-511-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

PARYŻ OGLĄDANY W SWOIM ATOMIE

PARVULUS1

Paryż ma dziecko, a las ma ptaka; ptak się nazywa wróblem, dziecko – ulicznikiem.

Połączcie te dwie rzeczy, z których jedna zawiera obraz pieca ognistego, druga jutrzenki; zetknijcie te dwie iskry, Paryż i dzieciństwo, a powstanie z tego mała istota. Homuncio2, powiedziałby Plaut3.

Ten mały stwór jest wesoły. Nie codziennie jada, ale codziennie, jeśli ma ochotę, chodzi do teatru. Nie ma koszuli na grzbiecie, trzewików na nogach, dachu nad głową – obywa się bez tego jak muchy. Liczy sobie siedem do trzynastu lat; żyje gromadnie, obija bruki, mieszka pod gołym niebem, nosi stare spodnie po swoim ojcu, które spadają mu niżej pięt, stary kapelusz jakiegoś innego ojca, który spada mu niżej uszu, jedną szelkę z żółtej krajki, biega, tropi, żebrze, marnuje czas, pyka z fajeczki, klnie jak potępieniec, włóczy się po szynkach, zna się ze złodziejami, jest na ty z dziewczynami ulicznymi, mówi złodziejskim językiem, śpiewa sprośne piosenki i nic złego nie ma w sercu. Bo w duszy ma perłę, niewinność, a perły nie rozpuszczają się w błocie. Dopóki człowiek jest dzieckiem, Bóg chce, żeby był niewinny.

Gdyby zapytać olbrzymiego miasta: Co to takiego? – odpowiedziałoby: To mój mały.

PRZYSZŁOŚĆ UKRYTA W LUDZIE

Wśród ludu paryskiego nawet człowiek dorosły zawsze jest chłopcem z ulicy.

Rasa paryska, podkreślić to należy, występuje głównie na przedmieściach; tam krew jest czysta, tam oblicze jej jest prawdziwe; tam lud pracuje i cierpi, a cierpienie i praca są to dwa kształty człowieka. Tam są niezgłębione złoża istot nieznanych, pomiędzy którymi roją się najdziwniejsze typy, od tragarza z la Râpée do rakarza z Montfaucon. Fex urbis4 – woła Cyceron5; „mob” – dodaje oburzony Burke6; gawiedź, ciżba, pospólstwo. Jakże łatwo wymawiają się te słowa! Lecz niech i tak będzie. Cóż z tego? Cóż z tego, że chodzą boso? Nie umieją czytać? Tym gorzej. Czy dlatego opuścicie ich? Czy niedolę ich uczynicie przekleństwem? Czy światło nie może przeniknąć w te tłumy? Wróćmy do tego okrzyku: Światła! – i przy nim trwajmy niewzruszenie: Światła! Światła! Któż wie, czy te ciemności nie staną się przejrzyste? Czy rewolucje nie są przemianami? Idźcie, filozofowie, nauczajcie, oświecajcie, zapalajcie, myślcie głośno, mówcie głośno, biegnijcie radośnie w biały dzień, bratajcie się z ulicą, zwiastujcie dobre nowiny, rozdawajcie elementarze, ogłaszajcie prawa, śpiewajcie Marsylianki, szerzcie zapał, zrywajcie z dębów zielone gałązki. Uczyńcie z idei taneczne koło. Tłum ten można uszlachetnić. Umiejmy korzystać z tego pożaru zasad i cnót, który się iskrzy, wybucha i drga w pewnych godzinach. Te nogi bose, te ręce gołe, te łachmany, to nieuctwo, to upodlenie, ta ciemnota mogą być użyte dla zdobycia ideału. Wpatrzcie się w lud, a zobaczycie prawdę. Niech ten nędzny piasek, który depczecie nogami, wrzucony zostanie do pieca, niech się stopi i niech zakipi, a przekształci się w świetny kryształ, a za jego to pomocą Galileusz i Newton odkryją nowe gwiazdy.

MAŁY GAVROCHE

Jakieś osiem lub dziewięć lat po tym, cośmy opowiedzieli w pierwszej części tej książki, widywano na bulwarze Tempie i w okolicach wieży ciśnień małego chłopca, lat jedenastu, najwyżej dwunastu, który by dosyć dokładnie odpowiadał skreślonemu powyżej typowi ulicznika, gdyby z uśmiechem właściwym jego wiekowi nie łączyło się serce ponure i zupełnie puste. Dzieciak ten przyodziany był w męskie spodnie, lecz nie dostał ich od ojca, i w kaftan kobiecy, ale niebędący darem matki. Jacyś ludzie ubrali chłopca w owe łachmany przez miłosierdzie. A jednak miał i ojca, i matkę. Lecz ojciec nie myślał o nim, a matka nie kochała go wcale. Było to jedno z tych dzieci godnych litości, które mają i ojca, i matkę, a są sierotami.

Chłopiec ten nigdzie nie czuł się tak dobrze jak na ulicy. Bruk był dla niego mniej twardy aniżeli serce matki.

Rodzice kopnięciem pchnęli go w życie.

Całkiem po prostu poszedł więc przed siebie.

Był to chłopiec hałaśliwy, blady, zwinny, bystry, dowcipny, z wyglądu pełen życia i wątły zarazem. Chodził, biegał, śpiewał, grał na piszczałce, grzebał w rynsztokach, trochę kradł, ale na sposób kotów i wróbli, wesoło śmiał się, kiedy nazywano go wisusem, gniewał się, kiedy nazywano go włóczęgą. Nie miał schronienia ani chleba, ani ognia, ani miłości; był jednak wesoły, ponieważ był wolny.

Gdy podobne istotki stają się ludźmi, prawie zawsze koło porządku społecznego najeżdża na nie i miażdży, lecz dopóki są dziećmi, wymykają się mu. Są tak małe, że schronić się mogą w najmniejszej szparce.

Jednak, choć tak opuszczony przez rodziców, chłopiec co dwa lub trzy miesiące mówił sobie: No, pójdę zobaczyć mamę. Wówczas porzucał bulwar, cyrk, bramę Saint-Martin, szedł na wybrzeża, przechodził przez mosty, kierował się ku przedmieściom, dochodził do ulicy Salpêtrière i docierał – dokąd? Otóż do podwójnego numeru 50/52, znanego już czytelnikowi, do rudery Gorbeau.

W tym czasie rudera 50/52, zwykle pusta i wiecznie przyozdobiona napisem: „Pokoje do wynajęcia”, była – rzecz dla niej rzadka – zamieszkana przez kilka osób, które zresztą – jak to bywa zawsze w Paryżu – nie utrzymywały stosunków ani nie miały z sobą nic wspólnego. Należały one do tej ubogiej klasy, która rozpoczyna się od drobnego mieszczanina, będącego w ciągłych kłopotach pieniężnych, i ciągnie się z nędzy w nędzę, aż do najniższych dołów społecznych, aż do dwóch istot, na których się kończy cała materialna strona cywilizacji: do czyściciela rynsztoków, który zmiata błoto, i do gałganiarza, który zbiera szmaty.

