Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Psychiatra i demony. Powieść biograficzna o profesorze Antonim Kępińskim - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Psychiatra i demony. Powieść biograficzna o profesorze Antonim Kępińskim - ebook

 

Antoni Kępiński – najsłynniejszy polski psychiatra i znakomity eseista – to nie tylko guru medycyny i filozofii, ale także postać tajemnicza, pełna sprzeczności i niespełnionych marzeń.

Przyszedł na świat tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości i od razu jego rodzina musiała uciekać przed demonami szowinizmu; zaczął studiować medycynę, ale upiory nazizmu rzuciły go w wir przygód i na wyboiste drogi tułaczki po niemal całej Europie; wrócił do Polski – prosto w łapy i kły biesów komunizmu.

Książka plastycznie i dynamicznie pokazuje Mistrza Antoniego nie tylko w labiryncie podróży inicjacyjnej i w różnych sytuacjach granicznych (w karcerze obozu koncentracyjnego, kokpicie myśliwca Royal Air Force, sali szpitala psychiatrycznego czy na łożu śmierci), ale i w brudnej, cuchnącej suterenie, w której siedział jak mnich i mistrz przyjmujący swoich uczniów – pacjentów, ludzi doświadczonych przez los, chorych psychicznie, opętanych przez demony iluzji i urojeń, amnezji i halucynacji, ludzi, których pamięć i fantazja przypominają mroczne wizje z płócien Boscha czy Bruegla.

Heroiczna walka Profesora z demonem śmierci to dramatyczna gra z czasem, batalia o utrwalenie własnych i cudzych doświadczeń na kartach książek, które mogą rozpalać serca i umysły licznych czytelników. To, co napisał, jeszcze długo będzie głosem rozsądku w zwariowanym świecie intelektualnych i artystycznych mód.

W walce z demonami pomagała mu miłość do żony Jadwigi oraz pomoc i wsparcie tak niezwykłych znajomych i przyjaciół, jak Halina Poświatowska, Wanda Półtawska, Hanna Chrzanowska, Janina Ipohorska, Karol Wojtyła, Józef Tischner, Jerzy Panek, Roman Ingarden, Jan Sztaudynger, Julian Aleksandrowicz, Stefan Szuman, Kazimierz Dąbrowski.

Autorzy przedstawiają psychiatrię jako swoiste ćwiczenie duchowe, powieść ta jest więc nie tylko historią genialnego naukowca i artysty, ale w pewnej mierze również przewodnikiem po rozmaitych koncepcjach psychologicznych oraz poradnikiem zdrowia psychicznego, podszeptnikiem, jak żyć kreatywnie i szczęśliwie.

 

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-573-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 ZMORY

Jesień A.D. 1968

Opary poszły w las.

Mgła zasnuwa góry i doliny.

Noc bez wahania zarzuca szarą płachtę na zaśnieżoną drogę.

Ciszę przerywają nerwowe szepty, prychanie koni i pisk obudzonych sań. Wszyscy gotowi.

Ciało obok ciała. Ciała obok bagaży oplecionych powrozami.

Kufry niepewności. Lęk przy nadziei. Nadzieja na mrozie.

Można ruszać dalej w śnieg i mrok.

Pochodnie podrygują w ciemnościach, rozświetlając dziką przestrzeń, białą, zimną, pełną duchów historii, wypełniającą się zjawami teraźniejszości i przyszłości. Tylko najbliższy krąg – czerwone twarze, głowy w futrzanych czapach, kożuchy i skórzane rękawice – błyska pośród kresowej nocy. Konie zlewają się z ciemnością, jedynie ich ogony szaleją w ostrych podmuchach wiatru. Słychać stłumiony stukot podków i szelest płóz grzęznących w puszystym śniegu.

Gdzieś z boku stąpa przy nich jak duch kilkuletni chłopak. Obserwuje wzdrygające się konie i zatrwożonych ludzi na saniach. Rozmyśla, dlaczego nie siedzi razem z nimi. Przy matce i ojcu, przy siostrze. Czuje na własnej skórze głębokie oddechy uciekinierów, widzi kłęby pary buchające z ust. Dopada go milczenie ludzi, szum lasu, krzyk bezgłośnej modlitwy, enigmatyczna zapowiedź prośby o pomoc.

Gdzieś w oddali: dwa światełka.

Ruchome.

Wicher przycicha. Śnieg pada ciszej, widoczność się poprawia. A cóż to? Coraz więcej światełek! Od groma ich! Migają raz tu, raz tam. Fluorescencyjna szarańcza? Wysyp świetlików?

Konie zaczynają drżeć, rżeć i szarpać za uzdy, chomąta, dyszle, sanie przyspieszają, kołyszą się, stukają, trzeszczą i trzęsą się z niepokoju. Mężczyźni rozglądają się, coś pokazują, spoglądają na śpiącą młodą kobietę. Chłopiec też. Rozkołysało ją i ukołysało do snu. Nie zmrużyła oka przez dwie, może nawet trzy noce, teraz wreszcie poczuła się bezgranicznie zmęczona. Obok niej – zakutana w koc – drzemie kilkuletnia dziewczynka. Budzi się, rozgląda, nie pyta o nic, wygląda na przestraszoną, choć zaciekawioną. Taka nocna sanna to przecież dla niej nowość. Jej dłoń – bezpieczna w dłoni ojca. Dziewczynka nie wyczuwa zagrożenia.

Wszyscy mężczyźni wpatrują się intensywnie w ruchliwe ogniki.

Chłopiec kieruje wzrok tam, gdzie oni.

Wilki? Ślepia?

Ojciec, trzymający prawą rękę w kieszeni palta, tam gdzie schował pistolet, zaciska teraz palce na rękojeści. A może to nie wilki? Może to tylko zmęczenie? Króliczki lęku, zajączki wyobraźni… Konie szarpią się i zrywają do galopu, po trzech sekundach ryją kopytami zmarzniętą ziemię. Przebierają nogami, strzygą uszami, rozdymają chrapy, rżą. Miotają się na prawo i lewo.

Nagle rozlega się przeciągłe wycie.

Wilki!

Konie szarpią uprzężą z większą energią. Energią zrodzoną ze strachu. Sanie pulsują, drżą, naprężają się, skrzypią i stukają. Woźnica ogląda się do tyłu. Ojciec pokazuje coś ręką. W każdym spojrzeniu i geście – napięcie. Bojaźń i drżenie.

Zawracać?

A jakie to ma znaczenie?! Tu, w środku puszczy, śmierć czai się z każdej strony. Wszędzie wróg. Albo zwierzęta. Albo ludzie. Wszędzie lęk. Wszędzie – nic! Nikt nie pomoże. Można liczyć tylko na siebie. O odwrocie jednak nie ma mowy. Trzeba przeć przed siebie. W bezpieczne strony. Naprzód! Nie czas na rozmyślania, wahania. Trzeba gnać ile sił w kopytach.

Mężczyzna może zastrzelić wilka, dwa, trzy, cztery wilki. Liczy się szybkość i celność. Ale tu do ataku może ruszyć cała wataha. Krwawe stado wyczuwa skórę, mięso, to, co ciepłe i smaczne. Te leśne bestie zagryzą konie, rozszarpią ludzi i będą ucztować. A potem przyjdą dzicy ludzie i zagrabią resztki. Jak hieny, sępy. Padlinożercy noszący imiona świętych. Szabrownicy i szubrawcy. Z nożami, siekierami, widłami, kosami. Dzicz. Nienasycona. Żądna zemsty, łupów, wina i krwi.

Ale stojący z boku chłopiec o tym nie wie. Wpatruje się ze strachem w świecącą maleńkimi ognikami ciemność. On boi się tylko wilków.

Na razie to jedynie gra nerwów. Opętane konie lecą w przepaść, w niewidzialność, w chmury śniegu. Wilcze ślepia zostają z tyłu.

Nagle ktoś… Coś rzuca się na chłopca.

Pazury i kły, piekąca, piekielna sierść, wycie i ryk.

Mały zasłania się rękami, nogami.

Bezładna szarpanina.

Na nic.

Potwór wbija zęby w pulsującą szyję.

Ból rozsadza czaszkę.

Tryska krew.

I staje się ciemność.

Świat chłopca upada w niebyt.

Nie ma już konturów, barw, światłocieni, nie ma bólu. Bulgot czasu ucichł, nawet strach gdzieś się zapodział.

Teraz chłopak wyrywa się, wyzwala, wzlatuje. Unosi się nad saniami, nad lasem, nad zimowym światem.

Spokój. Cisza. Błogość.

Frunie.

Wznosi się, opada i zaraz znów jest tuż nad końmi, nad saniami. Wszyscy uchodźcy patrzą na jakieś dziecko rozciągnięte na śniegu. Na krwawy śnieg tuż obok. Chłopiec też patrzy i nie wierzy. Kołuje. Rozpoznaje dziecko. Rozpoznaje siebie. Leży tam z rozszarpaną szyją, bez ruchu, bez ducha. Zdumiewa go widok siebie – martwego. Leży tam, a przecież nadal fruwa. Nie żyje i żyje. Jest martwy i żywy. Obserwuje i jest obserwowany. Rozdwoił się. Umarł i zmartwychwstał. Spokój przeistacza się w przerażenie.

Mamo, tato!

Jedźmy, nikt nie woła! – słyszy.

Nie słyszą go! Nie widzą? Jadą dalej, zostawiając na śniegu swojego syna?! Niepojęte! Okropne… Jak tak można?!

Został sam. Z wilkami. Jeden z nich podchodzi i zaczyna rozszarpywać ciało.

Nie!!!

Chłopak chce uciec, ale nie może się ruszyć. Przecież nie żyje. Ale czuje, ma świadomość, chce wziąć się w garść. Przeżyć za wszelką cenę! Na nic… Zbiera się w sobie i… spada w przepaść. Leci, leci swobodnie, wolno, dostojnie jak jastrząb. Pikuje.

O Boże!

Chłopczyku, mówię ci, wstań…

Chłopczyku, mówię ci, wstań…

Chłopczyk nie słucha, ale już nie fruwa. Leży. Pod sobą ma dywan, na sobie pierzynę. Głowę częściowo zawiniętą w prześcieradło. Odgrzebuje się z białej pościeli. Żyje. No tak, jeszcze żyje.

Jest jasno, przez szyby wpadają pierwsze promienie jesiennego słońca. Liście za oknem czerwienią się, żółkną, brązowieją.

– I znów ten sam sen – mówi do siebie Kępiński.

Ponownie te wydarzenia z odległej przeszłości – coś, co nigdy nie miało miejsca. Choć przecież tak właśnie było!

Uciekali – mroźną zimą – przez góry, przez połoniny i lasy. Oni. Ale nie on! Jego tam nie było. Na niego śmierć czyhała gdzie indziej. W innym czasie.

Więc dlaczego te wizje tak często do mnie przychodzą?!

Od dzieciństwa patrzy wilkiem na wilki.

Boże mój, dlaczego!?

Brak odpowiedzi.

I dlaczego tak mnie przyciągają, a jednocześnie odpychają zimowe pustkowia i wilki na obrazach Alfreda Wierusza-Kowalskiego? Reprodukcje sugestywnych dzieł tego polskiego, pochodzącego z Suwałk malarza realisty, który za młodu osiadł w Monachium, Antoni znalazł dawno temu w albumach żony i co jakiś czas oglądał, zaniepokojony, zastygając przed nimi jak mim, z zaciśniętymi ustami i rysującą się nazbyt wyraźnie bruzdą na czole. Zwłaszcza jeden. Napad wilków z roku 1890. Wyjątkowy. Zima w lesie. Dwóch ludzi na drewnianych saniach, trójka koni i pięć atakujących wilków. Przerażony, wierzgający koń… Wilk wgryzający się w jego szyję… Zapierający dech dramat na puszystym śniegu… Albo obrazy Józefa Chełmońskiego… Podobne sceny, podobne emocje… Walka z wilkami na tle pięknego krajobrazu. Z obrazów Kowalskiego bije jednak większa groza. To Kowalski przenosi Kępińskiego na Kresy. W świat znany mu tylko z rodzicielskich opowieści.

Docent podnosi się, wkłada ciepły szlafrok, spogląda na pobojowisko i wodzi dokoła wzrokiem. Nasłuchuje, z oddali słychać gwizd lokomotywy, potem cisza, gabinet i kuchnia wydają się martwe, nikogo nie ma, no tak, żona już poszła po zakupy, w kolejkach musi wystać niezbędne produkty, pewno kupi ciepłe bułeczki na śniadanie, a jak będzie miała szczęście – to może uda się jej zdobyć margarynę i jakąś wędlinkę. Ale po co!? Przecież pani Zofia, wdzięczna pacjentka, chyba wczoraj przesłała synem osełkę masła i szyneczkę. Nie chciał wziąć, pracował przecież dla idei, ubogich leczył za darmo, ale nastolatek wręczył pani Kępińskiej zawiniątko, coś otulonego „Trybuną Ludu” – i nie zaczekawszy na ich reakcję, błyskawicznie zbiegł po schodach, ginąc w hałasie ulicy.

Nie jest głodny. Tylko usta ma suche, język przykleja mu się do podniebienia. Idzie do kuchni. Z wczorajszego obiadu został jeszcze kompot z jabłek i gruszek. Nalewa sobie słomkowego płynu do wysłużonego metalowego garnuszka z parzenicą i napisem CEPELIA. Przechodzi – wolno, drobnymi kroczkami – do swojego gabinetu, niczego nie widząc, zatapia się we własnych myślach. Podświadomie kontroluje poziom kompotu w naczyniu.

Zagłębia się w fotel i małymi łykami przenosi w swoją wewnętrzną otchłań tę powszednią esencję grusz i jabłoni.

Wraca myślami do swojego dzisiejszego snu. Do zimowej podróży, do strachu i cierpienia. Próbuje wznieść się ponad to. Przecież tej nocy miał również inne sny. Je również pamięta. Rozgrzane do czerwoności senne marzenia: lato, urocza plaża nad Morzem Śródziemnym, słońce, szum fal, delikatnie drażniący piasek, błękitnoturkusowy horyzont i Hamlet wahający się na brzegu leżaka.

Zima i lato, noc i dzień, życie i śmierć, praca i odpoczynek, post i posiłek, zdrowie i choroba psychiczna, białe i czarne, zimne i ciepłe, wschód i zachód.

Jedność sprzeczności. Rytm życia.

Przez głowę Antoniego Kępińskiego przelatują opozycje, przeciwieństwa. Obserwuje świat, rozmyśla. Wie, że cechą życia jest dialektyka zmienności i niezmienności. Nie chcę, ale muszę. Siedzi, nie chce mu się wstać, a przecież powinien już zbierać się do pracy. Przymyka oczy, powtarza po cichu: Życie polega na ustawicznym pulsowaniu, na oscylacji między stanem nasycenia i niedosytu. Jest rozluźniony. A może osłabiony? Powinien jednak wstać, ogolić się, ubrać, spakować świeży ręcznik, czystą bieliznę i pójść do kliniki, by dać swojemu ciału odpocząć pod natryskiem. O ileż łatwiej by było, gdy mieli własną łazienkę!

Bez względu na to trzeba rozpocząć nowy dzień, aktywnie, z optymizmem. Nowy dzień, nowe obowiązki, nowe horyzonty – ale teraz nie ma ochoty na żadne nowości. Mimo wszystko nowe myśli przewijają się przez jego mózg jak celuloidowe klatki przez nerwowe zwoje projektora filmowego. Wciąż nowe i nowe słowa, zdania: Dialektyka zmienności i niezmienności życia jest z jednej strony następstwem rytmu śmierci i zmartwychwstania, a z drugiej – tendencji perseweracyjnych, to jest powtarzania stale tych samych struktur czynnościowych. Rytm dnia: sen, pobudka, ubieranie się, śniadanie, pożegnanie, kościół św. Floriana, spacer, klinika, koledzy i koleżanki, wywiady, historie chorób, recepty, spacer, późny obiad, przekomarzanki z żoną, książki, notes, nowe zdania, rozdziały, zmęczenie, noc, łóżko, sen. Noc ma w sobie coś z szału, coś z nieprzewidzianego, jest w niej zetknięcie się z kresem wszystkiego, zespolenie z ciemnością, ze śmiercią, z przedmiotem miłości.

Żona, ciepło ogniska domowego – i ogniki pałające zimową nocą gdzieś na rubieżach ojczyzny. Rodzinny obiadek, smaki i uśmiechy – smoki Wawelu i wilki w Karpatach. Dzienne porządki i niespokojne tragedie nocy. Sny! Te sny… Przesyłane od Tego, który jest w Górze? Nie, to podziemne nurty uczuć, zapomniane, przemienione i odzyskiwane wspomnienia, obawy, iluzje i urojenia. Halucynacje nocy. Ale co tam! Wschód słońca – teraz dzień. Dzień – to panowanie rozsądku i rzeczywistości, noc – to władztwo tajemnych sił, dzikich namiętności, ekstazy, olśnienia i panicznego lęku.

Noc to samotność. Dzień to więzi społeczne. Nocą rozum zasypia i budzą się demony. Szatańskie noce rozszarpują biednych, wrażliwych ludzi. On jest ich obrońcą. Wojownikiem Światła. Duchem Nadziei. Poznał życie, zaznał ciemności, cierpień – odeszły złudzenia, przyszła mądrość. Teraz musi to doświadczenie przekazać innym. To jego misja. Musi pomagać. Podczas wojny nie mógł bronić ojczyzny, choć przecież próbował, za to teraz może kreować spokój i pokój. Musi rozświetlać mroki skłębionych dusz. Musi, bo może, może, bo wie. Gdy panuje noc, wówczas świat chorego przestaje być wspólnym światem, staje się światem samotnym, intymnym, w którym rządzą już inne prawa, w którym odsłania się nieświadome, w którym nie ma już łączności z innymi ludźmi, jak tylko przez akt ekstazy miłosnej lub skrajnej agresji.

Miłość i nienawiść. Patriotyzm i szowinizm.

Budowanie i burzenie.

Był raj na ziemi – wśród gór, lasów i strumieni. I oni zostali z niego wygnani. Choć nie zjedli jabłka z Drzewa Zakazanego. To tamci – te człekokształtne potwory – to tamci ich wyrzucili, to tamci chcieli gwałcić, zabijać i burzyć. To były Demony Nocy, Duchy Wschodu, dręczyciele…

Na jakiej zasadzie przyjmuje się, że wszystko ma logiczną motywację? Prawa przyczynowości w świecie psychicznym mogą być całkiem inne niż w fizycznym.

Lecz świat przecież może być normalny. Ale czym właściwie jest ta norma?

Ileż to razy zadaje już sobie to pytanie! Świat może być też prawdziwy! A co to jest prawda?

Kim Ty jesteś?

Drogą, Prawdą i Życiem.

Docent czyni znak krzyża, otwiera oczy i nadstawia uszu. Kroki na schodach. Cisza. Metal zaczyna stukać o metal. Zgrzyt. Coś się otwiera. Nowy dzień. Nadzieja. Słychać kroki w przedpokoju. Szelest papieru, siatki, ortalionu, gumy i tworzywa PCV. Znajome kroki, ten ich ciężki, stateczny rytm. Rytm życia. Pantofle szurają delikatnie po podłodze. Od czasu do czasu cicho klapią. Klapanie radosne, poranne, święte. Ciche, ostrożne.

Żeby go nie zbudzić.

Zawsze krążyła wokół niego jak paź żeglarz, motyl ze znaczka pocztowego, rzadki okaz. Ukradkiem. Bez kobiecych fanfar.

Wciąż się stara. Zaraz przygotuje mu śniadanie.

Ona. Żona. Jedyna. Najukochańsza.2 KRESY

Jesień A.D. 1918

Trwanie było heroicznym wyczynem. Postawa określała człowieka.

Ludzkość parła do przodu i próbowała wyprzeć ze swej świadomości histerię historii. Były to czasy, o których wiele lat później Agneta Pleijel napisze: „Ziemia polska staje się wycieraczką dla obcych buciorów”.

Pierwsza wojna światowa dobiegała kresu, dogorywała. Powoli rodziła się nadzieja. Ludzkie ciała i dusze – rozerwane szrapnelami, przekłute bagnetami, rozpaczą i nienawiścią – rozkładały się w grobach, jęczały w szpitalach, wstępowały w nowe życie. Na drewnianych protezach. Nauka chodzenia. Oczy. Oślepłe, załzawione, widzące wszystko na nowo. Uszy. Głuche, starające się zagłuszyć głosy historii, głosy sumienia, rozgłos generałów i bohaterów. Usta. Wściekłość i wrzask…

Cisza!

To była genialna epoka.

„Zwykłe fakty uszeregowane są w czasie, nanizane na jego ciąg jak na nitkę. Tam mają one swoje antecedensy i swoje konsekwencje, które tłoczą się ciasno, następują sobie na pięty bez przerwy i bez luki. Ma to swoje znaczenie i dla narracji, której duszą jest ciągłość i sukcesja.

Cóż jednak zrobić ze zdarzeniami, które nie mają swego własnego miejsca w czasie, ze zdarzeniami, które przyszły za późno, gdyż już cały czas był rozdany, rozdzielony, rozebrany, i teraz zostały niejako na lodzie, nie zaszeregowane, zawieszone w powietrzu, bezdomne i błędne?

Czyżby czas był za ciasny dla wszystkich zdarzeń? Czy może się zdarzyć, aby już wszystkie miejsca w czasie były wyprzedane? Zatroskani, biegniemy wzdłuż tego całego pociągu zdarzeń, przygotowując się już do jazdy”.

Te myśli, uczucia i słowa kłębiły się już w głowie Schulza. Kiedyś utrwalą się w jednym z jego genialnych opowiadań. Bruno zdał maturę, udał się na Politechnikę Lwowską, by studiować architekturę; wrócił do wytęsknionego Drohobycza. Wybuchła wojna. Wyjechał do Wiednia, malował w Akademii Sztuk Pięknych, ale znów przyciągnęło go to prowincjonalne miasteczko, to tu był jego świat. Poważnie zachorował, wyzdrowiał, niestety, zmarł jego ojciec. Nastały lata chaotycznego samokształcenia: malowanie i czytanie, po polsku i niemiecku. Stosunkowo prosty i w miarę spokojny żywot na Kresach nieistniejącej Rzeczypospolitej. Polska dopiero miała powstać z kolan, odrodzić się, rozwijać swój uśpiony potencjał – żyć w pokoju, harmonii, tolerancji. Jako ojczyzna wielu narodów – Polaków i Żydów, Litwinów i Ukraińców.

Ale czy wielość i jednolitość kulturowa nie zmieni się w prawdziwą wieżę Babel, w której politycy-fanatycy i technokraci-bandyci zaczną wykrzykiwać swoje prawdy w nieprzetłumaczalnych językach i niezrozumiałych frazach?

Być może. Może gdzieś w Łodzi czy Warszawie, w Małopolsce albo Wielkopolsce. Ale nie tu!

Tu jest Drohobycz.

Na horyzoncie wznosi się pofałdowana linia – zielona i żółta, zimą biała, błyszcząca, boska. To Karpaty Wschodnie. Szczyty i doliny, jodłowe i bukowe lasy, polany, połoniny, piaskowce w korytach strumieni, śpiewy i śmiechy górali, wysoki raj na Ziemi. Na południowym wschodzie ciągną się pasma, łańcuchy górskie, w roztokach tkwią urocze miasteczka: Dolina i Sołotwina, Kołomyja i Wierchowina. Tubylcy żyją tam od stuleci. Niestety, są też uchodźcy i emigranci. Ci, którzy musieli opuścić te sielskie tereny. Nie ma ich tu, choć wciąż wracają. Pamięć ich tu przyzywa, fantazja wyostrza zakodowane obrazy. Oni są tam, gdzieś w obcych krajach, ale i tam słyszą szum swoich rzek. A każda z nich ma swój własny, niepowtarzalny, nieludzki, nieśmiały. Są Dniestr i Niemen, Dźwina i Wilia, ale…

„Największą siłę magiczną posiada Czeremosz, który spośród wszystkich rzek górskich sam jeden płynie w cieniu stuletnich jodeł i świerków. Wody jego pienią się wartko w kamiennym łożysku, szemrzą na żwirowych mieliznach, dzwonią po kamieniach, bełkocą w cieśninach, huczą i dudnią w skałach, a każdemu z tych tonów, opóźniając się z lekka, wtóruje niskie, ciemne, basowe echo puszczy. Zdaje mi się, że gdybym ociemniały, stary, trawiony gorączką i obłędem, posłyszał znów ten szum, lata błądzenia po manowcach spadłyby ze mnie jak łachmany niedoli i stałbym się znów sobą”.

Tak pisał, wspominając i marząc, Jerzy Stempowski, znamienity eseista, który sam siebie nazwał „niespiesznym przechodniem”. I trudno się dziwić, że jego przyjaciel – Stanisław Vincenz – poświęcił tej krainie całą niemal swą twórczość, tysiące stron. Urodzony w mrocznym (aczkolwiek pełnym blasku) cieniu Czarnohory, przez czterdzieści lat pisał Na wysokiej połoninie. Esej, gawędę, sagę pasterską i epopeję, zbiór opowieści i przypowieści, dzieło katolickie i żydowskie, unickie i pogańskie, traktat obyczajowo-folklorystyczny, utwór misjonarski acz tolerancyjny – wszystko w jednym. Przebogata galeria postaci: Żydzi i Hucułowie, Polacy i Ukraińcy, chłopy i pany, karczmarze i rabini, powstańcy i przemytnicy, myśliwi i księża. Historia i legenda, etnografia, mitologia i mistyka, wielka powieść o pracy, księga przyrody, literatura faktów i zmyśleń, świat zwierząt i duchów. Neoromantyzm i franciszkanizm, chasydyzm i nacjonalizm. Niebywałe poczucie tajemnicy jakichś miejsc, traktowanie pejzażu jako czegoś żywego, przesiąkniętego duchowością, poezją i metafizyką. Utopia, a może baśń o braterstwie Polaków, Żydów i Ukraińców, święte pisma lokalnych patriotów.

Cały ten świat to wielka księga życia.

„Kwiaty i zioła o ziemi wypisują, o glebie, jaka jest, była albo będzie. Wody o wnętrzu ziemi opowiadają, a także wypisują na skałach, na brzegach, na urwiskach i na dnie też. Ale czytaj tylko pilnie, wnikaj w to, synku! I to tylko, co odczytasz, co w głowie twojej odpisane z księgi światowej i co w uszach twoich ze światowej gry pozbierane, tym możesz kierować, przemawiać i innych prowadzić, nie rozkazywać, lecz ciągnąć z głębi, dźwigać do góry”.

Tę preskrypcję dawnych rodów spisze później dla przyszłych pokoleń właśnie Vincenz. A teraz – u schyłku genialnej, acz krwawej epoki – coś takiego mogła szeptać ciężarna pani Kępińska do swojego bezimiennego Antosia. Ich raj na ziemi był przecież tutaj: gdzieś pomiędzy krainą Schulza i Vincenza. W Karpatach Wschodnich. W dolinie śmiechu i łez. Tu, gdzie ludzi przywiązywała do ziemi nie tylko krew, nie tylko ród, przyroda, ale i cała dawność tego regionu, „żywa struga wieści przekazanych”.

Czas był niespokojny, przestrzeń drżała od możliwości. Za kilka miesięcy w tym miejscu rozkwitną pąki białych róż.3 KOLEGIATA UNIWERSYTECKA

Jesień A.D. 1969

„Choć strzyka w boku, idź krok po kroku” – prywatna kropla liryczna. Docent wspomina twórcę Ballad i fraszek, Jana Izydora Sztaudyngera, powinowatego i przyjaciela. Przyjaźń… Szczęście z datą wczorajszą. Rozmowy o książkach i grzybobrania, wspólne żarty i desery, wzruszenia i marzenia.

Idzie, zmęczony, ulicą św. Anny, i gdzieś zza jakiegoś zakrętu mózgu wyskakuje zdanie z „Wiadomości Literackich”: Stefan Napierski napisał, że Sztaudynger jest organizacją psychiczną całkowicie liryczną, jak chmury przepływają przezeń wrażenia i wspomnienia, a on jest ich czułym aparatem odbiorczym, jest delikatny i wrażliwy, skory do smutku, a więc i do zachwytu.

Teraz jest stary i schorowany, ten Jaś Izydorek. Muszę się za niego pomodlić.

Dwukondygnacyjna trójosiowa fasada zamknięta naczółkiem; dwie wieże zwieńczone późnobarokowymi hełmami – jak strażnicy. I okazałe schody. Stopień po stopniu. Ponad 37°C. Osłabienie. Niepewne kroki, lewa noga, prawa noga, prosto, pod górę, trochę w lewo, trochę w prawo, chwiejnie, lewa, prawa – rytm życia. Wędrówka przez historię, przez świat, podróż za jeden uśmiech.

Starość? Przecież nie tak dawno skończyłem pięćdziesiątkę…

Portal. Ciężkie drzwi, coraz cięższe.

Przestronne wnętrze kościoła św. Anny. Docent wlecze się do najbliższej ławki. Klęka, dębowe deski lekko skrzypią pod jego ciężarem. Wspiera się na łokciach, splata dłonie. Podnosi wzrok. Malowidła i stiuki tworzą zwarty cykl ideowy, zdobią i opisują prezbiterium, nawę główną. W górę serca! W pendentywach kopuły unosi się wyobrażenie cnót kardynalnych: Prudentia, Iustitia, Temperantia, Fortitudo – roztropność, sprawiedliwość, umiarkowanie, męstwo.

Spuszcza wzrok, przymyka oczy, dłońmi zakrywa twarz. Medytuje. Religia i nauka – dwie siostry, oddzielone od siebie w barbarzyńskich czasach dyktatury proletariatu. Siostry mają te same ezoteryczne korzenie, choć głos jednej wysoki, a drugiej niski. Rodzina ludzka rozłupana na pół. Nie. Jest jeszcze siostra-sztuka, to ona opowiada prawdziwe baśnie i mądre legendy. Trzy siostry – jak u doktora Czechowa? A siostra-polityka, czarna owca historii? Siostry, panny mądre bądź głupie, kobiety roztropne, sprawiedliwe, umiarkowane, mężne. Albo nie. Lunety sklepienne symbolizują osiem błogosławieństw. Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię. Ale teraz rozpanoszyli się głośni i wrzaskliwi, rewolucjoniści z bożej łaski. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu, w marcu 1968 roku, znęcali się nad uczniami, studentami i młodymi robotnikami, ale też walczyli między sobą, wyrzucali się z Komitetu Centralnego i kraju w Europie Środkowej. Walki klasowe – jak walki klas – klasy czwartej z klasą piątą podstawówki. Baza bez nadbudowy. Dyktatura ciemniaków! Ostatnio dyktat ucichł trochę, ale i tak oni chcą recytować narodowi swoje patetyczne dyktanda. W ołtarzu głównym – obok obrazu Świętej Anny z Matką Bożą i Dzieciątkiem pędzla Szymonowicza, adoptowanego syna Siemiginowskich, protegowanego króla Jana III Sobieskiego – monumentalne figury Świętych Wojciecha i Stanisława, apostołów ofiary i męczenników wiary, patronów Polski, Poloniae Minoris. Transept. Alegorie uniwersyteckich wydziałów teologii, filozofii, medycyny, prawa. Na ich barkach spoczywa trumna ze szczątkami Świętego Jana Kantego, patrona Uniwersytetu Jagiellońskiego. Akademia Medyczna im. Mikołaja Kopernika nie jest już częścią słynnej krakowskiej wszechnicy. Ale nadal w kolegiacie stoi pomnik wybitnego astronoma, lekarza, pisarza, księdza. Północno-zachodnie ramię transeptu.

Docent lubi to kosmiczne miejsce, ale dziś już nie złoży hołdu mistrzowi Mikołajowi. Nie czuje się pewnie. Musi odpocząć. Bo chyba nie jestem chory?!

Duszno. Mroczno. Więcej światła!

Wychodzi, schodzi po schodach, skręca w prawo, kieruje się w stronę Plant. Podeszwy butów szeleszczą co parę kroków. Liście żółkną jak życie i spadają jak marzenia. Między poskręcanymi liśćmi kasztanowca wiszą delikatne, śliskie owoce w zielonych otoczkach – z daleka przypominają niedojrzałe jabłka. Widok ten przywołuje zapach piwnicy, wilgotny i ziemisty, chłodny i przesycony butwieniem, gniciem, dojrzewaniem, zapach młodości i starych opowieści, spokojnego rytmu pór roku, gdy się żyło, nie doceniając tego, co jest w zasięgu wzroku, w zasięgu ręki. Ale tego się nie miało, bo nie można mieć czegoś, czego się nie jest świadomym; trzeba coś stracić, żeby to docenić. A trudno jest cenić to, co jest tak blisko. To jest, ale się tego nie ma. To przecieka przez palce. Nie da się ubrać w słowa. Tego się nie czuje. Taka jest cena bliskości.

Na chodnik upada zielony kasztan, rozłupuje się, a jego lśniące, wrażliwe jądro toczy się po chodnikowym asfalcie.

Początek roku akademickiego.

Kępiński siada na ławeczce. Zza kurtyny zmęczonych drzew strzelają w niebo krzyże barokowego kościoła. Po prawej – rektorat. Obowiązek.

I zapomniałem się pomodlić za Jasia… Za tego Pokornego Chwalipiętę!

Uśmiecha się. Smutno? Nostalgicznie? Niepewnie?

Zza mgły czasu wyłaniają się zjawy: słowa, obrazy, humoreski i historyjki z życia. Przylatuje zasłyszana anegdota z czasów służby wojskowej w Zaleszczykach. Rok 1928, Sztaudynger – świeży doktor filozofii – melduje się w swoim pułku. Pierwsza zbiórka. W szeregu… Baczność! Spocznij… Do szeregowego Jana podchodzi plutonowy, lustruje nowego od stóp do głów, kręci głową i wyrzuca z siebie ostre, rytmiczne słowa: „Sztaudynger, wy mi wyglądacie na poetę”. Ryk śmiechu. Koledzy – jak jeden mąż – rechocą z tego prozaicznego stwierdzenia jak z przedniej dykteryjki, jakby gargantuicznym żartem rzucił Zagłoba czy Falstaff. Potem – całymi miesiącami – przyszły fraszkopis będzie się zastanawiał, na czym polegał ten dowcip. To mu się w głowie nie zmieści.

Wyróżniał się, był inny, obcy. Pierwszy krok do stygmatyzowania. Jesteś odmienny, pewno dziwny, a więc nie jesteś swojakiem. Czyś pan poeta, subtelny, zdolny, czyś neurotykiem albo psychotykiem – jesteś poza normą! Takich się nie akceptuje. Malowany ptak nie ma łatwo. Zadziobią go kruki, wrony! Często wystarczy drobny szczegół: inny kolor skóry, haczykowaty nos, odmienny krój ubrania, obcy język… i tak dalej… aby dany człowiek był postawiony poza granicami tego, co bliskie i zrozumiałe, stał się obcy, a nieraz wrogi.

Psychiatra spogląda w stronę rektoratu Akademii Medycznej. On też nie pasuje do układanki?

Istnieje u człowieka dziwna skłonność do wyłączania tych, którzy są inni… varii…

Zwariowany świat!

Wśród konarów i gałązek drży harfa Dawida: „Choćbym szedł złą doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. Zła dolina. Dolina – dziedzina, rajska kraina. Lęk.4 DOLINA

Zima A.D. 1918/1919

Paradoks: wojna warunkiem wolności!

Integracja i dezintegracja.

Już 31 października 1918 roku wyzwolono Kraków, dzień później, w piątek, Lwów zajęli Ukraińcy, a w mglisty Dzień Zaduszny zamieszki objęły Dolinę, miasteczko powiatowe leżące dotąd statecznie między Bieszczadami a Gorganami, w województwie stanisławowskim. Na rynku zgromadził się dziki tłum. Siczowcy, chłopstwo z pałkami i gapie. W starostwie i magistracie panoszyli się miejscowi i obcy Ukraińcy w mundurach austriackiego wojska, z przypiętymi niebiesko-żółtymi kokardkami. Powstańcy ukraińscy ogłosili starostą adwokata Seweryna Danyłowycza, choć formalnie nadal pozostawał nim Tadeusz de Nesobia Kępiński.

W poniedziałek, 11 listopada, odrodziła się Polska. Ale nie tu, nie w Dolinie. Tutaj były tereny bezpaństwowe. Choć nie do końca. Stanisławów został przecież siedzibą nieformalnego ukraińskiego rządu i parlamentu.

W takich okolicznościach szesnastego dnia tego miesiąca przyszło na świat drugie dziecko starosty Kępińskiego – chłopczyk z kępką jasnych włosków na głowie i wysokim czołem. Kilku znajomych zjawiło się, by wychylić pępkówkę. Polała się starka i kontuszówka. Podano krupniak i rosół z kołdunami, potem gołąbki z kaszą gryczaną i rydze duszone w maśle. Stół zastawiono pieczonym mięsiwem, maszczonymi ziemniakami, wędzoną szynką, chlebem, orzechowymi kremówkami i kutią.

Smętne ukraińskie dumki wypełniły Dolinę.

Zamieszkiwało ją wówczas ponad trzy tysiące dwustu Polaków, niemal trzy tysiące Ukraińców, ponad dwa tysiące Żydów, około pięciuset Niemców i kilka osób innych narodowości. Zajmowali się pracą na roli, handlowali bydłem, zatrudnieni byli w kopalniach soli, warzelni solanek i tartakach.

Integracja i dezintegracja.

Dom państwa Kępińskich, zbudowany z belek osadzonych na kamieniach z piaskowca, wznosił się w uroczym ogrodzie, za którym płynęła rzeczka wpadająca do Świcy, prawego dopływu Dniestru. Po mostku szło się na łąkę, gdzie stały stajnie. Dom, kwiaty, drzewa, dróżka, strumyk – to było królestwo małej żywiołowej Łucji, która teraz, gdy pojawił się jej braciszek, czuła się nieco opuszczona, ale za to bardziej wolna. Wolna, a jednak o swawoli mowy być nie mogło – niania miała bystre oczy.

Kateryna Szewczenko, dwudziestotrzyletnia córka miejscowego urzędnika, wybrana przez Tadeusza Kępińskiego spośród kilku kandydatek na opiekunkę, była miła i inteligentna, budziła zaufanie, zawsze można było na niej polegać. Otwarta na ludzi, potrafiła znaleźć porozumienie z wielonarodową społecznością miasteczka. A te cechy charakteru były teraz niezwykle przydatne.

Nadeszła zima.

Wiatr z ogniem hulał w kominku, na szybach mróz malował kwiaty paproci, drzewa trzaskały, uginały się i chowały pod zwałami śniegu.

Zapadał zmierzch, zbliżała się godzina policyjna, biało-zielone lasy poddawały się ciszy; ucichły wrony, których szorstkie, ochrypłe, wibrujące krakanie czyniło okolicę rozkłóconym ptasim sejmem. Ciemniejące niebo – rozprute lękiem – sypało smutnymi płatkami, spokój pogłębiał się, bezdźwięk próbował wykrzyczeć swoje obawy, ale zagłuszył go wiatr.

Czteroletnia Lucia, zmęczona dekorowaniem ulepionego przed świętami bałwana i szaleństwami na sankach, zasnęła słodko na kanapie w salonie; obok, tonąc w głębokich, obitych jelenimi skórami fotelach, państwo Kępińscy pili herbatę, milczeli, na kolanach pani Wandy żarzyła się Opowieść wigilijna Dickensa, w dłoniach starosty topniała Zimowa opowieść Szekspira; Kateryna, cicha, miła brązowooka kobieta z jasnym warkoczem do pasa, bujała kołyską tuż przy pachnącej rozłożystej choince, ozdobionej malowanymi szyszkami, jabłuszkami, piernikami i kolorowym łańcuchem z papieru; właśnie coś szeptała do kwilącego maleństwa, niedawno przez nią przewiniętego i nakarmionego. (Mamką była krowa. Pani Wanda Kępińska cierpiała na zapalenie piersi).

Pan Tadeusz odłożył dramat na stolik, obok okopconej lampy naftowej, i utkwił wzrok w złotej gwieździe, która błyszczała na szczycie jodłowej choinki.

– Niech niania zaniesie małego do sypialni, uśpi go i sama też pójdzie spać. Muszę porozmawiać z małżonką – rozkazał łagodnym tonem. W niebieskich oczach starosty czaił się lęk. A może była to złość?

Dygnąwszy, kobieta spełniła polecenie. W niemal martwej ciszy. Przerywać jej nie wahało się tylko wahadło starego zegara z zepsutą kukułką.

Pani Wanda z niepokojem spojrzała na męża, który teraz wstał z fotela i zaczął przechadzać się po salonie, wyprostowany, zamyślony, spokojny, bez celu bawiąc się własnymi palcami, trzeszczącymi w stawach.

Rozwój sytuacji był trudny do przewidzenia.

Wcześniej, już 16 października, dekret austriackiego cesarza Karola I Habsburga zapowiadał utworzenie państwa ukraińskiego. W Galicji Wschodniej zaczęły gromadzić się oddziały wojskowe, złożone z Rusinów i mające niemieckich oficerów. W nocy z 31 października na 1 listopada austriacki komendant Lwowa przekazał koszary, broń i zapasy Ukraińcom. Ci obsadzili cytadelę i wszystkie najważniejsze budynki w mieście. Na ten zamach Polacy odpowiedzieli kontrakcją. Komendantem naczelnym został kapitan Czesław Mączyński, jego podwładni zaczęli rozbrajać przeciwnika i zdobywać austriackie składy broni. Obrona Lwowa! Walki, defensywa i ofensywa. Polskie siły słabły. Do ataku ruszyły „lwowskie orlęta”, nastolatki. Kobiety. Oblężenie. Poległo dwustu dziesięciu obrońców. Na ratunek ruszył Kraków. Komisja Likwidacyjna wystawiła odsiecz. Aleksander Skarbek rzucił na pomoc pociąg pancerny, którym dowodził Michał Tokarzewski. Wsparcie dotarło w nocy z 20 na 21 listopada. Został utworzony korytarz – poprzez Przemyśl – między Lwowem a Krakowem. Stabilizacja. Ale już w grudniu 1918 roku Lwów zaatakowało wojsko ukraińskie pod dowództwem generała Pawlenki. Siły południowopolskie odparły armię zachodnioukraińską. Front walk mógł się przemieszczać na wschód albo zachód, południe albo północ.

Militarna loteria!

Walki mogły się przenieść także na tereny wokół Doliny.

Panował chaos. Niesubordynacja. Samowola przetrzebionych wojsk ukraińskich. Antysemityzm. Antypolonizm. Bitwy o tożsamość tych ziem. Resentymenty i reakcje. Zadawnione urazy i odświeżone, rozdrapane rany. Wschodni watażkowie byli bezwzględni, bezduszni, a ich bandy gwałciły, paliły, rabowały i mordowały z zimną krwią.

Starosta Kępiński nie mógł liczyć na pobłażliwe potraktowanie przez zjawy rodzącego się ukraińskiego szowinizmu. Żandarmi legitymowali powracających z wojny żołnierzy i aresztowali Polaków.

Ale jak o tym poinformować żonę?

– Kochanie… – powiedział i zamilkł.

– Taaak?

– Musimy uciekać, Wandziu, wiesz, co się wokół dzieje. Zupełnie nie wiadomo, jak się wkrótce sprawy potoczą. Co czeka nas za tydzień, miesiąc czy rok. Musimy…

– Dokąd?

– Na Węgry. Budapeszt.

– Ale jak? Czym?

– Cóż, musimy się przedrzeć przez góry. Nocą. Będą też inni. Głównie urzędnicy i ich rodziny. Plan jest z grubsza zatwierdzony, wiemy, jak odwrócić uwagę żandarmów, reszta będzie improwizacją i zdaniem się na wolę Bożą. Jest jednak pewien problem…

– Jaki?… – W głosie pani Kępińskiej dało się wyczuć irytację zmieszaną z niepokojem. Była energiczną, silną, odważną kobietą, ale teraz nie czuła się dobrze. No i musiała myśleć nie tylko o sobie, ale i o dzieciach. Trudne!

– To bardzo niebezpieczne. Mróz, wiatr, śnieg. Wilki… Lucia powinna wytrzymać, ale mały…

– Przerażasz mnie…

– Nie możemy go zabrać, naprawdę nie możemy… Zostanie z Kateryną, to najlepsze wyjście. Ukraince i jej dziecku nikt nic złego nie zrobi…

– Jej dziecku?! O Jezu… – Kępińska cicho jęknęła, dotykając swoich okrytych peniuarem, zabandażowanych piersi.

– Wandziu, z nianią nie będzie mu źle. Kto pomyśli, że to nie jej? No, trochę osób wie, ale większość z nich uciekła albo ucieknie.

– To ja zostaję! Nie zostawię syna!

– Bądźże rozsądna. – Kępiński podszedł do żony, ujął jej dłoń i pocałował. Ręka była zimna i bezwładna.

– Nie chcę być rozsądna.

– Musisz. Pomyśl: komu miałoby zależeć na wydaniu dziecka bandytom? Zresztą wszystko w rękach Boga.

– To nie uciekajmy, skoro Bóg ma zdecydować o wszystkim.

– Bóg pomaga tylko tym, którzy sami sobie chcą pomóc.

Zadrżała cisza, ogień przygasał, pociemniało. Salon zupiorniał. Czas szalał – to się zatrzymywał, to przyspieszał.

Za oknem zawyły psy.

Starosta pogłaskał i uścisnął dłoń żony, i znów chodził od drzwi do okna, to szybciej, to wolniej, milcząc, jakby miał zagipsowane usta. Skrzypiała podłoga.

– Kiedy? – spytała.

Zapytany jakby nie słyszał, jakby jego myśli uleciały w dalekie strony, na stepy akermańskie.

– Kiedy chcecie wyruszać? – powtórzyła.

– Chcecie?! – Kępiński zatrzymał się, zmarszczył brwi, odwrócił głowę w stronę żony i wbił w nią błędny wzrok. – A ty?

– Pójdę za tobą wszędzie. Ubi tu Gaius, ibi ego Gaia.

– Plutarch… Formuła wypowiadana przez pannę młodą wchodzącą do domu męża. Och, te stare dobre zwyczaje. Jakaś wartość, jakaś trwałość, która się nie zmienia nawet w czasach tak burzliwych jak nasze. – Tadeusz odwrócił się w stronę kominka, przez chwilę tępo patrzył na dogasające polana, wreszcie podszedł do paleniska, dołożył drew i spokojnie wyjaśnił: – Wyruszamy jutro albo… Od jutra mamy być gotowi. Pogoda, przewodnicy, konie, prowiant, cała masa rzeczy i spraw, i całokształt sytuacji, od tego wszystkiego zależy termin ewakuacji… Najważniejsze są koce i pochodnie…

– Pochodnie?

– Tak. Wiesz, sanie, noc, wilki, męcząca podróż przez zimowe Karpaty.

Przygotowania trwały jeszcze kilka dni.

I ruszyły kibitki.

Po zachodzie słońca, gdy mróz się wzmagał i sypał drobny śnieg. W głębokiej ciszy, w bezgranicznych ciemnościach, w kokonie nadziei. Konie parskały i trawiły resztki owsa. Ludzie, okutani szczelnie w koce, pierzyny i skóry, wpatrywali się w majaczące gdzieś w nicości niedostępne grzbiety gór. Lasy powoli otwierały swoje wnętrzności.

Gdy już za uciekinierami zgasły wszystkie światła, można było podpalić żagwie. Płomienie jarzyły się, bijąc otuchą, i z uporem tańczyły polkę.

Tadeusz Kępiński był organizatorem tej ucieczki, ale teraz stery przejął ktoś bardziej doświadczony. Starosta mógł tylko obserwować, czuwać i myśleć. Starał się zapamiętać każdy szczegół. Kiedyś – daj Bóg – opowie to wszystko synkowi. Synowi. Wytłumaczy… Wytłumaczy się… To było jedyne rozsądne wyjście, nie miał i nie ma sobie nic do zarzucenia. Żelazna logika! Tylko to ich wszystkich mogło uratować. Logika i męstwo. No i Opatrzność.

Wanda Kępińska nie histeryzowała, ona też miała ten – niezbędny w trudnych momentach – pragmatyczny zmysł, a może instynkt samoobrony, który kolidował z instynktem macierzyńskim, z tymi emocjami, pełnymi chaosu i zgubnych sentymentów osłabiających wolę działania. Musiała wyrzec się bycia matką – musiała, by uratować syna. Koszmarna próba charakteru. Nie zmrużyła oka przez wszystkie te noce i dni, gdy czekała na moment wyruszenia w nieznane, całymi godzinami tuliła maleństwo, całowała je i szeptała mu słowa miłości i nadziei. Płakała. Jej nerwy zmieniały się w stal.

Słowa modlitwy stawały się ciałem.

Gdy konie ruszyły – zasnęła. Śniła, że spada na nich stado wilkołaków, że jeden z nich rzuca się na synka i rozszarpuje… Zbudziła się z krzykiem, ogarnęła wzrokiem sytuację i zapadła w sen bez snów.

A synek?

z łac. Gdzie ty, Gajuszu, tam ja, Gaja5 WBREW WOLI

Jesień A.D. 1969

Nad krakowskim Starym Miastem unosi się jeszcze echo Gaudeamus igitur. Na sąsiedniej kartce kalendarza mrozi się już listopad.

Taka piękna jesień, taki piękny czas wypełniony skrywaną czupurnością, pełen śmiałych wspomnień i nieśmiałych planów. Liście z drzew, czapki z głów. Śmiałe są też – jak zwykle – gołębie. Krakowskie bombowce. Każda ławka uwalana gównem. Nie ma gdzie usiąść, to trzeba iść. Przysiadanie nie sprzyja gorączce myśli. Na wojnie za immobilność groziła śmierć, jakaś zbłądzona kulka. Ruch oznaczał życie. Nie mógł być płochliwy, lecz śmiały, na wskroś przemyślany. Wydawać by się mogło, że to było tak dawno temu, a tu mija już trzydziesta rocznica wybuchu II wojny światowej.

Wiatr szarpie połami płaszcza docenta Kępińskiego. Zza otwartych okien mijanej właśnie kamienicy dochodzi go zapach gotowanego krochmalu. Przez głowę przemyka wspomnienie matki konserwującej pościel przed wilgocią i kurzem.

Antoni idzie ulicą Na Gródku.

Wzlatuje ponad domy, odlatuje w inną rzeczywistość, wszystko splata się ze wszystkim, a nic z nicością – efekt psychodeliczny. Odmienny stan świadomości – konieczność, by utożsamić się ze skrzywdzonymi przez los i poniżonymi przez szaleństwa świata. Świata, w którym o wszystkim decydują pieniądze albo obłąkane ideologie. Tak, teraz psychiatra wie już coś więcej, rozumie dokładniej, odczuwa precyzyjniej. A może to tylko ułuda?

Cały świat – fantazmatem?

Może istotnie, nie mogąc żyć w świecie rzeczywistym, człowiek zaczyna żyć w świecie urojonym? – zastanawia się. – Ale czy tak nie dzieje się z każdym, codziennie, wszędzie? Możliwe, że i szczęśliwcy muszą się łudzić i zwodzić. Czy właśnie dlatego są szczęśliwi? Nie ma, zdaje się, człowieka, który by nigdy nie miał nastawień urojeniowych w stosunku do swego otoczenia; a zwłaszcza zawiedzione uczucia, och, jakże często prowadzą do urojeniowego zniekształcenia obrazu rzeczywistości. Urojenia miłości! Niespełnione pragnienia, by być kochanym. Ale – z drugiej strony – to właśnie te pragnienia są źródłem arcydzieł literatury pięknej.

Geniusz i obłąkanie.

Cesare Lombroso.

Kępiński przypomina sobie jego sztandarowe dzieło. I jego kontrowersyjne tezy: ludzie genialni to nadwrażliwcy, którzy kochają tytanicznie i są krańcowo oczarowani swoją pasją. Tak oczarowani, jakby byli zaczarowani, ba, opętani! A czym się różni opętanie od szaleństwa? Interpretacją genezy przypadłości i światopoglądem interpretatora? Trudno powiedzieć. Faktem jest inność, nadmiar sił duchowych, które da się skanalizować i wykorzystać. Albo i nie.

Sokrates, Platon, Arystoteles – już oni przeczuwali, że obłęd bywa niekiedy największym dobrem, jakie otrzymujemy od bóstwa. Daimoniona? Demona? Piękne słowo „entuzjazm” – boże szaleństwo – sąsiaduje z „manią”, natchnieniem mocnym i mrocznym, a nawet burzącym wszelkie mury obronne i niszczącym tak obrońców, jak i napastników.

Antoni próbuje zrekonstruować poglądy włoskiego psychiatry, antropologa i kryminologa, układa je jak puzzle.

Człowiek dziki i upośledzony umysłowo nierzadko jest mało wrażliwy na ból i cechuje go obniżony poziom namiętności, zwraca więc uwagę tylko na te wrażenia, które dotyczą bezpośrednio zaspokajania jego potrzeb życiowych. Ale w miarę rozwoju umysłowego i duchowego wzrasta u człowieka wrażliwość i osiąga najwyższe rejony u osobowości genialnych. No właśnie, i to jest istota koncepcji dezintegracji pozytywnej. W teorii Kazia Dąbrowskiego jest wiele cennych, celnych intuicji. Natury wrażliwe odczuwają świat żywiej, bardziej kolorowo, dokładniej. Dlatego zwracają uwagę na więcej spraw i zagadnień niż ludzie zwyczajni, przeciętni. Dłużej pamiętają. I w bardziej skomplikowany sposób kojarzą idee. Drobnostki, szczegóły, epizody, które człowiek banalny postrzega, ale nie zajmuje się nimi dłużej i intensywniej, głęboko zapadają w świadomość człowieka genialnego. Takiego jak Marcel Proust czy Franz Kafka. Silne umysły odznaczają się też silnymi namiętnościami. Niestety, silne namiętności skojarzone z nadwrażliwością to już mieszanka wybuchowa, i tylko wyjątkowa dyscyplina umysłowa potrafi cały ten emocjonalno-wolicjonalny kompleks utrzymać w porządku i harmonii. Gdy brakuje wiedzy, a zwłaszcza mądrości, pojawia się pole dla nieszczęść – tych prawdziwych, jak i tych wyobrażonych czy urojonych.

To wszystko może człowiekowi w głowie zawrócić!

A jednak się kręci!

Chodnik faluje jak ocean, niebo przestaje być niebieskie, ziemia wiruje nieprzytomnie, chmury opadają, drzewa zaczynają fruwać.

Docenta pochłania odpływ.

Niepewnie stawia kolejne kroki, zatacza się i zapętla. Jak Joseph Conrad na roztańczonym statku, gdy stery trzyma Inny, gdy los pisze się sam na sam z bałwanami czasu. Trzeba natychmiast przybić do najbliższego portu. Gdzie? Co? Kto?

Z niebytu wyłania się postać w mundurze.

Zwalisty chłop. Milicjant, ambitny porządkowy i pan władza, z gumowym berłem u boku, reaguje od razu. W państwie sprawiedliwości społecznej i dziejowej jednostki wichrzycielskie i zdegenerowane nie mogą siać zamętu ani demoralizującej propagandy. Młody aktyw przewodniej siły narodu nie może być świadkiem ekscesów takich antywzorów. Trzeba natychmiast zaprowadzić spokój i porządek społeczny.

Milicjant podchodzi do zamroczonego elementu aspołecznego i przyzywa go:

– Dzień dobry. Obywatelu, jak się nazywacie?

Z drugiej strony wionie zapachem bełkotu. A władza może zrozumieć tylko jasny i prymitywny przekaz. Milicjant nerwowo czeka. Niecierpliwie obserwuje.

– Obywatelu, co tutaj robicie? Czy wy gdzieś tu pracujecie, mieszkacie? Dokumenty macie przy sobie?

Brak odzewu. Tylko jakieś niezborne, niekontrolowane ruchy. Słabe, delikatne, drżące dłonie, które chyba nigdy nie zaznały ciężkiej, uczciwej, konkretnej pracy dla ludowej ojczyzny. Znaczy się: element pasożytniczy!

– Obywatelu, chuchnijcie mi!

Element chyba nie rozumie po naszemu. A może to jakiś zakamuflowany agent obcego wywiadu? Szpieg z krainy deszczowców i dolarów? Teraz grzebie po kieszeniach, może ma broń… Może to jakiś żołnierz przeklęty, który nadal chce żyć prawem wilka…

– Obywatelu, ręce przy sobie!

Podejrzany podnosi ręce do góry. Z głowy spada czarny beret.

Kępiński stara się stać na baczność, choć jego błędnik zwariował. Jak cała Polska. Nogi z waty, czerwona flaga przed oczami, medialny szum w uszach.

– Obywatelu, stójcie tu i nawet nie próbujcie uciekać!

Milicjant rozgląda się, czeka na wsparcie (jego partner chwilowo się gdzieś ulotnił), biegnie na róg ulicy, kogoś szuka. Oskarżony próbuje zyskać na czasie i bezładnie szuka punktu oparcia, sposobu obrony. Antoniemu wreszcie udaje mu się włożyć rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki.

Jest!

Wyjmuje blaszane pudełeczko, otwiera. Można spokojnie czekać. Nie, lepiej od razu odbić. Tak, przybija pieczątkę na dłoni, teraz już jak na dłoni widać, kto jest kim. Gdy funkcjonariusz PRL-u wraca, wystarczy prosty gest. Otwarte ręce, między pięcioma palcami rozpięte są linie życia, głowy i serca, skrzyżowane ze sobą w ezoterycznym rysunku obrazującym przypadki oraz związki przyczynowo-skutkowe.

Milicjant nie bardzo wie, o co temu oszołomowi chodzi, po co palcem wskazującym stara się coś pokazać. Ale ciekawość to pierwszy stopień do pieniędzy, awansu, sławy, spokoju sumienia, robi więc kilka ostrożnych kroków do przodu i nachyla się nad rękami niezidentyfikowanego obiektu zataczającego się – i widzi czerwone litery, tusz trochę rozmazany, ale daje się odczytać. O, lekarz medycyny. Psy…

Psychiatra zauważa zmianę w zachowaniu milicjanta.

– Towarzyszu lekarzu! Jak towarzysz jest chory albo co, no to trza było od razu tak gadać i po sprawie. No.

Wszystko się skończyło dobrze, ale to był ostatni dzwonek. Alarm. To nie jest zmęczenie ani dolegliwości wieku średniego.

W takim razie co to jest?

z łac. Radujmy się więc – hymn studentów śpiewany podczas uroczystości akademickich
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: