Vera - Elizabeth von Arnim - ebook

Vera ebook

Elizabeth von Arnim

3,6

Opis

Dwudziestodwuletnia Lucy Entwhistle nie zdążyła jeszcze otrząsnąć się po niespodziewanej śmierci ojca, kiedy los stawia na jej drodze uczynnego Everarda Wemyssa. Nowy znajomy staje się dla niej opoką w trudnych chwilach i wkrótce też... jej mężem. Jedyną rysą na małżeńskim szczęściu Lucy jest mroczna postać pierwszej żony Wemyssa, Very, która zmarła w tajemniczych okolicznościach. Jednak dopiero po zamieszkaniu w „The Willows”, wspaniałej rezydencji Wemyssa i w miarę odkrywania kolejnych cech osobowości swojego ukochanego, Lucy zaczyna poważnie się zastanawiać: co tak naprawdę przydarzyło się Verze?

 

Vera, napisana przez Elizabeth von Arnim na podstawie własnych małżeńskich doświadczeń, to zarazem czarna komedia i ponure studium romantycznych złudzeń, za których sprawą żony poddają się despotyzmowi mężów. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (14 ocen)
1
9
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Vera

Copyright © 2020, MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN:978-83-7779-610-8

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Korekta: Monika Czechowska

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

I

Kiedy doktor opuścił już dom i dwie wezwane przez niego mieszkanki miasteczka zamknęły się na górze z jej martwym ojcem, Lucy wyszła do ogrodu, przystanęła przy furtce i zapatrzyła się na morze.

Ojciec umarł o dziewiątej rano, a teraz było południe. Słońce oblewało żarem jej gołą głowę. Ciągnący się wzdłuż krawędzi klifu pas wysuszonej trawy, piaszczysta droga, na którą wychodziła furtka, mieniąca się powierzchnia morza, nieliczne białe chmury sunące po niebie – wszystko to lśniło oślepiającym blaskiem pośród nieruchomej, bezszelestnej pełni południowego upału.

Lucy spoglądała w tę nieruchomą pustkę, sama też nieruchoma niczym kamienna rzeźba. Na morzu, nawet w oddali, nie było widać ani jednego żagla czy kłębu dymu pozostawionego przez statek parowy, błękitu nieba nie omiótł skrzydłem ani jeden ptak. Świat jakby nagle zastygł i ucichł.

Lucy wciąż wpatrywała się w morze, a jej twarz była tak samo pozbawiona wyrazu jak owa wymarła, żarząca się przestrzeń przed nią. Ojciec nie żył od trzech godzin, a ona niczego nie czuła.

Minął ledwie tydzień, odkąd przyjechali razem do Kornwalii, ona i on, by zamieszkać w tym malowniczym, małym domku, który wynajęli na sierpień i wrzesień, pełni radości i nadziei – oraz wiary w dobroczynny wpływ, jaki miało wywrzeć na zdrowie ojca czyste morskie powietrze. Bo wiara nigdy ich nie opuszczała. W trakcie jego długoletniej choroby nie zdarzyło się, żeby któreś z nich choć na chwilę ją straciło. Ojciec niedomagał a Lucy się nim opiekowała. Opiekowała się nim, bo niedomagał, odkąd sięgała pamięcią. I odkąd sięgała pamięcią, był dla niej wszystkim. Liczył się tylko on. Tak kompletnie wypełniał jej życie, że nie pozostawało już w nim miejsca na nic innego. Wszystko robili razem, wszystkim się dzielili, razem uciekali przed zimą i przenosili się z jednego uroczego miejsca w drugie, podziwiali te same cudowności, czytali te same książki, rozmawiali, śmiali się, przyjaźnili się z tymi samymi osobami – całym ich mnóstwem, bowiem dokądkolwiek by się udali, ojciec zdawał się od razu znajdować sobie kolejnych przyjaciół, dodając ich do ogromnej kolekcji tych już posiadanych. Przez wiele lat nie oddaliła się od niego nawet na jeden dzień – nie miała ochoty się od niego oddalać. Gdzie i z kim mogłaby być równie szczęśliwa? Cały ten szmat czasu był jednym pasmem słońca. Żadnych zim – nic, tylko lato i więcej lata, słodkie wonie, błękitne niebo, cierpliwa wyrozumiałość ojca dla jej powolności (sam bowiem miał niezwykle lotny umysł) i miłość. W jej oczach był najzabawniejszym kompanem, jakiego można sobie wymarzyć, najżyczliwszym przyjacielem, najświatlejszym przewodnikiem, najtroskliwszym ojcem – jednak teraz, kiedy umarł, niczego nie czuła.

Jej ojciec. Umarł. Na zawsze.

Wypowiedziała w myślach te słowa, ale nic nie znaczyły.

Odtąd miała być sama. Bez niego. Już zawsze.

Wypowiedziała w myślach te słowa, ale nic nie znaczyły.

Leżał martwy w tamtym pokoju na piętrze, którego okna były otwarte na oścież i którego drzwi zamknęły przed nią dwie kobiety z miasteczka. Uśmiechnął się do niej po raz ostatni, wyrzekł ostatnie słowa, jakie miał do niej wyrzec, ostatni raz zwrócił się do niej jednym z owych uroczych, półżartobliwych przezwisk, które tak uwielbiał dla niej wymyślać… A przecież ledwie kilka godzin temu jedli razem śniadanie i snuli plany na ten dzień. Przecież dopiero wczoraj jechali razem po podwieczorku w stronę zachodzącego słońca i zauważył przy drodze (tymi swoimi bystrymi oczami, które widziały wszystko) jakiś nadzwyczajny gatunek trawy – i podekscytowany rzadkim znaleziskiem, zatrzymał się, żeby jej narwać i zabrać do zbadania, a potem opowiedział o niej i sprawił, że pojęła dogłębnie jej wyjątkowość, chociaż dopóki nie wziął rośliny do ręki, wydawała się zwykłą trawą. Przy nim każda rzecz taka była – we wszystko wlewał życie, wszystkiemu dodawał barw. Źdźbła tamtej trawy leżały teraz w jadalni tak, jak je zostawił – usłane pod oknem na arkuszu bibuły. Zobaczyła je, gdy wychodziła przez jadalnię do ogrodu. Śniadanie, które razem jedli, też wciąż stało tak, jak je zostawili – zapomniane przez służbę w obliczu niespodziewanej śmierci. Upadł, gdy wstawał od stołu. I umarł. W jednej chwili. Nie zdążył nawet wydać z siebie jęku, rzucić na nią jednego spojrzenia. Od razu skonał. Odszedł. Przeniósł się na tamten świat. Przestał istnieć.

Jaki to był piękny dzień – i taki gorący! Uwielbiał upały, a pogoda ich rozpieszczała…

Wokół nie panowała jednak absolutna cisza – nagle zdała sobie z tego sprawę. Z pokoju na piętrze dochodziły odgłosy krzątaniny: pospieszne stąpanie dyskretnych stóp po podłodze, chlupot wody, szczęk ostrożnie odstawianych naczyń. Niebawem kobiety miały do niej zejść i powiedzieć, że wszystko już gotowe, że może do niego wracać. Przedtem próbowały ją pocieszać, tak samo służba, tak samo doktor… Pocieszać ją! Przecież nic nie czuła…

Lucy wpatrywała się w morze, myśląc o tym wszystkim, postrzegając sytuację, w której się znalazła, jako coś ciekawego, ale odległego – patrząc na nią z rodzajem chłodnego zrozumienia. Umysł miała doskonale jasny. Każdy szczegół tego, co się wydarzyło rysował się przed nią wyraźnie jak na dłoni. Wiedziała o wszystkim, lecz niczego nie czuła. „Jak Bóg – pomyślała. – Tak, zupełnie jak Bóg.”

Na drodze – którą zasłaniał ciągnący się na pięćdziesiąt jardów po obu stronach furtki wzdłuż ogrodzenia rząd drzew i krzewów – rozległy się kroki i niebawem przestrzeń między jej oczami a morzem przeciął jakiś człowiek. Zatopiona w myślach, nie dostrzegła go – nie dostrzegła, gdy przeszedł tuż obok niej, by zaraz zniknąć.

On jednak ją dostrzegł i nie odrywał od niej wzroku przez całą tę krótką chwilę, którą zajęło mu minięcie furtki. Jej twarz i malujący się na niej wyraz zaskoczyły go. Nie należał do nadmiernie spostrzegawczych ludzi – zwłaszcza teraz, kiedy był tak bardzo pochłonięty własnymi sprawami. Niemniej, natknąwszy się niespodziewanie na tę nieruchomą postać przy furtce i ujrzawszy jej szeroko otwarte, niewidzące oczy, których spojrzenie przeszło przez niego tak, jakby był powietrzem, nagle zapomniał o samym sobie i niemal przystanął, żeby przyjrzeć się nieznajomej dokładniej. Tego rodzaju zachowanie byłoby jednak wbrew jego zasadom, toteż poszedł dalej wzdłuż ciągu drzew i krzewów skrywających przed wzrokiem przechodniów drugą połowę ogrodu – chociaż powolniejszym, coraz powolniejszym krokiem. W miejscu, gdzie kończył się ogród – i droga zaczynała biec samotnie pośród pokrywającej szczyt klifu nagiej trawy, wijąc się jak okiem sięgnąć wraz z nieregularnością linii wybrzeża – obejrzał się niepewnie za siebie. Przeszedłszy jeszcze kilka jardów, znów się zawahał, przystanął, zdjął z głowy rozgrzany kapelusz i ocierając czoło, popatrzył na pustą przestrzeń przed sobą i długą, lśniącą w słońcu serpentynę drogi, po czym powoli odwrócił się i ruszył z powrotem wzdłuż rzędu drzew i krzewów w kierunku ogrodowej furtki.

Idąc, wyszeptał pod nosem:

– Mój Boże, jestem taki samotny. Nie zniosę tego. Muszę do kogoś otworzyć usta. W przeciwnym razie oszaleję…

Bowiem problemem tego człowieka – nazywał się Wemyss – było to, że społeczeństwo oczekiwało od niego, że będzie pozostawał w odosobnieniu i bezczynności w okresie, kiedy bardziej niż kiedykolwiek potrzebował towarzystwa lub jakiegoś absorbującego myśli zajęcia. Musiał udać się w samotną podróż, musiał na co najmniej tydzień wycofać się ze swojego codziennego życia – ze swojego domu nad rzeką, gdzie dopiero co rozpoczął letnie wakacje, ze swojego domu w Londynie, gdzie znajdowały się przynajmniej kluby, do których uczęszczał – a wszystko to z powodu panującego w społeczeństwie przekonania, że powinien na pewien czas zostać sam na sam ze swoim żalem. Sam na sam z żalem! Ze wszystkich upiornych rzeczy, z którymi można zostać samemu – akurat z żalem! Skazywanie człowieka na coś takiego uważał za skandal, za najokrutniejszą formę wykluczenia. Przyjechał do Kornwalii tylko dlatego, że dotarcie do tego miejsca zajmowało tak wiele czasu – tylko dlatego, że całodzienna podróż pociągiem najpierw w jednym kierunku, a potem w drugim, nieco skracała z obu stron ów nieszczęsny tydzień – ów minimalny okres, przez który zgodnie z wolą społeczeństwa miał dawać wyraz swojej żałobie. Wciąż jednak czekało go pięć dni okropnej samotności – pięć dni błąkania się w pojedynkę po wybrzeżu i odpędzania przykrych myśli, pięć dni bez żywej duszy, do której mógłby otworzyć usta, pięć dni bez celu, któremu mógłby się poświęcić. Nie wolno mu było nawet grać w brydża. Wszyscy wiedzieli, co go spotkało. Nie było gazety, która by o tym nie pisała. Wystarczyło, że przedstawiłby się z nazwiska i wszyscy by wiedzieli. To była tak świeża sprawa. Minął ledwie tydzień…

Nie. Czuł, że dłużej tego nie zniesie, musiał z kimś porozmawiać. Tamta dziewczyna o dziwnych oczach… nie mogła być zwykłą dziewczyną. Na pewno nie odmówiłaby mu chwili rozmowy i kto wie, być może nawet zaprosiłaby go do ogrodu. Na pewno by zrozumiała.

Wemyss był w swoim nieszczęściu bezradny niczym dziecko. Dotarłszy do furtki i zdjąwszy z głowy kapelusz, niemal wybuchnął krzykiem – bowiem dziewczyna spojrzała na niego tak, jak gdyby nadal go nie widziała i nie usłyszała jego pytania:

– Czy nie podałaby mi pani szklanki wody? Jest… jest tak gorąco – wyraz jej oczu sprawił, że zaczął się jąkać. – Je… jestem… potwornie spragniony… Ten upał…

Wyciągnął chustkę i otarł nią czoło. Z całą pewnością wyglądał na przegrzanego. Twarz miał zaczerwienioną i umęczoną, z jego czoła pot lał się strumieniem. Krzywił się cały niczym nieszczęśliwe niemowlę. Dziewczyna natomiast sprawiała wrażenie wychłodzonej, tak bezkrwiście wychłodzonej… Jej spoczywające na górnym drążku furtki dłonie wydawały się być nie tyle chłodne, co wręcz lodowate – jak gdyby obkurczyło je i usztywniło mroźne, zimowe powietrze. Miała krótko przycięte włosy, przez co nie sposób było odgadnąć jej wieku – krótko przycięte, brązowe włosy, z których słońce wybijało jasne refleksy. Jej drobna twarzyczka pozbawiona była jakiegokolwiek koloru, nie licząc owych szeroko otwartych, wpatrzonych w niego teraz oczu i jej raczej dużych ust – ale te także sprawiały wrażenie lodowatych.

– Czy nie byłby to za duży kłopot… – zaczął znów Wemyss tonem drżącym od cierpienia, kompletnie przytłoczony swoją sytuacją. – Wyświadczyłaby mi pani wielką przysługę, gdyby pozwoliła mi wejść na moment do ogrodu i odpocząć.

Na dźwięk autentycznego bólu w jego głosie puste oczy Lucy stały się bardziej ludzkie. Do jej świadomości dotarło, że ten zgrzany, roztrzęsiony nieznajomy o coś ją prosi.

– Aż tak panu gorąco? – zapytała, doprawdy po raz pierwszy go dostrzegając.

– Owszem, jest mi gorąco – odparł Wemyss. – Ale nie w tym rzecz. Spotkał mnie pech, wielki pech…

Urwał, przytłoczony wspomnieniem ogromnej, straszliwej niesprawiedliwości, która go dotknęła.

– Och, tak mi przykro – powiedziała obojętnie Lucy, wciąż znajdując się myślami daleko, bardzo daleko od swojego rozmówcy. – Czyżby coś panu zginęło?

– Dobry Boże, nie mówię o pechu tego rodzaju! – zawołał Wemyss. – Proszę mnie na chwilę wpuścić… wpuścić na chwilę do ogrodu, żebym mógł przez moment posiedzieć obok drugiego człowieka. Proszę wyświadczyć mi tę przysługę. Mógłbym pani o wszystkim opowiedzieć. Jesteśmy dla siebie obcymi ludźmi, więc to byłoby takie łatwe. Odkąd… odkąd to się stało, nie zamieniłem z nikim słowa, nie licząc służby i funkcjonariuszy publicznych. Od dwóch dni nie rozmawiałem z żywą duszą. Oszaleję, jeśli…

Jego głos znów zadrżał z żalu i ze zdumienia nad przepełniającym go żalem.

Lucy nie uważała, by dwa dni bez rozmowy były wyjątkowo długim czasem, jednak coś nieodpartego w niekłamanej udręce nieznajomego wytrąciło ją nieznacznie z apatii. Duszą wciąż przebywała daleko, przyglądając się jego rozpaleniu i roztrzęsieniu niejako z innego świata – ale teraz przynajmniej zdawała sobie sprawę z jego obecności i była go nawet trochę ciekawa. W swojej bezpośredniości przywodził na myśl żywioł. Doprawdy miał w sobie coś z nieposkromionego zjawiska naturalnego. Mimo wszystko nie ruszyła się ze swojego miejsca przy furtce i jej oczy dalej wpatrywały się – z nieustępliwością, która wydawała mu się tak dziwna – w jego oczy.

– Jeszcze wczoraj chętnie zaprosiłabym pana do środka – rzekła – ale dzisiaj umarł mój ojciec.

Wemyss spojrzał na nią ze zdumieniem. Powiedziała to tak spokojnym i obojętnym głosem, jak gdyby mówiła o pogodzie.

Potem doznał olśnienia. Uświadomił sobie nagle rozmiar swojej tragedii. On, który nie znał dotąd rozpaczy, który nigdy niczym się nie martwił, który nie dopuszczał do siebie nigdy żadnych wątpliwości, przez ostatni tydzień żył w stanie bolesnego zatroskania, który mógłby się przerodzić – gdyby pozwolił sobie myśleć, gdyby pozwolił sobie na słabość – w nad wyraz krzywdzące, dręczące zwątpienie. Szybko zrozumiał – tak jak nie potrafiłby zrozumieć tego jeszcze tydzień temu – co znaczyła jej postawa, co znaczyła ta jej twarda niewzruszoność. Przez chwilę wpatrywał się w jej utkwione w niego oczy, a potem jego duże, ciepłe dłonie opadły na te zimne, splecione na górnym drążku furtki. Przytrzymując je mocno, mimo że nawet nie spróbowały się poruszyć, powiedział:

– A więc to tak. Więc to dlatego. Teraz już wiem.

I zaraz dodał z bezpośredniością, która przejawiała się we wszystkim, co w swojej obecnej sytuacji, robił:

– A więc postanowione. Oboje nas dotknęło nieszczęście i musimy porozmawiać.

I nadal przytrzymując jedną ręką jej dłonie, drugą odsunął zasuwę furtki i wszedł do środka.

II

Pod rosnącym pośród niewielkiego trawnika drzewem morwy stała zwrócona tyłem do domu i jego otwartych na oścież okien ławeczka. Wemyss, wypatrzywszy ją, poprowadził ku niej Lucy – trzymając ją za rękę niczym małe dziecko.

Poszła za nim obojętnie. Co za różnica, czy usiądzie pod drzewem, czy zostanie przy furtce? Czy ten rozedrgany nieznajomy istniał naprawdę? Czy to wszystko działo się naprawdę? Postanowiła wysłuchać tego, co chciał jej powiedzieć i przynieść mu szklankę wody, o którą prosił. Potem mężczyzna sobie pójdzie, a kobiety na górze do tego czasu na pewno skończą swoje i będzie mogła wrócić do ojca.

– Przyniosę wodę – wyszeptała, gdy dotarli do ławeczki.

– Nie. Proszę usiąść – powiedział Wemyss.

Usiadła. On również usiadł, puszczając jej dłoń, która opadła wnętrzem do góry na ławeczkę między nimi.

– Jakie to dziwne, że spotkaliśmy się w takich okolicznościach – zauważył, patrząc na nią, podczas gdy ona spoglądała obojętnie przed siebie na rozświetlone promieniami słońca pasmo trawy poza zasięgiem cienia rzucanego przez morwę i gęstą masę krzewów fuksji, które rosły nieco dalej. – Przechodzę przez prawdziwe piekło i pani zapewne też. Dobry Boże, co za piekło! Nie przeszkadzałoby pani, gdybym jej o tym opowiedział? Łatwo będzie pani zrozumieć ze względu na swoje własne…

Nie przeszkadzałoby jej. W ogóle nic by jej nie przeszkadzało. Zdziwiła ją jedynie nieco jego sugestia, jakoby przechodziła przez piekło. Piekło i jej drogi ojciec – jak to dziwnie brzmiało… Zaczęła się zastanawiać, czy nie śni. To wszystko nie działo się naprawdę. Jej ojciec nie umarł. Za chwilę do pokoju miała wejść służąca z gorącą wodą i obudzić ją u progu kolejnego radosnego dnia jej życia. Wprawdzie siedzący obok mężczyzna wydawał się, jak na sen, nieco zbyt realny, nieco zbyt pełnowymiarowy, z tą swoją zaczerwienioną twarzą i czołem zroszonym potem, nie mówiąc już o niedawnym dotyku jego ciepłej, dużej dłoni i delikatnych podmuchach gorącego powietrza, które rozchodziły się od jego ubrania, kiedy się poruszał… Ale to było takie nieprawdopodobne – wszystko, co wydarzyło się od śniadania było takie nieprawdopodobne. Ten człowiek także miał wkrótce okazać się wytworem jej umysłu zmąconego przez coś, co zjadła poprzedniego wieczoru na kolację i gdy opowie ojcu podczas śniadania ten dziwny sen, jakże oboje będą się śmiali…

Poruszyła się niespokojnie. To nie był sen. To wszystko działo się naprawdę.

– To niewiarygodnie okropna historia – powiedział Wemyss zbolałym głosem, przyglądając się krótko przyciętym włosom na jej małej główce i poważnemu profilowi. Ile miała lat? Osiemnaście? Dwadzieścia osiem? Fryzura sprawiała, że nie sposób było odgadnąć jej wiek. W każdym razie w porównaniu z nim była młoda, być może nawet bardzo młoda, jako że sam był dobrze po czterdziestce i do tego tak pokiereszowany przez te niedawne straszliwe przeżycia…

– To tak okropna historia, że nie opowiedziałbym jej, gdyby miało to pani sprawić przykrość – ciągnął. – Z drugiej strony, dlaczego miałoby to sprawić pani przykrość, skoro jest pani nieznajomą? Jeśli już, to poczuje pani ulgę, bo niezależnie od tego, jak bardzo pani cierpi, moja sytuacja jest dużo gorsza – zobaczy pani, że jej zmartwienia zbledną przy moich. Tak czy inaczej, muszę z kimś porozmawiać. Oszaleję, jeżeli…

Lucy była pewna, że to sen. Na jawie nie działy się tak groteskowe rzeczy.

Odwróciła głowę i popatrzyła na niego. Nie, to nie był sen. Siedzący obok niej mężczyzna wydawał się zbyt namacalny. Co takiego mówił?

Udręczonym głosem powiedział, że nazywa się Wemyss.

– Nazywa się pan Wemyss – powtórzyła poważnie.

Nie wywarło to na niej żadnego wrażenia. Co z tego, że nazywał się Wemyss?

– Jestem tym Wemyssem, o którym rozpisywały się gazety w zeszłym tygodniu – wyjaśnił, widząc, jak obojętnie zareagowała na dźwięk jego nazwiska. – Mój Boże – dodał, znów ocierając czoło, na którego powierzchnię i tak natychmiast wytrysnęły nowe kropelki potu – te afisze prasowe! Kiedy człowiek widzi wszędzie swoje nazwisko krzyczące z afiszy…

– Dlaczego pańskie nazwisko było na afiszach? – zapytała Lucy.

Wcale nie chciała wiedzieć: zapytała mechanicznie, nasłuchując odgłosów dochodzących z otwartych okien pokoju na piętrze.

– Nie czyta pani tutejszych gazet? – brzmiała jego odpowiedź.

– Raczej nie – odparła, wciąż nasłuchując. – Urządzaliśmy się dopiero. Chyba jeszcze nie zdążyliśmy zamówić żadnych gazet.

Na twarzy Wemyssa pojawił się wyraz jakiejś nieokreślonej ulgi.

– A więc nie ma pani głowy napełnionej potwornymi sugestiami, które czyniono podczas śledztwa i będę mógł przedstawić pani prawdziwą wersję zdarzeń – rzekł. – Zupełnie jakbym miał jeszcze za mało zmartwień, zupełnie jakby to wszystko nie było wystarczająco okropne…

– Podczas śledztwa? – powtórzyła Lucy. Jeszcze raz odwróciła głowę i spojrzała na niego. – Czyżby pańskie zmartwienia miały jakiś związek ze… ze śmiercią?

– Chyba nie sądzi pan, że cokolwiek innego zdołałoby wpędzić mnie w tak okropny stan ducha?

– Och, bardzo mi przykro – powiedziała, a w jej oczach i głosie pojawił się inny wyraz: jak gdyby ożywienia i łagodności. – Mam nadzieję, że nie chodzi o kogoś, kogo pan… kochał?

– Moja żona – odrzekł Wemyss.

Podniósł się szybko, bliski łez na myśl o tym wszystkim – o wszystkim, przez co przeszedł. Stanąwszy plecami do niej, począł skubać liście z gałęzi wiszących nad jego głową. Lucy przyglądała mu się, podparta rękoma na ławeczce i wychylona nieco do przodu.

– Niech mi pan opowie – poprosiła po chwili łagodnie.

Wemyss spoczął znów ciężko obok niej i kręcąc cały czas głową z niedowierzania, że spadło na niego tak upiorne nieszczęście… na niego, który aż do teraz nigdy… – („Tak – potwierdziła z powagą Lucy – tak, wiem…”) – nie miał do czynienia z takimi… cóż, z takimi tragediami, o wszystkim jej opowiedział.

A więc wyjechali na lato, on i jego żona – tradycyjnie, jak co roku, dwudziestego piątego lipca – do ich domu nad rzeką. Po miesiącach spędzonych w Londynie tak się cieszył na błogie chwile nicnierobienia, leżenia na łódce, czytania, palenia fajki i odpoczynku… – (ten okropny Londyn potrafi tak umordować człowieka…) – jednak nie minęły nawet dwadzieścia cztery godziny od ich przybycia na miejsce, kiedy jego żona… kiedy jego żona…

Owo wspomnienie sprawiło mu tak straszny ból, że nie był w stanie mówić dalej.

– Czy była… bardzo chora? – zapytała łagodnie Lucy, chcąc dać mu czas na dojście do siebie. – Myślę, że tak byłoby niemal lepiej. W takiej sytuacji człowiek miałby przynajmniej szansę trochę… trochę się przygotować.

– Nie była wcale chora – zawołał Wemyss. – Po prostu… umarła.

– Och! Tak jak ojciec! – wykrzyknęła Lucy, już całkiem oprzytomniała. Teraz to ona położyła dłoń na jego dłoni.

Wemyss ścisnął ją oburącz i szybko począł mówić dalej.

Pisał listy w bibliotece przy swoim stoliku we wnęce okna, skąd mógł patrzeć na ogród i rzekę. Ledwie godzinę wcześniej jedli razem podwieczorek… Wzdłuż tej strony domu – gdzie poza biblioteką, znajdowały się wszystkie główne pomieszczenia – ciągnął się kamienny taras. I nagle, ni z tego, ni z owego, za szybą mignął cień, po czym rozległ się głuchy odgłos (Wemyss wiedział, że nigdy nie zapomni tego odgłosu) – i pod jego oknem, na kamiennych płytach tarasu…

– Och, nie… och, nie… – wykrztusiła Lucy.

– To była moja żona – ciągnął pospiesznie Wemyss, teraz już nie potrafiąc przestać i patrząc na Lucy wzrokiem pełnym przerażonego zdumienia. – Wypadła z okna pokoju na najwyższym piętrze domu… to był jej pokój dzienny, jako że rozciągał się z niego najlepszy widok… znajdował się dokładnie nad biblioteką… runęła tuż pod moim oknem, jak kamień… po prostu roztrzaskała się… roztrzaskała się…

– Och… Och, nie…

– Więc czy można dziwić się mojemu stanowi ducha? – zawołał. – Czy to dziwne, że prawie odchodzę od zmysłów? Na domiar złego muszę być sam, muszę usunąć się w cień na czas, który w oczach świata uchodzi za stosowny okres żałoby i podczas którego nie wolno mi robić niczego, co pomogłoby mi zapomnieć o tym upiornym śledztwie.

Ścisnął jej dłoń tak mocno, że sprawił jej ból.

– Gdyby nie pozwoliła mi pani ze sobą porozmawiać – rzekł – chyba rzuciłbym się dzisiejszego popołudnia z klifu, żeby położyć temu wszystkiemu kres.

– Ale jak… Ale dlaczego… Jak mogła spaść? – wyszeptała Lucy, której nieszczęście Wemyssa wydało się najstraszniejszą rzeczą, o jakiej dotychczas słyszała.

Chłonęła jego słowa ze wzrokiem przykutym do jego twarzy, szeroko otwartymi ustami i ciałem przepełnionym agonią współczucia. Życie – jakże było straszne i nieprzewidywalne!

Żył sobie człowiek, nie domyślając się nawet, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym zasłona nagle opadnie i okaże się, że ostatecznie wszystko zawsze było śmiercią, zamaskowaną, przyczajoną śmiercią. Jej pełen miłości, zainteresowań i planów ojciec odszedł, sczezł, rozwiał się, jak gdyby nie znaczył więcej od zwykłego owada, którego bezwiednie rozgniata się stopą na drodze. Żona tego człowieka zginęła w mgnieniu oka, zginęła w jeszcze okrutniejszy, potworniejszy sposób…

– Często powtarzałem jej, żeby uważała na to okno – Wemyss odpowiedział tonem, który wydawał się prawie gniewny; właściwie cały czas w jego głosie pobrzmiewał gniew wobec nieuzasadnionej, oburzającej brutalności losu. – Było nisko osadzone, a podłoga śliska. Dąb. Podłoga w całym domu jest z polerowanych, dębowych desek. Sam dopilnowałem, żeby takie położono. Widocznie wychylała się przez okno i jej stopy straciły oparcie. Przez to runęła głową w dół…

– Och… och… – jęknęła Lucy, wzdrygając się. Co mogła zrobić, co mogła powiedzieć, żeby mu pomóc, żeby złagodzić przynajmniej te straszliwe wspomnienia?

– A potem… – Wemyss dodał po chwili, tak samo nieświadomy jak Lucy tego, że jej drżąca dłoń głaszcze jego dłoń – potem podczas śledztwa, jakby to wszystko nie było jeszcze dla mnie wystarczająco okropne, sędziowie przysięgli poczęli wykłócać się o przyczynę zgonu.

– O przyczynę zgonu? – powtórzyła niczym echo Lucy. – Ale… przecież upadła.

– O to, czy to był nieszczęśliwy wypadek, czy zrobiła to celowo.

– Czy zrobiła to…?

– Czy popełniła samobójstwo.

– Och…

Lucy szybko zaczerpnęła tchu.

– Ale… nie popełniła samobójstwa?

– Jakże by mogła? Była moją żoną, nie musiała się o nic martwić, wszystko miała podane na tacy, żadnych problemów, żadnych trosk, żadnych kłopotów ze zdrowiem. Byliśmy małżeństwem od piętnastu lat i byłem jej oddany… byłem jej oddany.

Wolną ręką uderzył się w kolano. W jego głosie pobrzmiewały łzy oburzenia.

– A więc dlaczego przysięgli…

– Moja żona miała za służącą pewną idiotkę, nigdy nie mogłem znieść tej kobiety, i to wszystko przez coś, co ta służąca powiedziała w trakcie śledztwa, jakiś jej wymysł dotyczący tego, co rzekomo usłyszała od mojej żony… Wie pani, do czego zdolna jest służba. Jej słowa zaniepokoiły niektórych przysięgłych. W skład ław przysięgłych wchodzą rozmaici ludzie – także rzeźnicy, piekarze i inni rzemieślnicy – większość z nich niewykształcona i podatna na każdą sugestię. I przez to, zamiast zgodnego z prawdą werdyktu o nieszczęśliwym wypadku, zapadł werdykt otwarty.

– Och, to musiało być straszne… to musiało być dla pana straszne… – sapnęła Lucy, nie odrywając od niego wzroku. Przez jej usta przebiegło drgnienie współczucia.

– Gdyby czytała pani w zeszłym tygodniu gazety, znałaby pani tę sprawę – rzekł Wemyss, już ciszej. Wypowiedzenie tego wszystkiego na głos sprawiło, że poczuł się lepiej.

Popatrzył na jej zadartą ku niemu twarz, jej przerażone oczy, jej drżące usta.

– A teraz niech pani opowie mi o sobie – poprosił, ogarnięty wyrzutami sumienia. To, co przydarzyło się jej z pewnością nie mogło dorównać okropnością temu, co spotkało jego, jednak jej rany też były świeże. Spotkali się na gruncie wspólnego nieszczęścia, a przedstawiła ich sobie sama Śmierć.

– Czy życie to… tylko śmierć? – wydusiła z siebie Lucy, nie odrywając od niego tych swoich przerażonych oczu.

Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć – (jednak co mógłby odpowiedzieć na takie pytanie, poza tym, że oczywiście nie i że oboje po prostu padli ofiarą wyjątkowo potwornej niesprawiedliwości losu? – w każdym razie tak było z całą pewnością w jego przypadku; jej ojciec umarł prawdopodobnie tak, jak mieli w zwyczaju robić to ojcowie: we własnym łóżku) – zanim jednak zdążył cokolwiek odpowiedzieć, z domu wyszły dwie kobiety, które zaraz ruszyły drobnymi, dyskretnymi kroczkami ścieżką w kierunku furtki. Słońce zalewało ich szczupłe sylwetki obleczone w skromne, czarne stroje trzymane przez nie specjalnie na tego rodzaju okazje.

Jedna z nich, dostrzegłszy Lucy pod morwą, zawahała się, po czym, drobiąc taktownie nogami, podążyła ku niej przez trawę.

– Ktoś do pani – powiedział Wemyss, bowiem dziewczyna siedziała zwrócona tyłem do ścieżki.

Lucy drgnęła i obejrzała się za siebie.

Kobieta zbliżyła się niepewnie ze splecionymi rękoma, przechyloną na bok głową i ustami złożonymi w delikatny uśmiech otuchy i współczucia.

– Dżentelmen jest już gotowy, panienko – oznajmiła cicho.

III

Do końca tamtego dnia i do końca następnego, Wemyss był dla Lucy ostoją siły i wybawieniem. Sam dopilnował wszystkich formalności, biorąc na siebie cały ów towarzyszący nieubłaganie śmierci naddatek zmartwień zdolnych zupełnie złamać ducha osoby, która musiałaby się z nią mierzyć samotnie. Doktor wykazał się, co prawda, dużą uprzejmością i chęcią pomocy, ale był obcym człowiekiem. Dopóki nie został sprowadzony owego fatalnego poranka do jej ojca, Lucy ani razu go nie spotkała. Zresztą, miał poza nią jeszcze wiele innych spraw na głowie – pacjentów rozproszonych szeroko po dzikiej okolicy. Wemyss nie miał na głowie żadnych spraw. Mógł całą swoją uwagę poświęcić Lucy. I był jej przyjacielem połączonym z nią owym przedziwnym, mocnym węzłem śmierci. Miała wrażenie, jakby znała go od zawsze. Miała wrażenie, jakby od zarania dziejów kroczyli razem ręka w rękę w kierunku tego miejsca, w kierunku tego domu i ogrodu, w kierunku tego roku, tego sierpnia, tego momentu istnienia.

Wemyss zupełnie naturalnie wszedł w rolę, która przypadłaby najbliższemu męskiemu krewnemu Lucy, gdyby takowy znajdował się w pobliżu. Możliwość zajęcia się czymś konkretnym i pożytecznym wyzwoliła w nim uczucie bezgranicznej ulgi, za sprawą której rzucił się w wir organizacji pogrzebu z takim zapałem i energią – można by prawie rzec: z takim upodobaniem – jak jeszcze nikt przed nim. Świeżo po okropieństwach przygotowań do innego pogrzebu – zmąconych milczeniem przyjaciół i odwróconymi spojrzeniami sąsiadów (wszystko przez niezdecydowanie durnych przysięgłych i mściwość tamtej kobiety, która prawdopodobnie nie mogła mu darować, że poprzedniego miesiąca odmówił jej podwyżki) – stojące przed nim teraz zadanie wydawało się łatwe, proste i niemal przyjemne. Żadnych obaw, żadnych zmartwień – tylko przepełniona wdzięcznością młoda dziewczyna. Po każdej owocnej wizycie u przedsiębiorcy pogrzebowego (a w swoim zapale złożył ich kilka) wracał zawsze do Lucy, a ta była mu tak wdzięczna… Nie tylko wdzięczna, ale też wyraźnie rada z jego powrotu.

Widział, że nie lubiła, kiedy oddalał się wzdłuż szczytu klifu, żeby załatwić jakąś kolejną sprawę – pewnym, zdecydowanym krokiem, w ogóle już nie przypominając owego przepełnionego gniewem nieszczęśnika, który tak niedawno błąkał się bez celu po tym samym klifie dla zabicia czasu. Widział, że nie lubiła, kiedy odchodził. Rozumiała, że musi iść, była mu wdzięczna za jego zaangażowanie i niezmiernie w tej swojej wdzięczności wylewna (Wemyss chyba nie spotkał dotąd nikogo, kto potrafiłby tak wylewnie okazywać wdzięczność) – ale nie lubiła, kiedy odchodził. Wemyss widział, jak bardzo tego nie lubi, widział, jak do niego lgnie – i bardzo mu się to podobało.

– Proszę szybko wrócić – szeptała za każdym razem, patrząc na niego oczami pełnymi błagania.

A kiedy do niej wracał i stawał przed nią triumfalnie, ocierając pot z czoła, po tym, jak udało mu się posunąć przygotowania do pogrzebu o kolejny krok, na jej policzkach pojawiał się delikatny rumieniec, a w oczach wyraz ulgi – niczym u dziecka, które zostawszy samo w ciemnościach, widzi matkę powracającą ze świecą. Vera nigdy tak na niego nie patrzyła. Vera uznawała wszystko, co dla niej robił za coś oczywistego.

Rzecz jasna, nie zamierzał pozwolić, by ta nieboga nocowała sama jedna w domu z nieboszczykiem – bowiem niemal pewnym było, że te obce służące (które zostały najęte równolegle z domem i które nie znały ani jej, ani jej ojca) jeszcze przed zmrokiem uciekną na noc do miasteczka. Zatem około siódmej sprowadził swoje rzeczy z prymitywnego hotelu nad zatoczką i ogłosił zamiar spędzenia nocy na sofie w bawialni. Zjadł z Lucy śniadanie, zjadł z nią obiad i teraz planował zjeść z nią kolację. Doprawdy nie wiedział, co by bez niego zrobiła.

Uważał, że wykazał się dużym taktem i delikatnością, wyznaczając sobie miejsce na sofie w bawialni. Miałby w zasadzie prawo zażądać łóżka w pokoju dla gości, ale nie chciał nawet w najmniejszym stopniu wykorzystywać trudnej sytuacji nieszczęsnej dziewczyny. Służące, które zakładały, że jest jej krewnym – a założyły to już na samym początku, jak tylko ujrzały tego postawnego mężczyznę w średnim wieku trzymającego pod morwą dłoń ich młodej pani – były zaskoczone, że muszą przygotować dla niego posłanie w bawialni, podczas gdy na piętrze znajdowały się dwie wolne sypialnie z gotowymi łóżkami. Mimo to posłusznie zrobiły, co im polecono, mgliście wyobrażając sobie, że ma to jakiś związek z koniecznością nocnego czuwania i drzwiami balkonowymi. Lucy, gdy powiedział jej, że zostanie na noc, była mu tak wdzięczna, tak prawdziwie wdzięczna, że jej oczy – czerwone od kolejnych porywów żalu, które targały nią przez całe popołudnie (to jest odkąd na widok swojego martwego ojca – tak niedostępnego, tak głęboko pogrążonego w stanie jakiegoś niepojętego, otchłannego zamyślenia – wreszcie obudziła się gwałtownie z odrętwienia i wybuchnęła spazmatycznym szlochem) – znów napełniły się łzami.

– Och – wyszeptała. – Jest pan taki dobry…

To Wemyss o wszystkim za nią pomyślał. W wolnych chwilach pomiędzy wizytami u przedsiębiorcy pogrzebowego, u lekarza mającego wystawić akt zgonu i u pastora mającego odprawić nabożeństwo, wysłał jeszcze telegram do jej ciotki (jedynej żyjącej krewnej), zamieścił nekrolog w The Times, a nawet przypomniał jej, że ma na sobie niebieską suknię i zapytał, czy nie powinna raczej przebrać się w coś czarnego. Ów ostatni przejaw troskliwości z jego strony niemal ściął ją z nóg.

Obawiała się nocy. Tak bardzo się jej obawiała, że prawie nie śmiała o niej myśleć. Za każdym razem, gdy odchodził, żeby załatwić kolejną sprawę, w jej duszę wkradało się pytanie: co to będzie, kiedy zapadnie zmierzch i Wemyss odejdzie po raz ostatni, a ona zostanie sama, zupełnie sama w tym pogrążonym w głuchej ciszy domu z owym przedziwnym, niezrozumiałym, niedostępnym zjawiskiem na górze, które kiedyś było jej ojcem – i cokolwiek by jej się przydarzyło, jakiekolwiek niebezpieczeństwo by jej groziło i jakakolwiek okropność by ją spotkała, ojciec by nie usłyszał, o niczym by nie wiedział i tylko leżałby tam wciąż spokojnie, spokojnie…

– Jest pan taki dobry! – powiedziała do Wemyssa, a jej czerwone oczy znowu zwilgotniały. – Co ja bym bez pana zrobiła?

– A co ja bym zrobił bez pani? – odrzekł.

Patrzyli na siebie, zdumieni mocną więzią, która ich połączyła, cudem, jakim niemal wydawało się to ich spotkanie na samym szczycie rozpaczy i ratunkiem, który w sobie nawzajem znaleźli.

Jeszcze długo po tym, jak na niebie pokazały się gwiazdy, siedzieli razem na skraju klifu. Wemyss, paląc fajkę, opowiadał – głosem przytłumionym za sprawą nocy, panującej wokół ciszy i charakteru sytuacji – o swoim życiu, które do zeszłego tygodnia toczyło się tak spokojnym, zdrowym rytmem. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego ów spokojny rytm musiał zostać zakłócony – i do tego w tak okrutny sposób. Przecież niczym sobie na to nie zasłużył. Nie był pewny, czy ktokolwiek miał prawo uważać się za dobrego człowieka, ale on, Wemyss, mógł przynajmniej powiedzieć, że nikomu nigdy nie wyrządził żadnej krzywdy.

– Och, ale przecież jest pan dobrym człowiekiem – powiedziała Lucy. Noc, panująca wokół cisza i charakter sytuacji sprawiły, że jej głos także stał się łagodniejszy niż zazwyczaj. Do tego wibrował uczuciem, uroczą podniosłością i przeświadczeniem. – Od samego początku wiedziałam, że jest pan dobrym, łaskawym człowiekiem. Nie wyobrażam sobie pana inaczej niż jako kogoś, kto zawsze niesie pomoc i otuchę innym.

Wemyss odpowiedział, że cóż, zawsze stara się dawać z siebie wszystko, ale – sądząc po tym, co… no cóż… po tym, co zdarzało mu się słyszeć od ludzi – nie zawsze z dobrym skutkiem i często, naprawdę często, bywał głęboko zraniony brakiem zrozumienia.

Lucy zapytała, jak to możliwe, że ktoś tak bezsprzecznie dobry, tak ewidentnie łaskawy, spotyka się z brakiem zrozumienia.

Na co Wemyss odparł, że tak: można by pomyśleć, że zrozumienie go nie powinno sprawiać nikomu trudności. Był przecież prostym, bezpretensjonalnym człowiekiem, który pragnął w życiu jedynie świętego spokoju. Czy wymagał zbyt wiele? Vera…

– Kto to Vera? – zapytała Lucy.

– Moja żona.

– Ach, nie… – powiedziała Lucy poważnie, ujmując bardzo delikatnie jego dłoń. – Proszę nie mówić o tym dzisiejszego wieczoru, proszę dzisiaj o tym nie myśleć. Gdybym tylko umiała znaleźć jakieś słowa pociechy…

Wemyss odrzekł, że nie potrzebuje od niej żadnych słów. Samo jej istnienie, sama jej obecność, samo to, że mógł jej pomagać i że nie miała nic wspólnego z jego dawnym życiem było dla niego wystarczającą pociechą.

– Czy nie jesteśmy jak dwoje opuszczonych dzieci – zapytał głosem zduszonym od emocji – jak dwoje przestraszonych, nieszczęśliwych dzieci kurczowo trzymających się siebie nawzajem pośród ciemności?

Rozmawiali dalej cicho niczym ludzie znajdujący się w jakimś świętym miejscu, siedząc blisko siebie i spoglądając na rozświetlone światłem gwiazd morze, podczas gdy wokół nich narastał mrok i chłód, trawa wydzielała po upalnym dniu słodkie wonie, a morskie fale daleko w dole omywały łagodnie kamienistą plażę. Siedzieli tak, dopóki Wemyss nie zauważył, że musi być już bardzo późno i że Lucy, biedactwo, na pewno jest zmęczona.

– Ile ma pani lat? – zapytał nagle, odwracając się do niej i przyglądając się ciemnemu zarysowi jej twarzy na tle ciemności.

– Dwadzieścia dwa – odrzekła Lucy.

– Gdyby wziąć pod uwagę tylko pani wygląd, można by równie dobrze pomyśleć, że dwanaście – stwierdził.

– To moje włosy – powiedziała Lucy. – Ojciec lubił… lubił…

– Nie – poprosił Wemyss. Teraz to on dla odmiany ujął jej dłoń. – Proszę nie zaczynać znowu płakać. Proszę już więcej dzisiaj nie płakać. Chodźmy. Wróćmy do domu. Powinna pani już leżeć w łóżku.

Pomógł jej wstać i kiedy dotarli razem do oświetlonego korytarza, zobaczył, że tym razem udało jej się pohamować łzy.

– Dobranoc – powiedziała po tym, jak zapalił dla niej świecę. – Dobranoc i… niech Bóg panu pobłogosławi.

– Niech Bóg pobłogosławi pani – odrzekł Wemyss z powagą, trzymając jej dłoń w mocnym, ciepłym uścisku.

– Już to zrobił – powiedziała Lucy, uśmiechając się. – Naprawdę już to zrobił, zsyłając mi pana.

Po raz pierwszy, odkąd się poznali – a on też miał wrażenie, jakby znali się od niepamiętnych czasów – zobaczył jej uśmiech. I to, jak ów uśmiech odmienił jej zbolałą, bladą twarz zaskoczyło go.

– Proszę zrobić to jeszcze raz – powiedział, nie odrywając od niej oczu i wciąż ściskając jej dłoń.

– Co takiego? – zapytała Lucy.

– Uśmiechnąć się – odrzekł Wemyss.

Na co ona wybuchnęła śmiechem, który pośród złowieszczej ciszy wypełniającej dom zabrzmiał przerażająco.

– Och… – jęknęła, natychmiast się uciszając.

– Ma pani spać i o niczym nie rozmyślać, proszę pamiętać – polecił Wemyss, gdy ruszyła powoli schodami na górę.

Rzeczywiście od razu zasnęła – wyczerpana, ale spokojna: niczym zagubione dziecko, które niemal wypłakało sobie oczy, zanim wreszcie odnalazło matkę.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

IV

Dostępne w wersji pełnej

V

Dostępne w wersji pełnej

VI

Dostępne w wersji pełnej

VII

Dostępne w wersji pełnej

VIII

Dostępne w wersji pełnej

IX

Było to nie tylko możliwe, ale też zgodne z rzeczywistością. Ciotka Dot faktycznie coś podejrzewała, chociaż zupełnie nie to, o czym za chwilę usłyszała i czego przyswojenie sprawiło jej tak wiele trudu.

Dwie godziny później Lucy, stojąc pośrodku bawialni, wciąż w podnieceniu do niej mówiła, powtarzając być może po raz dziesiąty z rzędu to samo:

– Nie rozumie ciocia? Wszystko właśnie dlatego, że to, co go spotkało było takie okropne. Natura po prostu upomina się o swoje prawa. Gdyby nie był teraz zaręczony, gdyby nie mógł sięgnąć ręką ponad czarną otchłań, w której się znajdował i dotknąć na nowo życia i kogoś, kto go rozumie i… i lubi, umarłby – umarłby albo by oszalał! A jaki pożytek – och, jaki pożytek miałby świat z tego, że tak wspaniały, dobry człowiek umarłby albo oszalał? No jaki, ciociu Dot?

Ciotka, siedząc w swoim ulubionym fotelu przy kominku, w dalszym ciągu z wielkim trudem próbowała przełknąć to, co właśnie usłyszała. Jej oblicze wykrzywiał grymas cierpienia. Była poważnie zdenerwowana.

Lucy, patrząc na nią, bolała nad tym, że nie potrafi sprawić, by jej kochana ciotka zobaczyła to, co ona widziała, by pojęła to, co ona pojmowała i tak jak ona wypełniła się poczuciem wiary i szczęścia. Nie znaczy to, że Lucy była w tym momencie szczęśliwa. Ona także poważnie się zdenerwowała – jej twarz płonęła czerwienią, a oczy świeciły od wysiłku, jaki włożyła, by przedstawić Wemyssa ciotce takim, jakim sama go znała i jakim po prostu był.

Wyznała jej całą prawdę, nie pomijając faktu, że wiedziała, jakiemu wypadkowi uległa pani Wemyss. Ciotka była wstrząśnięta. Coś tak koszmarnego nigdy nie przyszłoby jej do głowy. Kobieta runęła na ziemię pod oknem, w którym siedział jej mąż… To straszne, że Lucy zetknęła się bezpośrednio z taką historią i to zaraz po śmierci najbliższego jej człowieka – dwojga najbliższych ludzi, bo czy pani Wemyss, dopóki żyła, nie była jej również bliska? Panna Entwhistle czuła się oszołomiona i nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Lucy brała gwałtowne reakcje Wemyssa za coś naturalnego. Byłaby skłonna uznać, że nie rozumie z racji swojego wieku, z racji swojego ograniczonego kontaktu z młodszym pokoleniem, które być może posiadało większą zdolność adaptacji – tyle że Wemyss musiał mieć prawie tyle lat, co ona. Z pewnością należał do tego samego pokolenia. A jednak w ciągu zaledwie dwóch tygodni od tragicznej śmierci swojej żony zdołał o niej zapomnieć i zakochać się…

– Ale to właśnie dlatego, właśnie dlatego! – zawołała w odpowiedzi Lucy. – Musiał o niej zapomnieć albo umrzeć razem z nią. Żeby doświadczyć czegoś takiego i pozostać przy zdrowych zmysłach…

– Jestem doprawdy bardzo rada, że pozostał przy zdrowych zmysłach – odrzekła panna Entwhistle, coraz bardziej się krzywiąc – ale nic nie poradzę, że wolałabym, byś ty, Lucy, nie musiała mu w tym pomagać.

Po czym powtórzyła to, co ze swego rodzaju bezradnym uporem mówiła od samego początku: że jej jedynym zarzutem przeciwko panu Wemyssowi jest fakt, że odnalazł szczęście tak szybko.

– Te szare spodnie… – mruknęła pod nosem.

Nie, panna Entwhistle nie potrafiła przejść nad tym do porządku dziennego. Nie potrafiła zrozumieć. Stojąca na środku pokoju Lucy – tłumacząca i broniąca Wemyssa z całym żarem uczucia, które aż nazbyt wyglądało na prawdziwą miłość – przedstawiała sobą zdumiewający widok. To drobne stworzenie występujące w obronie tamtego rosłego mężczyzny… Córka Jima, ukochana córeczka Jima…

Panna Entwhistle, siedząc w swoim fotelu, spróbowała zdobyć się na sprawiedliwość i przypomniała sobie, że pan Wemyss pokazał się w Kornwalii jako bardzo łaskawy i uczynny człowiek – nawet jeśli na ten fakt rzucone zostało nowe, niepokojące światło – i pomyślała, że teraz, kiedy już o wszystkim się dowiedziała, a jej wątpliwości, być może nieco krzywdzące dla niego, zostały wyjaśnione i mogła zacząć traktować go bezstronnie, zapewne bardzo szybko potrafiłaby go szczerze polubić. Miała taką wielką nadzieję. Łatwo przywiązywała się do ludzi. Lubienie innych i bycie lubianą było dla niej naturalnym stanem rzeczy. Poza tym, skoro Lucy darzyła go tak wielkim uczuciem, musiało być w nim coś więcej niż tylko przystojna powierzchowność.

Potrząsnęła głową. Powiedziała sobie, że źle zareagowała, że nie powinna tak łatwo potępiać tej sytuacji, tylko dlatego, że była niecodzienna. Czy nie zachowała się właśnie jak stereotypowa stara panna wzdragająca się ze zgorszeniem na najdrobniejszy przejaw naturalności? Czy w tym, co to krótkowłose dziecko mówiło z takim przejęciem na temat poprawnych, zdrowych odruchów i mechanizmów obronnych ludzkiej duszy wobec zetknięcia się z grozą śmierci nie było wiele racji? W końcu jaki pożytek płynął z podsycania przerażenia – z pogrążania się w nim tak, że człowiek zamierał w miejscu i nie mogąc się ruszyć, sam, ze zjeżonymi na głowie włosami i wytrzeszczonymi oczami, stawał się przerażający?

Oczywiście, jak przekonywała Lucy, lepszym rozwiązaniem było iść dalej, podążając za życiem, a nie śmiercią. A jednak istniało coś takiego jak przyzwoitość… Panna Entwhistle czuła, że po stracie bliskiej osoby, niezależnie od tego, jak bardzo nie miałoby się cierpieć w samotności, człowiek powinien zerwać na pewien okres kontakt ze światem. Instynktownie. Ktoś pogrążony w prawdziwej żałobie chciałby zerwać kontakt ze światem…

– Ach, ale czy ciocia nie rozumie – Lucy jeszcze raz zaczęła rozpaczliwie tłumaczyć – że w tym przypadku nie mamy do czynienia ze zwykłą żałobą, ale czymś znacznie okropniejszym? Everard oczywiście zachowałby się w typowy sposób, gdyby chodziło o typową śmierć…

– Zatem im okropniejsze spotyka nas nieszczęście, tym radośniej błąkamy się po kawiarniach? – zapytała panna Entwhistle, ponad której siły okazało się na tę chwilę wyparcie z umysłu wspomnienia jasnych spodni Wemyssa i jednoznacznego wyrazu zadowolenia malującego się na jego twarzy.

– Och… – Lucy wydała z siebie głuchy jęk i opuściła głowę w nagłym przypływie bezradności.

Panna Entwhistle szybko się podniosła, żeby ją przytulić.

– Wybacz – poprosiła. – To, co powiedziałam było głupie i okrutne. Widocznie jestem staroświecka. Widocznie zaskorupiałam w poprzedniej epoce. Pomóż mi się z niej uwolnić, Lucy. Naucz mnie swojego odważnego spojrzenia na świat…

Wyrzekłszy te słowa, ucałowała czule jej rozpalony policzek.

– Gdybym tylko umiała sprawić, by ciocia zrozumiała… – powiedziała płaczliwym głosem Lucy, tuląc się do niej.

– Ale ja rozumiem. Widzę, że go bardzo kochasz – odparła łagodnie panna Entwhistle, powtórnie ją całując.

Kiedy Wemyss zjawił się tego popołudnia o piątej w ramach jednej z dwóch wizyt, które składał każdego tygodnia w domu przy Eaton Terrace, zastał Lucy samą.

– Ależ gdzie…? Jak…? – pytał, rozglądając się po bawialni, jak gdyby sądził, że panna Entwhistle musi czaić się za którymś z foteli.

– Powiedziałam cioci o nas – oznajmiła wyraźnie zmęczona Lucy.

Usłyszawszy to, Wemyss przycisnął ją sobie ciasno do piersi.

– Everard ma swoją maleńką ukochaną tylko dla siebie! – powiedział, nie przestając jej całować. – Tylko dla siebie!

– No tak, ale… – zaczęła słabo Lucy, jednak jej głos nie zdołał się przebić przez bliskość i siłę jego uścisku.

– Czy nie miałem racji? – zapytał triumfalnie, tuląc ją mocno do siebie. – Czy nie jest teraz tak, jak być powinno? Tylko ty i ja, a wokół nikogo, kto by się nam przyglądał i nam przeszkadzał…

– Tak, ale… – zaczęła znowu Lucy.

– Co powiedziałaś? „Tak, ale…”? – roześmiał się Wemyss. – Tylko bez żadnych „ale”, mój maleńki skarbie – dla nas istnieje tylko „tak”.

I tym torem toczyła się przez dłuższy czas ich rozmowa, zanim Lucy nie zdołała go wreszcie poinformować, że ciotka bardzo się zdenerwowała.

Wemyssa tak niewiele to obchodziło, że nie zapytał nawet, dlaczego. W ogóle nie interesowało go, co myślała jej ciotka.

– I co z tego? – zapytał, ponownie przyciskając sobie Lucy do serca. – Co z tego? Przecież mamy siebie nawzajem. Jakie znaczenie ma cała reszta? Nawet gdybyś miała pięćdziesiąt ciotek i wszystkie by się zdenerwowały, jakie miałoby to znaczenie? Jakie miałoby to znaczenie dla nas?

Lucy, wtulona w niego i wyczerpana wydarzeniami minionego poranka, także poczuła, że dopóki był przy niej, nic innego nie miało znaczenia. Jednak kłopot polegał na tym, że przez większość czasu go przy niej nie było, a jej ciotka – którą przecież kochała i której nie chciała sprawiać przykrości – była przy niej zawsze.

Starała się to wytłumaczyć Wemyssowi, ale nic nie rozumiał. W ogóle nie potrafił zrozumieć nic z tego, co Lucy mówiła mu na temat panny Entwhistle; tak samo jak panna Entwhistle nie była w stanie zrozumieć nic z tego, co Lucy mówiła jej na temat Wemyssa – z tą różnicą, że Wemyssowi w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało, że niczego nie rozumie. Bo czymże były ciotki? Zwykłymi pchłami. Roześmiawszy się, powiedział swojej małej ukochanej, że powinna się na coś zdecydować – że trzymając za ogon jedną srokę (którą był Everard), nie mogła jednocześnie trzymać za ogon drugiej (swojej ciotki). A potem obsypał pocałunkami jej włosy, nazwał ją niesfornym dzieciątkiem i zaczął kołysać ją delikatnie w swoich objęciach. Lucy, rozbawiona jego zachowaniem, również się roześmiała, zapominając od razu o ciotce – zapominając o wszystkim, z wyjątkiem tego, jak bardzo go kochała.

Panna Entwhistle tymczasem spędzała pracowite popołudnie w saloniku prasowym British Museum, czytając w Times o wypadku pani Wemyss i późniejszym dochodzeniu – i jeśli rano zdenerwowała się tym, co usłyszała od Lucy, to teraz jeszcze bardziej zdenerwowało ją to, czego dowiedziała się z gazet. Lucy nie wspomniała, że sugerowano samobójstwo – być może pan Wemyss jej nie powiedział. Samobójstwo… Cóż, nie znaleziono żadnych dowodów i zapadł werdykt otwarty. Sugestia wyszła od służącej, niewykluczone, że chowającej jakąś urazę. Zresztą, nawet jeśli była w tym jakaś prawda, tamta nieszczęsna kobieta prawdopodobnie odkryła, że cierpi, na przykład, na nieuleczalną chorobę albo jakieś niepowodzenie sprawiło, że przeżyła chwilowe załamanie… Och, istniało tyle możliwych wytłumaczeń: tyle racjonalnych, dopuszczalnych wytłumaczeń.

Panna Entwhistle szła z powrotem powoli, zatrzymując się co chwila przed sklepowymi wystawami i przyglądając się rozmaitym kapeluszom i bluzkom, których tak naprawdę w ogóle nie widziała – wydłużając sobie drogę do domu najbardziej jak było to możliwe i starając się myśleć. Samobójstwo. Jak tragiczne wydawało się owo słowo tego pięknego popołudnia. Taka kapitulacja. Taka przegrana. Dlaczego skapitulowała? Dlaczego przegrała? Ale przecież to nie była prawda. Sędzia śledczy orzekł, że nie znaleziono żadnych dowodów wskazujących na to, w jaki sposób zginęła.

Krok panny Entwhistle stawał się coraz powolniejszy. Im mniejsza odległość dzieliła ją od Eaton Terrace, tym niechętniej posuwała się do przodu. Dotarłszy do ogrodu na Belgrave Square, okrążyła go dwukrotnie, zatrzymując się raz po raz, żeby popatrzeć przez pręty ogrodzenia na ptaki. Spędziła poza domem całe popołudnie, a – jak wiedzą ci, którzy mieli okazję przebyć pieszo ów dystans – z Eaton Terrace do British Museum jest doprawdy daleko. Chociaż dzień był gorący, bolały ją nogi i dużo bardziej wolałaby siedzieć w fotelu w swojej chłodnej bawialni, popijając herbatę – wiedziała, że w rzeczonej bawialni prawdopodobnie nadal znajdował się pan Wemyss, który odtąd nie miał być już dla niej panem Wemyssem… Czy doprawdy będzie musiała zwracać się do niego per „Everardzie”? Ewentualnie mogłaby go spotkać na schodach, tych bardzo wąskich schodach – albo w korytarzu, także bardzo wąskim, który całkiem zatarasowałby swoją osobą – albo w drzwiach domu, które też by zatarasował – albo skręcając za rogiem w swoją ulicę, mogłaby ujrzeć idące triumfalnie w jej kierunku jego szare spodnie…

Nie, czuła, że dzisiaj nie zniosłaby takiego spotkania. Dlatego też wciąż ociągała się żałośnie, przyglądając się przez płot wróblom w ogrodzie na Belgrave Square i przenosząc ciężar ciała z jednej obolałej stopy na drugą.

Pomyślała, że to dopiero początek – że to pierwszy z wielu dni, podczas których miała włóczyć się bezdomnie po okolicy. Jej dom był zbyt mały, by pomieścić jednocześnie i ją, i zaloty. Chociaż gdyby chodziło o skromne zaloty owego zapatrzonego w Lucy młodzieńca, dom byłby w sam raz. Młodzieniec uskuteczniałby swoje zaloty z chłopięcą nieśmiałością. Sama mogłaby siedzieć przyjemnie w jadalni, podczas gdy on i Lucy, tak dobrze do siebie dopasowani, gruchaliby sobie piętro wyżej. Wzdragała się jednak na myśl o przebywaniu w takim ścisku z panem Wemyssem – nie, Everardem… – chociaż powinna jak najszybciej zacząć się do niej przyzwyczajać. Jego zaloty nie byłyby… Przez chwilę gorączkowo szukała w głowie właściwego określenia, by wreszcie zdecydować się na słowo „jarskie”. Tak, to słowo wystarczająco dobrze oddawało jej odczucia: jego zaloty nie byłyby jarskie.

Panna Entwhistle oddaliła się od ogrodzenia i podążając w kierunku przeciwnym od tego, gdzie znajdował się jej dom, dotarła na ulicę Sloane. Tam ujrzała omnibus, z którego właśnie ktoś wysiadał. Marząc o odpoczynku dla swoich nóg, zmusiła się do wysiłku, dogoniła pojazd i wcisnęła się na zwolnione przed chwilą miejsce. Omnibus zabrał ją najpierw do The City, a potem dalej do nieznanych jej miejsc. Pozwoliła mu na to. Im dalej docierał, tym elegantsze zdawało się stawać jej odzienie. W końcu zorientowała się, że zaczęła za bardzo się wyróżniać i że ludzie się jej przyglądają. Rozpaczliwie chcąc jednak oddalić się jak najbardziej od zalotów, postanowiła nie wysiadać do końca dnia. Omnibus jechał bez przestanku przez następne półtorej godziny. Nie miała pojęcia, że omnibusy tak się zachowywały. Kiedy wreszcie się zatrzymał, siedziała dalej nieruchomo, więc konduktor, który z czasem zaczął podzielać coraz większe zaskoczenie co chwila zmieniających się i biedniejących pasażerów omnibusu, zapytał o jej adres docelowy.

Odpowiedziała, że chce dotrzeć na ulicę Sloane.

Konduktor, nie wierząc własnym uszom, spróbował wybić jej ten pomysł z głowy, ale ona wciąż uparcie siedziała na swoim miejscu.

O dziewiątej wieczorem wysadził ją tam, skąd ją zabrał. Gdy oddaliła się zesztywniałym krokiem w ciemność, mrugnął do pasażera siedzącego najbliżej drzwi i wymownie dotknął swojego czoła.

Zmęczona i głodna panna Entwhistle, kiedy wspinała się po zewnętrznych schodkach swojego domu i otwierała drzwi kluczem, miała poczucie, że jednak było warto – bowiem przynajmniej tego jednego dnia zdołała uniknąć spotkania z panem We… – nie, z Everardem.

Było to nie tylko możliwe, ale też zgodne z rzeczywistością. Ciotka Dot faktycznie coś podejrzewała, chociaż zupełnie nie to, o czym za chwilę usłyszała i czego przyswojenie sprawiło jej tak wiele trudu.

Dwie godziny później Lucy, stojąc pośrodku bawialni, wciąż w podnieceniu do niej mówiła, powtarzając być może po raz dziesiąty z rzędu to samo:

– Nie rozumie ciocia? Wszystko właśnie dlatego, że to, co go spotkało było takie okropne. Natura po prostu upomina się o swoje prawa. Gdyby nie był teraz zaręczony, gdyby nie mógł sięgnąć ręką ponad czarną otchłań, w której się znajdował i dotknąć na nowo życia i kogoś, kto go rozumie i… i lubi, umarłby – umarłby albo by oszalał! A jaki pożytek – och, jaki pożytek miałby świat z tego, że tak wspaniały, dobry człowiek umarłby albo oszalał? No jaki, ciociu Dot?

Ciotka, siedząc w swoim ulubionym fotelu przy kominku, w dalszym ciągu z wielkim trudem próbowała przełknąć to, co właśnie usłyszała. Jej oblicze wykrzywiał grymas cierpienia. Była poważnie zdenerwowana.

Lucy, patrząc na nią, bolała nad tym, że nie potrafi sprawić, by jej kochana ciotka zobaczyła to, co ona widziała, by pojęła to, co ona pojmowała i tak jak ona wypełniła się poczuciem wiary i szczęścia. Nie znaczy to, że Lucy była w tym momencie szczęśliwa. Ona także poważnie się zdenerwowała – jej twarz płonęła czerwienią, a oczy świeciły od wysiłku, jaki włożyła, by przedstawić Wemyssa ciotce takim, jakim sama go znała i jakim po prostu był.

Wyznała jej całą prawdę, nie pomijając faktu, że wiedziała, jakiemu wypadkowi uległa pani Wemyss. Ciotka była wstrząśnięta. Coś tak koszmarnego nigdy nie przyszłoby jej do głowy. Kobieta runęła na ziemię pod oknem, w którym siedział jej mąż… To straszne, że Lucy zetknęła się bezpośrednio z taką historią i to zaraz po śmierci najbliższego jej człowieka – dwojga najbliższych ludzi, bo czy pani Wemyss, dopóki żyła, nie była jej również bliska? Panna Entwhistle czuła się oszołomiona i nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Lucy brała gwałtowne reakcje Wemyssa za coś naturalnego. Byłaby skłonna uznać, że nie rozumie z racji swojego wieku, z racji swojego ograniczonego kontaktu z młodszym pokoleniem, które być może posiadało większą zdolność adaptacji – tyle że Wemyss musiał mieć prawie tyle lat, co ona. Z pewnością należał do tego samego pokolenia. A jednak w ciągu zaledwie dwóch tygodni od tragicznej śmierci swojej żony zdołał o niej zapomnieć i zakochać się…

– Ale to właśnie dlatego, właśnie dlatego! – zawołała w odpowiedzi Lucy. – Musiał o niej zapomnieć albo umrzeć razem z nią. Żeby doświadczyć czegoś takiego i pozostać przy zdrowych zmysłach…

– Jestem doprawdy bardzo rada, że pozostał przy zdrowych zmysłach – odrzekła panna Entwhistle, coraz bardziej się krzywiąc – ale nic nie poradzę, że wolałabym, byś ty, Lucy, nie musiała mu w tym pomagać.

Po czym powtórzyła to, co ze swego rodzaju bezradnym uporem mówiła od samego początku: że jej jedynym zarzutem przeciwko panu Wemyssowi jest fakt, że odnalazł szczęście tak szybko.

– Te szare spodnie… – mruknęła pod nosem.

Nie, panna Entwhistle nie potrafiła przejść nad tym do porządku dziennego. Nie potrafiła zrozumieć. Stojąca na środku pokoju Lucy – tłumacząca i broniąca Wemyssa z całym żarem uczucia, które aż nazbyt wyglądało na prawdziwą miłość – przedstawiała sobą zdumiewający widok. To drobne stworzenie występujące w obronie tamtego rosłego mężczyzny… Córka Jima, ukochana córeczka Jima…

Panna Entwhistle, siedząc w swoim fotelu, spróbowała zdobyć się na sprawiedliwość i przypomniała sobie, że pan Wemyss pokazał się w Kornwalii jako bardzo łaskawy i uczynny człowiek – nawet jeśli na ten fakt rzucone zostało nowe, niepokojące światło – i pomyślała, że teraz, kiedy już o wszystkim się dowiedziała, a jej wątpliwości, być może nieco krzywdzące dla niego, zostały wyjaśnione i mogła zacząć traktować go bezstronnie, zapewne bardzo szybko potrafiłaby go szczerze polubić. Miała taką wielką nadzieję. Łatwo przywiązywała się do ludzi. Lubienie innych i bycie lubianą było dla niej naturalnym stanem rzeczy. Poza tym, skoro Lucy darzyła go tak wielkim uczuciem, musiało być w nim coś więcej niż tylko przystojna powierzchowność.

Potrząsnęła głową. Powiedziała sobie, że źle zareagowała, że nie powinna tak łatwo potępiać tej sytuacji, tylko dlatego, że była niecodzienna. Czy nie zachowała się właśnie jak stereotypowa stara panna wzdragająca się ze zgorszeniem na najdrobniejszy przejaw naturalności? Czy w tym, co to krótkowłose dziecko mówiło z takim przejęciem na temat poprawnych, zdrowych odruchów i mechanizmów obronnych ludzkiej duszy wobec zetknięcia się z grozą śmierci nie było wiele racji? W końcu jaki pożytek płynął z podsycania przerażenia – z pogrążania się w nim tak, że człowiek zamierał w miejscu i nie mogąc się ruszyć, sam, ze zjeżonymi na głowie włosami i wytrzeszczonymi oczami, stawał się przerażający?

Oczywiście, jak przekonywała Lucy, lepszym rozwiązaniem było iść dalej, podążając za życiem, a nie śmiercią. A jednak istniało coś takiego jak przyzwoitość… Panna Entwhistle czuła, że po stracie bliskiej osoby, niezależnie od tego, jak bardzo nie miałoby się cierpieć w samotności, człowiek powinien zerwać na pewien okres kontakt ze światem. Instynktownie. Ktoś pogrążony w prawdziwej żałobie chciałby zerwać kontakt ze światem…

– Ach, ale czy ciocia nie rozumie – Lucy jeszcze raz zaczęła rozpaczliwie tłumaczyć – że w tym przypadku nie mamy do czynienia ze zwykłą żałobą, ale czymś znacznie okropniejszym? Everard oczywiście zachowałby się w typowy sposób, gdyby chodziło o typową śmierć…

– Zatem im okropniejsze spotyka nas nieszczęście, tym radośniej błąkamy się po kawiarniach? – zapytała panna Entwhistle, ponad której siły okazało się na tę chwilę wyparcie z umysłu wspomnienia jasnych spodni Wemyssa i jednoznacznego wyrazu zadowolenia malującego się na jego twarzy.

– Och… – Lucy wydała z siebie głuchy jęk i opuściła głowę w nagłym przypływie bezradności.

Panna Entwhistle szybko się podniosła, żeby ją przytulić.

– Wybacz – poprosiła. – To, co powiedziałam było głupie i okrutne. Widocznie jestem staroświecka. Widocznie zaskorupiałam w poprzedniej epoce. Pomóż mi się z niej uwolnić, Lucy. Naucz mnie swojego odważnego spojrzenia na świat…

Wyrzekłszy te słowa, ucałowała czule jej rozpalony policzek.

– Gdybym tylko umiała sprawić, by ciocia zrozumiała… – powiedziała płaczliwym głosem Lucy, tuląc się do niej.

– Ale ja rozumiem. Widzę, że go bardzo kochasz – odparła łagodnie panna Entwhistle, powtórnie ją całując.

Kiedy Wemyss zjawił się tego popołudnia o piątej w ramach jednej z dwóch wizyt, które składał każdego tygodnia w domu przy Eaton Terrace, zastał Lucy samą.

– Ależ gdzie…? Jak…? – pytał, rozglądając się po bawialni, jak gdyby sądził, że panna Entwhistle musi czaić się za którymś z foteli.

– Powiedziałam cioci o nas – oznajmiła wyraźnie zmęczona Lucy.

Usłyszawszy to, Wemyss przycisnął ją sobie ciasno do piersi.

– Everard ma swoją maleńką ukochaną tylko dla siebie! – powiedział, nie przestając jej całować. – Tylko dla siebie!

– No tak, ale… – zaczęła słabo Lucy, jednak jej głos nie zdołał się przebić przez bliskość i siłę jego uścisku.

– Czy nie miałem racji? – zapytał triumfalnie, tuląc ją mocno do siebie. – Czy nie jest teraz tak, jak być powinno? Tylko ty i ja, a wokół nikogo, kto by się nam przyglądał i nam przeszkadzał…

– Tak, ale… – zaczęła znowu Lucy.

– Co powiedziałaś? „Tak, ale…”? – roześmiał się Wemyss. – Tylko bez żadnych „ale”, mój maleńki skarbie – dla nas istnieje tylko „tak”.

I tym torem toczyła się przez dłuższy czas ich rozmowa, zanim Lucy nie zdołała go wreszcie poinformować, że ciotka bardzo się zdenerwowała.

Wemyssa tak niewiele to obchodziło, że nie zapytał nawet, dlaczego. W ogóle nie interesowało go, co myślała jej ciotka.

– I co z tego? – zapytał, ponownie przyciskając sobie Lucy do serca. – Co z tego? Przecież mamy siebie nawzajem. Jakie znaczenie ma cała reszta? Nawet gdybyś miała pięćdziesiąt ciotek i wszystkie by się zdenerwowały, jakie miałoby to znaczenie? Jakie miałoby to znaczenie dla nas?

Lucy, wtulona w niego i wyczerpana wydarzeniami minionego poranka, także poczuła, że dopóki był przy niej, nic innego nie miało znaczenia. Jednak kłopot polegał na tym, że przez większość czasu go przy niej nie było, a jej ciotka – którą przecież kochała i której nie chciała sprawiać przykrości – była przy niej zawsze.

Starała się to wytłumaczyć Wemyssowi, ale nic nie rozumiał. W ogóle nie potrafił zrozumieć nic z tego, co Lucy mówiła mu na temat panny Entwhistle; tak samo jak panna Entwhistle nie była w stanie zrozumieć nic z tego, co Lucy mówiła jej na temat Wemyssa – z tą różnicą, że Wemyssowi w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało, że niczego nie rozumie. Bo czymże były ciotki? Zwykłymi pchłami. Roześmiawszy się, powiedział swojej małej ukochanej, że powinna się na coś zdecydować – że trzymając za ogon jedną srokę (którą był Everard), nie mogła jednocześnie trzymać za ogon drugiej (swojej ciotki). A potem obsypał pocałunkami jej włosy, nazwał ją niesfornym dzieciątkiem i zaczął kołysać ją delikatnie w swoich objęciach. Lucy, rozbawiona jego zachowaniem, również się roześmiała, zapominając od razu o ciotce – zapominając o wszystkim, z wyjątkiem tego, jak bardzo go kochała.

Panna Entwhistle tymczasem spędzała pracowite popołudnie w saloniku prasowym British Museum, czytając w Times o wypadku pani Wemyss i późniejszym dochodzeniu – i jeśli rano zdenerwowała się tym, co usłyszała od Lucy, to teraz jeszcze bardziej zdenerwowało ją to, czego dowiedziała się z gazet. Lucy nie wspomniała, że sugerowano samobójstwo – być może pan Wemyss jej nie powiedział. Samobójstwo… Cóż, nie znaleziono żadnych dowodów i zapadł werdykt otwarty. Sugestia wyszła od służącej, niewykluczone, że chowającej jakąś urazę. Zresztą, nawet jeśli była w tym jakaś prawda, tamta nieszczęsna kobieta prawdopodobnie odkryła, że cierpi, na przykład, na nieuleczalną chorobę albo jakieś niepowodzenie sprawiło, że przeżyła chwilowe załamanie… Och, istniało tyle możliwych wytłumaczeń: tyle racjonalnych, dopuszczalnych wytłumaczeń.

Panna Entwhistle szła z powrotem powoli, zatrzymując się co chwila przed sklepowymi wystawami i przyglądając się rozmaitym kapeluszom i bluzkom, których tak naprawdę w ogóle nie widziała – wydłużając sobie drogę do domu najbardziej jak było to możliwe i starając się myśleć. Samobójstwo. Jak tragiczne wydawało się owo słowo tego pięknego popołudnia. Taka kapitulacja. Taka przegrana. Dlaczego skapitulowała? Dlaczego przegrała? Ale przecież to nie była prawda. Sędzia śledczy orzekł, że nie znaleziono żadnych dowodów wskazujących na to, w jaki sposób zginęła.

Krok panny Entwhistle stawał się coraz powolniejszy. Im mniejsza odległość dzieliła ją od Eaton Terrace, tym niechętniej posuwała się do przodu. Dotarłszy do ogrodu na Belgrave Square, okrążyła go dwukrotnie, zatrzymując się raz po raz, żeby popatrzeć przez pręty ogrodzenia na ptaki. Spędziła poza domem całe popołudnie, a – jak wiedzą ci, którzy mieli okazję przebyć pieszo ów dystans – z Eaton Terrace do British Museum jest doprawdy daleko. Chociaż dzień był gorący, bolały ją nogi i dużo bardziej wolałaby siedzieć w fotelu w swojej chłodnej bawialni, popijając herbatę – wiedziała, że w rzeczonej bawialni prawdopodobnie nadal znajdował się pan Wemyss, który odtąd nie miał być już dla niej panem Wemyssem… Czy doprawdy będzie musiała zwracać się do niego per „Everardzie”? Ewentualnie mogłaby go spotkać na schodach, tych bardzo wąskich schodach – albo w korytarzu, także bardzo wąskim, który całkiem zatarasowałby swoją osobą – albo w drzwiach domu, które też by zatarasował – albo skręcając za rogiem w swoją ulicę, mogłaby ujrzeć idące triumfalnie w jej kierunku jego szare spodnie…

Nie, czuła, że dzisiaj nie zniosłaby takiego spotkania. Dlatego też wciąż ociągała się żałośnie, przyglądając się przez płot wróblom w ogrodzie na Belgrave Square i przenosząc ciężar ciała z jednej obolałej stopy na drugą.

Pomyślała, że to dopiero początek – że to pierwszy z wielu dni, podczas których miała włóczyć się bezdomnie po okolicy. Jej dom był zbyt mały, by pomieścić jednocześnie i ją, i zaloty. Chociaż gdyby chodziło o skromne zaloty owego zapatrzonego w Lucy młodzieńca, dom byłby w sam raz. Młodzieniec uskuteczniałby swoje zaloty z chłopięcą nieśmiałością. Sama mogłaby siedzieć przyjemnie w jadalni, podczas gdy on i Lucy, tak dobrze do siebie dopasowani, gruchaliby sobie piętro wyżej. Wzdragała się jednak na myśl o przebywaniu w takim ścisku z panem Wemyssem – nie, Everardem… – chociaż powinna jak najszybciej zacząć się do niej przyzwyczajać. Jego zaloty nie byłyby… Przez chwilę gorączkowo szukała w głowie właściwego określenia, by wreszcie zdecydować się na słowo „jarskie”. Tak, to słowo wystarczająco dobrze oddawało jej odczucia: jego zaloty nie byłyby jarskie.

Panna Entwhistle oddaliła się od ogrodzenia i podążając w kierunku przeciwnym od tego, gdzie znajdował się jej dom, dotarła na ulicę Sloane. Tam ujrzała omnibus, z którego właśnie ktoś wysiadał. Marząc o odpoczynku dla swoich nóg, zmusiła się do wysiłku, dogoniła pojazd i wcisnęła się na zwolnione przed chwilą miejsce. Omnibus zabrał ją najpierw do The City, a potem dalej do nieznanych jej miejsc. Pozwoliła mu na to. Im dalej docierał, tym elegantsze zdawało się stawać jej odzienie. W końcu zorientowała się, że zaczęła za bardzo się wyróżniać i że ludzie się jej przyglądają. Rozpaczliwie chcąc jednak oddalić się jak najbardziej od zalotów, postanowiła nie wysiadać do końca dnia. Omnibus jechał bez przestanku przez następne półtorej godziny. Nie miała pojęcia, że omnibusy tak się zachowywały. Kiedy wreszcie się zatrzymał, siedziała dalej nieruchomo, więc konduktor, który z czasem zaczął podzielać coraz większe zaskoczenie co chwila zmieniających się i biedniejących pasażerów omnibusu, zapytał o jej adres docelowy.

Odpowiedziała, że chce dotrzeć na ulicę Sloane.

Konduktor, nie wierząc własnym uszom, spróbował wybić jej ten pomysł z głowy, ale ona wciąż uparcie siedziała na swoim miejscu.

O dziewiątej wieczorem wysadził ją tam, skąd ją zabrał. Gdy oddaliła się zesztywniałym krokiem w ciemność, mrugnął do pasażera siedzącego najbliżej drzwi i wymownie dotknął swojego czoła.

Zmęczona i głodna panna Entwhistle, kiedy wspinała się po zewnętrznych schodkach swojego domu i otwierała drzwi kluczem, miała poczucie, że jednak było warto – bowiem przynajmniej tego jednego dnia zdołała uniknąć spotkania z panem We… – nie, z Everardem.

Dostępne w wersji pełnej

X

Dostępne w wersji pełnej

XI

Dostępne w wersji pełnej

XII

Dostępne w wersji pełnej

XIII

Dostępne w wersji pełnej

XIV

Dostępne w wersji pełnej

XV

Dostępne w wersji pełnej

XVI

Dostępne w wersji pełnej

XVII

Dostępne w wersji pełnej

XVIII

Dostępne w wersji pełnej

XIX

Dostępne w wersji pełnej

XX

Dostępne w wersji pełnej

XXI

Dostępne w wersji pełnej

XXII

Dostępne w wersji pełnej

XXIII

Dostępne w wersji pełnej

XXIV

Dostępne w wersji pełnej

XXV

Dostępne w wersji pełnej

XXVI

Dostępne w wersji pełnej

XXVII

Dostępne w wersji pełnej

XXVIII

Dostępne w wersji pełnej

XXIX

Dostępne w wersji pełnej

XXX

Dostępne w wersji pełnej

XXXI

Dostępne w wersji pełnej

XXXII

Dostępne w wersji pełnej