„Główna lokatorka” z czasów Jeana Valjeana umarła i jej miejsce zajęła inna, zupełnie do niej podobna. Nie wiem, który filozof powiedział: „Nigdy nie brak starych kobiet”.

Ta nowa staruszka nazywała się pani Burgon i w jej życiu nie było nic szczególnego oprócz dynastii trzech papug, które kolejno panowały nad jej sercem.

Do najnędzniejszych mieszkańców domostwa należała rodzina złożona z czterech osób: ojca, matki i dwóch córek, już dość dużych; wszyscy czworo mieścili się w tej samej izbie, jednej z owych klitek, o których już mówiliśmy.

Rodzina ta na pierwszy rzut oka nie odznaczała się niczym, oprócz niezwykłego niedostatku. Ojciec, wynajmując pokój, oświadczył, że się nazywa Jondrette. Wkrótce po dokonaniu przeprowadzki, która dziwnie była podobna – żeby użyć wiekopomnego wyrażenia głównej lokatorki – do „przenosin, w których nic się nie niesie”, powiedział tej kobiecie, która tak jak jej poprzedniczka pełniła zarazem obowiązki odźwiernej i zamiatała schody: „Matko taka a taka, jeżeliby ktokolwiek przypadkiem przyszedł i pytał o Polaka lub Włocha, a może o Hiszpana, to jestem ja”.

Była to właśnie rodzina wesołego obszarpańca. Przychodził i znajdował nędzę, ale – co o wiele smutniejsze – żadnego uśmiechu: chłód w izbie i chłód w sercach. Kiedy się zjawiał, pytano go: Gdzie byłeś? Odpowiadał: Na ulicy. Kiedy wychodził, pytano go: Dokąd idziesz? Odpowiadał: Na ulicę. Matka mówiła mu: Czego tutaj szukasz?

To dziecko żyło bez miłości, jak owe blade rośliny w piwnicach. Nie cierpiał z tego powodu i do nikogo nie czuł żalu. Nie wiedział właściwie, jacy powinni być ojciec i matka.

Zresztą matka kochała jego siostry.

Zapomnieliśmy powiedzieć, że na bulwarze Tempie nazywano to dziecko małym Gavroche’em. Dlaczego nazywał się Gavroche? Prawdopodobnie dlatego, że ojciec jego nazywał się Jondrette.

Zacieranie śladów, zrywanie związków – to jakby instynkt w niektórych rodzinach nędzarzy.

Pokój, w którym mieszkali Jondrette’owie w ruderze Gorbeau, leżał na samym końcu korytarza. Sąsiednią izdebkę zajmował pewien młody człowiek, bardzo ubogi, którego nazywano panem Mariuszem.

Powiedzmy, kim był ten pan Mariusz.

1 malec (łac.)

2 człowieczek (łac.)

3 Plaut (Tytus Makcjusz) – komediopisarz rzymski z przełomu III i II wieku p.n.e.; wprowadzał do swych utworów postaci z ludu.

4 motłoch miejski (łac.)

5 Cyceron (Marek Tuliusz) – polityk, mówca i filozof rzymski z w. p.n.e.

6 Burke (Edmund) – reakcyjny polityk angielski z drugiej połowy XVIII w.; zajadły przeciwnik rewolucji francuskiej,ROZDZIAŁ DRUGI

WIELKI MIESZCZANIN

DZIEWIĘĆDZIESIĄT LAT I TRZYDZIEŚCI DWA ZĘBY

Przy ulicy Boucherat, przy ulicy Normandzkiej i przy ulicy Saintonge żyją do dziś dawni mieszkańcy, którzy znali jeszcze człowieka zwanego panem Gillenormandem i chętnie go wspominają. Człowiek ten był starcem już za czasów ich młodości. Dla tych, którzy melancholijnie spoglądają w niewyraźne rojowisko cieni nazywane przeszłością, postać jego nie całkiem jeszcze znikła z labiryntu ulic sąsiadujących z Tempie, którym za Ludwika XIV nadano nazwy wszystkich prowincji Francji, zupełnie tak samo jak za naszych czasów ulice nowej dzielnicy Tivoli otrzymały nazwy wszystkich stolic europejskich. W tym postępowaniu, powiedzmy nawiasem, widać skutki postępu.

Pan Gillenormand, który w 1831 r. był jak najbardziej żywy, należał do rzędu tych ludzi, którzy wzbudzają chęć oglądania ich jedynie dlatego, że długo żyli, i którzy niezwykli są dlatego, że niegdyś podobni do wszystkich, stali się niepodobnymi do nikogo. Był to niezwykły starzec i prawdziwy przedstawiciel innego wieku, doskonały i nieco wyniosły mieszczanin z osiemnastego stulecia, dumny ze swego starego mieszczańskiego rodu jak markiz ze swego markizatu. Ukończywszy dziewięćdziesiąt lat, chodził prosto, mówił głośno, widział wyraźnie, pił do dna, jadł, spał i chrapał. Miał wszystkie trzydzieści dwa zęby. Okulary wkładał tylko do czytania. Był usposobienia koch­liwego, lecz twierdził, że od dziesięciu lat stanowczo i ostatecznie wyrzekł się kobiet. Powiadał, że nie może się już im podobać, ale nie dodawał: Jestem zbyt stary – lecz: Jestem zbyt ubogi. Mówił: Gdybym nie był zrujnowany... ho, ho! Istotnie, pozostał mu tylko dochód około piętnastu tysięcy liwrów7. Marzeniem jego było dostać spadek i mieć sto tysięcy franków renty, ażeby móc utrzymywać kochanki. Nie należał więc, jak widzimy, do rodzaju tych schorowanych osiemdziesięciolatków, którzy, jak Wolter, konają przez całe życie; nie była to długowieczność pękniętego garnka; ten chwacki starzec był zawsze zdrów. Powierzchowny, gwałtowny, łatwo wpadał w gniew. Burzył się z każdego powodu, najczęściej bez żadnej rozumnej przyczyny. Kiedy mu kto przeczył, podnosił laskę i bił jak za czasów wielkiego stulecia. Miał córkę przeszło pięćdziesięcioletnią, niezamężną, którą w gniewie tłukł mocno, a chętnie by ją nawet ćwiczył batem, jak gdyby miała osiem lat. Energicznie policzkował służbę, mówiąc: O, ty ścierwo! Pan Gillenormand uwielbiał Burbonów, a rok 1789 budził w nim wstręt i zgrozę; opowiadał nieustannie, w jaki sposób uratował się w czasie terroru i ile potrzebował wesołości i dowcipu, ażeby ocalić głowę. Kiedy kto z młodzieży odważył się pochwalić w jego obecności republikę, siniał i wpadał w gniew aż do utraty zmysłów. Czasami robił aluzję do swoich dziewięćdziesięciu lat i powiadał: Mam nadzieję, że nie będę oglądał dwa razy roku dziewięćdziesiątego trzeciego.

NA CHWILĘ ZJAWIA SIĘ MAGNON I JEJ DWAJ MALCY

Pan Gillenormand uzewnętrzniał ból w postaci złości; wściekał się na własną rozpacz. Miał on wszystkie możliwe przesądy i pozwalał sobie na wszelkie wybryki. Do cech, które składały się na jego zewnętrzny obraz i dostarczały mu wewnętrznej satysfakcji, należało przekonanie, że jest wciąż kobieciarzem, tudzież skłonność do uchodzenia za takiego w najwyższym stopniu. Mawiał, że to znaczy mieć „renomę królewską”. Ta królewska renoma robiła mu czasem osobliwe niespodzianki. Pewnego dnia przyniesiono mu w kobiałce, niczym dwa tuziny ostryg, okazowego noworodka, drącego się wniebogłosy i należycie opatulonego w powijaki, a którego ojcostwo przypisywała mu odprawiona przed pół rokiem służąca. Pan Gillenormand miał wtedy ni mniej, ni więcej tylko osiemdziesiąt cztery lata. W całym domu oburzenie i rwetes. Co ta bezwstydna łajdaczka sobie myśli? Co za bezczelność! Co za ohydne oszczerstwo! Pan Gillenormand natomiast wcale się nie zdenerwował. Popatrzył na powijaki z dobrotliwym uśmiechem człowieka, który w oszczerstwie odczuwa pochlebstwo, i powiedział do obecnych: – No i co? Co się stało? Co w tym jest nadzwyczajnego? Rozdziawiliście usta jak ludzie, którzy o niczym nie mają pojęcia. Książę d’Angoulême, bękart jego królewskiej mości Karola IX, ożenił się w osiemdziesiątym piątym roku życia z piętnastoletnią podfruwajką; markiz d’Alluye, brat kardynała de Sourdis, arcybiskupa Bordeaux, liczył sobie osiemdziesiąt trzy lata, kiedy miał z pokojówką pani Jacquin, żony prezesa trybunału, prawdziwe dziecko miłości, syna, który został później kawalerem maltańskim i radcą stanu. W takich wypadkach nie ma nic niezwykłego. A co się dzieje w Biblii? To rzekłszy, oświadczam, że ten mały jegomość nie jest moim dzieckiem, ale proszę zająć się nim, bo to nie jego wina. – Gest był pełen dobroduszności. Ta sama kreatura imieniem – Magnon – obdarzyła go po roku nową przesyłką. Był to znowu chłopiec. Tym razem pan Gillenormand skapitulował. Powierzył matce obu malców, zobowiązując się łożyć na ich utrzymanie osiemdziesiąt franków miesięcznie pod warunkiem, że wzmiankowana matka nie będzie już tego powtarzała. Dodał przy tym: – Życzę sobie, żeby matka dobrze traktowała chłopców. Od czasu do czasu będę ich odwiedzał. Tak też czynił.

Żonaty był dwukrotnie: z pierwszej żony miał córkę, która pozostała panną; z drugiej – również córkę, która umarła około trzydziestego roku życia. Ta, z miłości, przypadku czy też z innej przyczyny, poślubiła żołnierza, który służył w wojsku republiki i cesarstwa, pod Austerlitz dostał order, a pod Waterloo został pułkownikiem.

– To zakała rodziny – powiadał stary mieszczanin. Zażywał dużo tabaki i ze szczególnym wdziękiem strzepywał ręką swój koronkowy żabot. Bardzo mało wierzył w Boga.

DWIE OSOBY TO NIEKONIECZNIE PARA

Pan Gillenormand, jak powiedzieliśmy przed chwilą, miał dwie córki. Dzieląca je różnica wieku wynosiła dziesięć lat. W młodości niewiele były do siebie podobne i tak z charakteru, jak i z twarzy zgoła nie wyglądały na siostry. Młodsza była to urocza dusza, rwąca się do wszystkiego, co było światłem, zajęta kwiatami, wierszami i muzyką, ulatująca w świetlne przestworza, eteryczna entuzjastka, od lat dziecinnych zaręczona idealnie z jakąś mglistą postacią bohatera. Starsza miała także swoje marzenia, widziała w błękitach jakiegoś dostawcę, jakiegoś grubego i bogatego liweranta8, męża odpowiednio głupiego, milion w postaci mężczyzny, albo też prefekta; przyjęcia w prefekturze, woźny w przedpokoju z łańcuchem na szyi, oficjalne bale, przemowy w merostwie; zostać „panią prefektową”, oto, co wypełniało zgiełkiem jej wyobraźnię. Obie siostry, będąc dziewczętami, błąkały się w ten sposób, każda w swoim marzeniu. Obie miały skrzydła: jedna anioła, druga gęsi.

Żadna ambicja nie ziszcza się całkowicie, na tym padole przynajmniej. Żaden raj nie staje się ziemski w czasach, w których żyjemy. Młodsza zaślubiła człowieka ze swych snów, ale umarła. Starsza wcale nie wyszła za mąż.

W naszym opowiadaniu zjawia się już jako stara panna, ogniotrwale cnotliwa, obdarzona jednym z najostrzejszych nosów i jednym z najtępszych umysłów, jakie kiedykolwiek można było oglądać. Szczegół charakterystyczny: poza najbliższą rodziną nikt nie znał jej chrzestnego imienia. Nazywano ją: panna Gillenormand starsza.

Co do pruderii, panna Gillenormand starsza mogła wytrzymać porównanie z każdą angielską miss. Była to wstydliwość posunięta aż do obrzydliwości. Miała jedno straszne wspomnienie w swoim życiu: pewien mężczyzna ujrzał raz jej podwiązkę. Wiek powiększył jeszcze tę nielitościwą wstydliwość. Stanik jej nigdy nie był dość nieprzejrzysty i nigdy nie dochodził dosyć wysoko pod szyję. Zapinała się na liczne haftki i agrafki tam, gdzie nikomu nawet nie śniło się spojrzeć. Jest to właściwością pruderii, że tym więcej mnoży środków obrony, im mniejsze niebezpieczeństwo grozi fortecy.

Jednak (niech wytłumaczy, kto potrafi, te stare tajemnice dusz niewinnych) bez przykrości pozwalała całować się oficerowi ułanów, który był wnukiem jej stryjenki i nazywał się Teodul.

Zarządzała domem ojca. Pan Gillenormand miał przy sobie córkę, tak jak ksiądz Benvenuto miał przy sobie siostrę. Takie gospodarstwa, złożone ze starca i starej panny, nie są rzadkie i zawsze przedstawiają rozczulający widok dwóch słabości wspierających się nawzajem.

Oprócz tego zaś, pomiędzy starą panną i starcem, było jeszcze w tym domu dziecko, chłopczyk, zawsze drżący i milczący w obecności pana Gillenormanda. Pan Gillenormand nie mówił nigdy inaczej do tego dziecka jak głosem surowym, a często z podniesioną laską:

– Tu, paniczu! Chodź tu, hultaju, uliczniku, zbliż się! Odpowiadaj, nicponiu! Pokaż się, ty ladaco! – itp. itp. Jednocześnie ubóstwiał go.

Był to jego wnuk. Spotkamy się jeszcze z tym dzieckiem.

7 Liwr – pierwotnie funt srebra, później – w potocznym użyciu – tyle co frank.

8 Liwerant (fr.) – dostawca artykułów żywnościowych i wyposażenia technicznego dla wojska.ROZDZIAŁ CZWARTY

PRZYJACIELE ABECADŁA

GRUPA, KTÓRA OMAL NIE PRZESZŁA DO HISTORII

Przez tę epokę, pozornie obojętną, przebiegał jakiś rewolucyjny dreszcz. W powietrzu czuć było powiewy, które wracały z głębin 1789 i 1792 roku. Młodzież opierzała się, jeśli wolno nam użyć tu tego wyrazu. Młodzi ludzie zmieniali się, prawie nie dostrzegając tego, przez samo posuwanie się naprzód czasu. Wskazówka, która się obraca na tarczy zegarowej, obraca się również i w ludzkich duszach. Każdy robił ten krok naprzód, który należało uczynić. Rojaliści stawali się liberałami, liberałowie stawali się demokratami.

Przekonania postępowe miały podwójne dno. Coś, co rozpoczynało się potajemnie, groziło „ustalonemu porządkowi”, który był podejrzliwy i skryty. Znak to w najwyższym stopniu rewolucyjny. Ukryta myśl władzy spotyka się w podziemnym podkopie z ukrytą myślą narodu. Dojrzewające powstanie jest odpowiedzią na zamierzony zamach stanu.

Nie było jeszcze wówczas we Francji tak wielkich organizacji podziemnych jak Tugendbund niemiecki i karbonaryzm włoski, ale tu i ówdzie rozgałęziały się już tajemne drążenia. Cougourda powstawała w Akwizgranie; w Paryżu, prócz innych tego rodzaju związków, istniało Towarzystwo Przyjaciół Abecadła19.

Kim byli Przyjaciele Abecadła? Stowarzyszeniem pozornie mającym na celu wychowanie dzieci, w rzeczywistości zaś – podnoszenie z upodlenia ludzi. Występowało ono jako propagator elementarza, prawdziwa jednak jego nazwa brzmiała: Towarzystwo Przyjaciół Abecadła Wolności.

Przyjaciele Abecadła była to grupa nieliczna, stanowiła ona stowarzyszenie tajne w stanie zaczątkowym; prawie koterię, powiedzielibyśmy, gdyby koterie wydawały bohaterów. Zbierali się w dwóch miejscach: koło targowiska, w szynku zwanym „Korynt”, o którym później będzie mowa, i w pobliżu Panteonu, na placu św. Michała, w małej kawiarni, „Café Musain”, dziś zburzonej; pierwsze z tych miejsc zebrań było wygodniejsze dla robotników, drugie dla studiującej młodzieży.

Zwykłe schadzki Przyjaciół Abecadła odbywały się w tylnej sali kawiarni Musain. Sala ta, dość oddalona od frontu, z którym łączyła się bardzo długim korytarzem, miała dwa okna i wyjście z ukrytymi schodami na uliczkę des Gres. Paliło się tam i piło wśród zabaw i śmiechu. Rozmawiano bardzo głośno o wszystkim i po cichu o innych rzeczach. Na ścianie była przybita dawna mapa Francji z czasów republiki, dostateczna wskazówka dla obudzenia czujności agenta policji.

Większość Przyjaciół Abecadła stanowili studenci, pozostający w serdecznych stosunkach z kilkoma robotnikami. Oto nazwiska głównych osób. W pewnej mierze należą już one do historii: Enjolras, Combeferre, Jan Prouvaire, Feuilly, Courfeyrac, Bahorel, Lesgle, czyli Laigle, Joly, Grantaire.

Ci młodzi ludzie tworzyli razem rodzaj rodziny, opartej na przyjaźni. Wszyscy, z wyjątkiem Laigle’a, pochodzili z południa.

Grupa ta godna była uwagi. Zniknęła ona w niewidzialnych głębiach, które są poza nami. W tym punkcie dramatu, do którego doszliśmy, nie jest może rzeczą zbyteczną rzucenie światła na te młode głowy, zanim czytelnik ujrzy, jak zapadają się w ciemność tragicznej przygody.

Enjolras, którego wymieniliśmy na pierwszym miejscu – a dlaczego, to zobaczymy później – był bogatym jedynakiem. Był to czarujący młodzieniec, który potrafił stawać się straszny. Był anielsko piękny. Rzekłbyś – srogi i dziki Antinous20. Widząc zadumany blask jego spojrzenia, można by powiedzieć, że w jakimś poprzednim istnieniu przeszedł apokalipsę rewolucji. Miał jej tradycje w sobie, jakby był jej świadkiem. Znał najdrobniejsze szczegóły tej wielkiej sprawy. Natura kapłańska i żołnierska, niezwykła u młodzieńca. Był on wierzący i wojujący; z bezpośredniego punktu widzenia – żołnierz demokracji; patrząc z punktu wyniesionego ponad ruch współczesny – kapłan ideału. Miał jedną namiętność – prawo; jedną myśl – obalenie przeszkody. Był surowy w uciechach. Przed wszystkim, co nie było republiką, skromnie spuszczał oczy. Kochał się w marmurze Wolności. Słowo jego było cierpko natchnione i drżało hymnem. Niespodziewanie rozpościerał skrzydła. Biada zalotom, które by zwróciły się ku niemu! Gdyby któraś gryzetka z placu Cambrai lub z ulicy Saint-Jean-de-Beauvais, widząc tę postać świeżo upieczonego maturzysty, tę postać pazia, długie, jasne rzęsy, szafirowe oczy, gęste i rozrzucone włosy, różowe policzki, świeże usta, ładne zęby, skusiła się na te uroki jutrzenki i popróbowała wpływu swej piękności na Enjolrasie – zdumiony i groźny wzrok wskazałby jej nagle przepaść i nauczyłby ją nie mylić strasznego cherubina ezechielowego21 z zalotnym Cherubinem Beaumarchais’go22.

Obok Enjolrasa, który reprezentował logikę rewolucji, Combeferre reprezentował jej filozofię. Pomiędzy logiką rewolucji i filozofią jej jest ta różnica, że jej logika może doprowadzić do wojny, filozofia jej zaś może prowadzić tylko do pokoju. Combeferre uzupełniał i prostował Enjolrasa. Był niższy i tęższy. Chciał, ażeby w umysły wpajano rozległe zasady ogólnych idei; mówił: Rewolucja, ale i cywilizacja – i dokoła stromej góry odsłaniał szeroki widnokrąg błękitu. Stąd we wszystkich poglądach Combeferre’a było coś przystępnego i dającego się urzeczywistnić. Łatwiej było oddychać rewolucją z Combeferre’em aniżeli z Enjolrasem. Enjolras wyrażał jej prawo boskie, Combeferre – jej prawo przyrodzone. Pierwszy pochodził od Robespierre’a, drugi zbliżał się do Condorceta23. Combeferre bardziej aniżeli Enjolras żył tak jak inni ludzie. Gdyby tym dwóm młodzieńcom dane było przejść do historii, pierwszy zwałby się sprawiedliwym, drugi mądrym. Enjolras był bardziej męski, Combeferre bardziej ludzki. Homo i vir24, oto różnica odcienia w ich osobowości; Combeferre był łagodny, jak Enjolras był surowy, przez wrodzoną czystość. Lubił wyraz: obywatel, lecz wolał wyraz: człowiek. Twierdził, iż przyszłość znajduje się w ręku nauczyciela ludowego, zajmował się wiele zagadnieniami wychowania i nauczania. Wierzył we wszystkie marzenia: w koleje żelazne, w usunięcie bólu przy operacjach chirurgicznych, w utrwalenie obrazu camery obscury, w telegraf elektryczny, w kierowanie balonami. I nie lękał się zbytnio cytadel, które wszędzie pobudowały przeciwko rodzajowi ludzkiemu zabobony, despotyzmy i przesądy. Należał do tych, którzy są przekonani, że dzięki nauce układ sił w końcu się zmieni. Enjolras był wodzem. Combeferre był przewodnikiem. Z pierwszym pragnąłbyś walczyć, z drugim – posuwać się naprzód krok za krokiem. Nie znaczyło to, żeby Combeferre nie był zdolny do walki, żeby odmawiał zmierzenia się z przeszkodą, natarcia na nią siłą i gwałtem, ale że czuł więcej upodobania do tego, by przez nauczanie rzeczy pewnych i ogłaszanie praw pozytywnych godzić rodzaj ludzki z jego losami; wybierając z dwóch jasności, skłaniał się raczej ku światłu niż pożarowi. Pożar niewątpliwie może zastąpić jutrzenkę, ale dlaczego nie zaczekać na świt? Wulkan rozświetla, lecz świt rozświetla jeszcze lepiej. Combeferre wolałby może białość piękna od płomieni wzniosłości. Jasność zamącona dymem, postęp opłacony gwałtem zadowalały tylko połowicznie ten umysł czuły i poważny. Rzucenie się ludu w prawdę z krawędzi urwiska, jak w roku 1793, przerażało go; lecz bierność jeszcze bardziej była mu wstrętna, czuł w niej zgniliznę i śmierć; a więc ostatecznie wolał pianę niż miazmaty, potok niż kloakę, wodospad Niagary niż jezioro Montfaucon25. Nie chciał ani postoju, ani pośpiechu. Combeferre byłby skłonny klęknąć i złożyć ręce, błagając, żeby przyszłość nadeszła w całej swojej czystości, żeby nic nie zamąciło wielkiej moralnej ewolucji ludów.

Jan Prouvaire to odcień jeszcze łagodniejszy niż Combeferre. Jan Prouvaire kochał się, hodował kwiatek w doniczce, grał na flecie, pisał wiersze, miłował lud, litował się nad kobietą, płakał nad losem dziecka, w tym samym uczuciu ufności łączył przyszłość z Bogiem i potępiał rewolucję za to, że ścięła królewską głowę Andrzeja Chénier26. Głos jego, zwykle cichy i łagodny, nagle chwilami stawał się męski. Był uczony aż do erudycji, był prawie skończonym orientalistą. Nade wszystko był dobry – i – rzecz całkiem prosta dla tych, co wiedzą, jak dobroć blisko graniczy z wielkością – w poezji nade wszystko przekładał nieskończoność. Umiał po włosku, po łacinie, po grecku i po hebrajsku i korzystał z tego tylko dla czytania czterech poetów: Dantego, Juvenala, Ajschylosa i Izajasza. Włóczył się chętnie po polach, wśród traw i kwiatów, i zajmował się obłokami tyleż samo co polityką. Umysł jego był dwustronny: z jednej strony zwracał się do człowieka, z drugiej do Boga; uczył się lub rozmyślał. Przez cały dzień zgłębiał zagadnienia społeczne: płacę, kapitał, kredyt, małżeństwo, religię, wolność myśli, swobodną miłość, wychowanie, kary, nędzę, stowarzyszenia, własność, wytwórczość i podział dóbr, zagadki ziemskie, które ciemną mgłą przykryły ludzkie mrowie; a wieczorem patrzył na gwiazdy, te istoty ogromne. Jak i Enjolras był bogatym jedynakiem. Mówił łagodnie, pochylał głowę, spuszczał oczy, uśmiechał się z zakłopotaniem, ubierał się źle, był nieśmiały, rumienił się z byle powodu, był bardzo lękliwy. Jednocześnie nieustraszony.

Feuilly był robotnikiem wyrabiającym wachlarze, sierotą bez ojca i matki, który z trudnością zarabiał trzy franki dziennie i miał tylko jedną myśl – oswobodzić świat. Miał jeszcze inne zajęcie: kształcenie się, co także nazywał zdobywaniem wolności. Sam się nauczył czytać i pisać; wszystkiego, co umiał, nauczył się sam. Feuilly miał szlachetne serce. Miał gest wszechobejmujący. Będąc sierotą, uznał za swoje dzieci wszystkie ludy. Ponieważ nie miał matki, rozmyślał o ojczyźnie. Nie chciał, żeby na ziemi był choć jeden człowiek bez ojczyzny. Hodował w sobie, z głęboką intuicją ludzi prostych, to, co dzisiaj nazywamy „ideą narodowości”. Nauczył się historii umyślnie po to, żeby się skuteczniej i trafniej oburzać. W tej małej gromadce utopistów, zajętych przeważnie Francją, reprezentował sprawy zagraniczne. Specjalnością jego były Grecja, Polska, Węgry, Rumunia, Włochy. Wymawiał te nazwy bez ustanku, z powodem i bez powodu, ze słusznym uporem. Turcy na Krecie i w Tesalii, Rosja w Warszawie, Austria w Wenecji – te gwałty budziły w nim gniew. Przede wszystkim oburzał go wielki akt przemocy z roku 1772. Słuszność w oburzeniu – bardziej przekonywająca wymowa nie istnieje. Tą wymową był wymowny. Nigdy nie przestawał przypominać haniebnej daty, roku 1772, tego dzielnego i szlachetnego ludu zniszczonego przez zdradę, tej potrójnej zbrodni, tej potwornej zasadzki, prototypu i patrona wszystkich późniejszych rozbiorów, które od tego czasu uderzyły w wiele szlachetnych narodów, wymazując, by tak rzec, metryki ich urodzin. Wszystkie społeczne zamachy stanu współczesności wywodzą się z rozbiorów Polski. Rozbiory Polski to teoremat, z którego wszystkie współczesne zbrodnie polityczne wynikają jako wnioski. Już od prawie wieku nie ma despoty, nie ma zdrajcy, który by nie potwierdził, nie bronił, kontrasygnował i parafował ne varietur27 rozbiorów Polski. Gdy się bierze do ręki akta współczesnych zdrad, ta zjawia się na początku. Kongres Wiedeński poradził się tej zbrodni, nim zatwierdził swoją. 1772 to sygnał rozpoczęcia łowów, 1815 to spuszczenie psów ze smyczy. Feuilly rozprawiał o tym nieustannie. Ten ubogi robotnik zrobił się opiekunem sprawiedliwości, a ona mu się odwzajemniła, czyniąc go wielkim. W prawie bowiem zawarta jest wieczność.

Courfeyrac miał ojca, który nazywał się panem de Courfeyrac. Jednym z błędnych poglądów burżuazji czasów Restauracji na arystokrację i szlachtę było to, że wierzyła ona w słówko de postawione przed nazwiskiem. Słówko to, jak wiadomo, nie ma żadnego znaczenia. Lecz mieszczanie z czasów „Minerwy” tak wielce szacowali to biedne de, że uważano za obowiązek wyrzekanie się go. Pan de Chauyelin kazał nazywać się panem Chauvelin, pan de Caumartin – panem Caumartin, pan de Constant de Rebecque – panem Beniaminem Constant, pan de Lafayette – panem Lafayette. Courfeyrac nie chciał pozostać w tyle i nazywał się po prostu Courfeyrac.

Enjolras był przywódcą, Combeferre przewodnikiem, Courfeyrac środkiem. Inni dawali więcej światła, on dawał więcej ciepła; i faktem było, że miał wszystkie przymioty środka: okrągłość i promieniowanie.

Bahorel lubił dobrą zabawę i złe towarzystwo, był odważny, lekkomyślny, rozrzutny aż do wspaniałomyślności, gadatliwy aż do granic krasomówstwa, śmiały aż do bezczelności; największy zabijaka, jakiego można sobie wyobrazić; ubierał się w jaskrawe kamizelki i szkarłatne przekonania; hałaburda na wielką skalę, to znaczy, że nic nie było mu milsze od kłótni, z wyjątkiem rozruchów, i nic ponad rozruchy, z wyjątkiem rewolucji; zawsze gotów stłuc szybę, zerwać bruk i obalić rząd, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. Od jedenastu lat był studentem. Obwąchiwał prawo, ale go nie studiował.

Bahorel, człowiek kapryśny, chodził do rozmaitych kawiarni. Inni mieli w tym względzie przyzwyczajenia, on żadnych. Włóczył się. Błądzić jest rzeczą ludzką. Włóczyć się – to rzecz paryska. W istocie był to umysł przenikliwy i bardziej myślący, aniżeliby się zdawało. Był łącznikiem między Przyjaciółmi Abecadła i innymi, jeszcze niezupełnie określonymi grupami, które dopiero później miały się ukształtować.

To zgromadzenie młodych miało jednego łysego w swym gronie, ów jedyny łysy podpisywał się Laigle (z Meaux)28. Koledzy dla skrócenia nazywali go Bossuetem. Był to wesoły chłopiec prześladowany przez pech. Specjalnością jego było niepowodzenie we wszystkim. Przez przekorę śmiał się ze wszystkiego. Mając dwadzieścia pięć lat, był łysy. Ojciec jego dorobił się z trudem domu i pola, lecz on nic nie miał pilniejszego, jak stracić w chybionej spekulacji ten dom i to pole. Był ubogi, lecz jego sakiewka z dobrym humorem nie wyczerpywała się. Szybko dochodził do ostatniego su, nigdy do ostatniego parsknięcia śmiechem.

Bossuet kierował się z wolna ku zawodowi adwokata; uczył się prawa na sposób Bahorela. Prawie że nie miał mieszkania, czasami nie miał go wcale. Mieszkał to u jednego, to u drugiego, najczęściej u Joly’ego. Joly studiował medycynę. Był o dwa lata młodszy od Bossueta.

Joly był to młody chory z urojenia. Z medycyny skorzystał tyle, że stał się bardziej jeszcze pacjentem niż lekarzem. W dwudziestym trzecim roku życia uważał się za schorowanego i spędzał czas na oglądaniu w lusterku swego języka. Utrzymywał, że człowiek magnetyzuje się jak igła, i w swoim pokoju ustawiał łóżko tak, żeby głowa skierowana była na południe, a nogi na północ i żeby wielki prąd magnetyczny kuli ziemskiej nie przeszkadzał krążeniu krwi. Podczas burzy badał sobie puls. Zresztą był ze wszystkich najweselszy.

Stowarzyszeni i wtajemniczeni, w podziemnej pracy usiłowali kształtować ideał.

Wśród wszystkich tych serc gorących i przekonanych umysłów znajdował się jeden sceptyk. Jak się tam znalazł? Przyciągnięty kontrastem. Sceptyk ten nazywał się Grantaire. Grantaire był człowiekiem, który nade wszystko wystrzegał się wiary w cokolwiek. Wszystkie te wyrazy: prawa ludu, prawa człowieka, umowa społeczna, rewolucja francuska, republika, demokracja, ludzkość, cywilizacja, religia, postęp, dla Grantaire’a nie miały prawie żadnego znaczenia. Uśmiechał się, słysząc je. Niedowiarstwo, ta śniedź inteligencji, nie pozostawało mu w głowie ani jednej nienadpsutej myśli. Żył ironicznie. Miał za ulubiony aksjomat: jedna jest tylko pewność na świecie – pełna szklanka.

Sceptyk ów miał jednak przedmiot uwielbienia. Przedmiotem tym nie była ani idea, ani dogmat, ani sztuka, ani nauka; był to człowiek: Enjolras. Grantaire podziwiał, kochał i czcił Enjolrasa. Z kimże spośród tego zastępu wierzących umysłów związał się ów anarchistyczny niedowiarek? Z wierzącym najbezwzględniej. W jaki sposób Enjolras potrafił go ujarzmić? Swoimi przekonaniami? Nie. Swoim charakterem. Jest to zjawisko często spotykane. Niedowiarek lgnący do wierzącego, jest to tak proste jak prawo dopełniania się barw. Pociąga nas zwykle to, czego brak nam samym. Nie zdając sobie jasno z tego sprawy i nie próbując sobie tego wytłumaczyć, był pod urokiem tej natury czystej, zdrowej, tęgiej, prawej, twardej, niepokalanej. Podziwiał instynktownie swoje przeciwieństwo.

MOWA POGRZEBOWA BOSSUETA NA CZEŚĆ PROFESORA BLONDEAU

Pewnego popołudnia, które jak się później okaże, miało związek z opowiedzianymi wyżej wypadkami, Laigle z Meaux stał sobie, wygodnie oparty o drzwi kawiarni Musain. Wyglądał jak próżnująca kariatyda; dźwigał tylko własne marzenia. Patrzył na plac św. Michała. Stać, opierając się o coś plecami, to jakby leżeć, stojąc, pozycja miła marzycielom. Laigle z Meaux rozpamiętywał bez przykrości drobną przygodę, która spotkała go poprzedniego dnia na uniwersytecie i zmieniła jego plany na przyszłość, plany zresztą dość nieokreślone.

Zamyślenie nie przeszkadza dorożce przejeżdżać ulicą, a zamyślonemu spostrzec tę dorożkę. Laigle z Meaux, którego oczy błąkały się, jakby w wędrówce niemającej celu, zauważył poprzez swój lunatyzm dwukołowy ekwipaż jadący placem powoli, jakby nie wiedząc dokąd. Przypatrzywszy się baczniej, spostrzegł siedzącego obok woźnicy młodzieńca, a przed młodzieńcem dość dużą torbę podróżną. Na torbie, na bilecie przytwierdzonym do materiału, wypisane było wielkimi czarnymi literami nazwisko właściciela: Mariusz Pontmercy.

Imię to poruszyło z miejsca Laigle’a; stanął prosto i zawołał na młodzieńca z kabrioletu:

– Panie Pontmercy!

Na to wezwanie kabriolet zatrzymał się.

Młodzieniec, który również zdawał się głęboko zamyślony, podniósł oczy.

– Co takiego? – zapytał.

– To pan jest Mariuszem Pontmercy?

– Ponad wszelką wątpliwość.

– Właśnie pana szukałem – rzekł Laigle z Meaux.

– W jaki sposób? – zapytał Mariusz, gdyż rzeczywiście był to on; przed chwilą opuścił dom swego dziadka i oto zagadnięty został niespodzianie przez człowieka, którego widział po raz pierwszy w życiu. – Nie znam pana.

– I ja również pana nie znam – odpowiedział Laigle.

Mariusz zaczął podejrzewać, że to studencki figiel, początek jakiejś ulicznej mistyfikacji. Nie był wcale usposobiony po temu w tej chwili. Zmarszczył brwi. Laigle z Meaux z najzimniejszą krwią mówił dalej:

– Nie był pan onegdaj na wykładzie?

– To możliwe.

– To pewne.

– Jest pan studentem? – spytał Mariusz.

– Tak, proszę pana. Jak i pan. Onegdaj przypadkiem zaszedłem na wykład. Wie pan, czasem strzeli człowiekowi taki pomysł do głowy. Profesor właśnie sprawdzał listę. Wie pan zapewne, że oni tam są teraz bardzo śmieszni. Po stwierdzeniu trzech nieobecności skreślają studenta i wpisowe przepada. Sześćdziesiąt franków wyrzuconych w błoto.

Obudziło to ciekawość Mariusza. Laigle mówił dalej:

– Blondeau czytał listę. Zna pan przecież Blondeau, ma on nos wielce ostry i złośliwy i lubuje się w wywąchiwaniu nieobecnych. Tym razem zaczął podstępnie od litery P. Słuchałem piąte przez dziesiąte, nie mając nic wspólnego z tą spółgłoską. Szło jakoś nieźle. Ani jednego wykreślenia – cały wszechświat był obecny. Cóż za smutek dla Blondeau. Mówiłem sobie w duchu: Blondeau, kochanie moje, dziś nie uda ci się upolować ani jednego. Nagle Blondeau wywołuje: Mariusz Pontmercy. Nikt nie odpowiada. Blondeau, pełen nadziei, powtarza głośniej: Mariusz Pontmercy. I chwyta za pióro. Panie, mam przecież serce w piersi! Szybko powiedziałem sobie w duchu: Gotów wykreślić chłopaka! Uwaga! To człowiek prawdziwie żywy, bo niesumienny. To nie kujon, to nie student studiujący, naiwny żółtodziób, ale szlachetny leń, który uczęszcza na łono natury, zajmuje się gryzetkami, zaleca się do dziewczynek, jest może w tej chwili u mojej kochanki. Ratujmy go, śmierć staremu Blondeau! Właśnie w tej chwili Blondeau umaczał w atramencie pióro, poczerniałe od skreślań, powlekł swoim wyblakłym spojrzeniem po sali i powtórzył po raz trzeci: Mariusz Pontmercy. Odpowiedziałem śmiało: Jest! To sprawiło, że pana nie wykreślił.

– Ach, proszę pana... – przerwał Mariusz.

– A za to ja zostałem skreślony – dodał Laigle z Meaux.

– Nie pojmuję – rzekł Mariusz.

Laigle ciągnął dalej:

– Nic prostszego. Umieściłem się naumyślnie w bliskości katedry, żeby móc odpowiedzieć, że jestem, i zarazem w sąsiedztwie drzwi, ażeby móc potem zwiać. Ale profesor wpatrywał się we mnie jakoś zbyt uważnie. I nagle, wyposażony widocznie w ten diablo przebiegły nos, o którym wspomina Boileau, przeskakuje do litery L. L – to moja litera. Jestem rodem z Meaux i nazywam się Laigle.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

19 Abecadła Wolności – przybliżony odpowiednik nazwy, która w oryginale zawiera nieprzetłumaczalną grę słów (Les Amis de l’ABC występują oficjalnie jako organizacja oświatowa, ale ich nazwa znaczy jednocześnie „Przyjaciele Abecadła” i „Przyjaciele Poniżonego” – czyli ludu – gdyż ABC wymawia się po francusku tak samo jak abaisse, „poniżony”).

20 Słynny z urody ulubieniec cesarza rzymskiego, Hadriana, uwieczniany przez rzeźbiarzy.

21 Biblijny anioł siejący postrach i grozę, jak w proroctwach Ezechiela.

22 Figlarny i pełen wdzięku chłopiec, postać z komedii Wesele Figara.

23 Filozof francuski epoki Oświecenia, uczestnik wielkiej rewolucji burżuazyjnej, ale zdecydowany przeciwnik jakobinów.

24 Prawie jednoznaczne słowa francuskie, różniące się jednak w odcieniach; homo oznacza człowieka w ogóle, vir zawiera w sobie ponadto pojęcie, energii, rozsądku i powagi.

25 Na dawnych peryferiach Paryża, gdzie zwożono nieczystości i odpadki.

26 Wybitny poeta liryczny z końca XVIII w.; początkowo uczestnik rewolucji francuskiej, później przeszedł na stronę jej wrogów i został skazany na śmierć.

27 w postaci ostatecznej (łac.)

28 L’aigle znaczy orzeł; sławny kaznodzieja i teolog Bossiet był biskupem diecezji Meaux i współcześni nadali mu przydomek „orła z Meaux” – stąd przezwisko studenta.ROZDZIAŁ SIÓDMY

„KOCIA ŁAPA”

Pod społeczeństwem istnieje i istnieć będzie – podkreślmy to – aż po dzień rozproszenia ciemnoty, ogromna jaskinia zła. Ciemnica ta nie zna mędrców, jej sztylet nigdy nie zastrugał pióra. Czarność jej nie ma najmniejszego związku ze szczytną czarnością atramentu. Nigdy palce tej nocy, które się kurczą pod tym zatęchłym sklepieniem, nie dotknęły kart książki, nie rozłożyły dziennika.

To potworne mrowisko podkopuje nie tylko obecny porządek społeczny, podkopuje także filozofię, podkopuje naukę, prawo, myśl ludzką, podkopuje cywilizację, podkopuje rewolucję, podkopuje postęp. Nazywa się po prostu złodziejstwem, nierządem, morderstwem i rozbojem. Składa się z mroków i pragnie chaosu. Sklepienie tej jaskini zła zbudowane jest z ciemnoty. Zniszczcie ją, a pozbędziecie się kreta zbrodni.

Kwartet bandytów: Claquesous, Gueulemer, Babet, Montparnasse, rządził podziemiami Paryża w latach 1830–1835.

Gueulemer był zdeklasowanym Herkulesem. Za swoją jaskinię obrał sobie kanał ściekowy pod łukiem Marion. Miał sześć stóp wysokości, pierś z marmuru, muskuły ze spiżu, oddech kowalskiego miecha, tors olbrzyma, czaszkę ptaka. Rzekłbyś, Herkules Farnezyjski ubrany w bawełniane spodnie i welwetową kurtkę. Gueulemer, zbudowany w sposób podobnie posągowy, mógłby poskramiać potwory, lecz uznał, że wygodniej jest stać się samemu jednym z nich. Czoło niskie, szerokie skronie, a na nich zmarszczki, choć nie miał jeszcze lat czterdziestu; włosy szorstkie i krótkie, twarz i broda zawsze zarosłe jakby szczeciną – już widać, co to za człowiek. Jego muskuły domagały się pracy, jego tępota nie chciała jej. Była to olbrzymia rozleniwiona siła. Z lenistwa stał się mordercą.

Przejrzystość Babeta kontrastowała z mięsistością Gueulemera. Babet był chudy i uczony. Był przezroczysty, ale nieprzenikniony. Świat­ło przeświecało przez jego kości, ale nic nie przeglądało przez jego źrenice. Podawał się za chemika. Był klownem w teatrzyku Bobe­che’a i pajacem w budzie Bobina. Był to człowiek wyrachowany, doskonały mówca, który podkreślał swoje uśmiechy i gesty. Zawód jego polegał na sprzedawaniu na ulicach gipsowych popiersi i portretów „głowy państwa”. Wyrywał również zęby. Niegdyś pokazywał na jarmarkach fenomeny natury i miał budę z trąbą i następującym afiszem: „Babet, artysta-dentysta, członek wielu akademii, robi fizyczne doświadczenia na metalach i metaloidach, usuwa zęby, podejmuje się nawet wyrywania pieńków, którym nie dali rady jego koledzy. Cena: jeden ząb – półtora franka, dwa zęby – dwa franki, trzy zęby – półtrzecia franka. Korzystajcie ze sposobności!”.

Kim z kolei był Claquesous? Nocą. Żeby się pokazać, czekał, aż się niebo spowije w czerń. Wieczorem dopiero wyłaził ze swojej nory, do której wracał przed świtem. Gdzie była ta nora? Nikt tego nie wiedział. Nawet w zupełnych ciemnościach i do własnych wspólników nie odzywał się inaczej jak odwrócony tyłem. Jeżeli wnoszono świecę, wkładał na twarz maskę. Był brzuchomówcą. Babet mawiał o nim: Claquesous jest nokturnem na dwa głosy. Claquesous był nieokreślony, błędny, straszny. Nie było pewne, czy się jakoś nazywa, bo znany był tylko pod swoim przezwiskiem; nie było pewne, czy posiada jakiś głos, ponieważ częściej mówił brzuchem niż ustami; nie było pewne, czy ma jakąś twarz, ponieważ oglądano tylko jego maskę. Znikał, jak gdyby się rozwiewał; zjawiał się, wychodząc spod ziemi.

Ponurą postacią był Montparnasse. Jeszcze dziecko – lat niespełna dwadzieścia, usta jak wiśnie, piękne czarne włosy, blask wiosny w oczach – miał wszystkie złe skłonności i ciągnęło go do wszystkich zbrodni. Powodem wszystkich zbrodni tego młodzieńca była żądza ubierania się wytwornie. Pierwsza gryzetka, która mu powiedziała: Jesteś piękny!, rzuciła mu plamę ciemności w serce i z tego Abla zrobiła Kaina. Uważając się za pięknego, zapragnął być wytwornym; otóż najpierwszą wytwornością jest bezczynność. Bezczynność biedaka to zbrodnia. Niewielu włóczęgów wzbudzało tyle postrachu co Montparnasse. W osiemnastym roku życia miał już za sobą niejednego trupa. Niejeden przechodzień leżał w cieniu tego nędznika, z wyciągniętymi rękami, nurzając twarz w kałuży krwi. Utrefiony, wypomadowany, ściśnięty w pasie, z biodrami kobiety, z biustem pruskiego oficera, otoczony szmerem podziwu dziewcząt z bulwaru, w misternie zawiązanym krawacie, z pałką w kieszeni, z kwiatkiem w butonierce – taki był ten upiorny elegancik.

We czterech ci bandyci tworzyli jakby rodzaj Proteusza40, przesuwającego się przez szeregi policji i usiłującego nieustannie wymykać się niedyskretnym spojrzeniom Vidocqa, „pod rozmaitymi postaciami drzewa, płomyka i źródła”, pożyczając sobie nawzajem swoich imion i swoich sztuczek, ukrywając się we własnym swoim cieniu, jedni drugim służąc za kryjówki i schronienia, zdejmując z siebie swoje cechy osobiste, tak jak się odejmuje fałszywy nos na maskaradzie, czasem upraszczając się do tego stopnia, że byli jednym człowiekiem, niekiedy znowu tak się pomnażając, że najwprawniejsze oko policyjne mogło ich wziąć za gromadę.

Ci czterej ludzie nie byli bynajmniej czterema ludźmi; był to raczej rodzaj tajemniczego złodzieja o czterech głowach, pracującego na wielką skalę w Paryżu; był to potworny polip zła, zamieszkujący kryptę społeczeństwa. Dzięki swoim rozgałęzieniom i sieci swoich znajomości Babet, Gueulemer, Claquesous i Montparnasse prowadzili przedsiębiorstwo zasadzek na departament Sekwany. Dokonywali na przechodniach zamachu stanu od dołu. Ci, którzy mieli tego rodzaju pomysły, ludzie o nocnej wyobraźni, zwracali się do nich w sprawie realizacji. Dostarczali kanwy tym łajdakom, a inscenizację oni już brali na siebie. Dysponowali trupą ciemnych aktorów do tych jaskiniowych tragedii.

„Kocia Łapa” – taką nazwę dawano w podziemnych kołach stowarzyszeniu tych czterech ludzi. W starym i dziwacznym języku ludu paryskiego, który zanika z każdym dniem, „kocia łapa” oznacza poranek, podobnie jak „pora między psem i wilkiem” znaczy wieczór. Nazwa „Kocia Łapa” pochodziła zapewne od godziny, o której się kończyła ich robota, gdyż brzask jest zarówno chwilą pierzchania widziadeł, jak i rozchodzenia się bandytów. Oto nazwiska, na jakie odpowiadali główni członkowie „Kociej Łapy”: Panchaud, zwany Wiosenny, Brujon (istniała cała dynastia Brujonów), Boulatruelle (znany już dróżnik), Wdowa, Wtorek-Wieczór, Depesza, Koronkarz, Półszeląg, zwany Dwa Miliardy, itd., itd.

Ludzie ci, jeśli zdarzy się spotkać ich lub spostrzec koło północy na pustym bulwarze, są przerażający. Nie wyglądają na ludzi, lecz na postacie z żywej mgły; chciałoby się powiedzieć, że zwykle zrośnięci z ciemnościami, niczym się od nich nie różnią, nie mają innej duszy niż mrok i tylko na chwilę, żeby przeżyć kilka minut egzystencji potworów, odłączyli się od nocy.

Czego trzeba, żeby się te upiory rozwiały? Światła. Strumieni światła. Nie ma nietoperza, który by się ostał wobec brzasku dnia. Oświecajcie społeczeństwo od spodu.

40 Postać z mitologii greckiej potrafiąca zmieniać swój wygląd.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: