Bolesław Chrobry. Puszcza - Gołubiew Antoni - ebook

Bolesław Chrobry. Puszcza ebook

Gołubiew Antoni

4,3

Opis

 

Pierwszy tom monumentalnego dzieła o początkach polskiej państwowości. Powieść historyczna z czasów Mieszka I i początków panowania Bolesława Chrobrego. 

 

…Bo wszystko zaczęło się w puszczy. Nasi przodkowie mieszkali na wielkich, porośniętych prastarą puszczą obszarach między Wisłą a Wartą. Walkę o ich zjednoczenie prowadził wielki mąż stanu tamtego okresu - piastowski książę Mieszko I, a po nim Bolesław Chrobry – pierwszy król Polski

 

Mieszko i Bolesław wyszli z puszczy, i to puszcza dała im siłę. Siłę pierwotną i twórczą.

 

Antoni Gołubiew we wspaniałej powieści, pełnej historycznych wydarzeń i historycznych postaci, portretuje wszystkie warstwy społeczne – od pospolitego raba,  po księcia Bolesława czy cesarza Ottona III. Splata losy bohaterów, tak jak splatała się polska państwowość, wytrwale, cierpliwie, w boju i politycznych rozgrywkach.

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 790

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (25 ocen)
14
7
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wprocki

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa powieść z szeroką i szczegółową perspektywą historyczną. Napisana archaizowanym językiem polskim, po pewnym czasie łatwo zrozumiałym. Tego typu powieści w obecnych czasach niestety już się nie pisze.
40
monikaewa1

Nie oderwiesz się od lektury

Klasa. Kto czytał, ten wie.
10
LAGUNA72

Dobrze spędzony czas

ok
00
stacho

Nie oderwiesz się od lektury

Super.
00
PORTOS52

Nie polecam

szkoda czasu..
00

Popularność




Naszym przodkom wystarczały ryby słone i cuchnące,My po świeże przychodzimy, w oceanie pluskające!Ojcom naszym wystarczało, jeśli grodów dobywali,A nas burza nie odstrasza ni szum groźny morskiej fali!Nasi ojce na jelenie urządzali polowanie,A my skarby i potwory łowim, skryte w oceanie!

Pieśń rycerska z XII wieku. Anonim tzw. Gall: Kronika Polska. Przekład dra Romana Gródeckiego

Część pierwsza. POLANA

1. Zarzeczanie

Ludzie jakowyś od lasu!… Lu-dzieee!…

Kobiety dziobiące motykami grzędy podniosły się, wyprostowały obolałe krzyże. Świętocha odgarnęła włosy ze spoconego czoła, pytała, ale bez zbytniej ciekawości, byle na chwilę oderwać się od roboty:

– A kądy to lecisz, Żarek?

Nie zatrzymał się w pędzie, tylko mu pięty migały.

– Ludzieee!… – zakrzyknął znowu.

– Do Dziada to?… – Głos jej zadrgał w nagłym przestrachu a co, jeżeli prawdę krzyczy?

– Kajże?… Do Dziada! – Kurz za nim aż się kłębił.

– Wyrosły otrok, a dumy kiej koł w płocie – zajazgotała Żywula jako to zawżdy ona, kwoka zrzędliwa.

– …dzieee! – doleciał z dala przerażony głos chłopca.

– Cosik ji nastraszyło, zwid jaki abo zwierz. – Przysłoniły oczy od słońca, patrzyły nad polami ku puszczy. Droga wiła się tamok kręto, po zbożu przelewał się wiatr; w samym środku polany wielki, konarzysty dąb Śliźniowy, święty dąb. Dalej, tuż przed polami Gza, naisto coś kurzyło, ciągnęło k’nim. Nie swoi, obcy!

– Lelum!… – zająknęła się tym razem pyskata zawżdy Żywula.

– Białki!… – wrzasnęła Świętocha, oczy jej zabiegały, zmalałe naraz, ogłupiałe. – Idzie na nas!… Zbierajcie w mig motyki a dzieciska… do dom… do dom… – Biegła już w ślad za Żarkiem, kołysząc się w biodrach, ciężko dudniąc nogami.

Za nią tuż łomotały inne. Był upał. Dyszały ciężko, w biegu obcierały spocone czoła. Dzieciaki w powijakach się rozmazały, popiskiwały, udzielił im się strach matek. Białki bez tchu wpadały na Dziadowy okólnik, każda się obzierała poza siebie, każda wykrzykiwała:

– Lu-dzieee!… Cu-dzyyy!…

Stary siedział na przyzbie, głowę uniósł, w zmarszczkach u nosa, na długiej, wyciągniętej szyi, wiekowy kurz. Pod krzaczastymi brwiami spłowiała niebieskość oczu. Każdej powtarzał, jakby do wielu:

– Głupie!…

Lecz mimo to wysłał Lubuszę, by zwiedział się, co za goście.

Lubusza nie marudził, dojrzał przybyszów z dala, jak to o tym jedna przez drugą białki wykrzykiwały, lecz nie zatrzymał się, doszedł aż do samego dębu; tamok skrył się za pień, głowę tylko wysunął, patrzył pilnie. „Prawie gdakały – mruknął do siebie – nie z żadnej z polan sąsiednich. Obcy”. Było ich trzech, widać niepewni drogi: stanęli, uradzali; pokazywali rękami na chaty Gza, na chaty Dziada, spierali się. Za nimi wozy – z dziećmi, z dobytkiem, kopiasto ładowane. Woły czy krowy w jarzmie skręcały na bok, próbowały skubnąć co z zieleniny; białka z pierwszego wozu ułamała wierzbową wić, spędzała je z powrotem. Dwie inne rozglądały się – widać krzyczą do swoich chłopów, usta rozwarte; ale głosu stąd nie dosłyszysz. Lubusza przyglądał się, dziwił, mruknął do siebie:

– Że przejechały puszczę, noo… – Pokręcił głową, nie śpiesząc już, powrócił do obejścia. Wygrzewający się na słonku Dziad nie ruszył się na widok syna, o nic nie pytał, milcząco podniósł swe zmatowiałe od starości oczy; takie, co to w swych latach widziały wszystko, niczemu się nie zadziwią.

– Od boru. – Teraz dopiero Lubusza zaczął odczuwać podniecenie z wydarzenia. – Tako się widzi: kmiecie.

– Siła ich?

– Trzech. I z wozy.

– Z wozy?… – zadziwił się jednak Dziad i wstał. Nie słuchał pośpiesznego mamlania synowskiego: że woły albo krowy w jarzmach, że wozy ładowane kopiasto, baby, dzieciska… istny obóz. Popatrzył ponad płotem w stronę dębu, jak gdyby mógł coś z tej odległości rozeznać. Prychnął pod wzrokiem syna, ślina z flegmą wyleciała mu z ust, zaciemniała w pyle przedproża.

Ogromny był, o głowę wyższy od Lubuszy, od Gza, najroślejszych wielkoludów na polanie; suchy, żyłowaty. Twarz kanciasta, wargi wąskie, grzywa długa, do karku. Nie wyrzekł słowa, wszedł do sieni.

– Ociec!…

– Abo co? – Nie odwrócił się, wszakoż przystanął. Lubusza przesunął językiem po wargach.

– Jakże tak? A z gośćmi?… Co z gośćmi?…

– Jeszcze nie są tu ku nam przyszli. Mogą do Gza nawrócić. – Zniknął w ciemnej głębi domostwa. Lubusza rozejrzał się bezradnie, ruszył ku wrotom, wykręcił, potem stanął przed klecią, patrzył na wióry, jakie dopiero co nastrugał, ale nie ujął siekiery ni ciosanej kłonicy; zda się nie wie, za co się nynie brać, czym się zająć. Białki zbiły się w ciasną gromadę, iście stadko kokosze nad jęczmieniem, jedna przez drugą jazgotały.

– Aże mnie strzęsło – żaliła się Świętocha, imając się za wzdęty brzuch.

– Było to lecieć, dura!

– Wszystkie leciały, jakże? Co wiesz, jeszcze by który chycił.

– Pokwapiłby się tam… tyli próchno! I brzuchate na domiar.

– A pomnisz, Dobek latoś bajał, jako woje ni jednej nie przepuszczą.

– Kaj tam woje… Kmiecie, by twój i mój, nie pochutniejsi.

– I z wozy, pry Lubusza, z dobytkiem. Swoje baby tam mają.

– Pewnikiem do Gza nawrócą, tamok im bliżej.

– Abo i k’nam, nasza strona zasobniejsza. Z oka poznać.

Dziad wyjrzał ze swej wnęki, srogo zatoczył oczyma, krzyknął na cały okólnik:

– Do roboty, baby! Co tu strzępić jęzory. Iście sroki na deszcz.

Bez słowa, zastrachane, pobrały motyki, dzieci, śpieszkiem ruszyły w pole. Spotkały gości na pół drogi, obóz ciągnął do Dziada. Przodem szedł chłop niski, zwalisty, by kaczka kiwał się na boki, oczy nieufnie ku nim kosił – cudaczny jakiś, nieudały. A włosy!… opuszczone do brwi – ach, ach, ach, widziałyście takiego!… nie zgadły, że pod czupryną chowa wypalone na czole klejmo niewolne: strzałę dwakroć przeciętą na krzyż. Obaj za nim wyglądali po ludzku, bez cudactw; wiedli zaprzęg – wołu i krowę – krótko, przy samym pysku: tako musieli pewnie przedzierać się przez puszczę. Trzy białki powłóczyły nogami za obozem, łacno poznasz – umordowane drogą; na końcu trójka chłopców, znacznie większych niż Żarek, bliżej im było do otroków niż pacholąt. I tak ciągnęli z wolna, jedno za drugim, bez odezwania się, bez słowa – dopieroć trzeci, z samego końca, bodaj najmłodszy, z wesołą dufną gębą i włosami podstrzyżonymi, pozdrowił je jak człowiek:

– Dadźbog z wami – i roześmiał się do zagapionej gromady.

– Dadźbog – odpowiedziały rozdziawione usta. Przejechali.

Aleć białki nie wytrzymały do zachodu: ledwo co słońce ździebko sczerwieniało, schyliło się ku puszczy, jedna przez drugą pozbierały motyki, ciaśniej owinęły dzieciska, już leciały do domu. I nie dziwota: nie codziennie Nowina w głusz ich zajrzy, nieznanym rozweseli; dyrdały śpieszkiem, rozgadane, przejęte. Minęły gaj, gdzie w Letnią Noc ogień palono Kupale, zeszły pomiędzy białokore brzozy – zapachniała im na moment grzybia wilgoć – dalej prosto wzdłuż rzeki, aż ujrzały całe obejście: ciężki, niezdarny dom Dziada, zarazem Lubuszowy dom, pokiereszowany przybudówkami, największy, najwidniejszy, z jednym oknem i z drugim, czego nikaj nie spotkasz; obok chaty Kuwacza i Dobka – ród ciągnął podle drogi, by żmija pełznie ścieżką. Za chatami obory i stajnie, klecie na siano i zboże – wszystko porozrzucane, szare, zasnuwające się sinością przedwieczerza. Dalej pobłyskiwała rzeka, za nią czerniała puszcza – obca, groźna, od wieka niełaskawa człowiekowi. A właśnie ku niej, naprzeciw Śliźniowego obejścia, przeprawiali się w bród trzej przybysze, woda im bulgotała u kolan – ten pękaty jak wprzódy prowadził, pewnoć ważniejszy, obozowy starosta: głowa zadarta, widać, wpatruje się w wysokie szumne drzewa, ku nim śpieszy przez wodę i wznoszący się stromo brzeg, kaj rośnie samojedna gałęziasta sosna. Wozów jednak wędrownicy nie wiedli, sami szli.

– Lelum – zadziwiła się Świętocha – a dobytek kaj? Ostał?

– Pewnikiem doma. W obejściu.

Naprzeciw im szedł Dobek, całą gębę miał w dziobach, machał ostro, widać: śpieszy. Otoczyły go rozgadaną ciżbą. Oganiał się, by od much, mało co rzekł ciekawym – wiadomo: opryskliwiec. Choćby to jedno wiedzieć: kaj to goni tak bez pamięci?

– Dziad wysłał mnie do Gza.

– A tamci?… Kajże tamci?…

– Drzewa będą trzebić za rzeką.

– Jakże to? Tylachne stwoły!

– Abo co? Krze mają ciąć na moczarach? Nie ułomki.

– Dziad im zwolił?

– Co mu ta, niechaj żyją. Wżdy za brodem, nie tutki. Polana nasza, starczy Śliźniom. A nie starczy, k’tamtej stronie pociągniem, nie za rzekę, kaj jeno wilcze stada chodzą. – Ręką powiódł dokoła, gdzie ciemnym wałem okalała ich puszcza.

– Wżdy białki? Wozy? Żywioła? – Jeszcze mało im było, gdakałyby i gdakały: nie co dzień obcych w głuszy spotkasz.

– Dziad przygarnął, póki chat nie postawią. Puszczajcie, dość mi sroczego wiecu w drodze. – Rozgniewany już był. Ostawiły go – och, ten Dobek, isty oset na polu; abo żgąca jadowita pokrzywa; abo grożący żądłem szerszeń; dziobowata pokraka.

Biegiem wpadały w swe obejścia, ale jeno na mgnienie: zakręcą się, oporządzą co najpilniejsze, krowę wydoją, dziecku wetkną w garść kubek mleka abo pół podpłomyka – i już je niesie do sąsiadów; śmielsze otaczały okólnik Dziadowy, zaglądały weń przez chruściany płot: widziały jednak same wozy – obcy musieli gościć w chacie: powiodło się Dobrasze Lubuszowej, jaże z bliska tamtych ogląda, jadło podsuwa, nadsłuchuje – różną drogą Dola ludzi prowadzi: zawidziły teraz baby niemrawej, zastrachanej zawżdy sneszce Dziadowej.

Rankiem gęsto już stukały topory poza brodem, wielkie pnie waliły się z szumem, uderzały o ziemię, aż stękało. Trzej przyszli osiedleńcy cięli ostro, w pocie, bez ustanku. Nie gadali do siebie, tyle co wypadało. Prostowali obolałe plecy, wspierali się na toporzyskach, głodnym, jakby zachłannym spojrzeniem ogarniali gęstwinę, w którą ledwo się wdarli. Przed nimi wroga knieja, musieli ją pokonać – garściami, toporem, ogniem, wysileniem. Za nimi – kajś, daleko, wiele dni wędrowania – leżało nieradosne wczoraj, od którego uciekli, twardy trud, wołający ich co dnia, posługi a daniny wielmożom, ciasnota pode grodem, gdzie człek człekowi na kark właził, prażone ziarno nie do syta i wodny orzech zamieszany grzybami; u klejmowanego niewola, bicie, a często-gęsto głód, jak się Turom-psiajuchom zawidziało. Tu przed nimi stała puszcza i wola – aże ich ponosiło. Spluwali w garście, siekli krze, młode pniaki, wszystko, czemu podoła żelazo, co zmogą natężone ramiona. Białki z synami szły za nimi, zgarniały pobitą puszczę w kupy, układały we stosy. Pachniało więdnące liście, świeży sok drzewny, smoła, gęsty pot parującej przyodziewy. Po chwili wydechu naginali się znowu, znów rąbali, baby z chłopcami bez ustanku zgarniały gałęzie, szli w gęstwę głębiej, głębiej – za nimi zostawały tylko najtęższe pnie, od zarania wyrosłe tu olbrzymy, szumiące konarami nad pobojowiskiem.

I na nie przyjdzie pora, wiedzieli to, gotowali się – wpierw trzeba przysposobić łaz.

Po Śliźniach chodziły gadki o tej zaciekłej rąbaninie. Białki raz wraz latały nad rzekę łypać ślepiami poza bród; Dziad krzyczał na nie, sprał jedną, drugą. Dzieciska nie odchodziły od rzeki, przysiadłe w kucki, ciekawe. Zjawił się nawet Giez, który rzadko zachodził na tę stronę polany – obie gałęzie Śliźniów wadziły się ze sobą, żyły w ustawicznych swarach a niezgodzie. Pogwarzył mało-wiele ze Ślepaczem, połaził po obejściu – tu, tam – zaglądnął na okólnik Dziadowy, jak gdyby chciał pokazać, że ani myśli się ukrywać – w końcu ruszył za rzekę, coś tam gmerał nad wodą, zanim podwinął gacie, przebrnął bród. Tamci dopiero co zwalili grubą sosnę, że chłop jej nie obejmie, ścinali wierzchowinę, obuchami stukali po korze, czyli gdzie próchno głucho się nie ozwie. Białki odciągały konary, raz wraz któraś pokrzykiwała:

– Sułek, a utnij tu twardziocha, nie uradzę.

Giez podszedł, pozdrowił z Dadźbogiem. Białki stały opodal, ciekawie się przyglądały. Chłopy odłożyły topory, odrzekły takoż z Dadźbogiem. Giez sapnął, rozejrzał się, przysiadł na zwalonym pniu.

– Sielny stwoł – pochwalił, ozierając wysoko wzniesione nad jamą korzenie. – Żeście mu poradziły, noo!…

Ten, co miał włosy do brwi, dłonią poklepał tram by wołu, błysnął żółtymi zębami.

– Nynie jeno rozszczepić, nada się na przyziomek. Tyle że przed paleniem łazu trza wołami ściągnąć nad rzekę, boby spłonął. Wżdy nic to, podołamy – roześmiał się, przeciągnął. Tamci dwaj kiwali potakująco głowami, paluchami wodzili po szurpatej korze, czekali, co gość powie. Giez jeszcze milczał, szczypał się za dolną wargę, zwlekał.

– Żeście tutaj zaczęli… – zakołował. – Wielkie drzewa, ciężko uradzić.

– Nie chcieliśmy na odludziu. Mało nas.

– Stary Ślizień wam zwolił?

– Przepił piwem gościnnym. Przyjął nas, bychmy łaz mogli przysposobić, chaty postawić… no, bo jakże inaczej?

Giez ujął garścią wystający sęk, złamał go z trzaskiem; potem jakby z naciskiem:

– Trza było do mnie, łacniej trzebić, drzewa tam rzadsze – podniósł ciężkie powieki, dodał: – I ja bym wama… – Lecz nie dokończył zaproszenia. Tamci popatrzyli na siebie, aż grzywiasty powiedział:

– Wiera, bym był to wprzódy wiedział, tegdy by byli poszli. Nynie roboty żal.

– Pewno. – W głosie gościa wyraźne zniechęcenie, jakby samemu sobie mołwił: „Co tu z durniami gadać”; wżdy zamilczał. Jeszcze o tym i owym, że niedźwiedź miał tu gawrę nieopodal, dopiero łoni go ubili, że ryba stadem w rzece chodzi, o krewniaczych polanach o dzień drogi, tak i siak, jakoby sąsiad do sąsiada w gości zaszedł. Dopiero na odchodnym spojrzał swym ciężkim wzrokiem na grzywiastego i powiedział znacząco:

– A wszakoż nie ze wszystkim dowierzajcie staruchowi, już ja wam mołwię. Borsuk w jamie abo i gorzej. – Poszedł, nie oglądając się, do brodu, nawet „pozostawajcie w zdrowiu, ludzie dobre” nie wymruczał; patrzyli za nim dłuższą chwilę, aż przeszedł rzekę, zniknął między olchami. Dopiero wtedy najmłodszy z nich i najweselszy wziął topór i popluwając w garście, burknął:

– Trza będzie się rozpytać o tego… jak mu tam? Giez?… – Zamachnął się, rąbnął, pień stęknął, drżenie poszło do góry aż po konary. Nie pogwarzali więcej. Wieczór podchodził, gdy Sułek wbił topór w pień, siadł obok, obrócił k’tamtym swe wyłupiaste, żabie oczy.

– Bez tajnego zamysłu nie szedłby tu z drugiej strony polany.

– Gadał, bychmy się strzegli starego. Że borsuk. A co mnie borsuk, niech w swojej norze śpi, niech pochrapuje.

– Wżdy ponoć pięść wykutą ma z żelaza, strach podleźć pod nią.

– Owa, a tobie co? Brateś Dziadowi? Swojak?

– To czego?

– Iii… ciućka pod płotem jazgotała, tylną nogę zadarła. My tutaj siedzim poza rzeką, wprędce chaty postawim, wyprowadzim się od starego, tegdy spory Śliźniowe będą nam by wiatr jesienią abo śnieg zimą.

– I potem w sąsiedztwie pozostaniem: trza baczyć, nigdy nic nie wiadomo. Nuże, słonko jeszcze z między gałęzi przyświeca, porąbiem do ciemka, tegdy spoczniem. Przed nocą pogwarzymy spokojnie, co i jak: onemu Gzu niedobrze ślepia patrzą.

– Bez słowa k’swoim poszedł. To za co nynie?… Tego chojara?

– Ano… Wal, swachu! Niżej, niżej!… tuż przy ziemi.

Dzień w dzień chodzili na porębę. Miesiąc był ledwo na wietku, gdy ukończyli rąbanie. Liście podeschło pod oddechem upału. Na palenie trzebieży zwalili się Śliźnie by na ukończenie żniw, kiedy to snop Dziadowi niosą korowodem, piwo kręgiem puszczają, potem idą pod dąb pląsać do poranka; tak i teraz, białki i dzieci były wszystkie, chłopów też nie zabrakło – jeno Dziad, Lubusza i Giez pozostali u siebie. Łazownicy podpalili zrąbany chrust, sami cofnęli się za rzekę. Po tamtej stronie dym słał się gęsty, biały, płaski, rozsnuwał się pomiędzy stojącymi jeszcze drzewami, tu i tam przebijał żółtym płomykiem, wystrzelał ogniem, znów opadał, zaścielał cały brzeg; coraz wyżej wznosiła się nad nim pożoga; wiatr nie powiał, nad pożarem zawisnął zastały, nieruchomy skwar; płomień rozhuczał się nad łazem, bury tuman owinął drzewa, czerniał; słońce widniało nad głowami ogromne, krągłe, bez promieni – chore oko nieba; robiło się straszno, coraz straszniej; smród spalenizny wiercił w nozdrzach; bydło ryczało; zza rzeki dochodził trzask i wycie śreżogi, złotym rojem leciały w górę skry; dzieci się rozwrzeszczały, białki brały je, przyciskały do siebie, lulały, same przerażone; psy wyły; żar bił teraz przez rzekę, opalał twarze; zaczęli uciekać w stronę domów, Żywula głośno odżegnywała się od uroku; gołe słońce wolno spuszczało się ku zachodowi, coraz ciemniejsze, bure na koniec, a wciąż palące poprzez wodę i dym; zaszło; całe nadrzecze zasnuł osiadający, błękitnawy opar; zmierzchało; ogień przygasł zupełnie, lecz wyrąbane półkole żarzyło się niczym ogromne palenisko; popielało wolniutko; z dawnej gęstwy pozostały jedynie osmolone pnie puszczańskich praszczurów, którym nie podołała siekiera, nie spopielił ich ogień.

Osiedleńcy zabrali się do nich natychmiast, od rana. Jeszcze tu i ówdzie kryło się pod nalotem zarzewie; ziemia kurzyła popiołem; cała przestrzeń leżała czarna i otwarta, gotowa do orki i siewu. Jęli się wyważania pozostałych pni. Obkopywali wkoło ziemię, przerąbywali korzenie, podkładali bierwiona, wieszając się u końca i rozkiwując założoną dźwignię, wyważali wczepione w ziemię drzewa – czerwoni, spoceni, milczący, umazani popiołem po oczy. Pnie waliły się z głuchym łoskotem, wzbijały w górę szary tuman. Trzebili je, rozszczepiali klinami, obciosywali na belki; inne ściągali z boru, przed którym ostawili byli gołą ziemię, żeby ogień nie przeszedł. Oznaczywszy czterema kamieniami węgły chat, zakładali bierwiono na bierwiono, zanim wyrosła ściana, tegdy ukosem mocowali krokwie. Białki warzyły strawę, pilnowały chudoby, mchem utykały ściany, otroki wyciągały z rzeki kamienie na przyszłe paleniska, ściągały niepopalone gałęzie. Ledwo stanęły chaty dla ludzi i bydła, chłopy wyciętym z twardego rozwidlenia radłem zruszali glebę, wydzierali ciągnące się pod ziemią korzenie, przetaczali kamienie i głazy, zasypywali wykroty, równali grunt, potem założyli krowom jarzma, sochami zorali łaz, by z przywiezionych krobi siać reż na podpłomyki i prażuchę. Bili dzikiego zwierza w puszczy, białki zbierały grzyby, kwaśną jagodę, chmiel, za chruścianą plecionką wytyczały na przyszłą wiosnę grzędy. Mało co odchylali się od roboty. Powoli, dzień po dniu, wrastali w ziemię. Zasiedli się, wkorzenili.

Już nie mówiono o nich: „Goście”, ani tym bardziej: „Cudzy”, ale: „Ludzie zza brodu”; czy też – najczęściej: „Zarzeczanie”. Z miejscem dostali miano – imię własnej wspólnoty. Stali się kimś – nie tylko dla gromady Śliźniów, lecz i dla siebie samych: Zarzecze lub Zabrodzie. I oni byli stąd – nie ze świata, nie z puszczańskiego bezbrzeża: jak ptak przelotny, co gniazda swego nie zna, znikąd przyfrunął i na gałęzi suchej żywię, po skraju leśnym się obija.

2. Wszędy przez kraj szła puszcza

Ono pło sine, srogie, dokoła czarny las. Zasię w ple onym babrze się dzik, wielgi-wielgachny, oczu dzika nie widać, jeno żółte kły sterczą, długie a zawinięte, a złe. Packa się dzik w bajorze, nurza w pianie, racicami tupie, parska gniewny. Drze ziemię kłoma, na brzeg wyłazi, głowę w prawo, w lewo podnosi, charka i kwiczy. A pło bławieje, sinieje, bieleje w strachu przed onym dzikiem, bór wkoło szumi a grozi. Woje tegdy skrzykują się, chwytają za sulice, pode gród walą.

Gęsta cisza wisi nad porażoną gromadą. Kuternoga podciąga kulas pod ławę, oczy ma dalekie, dalekie, zapatrzone…

– A gród ów zowią Radgoszcz – baje – nie byle jaki gród. Warowny tęgim ostrokołem, jakiego nie obaczycie indziej. Troje wrót jest w onym ostrokole, dokoła święta puszcza szumi-szumi, ludzką mową zagaduje, w niej święte dęby grzywą trzęsą. Oo!… – zawołał dzikim głosem Kuternoga – widziałem ci ów gród i ostrokół, i wrota.

Chłopcy milczą, tylko im krągłe ślepia wyłażą, serca stukają. Białkom strach. Ojce pokiwują głowami, mruczą z dziwu.

– Dwie bramie stoją zawżdy dla gości otworem – ciągnie swą gadkę Kuternoga, nie spoglądając na nikogo – ale biada zuchwalcu, jenż by chciał trzecią bramą wejść do grodu. Ubiliby go z miejsca, ubili gada. Trzecia brama na pło się otwiera, tamże święty dzik żywię. A w grodzie bogi przebywają, Swarożyc ze swą drużyną, a strzegą ich knędze wielicy a możni. Jest tam i koń święty w stajni, jenż źrebią rzuca przed wyprawą. A padną źrebią na dobro: z chąsą na obcych walą. A na zło: doma pozostają, obiaty bogom ślą, nowej doli czekają.

Dech zapiera, kiedy słuchać o tych cudach-cudeńkach.

– Zmaga się Swarożyc z Kyryi-Krysti – baje zadumany Kuternoga – jenż jest bóg mocny Niemców a Czechów, a inszych… haj, daleko! Daleko a szeroko… za światami. I wpuścił go ksiądz Mieszka spoza światów, trzemy wielkie wystawił, obiaty składa, śpiewają mu, chlebem karmią i miodem poją; a miód on zowią po swojemu: wino. Z daleka zwożą ono wino, iżby go ułagodzić a ugłaskać, dymią mu, szepczą, zaklinają. Straszny bóg Kyryi-Krysti i nieżyczliwy człowiekowi: zapamiętajcie sobie to ludkowie i niechaj Dola was ustrzeże, byście srogiego boga w życiu nie spotkali: wszytko co miłe ludziom, jemu idzie pod włos. Nie lubi też, jeśli kto mięso co dnia ćka, morem za ono mięso karze. Tegdy i Mieszka zęby łamie, kto by napychał się mięsiwem bez umiaru. A w inny czas robić nie wolno nic i nie robią, na brzuchach się wylegują, w niebo z mgłości spluwają. Zasię najbardziej mierzą Kyryi-Krysti święte dęby, tegdy Mieszka je rąbie, kaj jakie najdzie, zwalone żywym ogniem pali.

– Lelum – jęknie ktoś z kąta w zatykającej go, dławiącej grozie. – Ogniem pali?…

– Ogniem!… – przytwierdza srogo Kuternoga. – A w miejscu kędy dawniej święte dęby cieniem świat osłaniały, każe Mieszka znak Kyryi-Krysti wkopywać, iżby sterczał nad księstwem i światem.

– Jakiż to znak? – pytają półzdrętwiałe usta.

Kuternoga dwa obsmyrgane patyki składa jeden na drugi.

– Taki jest znak przywłoki Kyryi-Krysti, inszego on nie uzna… mści się na ludziach, kiedy w puszczy nie swój własny napotka.

Spoglądają na złożone patyki, dziwują się, milczą; długo milczą, przewala się w nich zasłyszane. Z łuczywa czerwonego węgle z sykiem spadają w wodę. Mrocznieje.

Kuternoga przybył ze świata w tymże dniu, gdy u Śliźniów zakończyła się zwada pod świętym dębem rodowym, iże stał samojeden, w samym środku polany. Długo pamiętali ten dzień, ojce opowiadały synom, ci dalej swoim synom, że szła gadka przez lata a zimy, narodziny i śmierci, przewijała się niczym strużka, co się sączy po mszarze, przez krzewinę i las: oddychali Śliźnie starą baśnią długo jeszcze, kiedy już o niejednym zahaczyli, ledwo garstka wspominek pozostała; tak znajdujesz żółtą grudkę jantaru w jałowym sypkim piasku.

Giez młodszy był od Dziada pewnikiem o trzydzieści lat, może bolej. Odszczepionej gałęzi rodu po drugiej stronie polany przewodził wprzódy Racibor, kiedy zmarł łoni, starostą ostał Giez. Na oko wielki, mchem obrosły głaz polny, jakich pełno dokoła, ciężki, niemrawy, tymczasem w miejscu nigdy nie usiedział. Silny, wyrwidąb, a umiał skoczyć by łasica za myszą; bił zwierza w puszczy jako nikt, oszczepem trafiał w jajo z pięćdziesięciu kroków – cudeńka o nim powiadali: rwał się do przewodnictwa, władztwa, wydziwiał, że mu ciasno między rzeką a borem. Wraz też powadził się z Dziadem – dwu takich użyć się ze sobą nie umiało, nie mogło.

Poszło tegdy o podmokłe łąki u rzeki. Giez chciał zagarnąć je dla swoich, Dziad nie popuszczał wspólnoty: od wieka siekli trawę zadrugą, potem rzucali źrebią, dzielili siano między chaty. Nynie zachciało się odmieńcowi świat przewracać, jeden parł k’temu, drugi nie myślał ustępować, obie gałęzie rodu coraz bardziej zaciekały się przy swoim. Zacięty spór pomiędzy nimi nie ustawał.

– Dziad starosta całej gromady – stali twardo przy starym ci znad rzeki.

– Nie nasz – odszczekiwali tamci. – My nie uznajemy Dziada.

– Cóżeście to? Nie Śliźnie?

– Wiera, Śliźnie. Wżdy u nas Giez starosta.

– Giez to gid! Zbój! Wywłoka!

– A Dziad umrzyk! Churlęgą!

– Trza cię toporem w zęby…

– Chwostem krowim… chwostem pokurcza, nie toporem!

– Bacz! Jeszcze spotkamy się kajś po ciemku.

– Gwiazdy tegdy policzysz.

– Łajno wole!

– Smardy gnojem spaćkane! Uuu, gadota!

Białki darły się po opłotkach, w polu, przy pasaniu. Otroki spoglądały na siebie spode łba, lada co, a zaczną się prać kamieniami. Giez kręcił się między swoimi, judził, wygrażał; szczerzył zęby, patrząc w stronę Dziadowych zabudowań – tamok siedzi ten kościej by nastroszony kogut nad swymi kokoszkami; krzyczeli na przekpinkę: „Kukuryku, hau hau hau!…” – aż ich skręcało, że mołwią o nich: „Młodsi z rodu”; jak gdyby nie z jednego pnia wyrośli. Dziad nie wyłaził ze swej chaty, coraz to bardziej nasępiony patrzył w ogień, kościstą łapą dorzucał suszu; ale był zły – nie podejść! Lubusza wybrał się do Gza, chciał po swojemu spór łagodzić: tylko wyśmiali go. Dobek przepasał się, chodził stale z toporem, inni brali w pole sulice. Dojrzał ich Giez, kiedy zbierali jęczmień, obrócił się, spuścił gacie, wypiął się. Grzyb nie wytrzymał, cisnął oszczepem, chybił; tamten ino się rozrechotał, wciągnął gacie, wolnym krokiem poszedł ku swoim.

I tak płynęło owo upalne lato, dzień po dniu. Na poswarkach. Aż niewołany wleciał do Dziada Stańko, gęba mu ze wzburzenia pociemniała.

– Biją się podle dębu, Kuwacz tyle co dycha – wykrzyknął. Dziad zawiesił na nim ciężkie spojrzenie, nic nie wypatrzysz pod siwymi brwiskami, żadnego poruszenia na wieść. Stańko nie strzymał, wrzasnął na całą chatę:

– Biją się!…

– Ciii-chaj!… – przeciągnął Dziad, głos miał by zarzynane tępym nożem ptaszysko: kur abo gąsior. Stańko się cofnął, zamilkł; bitka pod dębem zdała mu się naraz nieważna. Dziad wstał, w brzuchu mu bulgotało niczym po żurze z kwaśnicą. Z trudem krztusił:

– Biegaj… niech powracają… do dom… wraz niech wracają. Przykazuję. – Szedł na Stanka, jakby chciał go przywalić. Otrok gębę otworzył, zawrócił, pobiegł w dyrdy.

Nazajutrz zwołał Dziad walny wiec wszystkich Śliźniów; Lubusza poniósł wić do Gza, omal go tam nie utłukli. Ale sprzeciwić się nie śmieli: zebrali się pod dębem do jednego, jak wić przykazywała. Nie gadali, ciżba wielka, a niby makiem siał, spode łba ozierali się na siebie. Dziad poszedł wprost przed dąb złożyć przodkom należną obiatę; Giez nawet teraz się nie ugiął: ciężko stanął tuż obok. Staruch obrócił k’niemu swe blade straszne oczy.

– Ty co?

– Składajcie-że waszą obiatę – warknął Giez – ja też złożę od swoich.

Krąg dech wstrzymał, zamarli by stołby. Dziad z Gzem stali naprzeciw siebie, milczeli, strach, co się w nich przelewało. Krąg spoglądał na Gza – tęgiego, rozrosłego, z toporem chodzącego na niedźwiedzia: bary kiej wrota, łapy jak żarna, w ręce oszczep, za pasem topór na długim trzonku. Kark olbrzyma napęczniał, ramiona poszły w górę, łeb pochylony do przodu – widać: aże nim trzęsie. Dziad wyższy odeń o głowę, same kości i ścięgna, z białą do szyi grzywą, w długim mimo upału kożuchu. Gęba bledsza niż zwykle, nie drgnie, paluchy się kurczowo zaciskają w kułak, znów się rozprostowują – i tylko to widzieli, więcej nic. Śliźnie dech zataili, szyje powyciągali, milczeli: cisza, słychać brzęk much w gorącu. Dziw, że się nic wokół nie wyprawia, niebo spokojne, czyste. I te muchy…

Aż raptem Dziad zrobił krok do przodu – niewielczutki – wżdy zda się nawalił na Gza, spojrzał nań z bliska, stęknął:

– Odstąpże… ród… Nie zwolę, nie popuszczę – i raptem głos odzyskał:

– Nazad! Do kręgu, ty psichwoście! Ruszaj k’swoim!

Giez zamamlał wargami – tak koń ćmaka przy piciu – poczerwieniał; ręka z sulicą się odchyliła do tyłu; widzieli: wraz uderzy. Wżdy jakby ich powietrze poraziło: ni kroku, ni szurnięcia, ni okrzyku. Spoglądali bez tchu.

W tejże chwili ów umrzyk, truchło, churlęga, starzec osiem ponoć dziesiątków wiosen sobie liczący, skoczył naprzód kiej młodzik, garściami chwycił Gza za bary, w jeden mig przygiął wielkoluda do ziemi, wyrwał z ręki sulicę, tylko mu kawałkami drewno w rękach trzaskało. Giez wykręcił się, odepchnął Dziada i za topór u pasa: stary gruchnął go pięścią by rzecznym otoczakiem w pierś – stuknęło tępo. Olbrzym zwalił się, już leżąc rzygnął krwią. Dziad patrzył chwilę na bratańca u swych nóg, kąty warg polazły mu w dół, potem obrócił oczy na zebranych – z jednej strony polany i z drugiej, na każdego spojrzał z osobna, suchy, szydliwy uśmieszek wykrzywił wąskie wargi, gdy kurczyli się pod jego starczym wzrokiem; aż naraz stąpnął ku nim, rozepchnął niecierpliwie i bez jednego słowa poszedł k’sobie. Był daleko od dębu, gdy go doleciał gwar.

Tegoż dnia przykusztykał od puszczy Kuternoga.

Pogwarzył mało-wiele z Dziadem, potem zakiwał się ku rzece. Trzej chłopcy po tamtej stronie zbierali kamyki do proc. Wrony czarnym krakaniem nadlatywały od boru. Stuk topora przy chatach. Białka się wydzierała:

Da – nie póńdę w las,

da – nie póńdę w pole…

Dymy z chat szły ciemnym słupem w niebo. Jęczmień na polu chylił już ciężkie kłosy, czekał na żniwo. U skraja stał przekrzywiony chochoł w słomianym kożuchu i czapie, by chronić zboże przed skrzydlatymi rabusiami; wróble obsiadły go gęsto, coś tam do siebie po wróblemu jazgotały. Głos białki leciał ponad łanem:

…da – nie dam tobie gęby,

da – swego chłopca wolę…

Da – łado, łado, łado!

Da – dana, da!

Daaa…

Kuternoga obleciał oczyma porębę, przekrzywił głowę, słuchał babinej śpiewki; jak gdyby drwiący prześmiech przewinął mu się po krzywej gębie. Aż zwinął dłoń przy ustach, podniósł kostur, zakrzyknął:

– Tutki bród, czyli dalej?

Chłopcy się poderwali, stanęli by trzy kolki, oczy im zachodziły: nigduchno nie widzieli tyli dziwa. Bo i prawda: człek przy słońcu w burym kożuchu, na plecach ogromniasty węzeł, końce płachty związane na ukos u pasa; z przodu zasię pleciony kosz z przykrywą. A najcudniejsze!… – siwy sokół z przepaską na oczach siedzący na ramieniu. Widział to kto, żeby dziki ptak z człowiekiem do tyla się podrużył! Tamten zakrzyczał znowu:

– No i jak? Nie zamoczę tu pępa?

Milczeli, jakże takiemu odpowiadać – a co, jeżeli Licho?… Przybysz nie pytał więcej, zmacał dno u brzegu kosturem, wszedł w wodę. – Idzie!… – nogi same poniosły, uciekali pod górę by po równym. Wróble z chochoła zerwały się z furkotem, jakoś oprzytomnieli na to, obrócili się, przystanęli: tamten wolno kusztykał po skłonie. Hejże, to kuternoga, prawy kulas zgięty ma w kabłąk, ledwo go ciąga za sobą. Na to kalectwo chłopcy się ocknęli: od kulawego zawżdy umkną. Stary przywlókł się wreszcie, i on przystanął przy chochole, nasunął głębiej mu słomianą czapę, klepnął po karku, aż polny strażnik zatrząsł się, pochylił się do przodu, nosem k’ziemi. Gość zarechotał, wydał się przy tym swojski, zgoła niestraszny, pytał o ojców, chłopcy rozjazgotali się by wróble, wróble z nadrzecznych wierzb patrzyły ku nim setką paciorkowatych oczu, cały świat poweselał. Zarazże wszyscy trzej wiedli przybysza do najbliższej chaty.

Kuternoga spodobał się Zarzeczanom, zwolili mu osiedlić się opodal. Na przybrzeżnym urwisku wiatr wywalił sosnę wielką by wieża, stary obejrzał drzewo, wykrot, swym kosturem pobębnił po korze, zaraz też zrzucił kożuch, objawił się im w lnie, jak każdy; tegoż dnia zabrał się do dzieła. Mimo że ciągał swój wygięty kikut, wartko mu szła robota – do nowiu ziemiankę miał przysposobioną. Dach przyrzucony gałęziami, liściem, nawozem, z wierzchu pokryty darniną: woda po trawie spływała by po strzesze, nic nie kapnęło w środek. Właz gość przesłonił wyprawioną skórą po Łysuli, jąże wytarżył był od Dzierżkowego ojca za skraweczek srebra – wszystko miał w swoim koszu z pokrywą. W dawnej jamie nynie by w chacie, milej nawet, przytulniej: legowisko grubo moszczone mchami, pokryte lnem, a jakże!… na kamieniach ogienek potrzaskuje, dym wychodzi przez otwór pod dachem: wesoło u kulawca! Coraz też częściej załazili doń sąsiedzi, zjawiali się i Śliźnie. Parę razy był Giez, siadał na obrąbku pnia by na wielmożnym zydlu, spoglądał w ogień, zawżdy mało mu było gadek starego. Kiedy tak siedział a słuchał, nie wiedzieć skąd i czemu wzbierała w nim podskórna woda, jaże źródłem wytryska; zęby zaciskał, zwalniał, żuchwy na policzkach chodziły: zda się zawidzi kulawej pokrace – umu się zbył czy jak?… On, Ślizień, starosta połowy rodowej wspólnoty… – co z tego, że łoni robaczywy grzyb ji pogańbił? Toteż niczego nie pojmował, siebie samego pojąć nie mógł, tego nawet, kie licho go tu ciągnie; później wadził się z byle z kim, o byle co, jakby gadzina w wątpiach go kąsała.

Zdawało się, że Kuternoga owych cudzych koluszek nie dostrzega. Zresztą całymi dniami po puszczy się wałęsał, barci pszczelich po drzewach wypatrywał; mimo pogiętej nogi umiał sznur na wysoki konar zarzucić, wdrapywał się na stwoły iście po rysiemu; kłody przeciwko buremu mieszce wieszał, podkurzał roje, wygarniał wystruganą łopatką woszczynę wraz ze słodką patoką, przynosił w garach, wyciskał, sycił miód. Za tę sytę dawali mu zboże, mięso i ryby, za sytę i baj-baje, które mrozem chodziły po krzyżu, mdłym łaskotaniem w gardłach. Niekiedy kulawiec przeprawiał się przez bród na tamtą stronę, zawsze wtedy zachodził do Dziada – nawiedzić go, cześć okazać; myślałby kto, że czegoś od Śliźniów oczekuje. Aleć ni razu o nic nie zaczepił, pogwarzali o tym, o owym, po sąsiedzku, stary ze starym – Dziad nie był krzyw bartnikowi. Nie zawsze jednak całkiem gładko owe pogwarki przebiegały; niekiedy Ślizień swoimi ołowianymi oczyskami milczkiem przyglądał się gościowi, przebijał nimi na wylot – Kuternoga nie lubiał tych przezierek, kręcił się pod spojrzeniem, zagadywał; wżdy nie ze starym lisem durne mytłanie. W taki to wieczór spytał znienacka Dziad:

– Gdzieżeś to wprzódy żył-bytował?

Tamten zgarbił się na pytanie, warga mu zwisła, oczyma uciekł w kąt, gdzie Dobracha pilnie przędzę szczypała. Odparł ni tak, ni siak, wykrętnie:

– Ano gdzie?… Wiadomoć: w świecie. – Jakby zdrętwiał mu kulas, poprawił się na zydlu, od ognia się odwrócił.

– Kajże? – nalegał Dziad.

– Różnie – powiedział tylko Kuternoga – sami wiecie: pczołołap. Po wszytkiej puszczy pczoły kwiat podbierają. – Wziął swój kostur i wstał. – Pozostawajcie w zdrowiu, pora na mnie.

Po odejściu Dziad milczkiem patrzył mu w ślad. Burknął nie wiedzieć komu:

– Nie zawżdy z syty żył. To woj.

– Woj?… – Lubusza pochylił się na ławie zadziwiony. Ale stary nie podniósł nań oczu.

– Głupi – mruknął jak zwykle.

Szły noce i dnie, słoty i pogody, wiatry i mgły. Koguty biły skrzydłami i piały na wschód słońca. Sroka skrzeczała na płocie. Szły lata, jesienie i zimy. Wrony kołowały nad szarymi śniegami. Drzewa szumiały gałęzią. Chłopcy trzech osiedleńców wzrastali w cieniu boru, dochodzącego niemal do chat, śwarne już były z nich otroki. Puszcza była złowroga i zła. Korzenie drzew wżerały się w zbite czerwone gliny, podczas suszy twardniejące na kamień, rozprzestrzeniały się w szarych, sypkich piaskach, bytowały na grubych warstwach próchniczych, na zetlałych, powalonych pniach. Po konarach wysoko chodził wiatr. Huczał nocami czarny i porywisty, łamał gałęzie i trzaskał stwoły. Głębokie wykroty rozdzierały wsiąkliwy kożuch mchów – czarne, niewidzące oczodoły ziemi.

Puszcza wołała głosami tajemnicy i lęku. Zimą pod same chaty podchodziły wilki, zwabione zapachem bydła. Wiosną niedźwiedź wyłaził na słodkie jęczmienie, żubry tratowały zasiewy, a od straszących ludzi odwracały się niechętnie i wzgardliwie. W mgliste jesienne poranki przesuwał się po skraju ciemny kształt łosia, w gęstwinie hukało coś, nawoływało, szeleściło – straszne, niepojęte i złe.

Dzieciństwo biegło w cieniu puszczy, żyło jej tchnieniem, jej grozą, jej powabem. Nocą przysuwały się strachy, sny dusiły, usta same zaczynały krzyczeć – w mrok, w ciemność, skoro matkom nie zawsze chciało się ognia rozniecić. Przewlekłe opowieści szeptane przy czerwonych węglach w mroźne zimy, gdy wiatr gwizdał na zrębach, a śnieg wciskał się przez próg, przybierały nieodmiennie kształt puszczy. Okropne stwory, za dnia nie widywane, wychylały się z szumiącej gęstwy boru, skradały się za węgłami, chrobotały nieustępliwie, krążyły wokół złośliwe i złowrogie. Strach był kosmaty, włochaty, dławiący, chwytał za cienkie szyje, dusił zimnymi paluchami, przymuszał do nagłego krzyku. Nie pomagały zamawiania, słowa, znaki, wszystko było bezsilne – nie ustępował. Wzrok błąkał się pod poszytym dachem, gdzie na wyżce składano latem siano i gdzie czaiły się potwory puszczy. Porosłe burym mchem grubachne drzewa zbliżały się do ścian, głośno tupały w stwardniałą ziemię. Wiatr potrząsał zrębami i wył w szparach. Włosy jeżyły się na głowach, twarze spocone, rozpalone, oczy długo nieśpiące.

Puszcza szła wszędy od krańca aż po kraniec – rozległa, ciemna, zwarta, pełna trzęsawisk i zatorów zwalonych pni, pachnąca pleśnią i zgnilizną, rozrosła gęstwą nie do przebycia, odzywająca się ryczeniem żubrów, barkaniem się po wodach i bajorach, nocnym pohukiwaniem i trzaskaniem łamiących się gałęzi, ćwierkająca w miłosne wiosny ptasimi zalotami, tokująca w siwe poranki, gdy słońce ledwo oświeca płaskie korony sosen, brzęcząca owadzimi skrzydełkami, ciasna w gąszczu i złocista na zielonych polanach, gdzie ponad kożuchem mchów chmary ważek goniły za zdobyczą i gdzie drozd zachłystywał się swą miłosną piosenką.

Dokoła przez cały kraj, jak znały go stopy wędrowców i gadki długich wieczorów, szła puszcza. Jeleń wznosił gałęziaste rogi i nasłuchiwał wycia wilków. Dzik czochrał się o drzewo, pszczoły broniły się przed niedźwiedziem, na płowe sarny spadał z gałęzi ryś, syczące węże czatowały na leniwe ropuchy, gnieżdżące się nad brzegami rzek jaskółki zataczały szerokie, płynne kręgi w pogoni za muchami, cierpliwe pająki czyhały nieruchomo pośrodku siwych sieci.

Puszcza dygotała głosami miłości, walki, głodu.

Gdy w chatach za Śliźniowym brodem bajał Kuternoga swe baje, gdy bajdurzył o wielkich grodach pełnych bogactw, chronionych wałem na trzech chłopów wysokim, ostrokołem i wieżą, lub o jeszcze cudniejszych obcych grodach z kamienia, skąd zjeżdżali się kupcy, zwożąc ciężkie topory i miecze, dziergane złotem szaty i czerwone podbicia pod futra, srebrne kubki i misy, bisior, klamry i wonności dla białek, bransolety splatane ze złotego drutu, kabłączki, zausznice a pierścienie, zawsze wokół tego bajania – tu nad rzeką i tam w cud-krajach – szumiała czarna wroga puszcza. Przepływały przez nią rzeki szerokie, przebiegali ją woje księdza Mieszki, dochodziła do morza, za którym żyły Duny a Swije, Psiogłowcy a Samojedź, szła wszędy zwarta, niewzruszona, rozległa; tylko tu-tam rozjaśniała ją wypalona czy wyrąbana polana, na której gmerał się człowiek, na którą wpadał tur, wypełzała dziwożona, nocami wyły dziady.

Puszcza szła na wsze strony, gdzie słońce wschodzi i zapada, kędy noc się zaczyna i gdzie blady miesiąc tonie w gęstwinie drzew. Ogromne święte dęby, siedliska duchów puszczy, rzucały w tłustą próchnicę gładkie, złote żołędzie. Te, jeśli ich ryj dzika nie wyżarł, wiewiórka nie chwyciła, leżały długą zimę pod śniegiem. Wiosną pęczniały od wody i od ukrytej w nich żywi, rozpierały skorupę, aż wytryskał z nich zielony strumień młodziutkiego pędu. Ciepłe deszcze poiły go brunatnymi smugami, promienie słońca ogrzewały, parująca gleba karmiła. Potężnym zrywem życia buchała cała ziemia, a za dębami, modrzewiem, ostrzężyną i mchem parzyły się w ślepym porywie żubry i łosie, chutne dziki i płochliwe zające, ptactwo żyjące na gałęziach, wszelki zwierz puszczański; ryby w rzekach tarły się o siebie ponad złożoną ikrą, węże splatały się w ślisko-gadzich uściskach, muchy i jętki złączone wzajem wirowały gęsto w promieniach słońca albo nad cichą ciepłą wodą; krowy i łanie chodziły po lesie ociężałe i lepkie, rogacze spoglądały na się przekrwionymi oczami, z łoskotem zderzały się z porożem w zaciekłej walce o prawo do miłości. Łoś beczał przeciągle na moczarze, tokował głuszec i wiwilga wabiła w prześwietlonych lasach.

Coraz potężniejszym przyborem zalewała kraj puszcza.

Wraz z puszczą, bojąc się jej i walcząc z nią bez ustanku, plenił się człowiek. W gorącą noc, kiedy ciężarna łania rozkraczała się do porodu i wrzące życie rozsadzało skorupę żołędzia, gdy ptaki zachłystywały się od żądzy w świergotliwym śpiewie, a rozparzona ziemia przyjmowała w siebie nasienie, ksiądz Mieszka po wypędzeniu swych popaśnic przygarnął łapczywie Dobrawę, przywalił ją własnym ciężarem, rozdygotany i żądny, namiętne zwierzę puszczy. Gałęzie szumiały pod wiatrem, lędźwie drgały chucią i spazmem.

Kuternoga zamieszał wystygłą bryjkę jęczmienną, siorbnął głośno i zaczął opowiadać zasłuchanym smardom, że księdzu Mieszce urodził się był syn, przezwany później Bolesławem.

3. Pieśń wojenna Dziewanny

Chłopcy leżeli na brzuchach u skraja wysokiego urwiska, spadającego wprost w rzekę. Trzy ręce trzymały naciągnięte sznury, trzy pary oczu wpatrywały się chciwie w wijące się na kościanych haczykach robaki – czerwone i tłuste. Piasek na dnie lśnił wilgotnym chłodem. Widzieli ryby – i jakie ryby! – płoć szeroką na dłoń, jazie o grubych karkach, żarłoczne okunie o zapleśniałych grzbietach. Słońce zielonawo sączyło się przez wodę. Ryby pływały sennie, stały w miejscu nosami pod prąd, śmigały nerwowym ukosem. Niektóre zbliżały się do przynęty, trącały ją nosami, żadna nie wzięła w pysk – poskubią i leniwie odpływają. Niebo smaliło żarem, czas ciekł. Otroki wyciągały wędy, nadziewały świeże robaki, zdarte rzucały w dół: ryby zjadały je, nim przynęta dosięgła dna. Jednakże wędy nie ruszyła żadna, nie pokwapiła się chytruska, a zdałaby się nawet największa; zdążyli już wygłodnieć po zaprawionej mąką lebiodowej polewce. Wydłużonymi cieniami ryby snuły się tu i tam, leniwo, nudnie, beznadziejnie. Niecierpliwość dusiła w dołku, pod żebrami i w gardle.

Roztopiona w słonecznym blasku spiekota kłoni do snu. Rozedrgane brzęczenie nad głową – przestwór nieba niczym błękitne gęśle; nad rzecznym nurtem migot ważek. Jednostajnie suchy trzask koników polnych kruszy żółty jantar upału. Trawa na wydmie kłuje by szczecina, zszarzała od gorąca. Oczy chłopców coraz częściej zwracały się ku rzecznemu zakrętowi, gdzie szerokie kępy krzewów pochylają się nad zacienionym tunelem – chłodnym i mrocznym. Woda zdawała się tam zimniejsza, bardziej wilgotna, cisza nienaruszona.

– A kiejby pójść pod one olchy… możeć głodniejsze w chłodku?

– Idziem. – Już mieli wyciągnąć wędy.

Nie zdążyli: w tej samej chwili zza zakrętu cicho i bezszelestnie wysunęły się łodzie. Jedna za drugą – trzy! Straszne – o takich stworach nie bajał nawet Kuternoga. Zjawa, widziadło, dziwowęże: każda wyciąga w górę łeb gadziny, z rozwartą paszczą, ze smoczymi ślepiami, z ognistym pióropuszem – czerwonym, sztucznie wyrzezanym, dumnym. Otroki przypłaszczyli się przy ziemi, znieruchomieli, oczu nie odrywają: prawda-li to czy jeno nocne przywidzenie – w półśnie, w ciemności?… A wżdy są w świetle dnia, w blasku południa – i dziki ptak wysoko krąży ponad głową, jak oni wypatruje. Dziesięciu mężów w każdej łodzi z długachnymi drągami, na głowach szłomy, po bokach każdej łodzi jedna przy drugiej krągłe tarcze, okute, z bukiem. Dziesiątek drągów unosi się do góry jednocześnie, opada w wodę bez pluśnięcia, odpycha się od dna – łódź wtedy skacze susem by szczuka za ukleją. I znowu drągi w górę, znowu w dół – sus po susie. Już wypłynęli z cienia, krople błyskają w słońcu by spadające skry z łuczywa. O lelum, a cóże to?…

W tyle pierwszej łodzi woj z błyszczącą blachą na piersi, z nagim mieczem w ręce, nieruchomy: iście wkopany słup. Na głowie rogata czaszka tura, wygląd groźny, obcy. Spojrzeniem by z kamienia obrzuca oba brzegi.

Chłopcy na wyniosłym urwisku w strachu zdrętwieli, przypłaszczyli się, oczy wlepili w sunące łodzie.

Gdzieś niedaleczko – u brodu, w górze rzeki – raptownie zaklepała kijanka: klask klask klask… Woj w tyle łodzi nie drgnął, ale głowę wyciągnął do przodu, czujnie spozierał wprost przed siebie, widać od razu: nastroszony. Szybciej zaruszały się drągi, rogaty podniósł miecz, wskazał nim na urwisko – usłyszeli jego chrypnięcie, samym gardłem: zgrzyt w upale; łódź zawróciła prosto ku brzegowi. O łado!… – drętwota z nich opadła by liść z drzewa, poderwali się z wrzaskiem, wszyscy trzej; szarpnięte z nagła wędy poleciały wysoko, na jednej zawisł rdzawosrebrzysty okoń, spadł w trawę, zatrzepotał w zieleni jak rozpląsana gwiazda. Teraz gnali z cienkim krzykiem chłopięcym ku chatom.

Nie dobiegli. Jeden potknął się w pędzie, rękoma trzepnął niczym trafiona w locie kaczka, zrobił niemrawy krok, znowu się potknął, upadł płasko na twarz; ni jęknął, w plecach pierzasty bełt – bezgłośnie leci strzała. Przykucnięty na dziobie wypatrywacz stanął prosto w rozkroku, odgiął ramię do tyłu, szybkim zamachem puścił oszczep; po rzece pobiegł ostry skowyt: ręka drugiego otroka przygwożdżona żelazem do nadbrzeżnej sosny. Trzeciego sulica ominęła, ale i ten się gibnął by trafiony, zatoczył się, głowa latała mu na strony, nogi podcięło, upadł. Leżał tylko przez chwilę, oderwał twarz od szorstkiej trawy, uniósł nieznacznie, zobaczył obwiśnięte ciało na sośnie; wtedy usta otworzył, do krzyku, ale głosu nie wydał. Łódź była już przy brzegu – nie myśląc, nie wiedząc, stumaniony – na oślep stoczył się z pochyłości, wpadł w sitowie; wczołgał się zasłonięty przez wyniosłość, przycupnął, otworzył oczy: widział-nie-widział – tak patrzy się z daleka, z tysiąckrokowej odległości. Lecz jednocześnie było tuż, bliziutko, o wyciągnięcie ręki.

Już łodzie przy urwisku, drągi rzucone na dno, wioślarze w mig pobrali miecze leżące u ich nóg, chwycili tarcze, żabim skokiem susali wprost na brzeg, skok po skoku, wszyscy co do jednego – zdartą gromadą pędzili za rogatym. Ten nie krzyczał, biegł milczkiem, mieczem jeno tykał ku chatom na łazie, ku ziemiance Kuternogi. Sadzili kupą, bez porządku. Sułkowa tłukła u swej przyzby ziarno na kaszę, poderwała się, tłuczek wypsnął się z garści, obie ręce podniosła, zawrzeszczała obłędnym, przerażonym „jiii-ji-jiii…” – echo odniosło krzyk od lasu. Znieruchomiała z podniesionymi nad głową ramionami. Dziki kobiecy wrzask przeskoczył z chaty do chaty – tak skacze płomień przy pożarze. Ojce byli akurat na skraju, wszyscy trzej pędem skoczyli na pomoc, zobaczyli, stanęli porażeni, stali chwilę, rzucili się do chat po broń. Nim chwycili, tamci zdążyli dolecieć. Sułka ciachnął na progu rogaty, kmieć tyłem zwalił się przez drzwi w mrok chaty, za drugimi wpadli stłoczoną ciżbą: ze środka krótki urwany krzyk – jeden, drugi. „Ociec!… – poznał otrok w sitowiu – lelum, lelum, Dadźboże!” A któryś matkę chwycił już za włosy, ciągnie k’sobie, krzyk, szamotanie, inny buch cielę po czerepie, reszta stłamsiła się po chatach, goniła za żywiołą. Oderwał ich naglący okrzyk rogatego – przyskoczyli gromadą, ilu ich było. Tamten mieczem ukazywał za rzekę.

Naisto było na co patrzeć. Pola, pola i pola po ciemną smugę lasu, chaty, budy i klecie, dwa osiedla, tuż przed nosem i dalej, za wielkim drzewem w środku pól. Pasą się krowy na łęgach, mnogo ich, całe stado. Żadnego ostrokołu ani gródka, wszystko otwarte, nieobronne, schronić się nie ma kaj. Ileż bab w onych chatach, ile picia, zdobyczy – miedzi, żelaza, soli, pewnikiem i jantaru; i błyszczącego srebra! Będzie co brać, czym pobiesić się, ucieszyć – czuli słodką ślinę napływającą pod język, smalenie pod żebrami, a w oczach żar: od tego żaru buchnie dym nad strzechami, wywinie się czerwony ogień. Zda się, już uszy im wypełnia skowyt i pisk, i jęki, i skomlenie – wprost mgli, ażeby prędzej! Usłyszeć pomieszany jazgot, nozdrzami poczuć zapach. Za chwilę jarl da znak, wtedy się zacznie!

– Jumne!… – Gorm zapiał bojowym zawołaniem.

Zanim krzyknęli mu odzewem, zanim runęli ławą, dobiegł ich śpiew. Kobiecy głos był silny, śmiały. Rozpalona cisza południa dusi żarem. Ten śpiew jednakże by kryniczna woda – chłodem przenika. Dreszcz przebiegł po spoconych karkach, oczy szukają. Śpiewaczka tam, u rzeki, nad wielgą kupą płótna. Wyprostowana, ręce zarzuciła za głowę, ramiona rozchyliła – szeroka baba, rozłożysta. Dwie jasne kosy rzucone na przód ciała, kiecka podwinięta do góry, kolana białe. Spogląda wprost na wyprężoną kupę zbójów – czarne sylwety na tle zsiwiałego od gorąca nieba.

Ulf nie wytrzymał, poderwał się do przodu, za nim insi. Lecz w tejże chwili doszedł ich ostry, nakazujący okrzyk Gorma:

– Druuu-żyna, stać! Ni z miejsca!…

Posłuchali od razu, znieruchomieli, obrócili się, wlepili w swego jarla zdumione, niepojmujące, przekrwione od zmęczenia długą drogą i blaskiem oczyska.

– Nie tak chybko, synkowie! – powiedział już spokojnie jarl. – Nie bójcie się, zdążycie!… po gardła się napchacie!

Dziad Ślizień siedział w swojej chacie zgarbiony, z rękoma opuszczonymi między kolana. Pod podłogą skrzat skrobał, wnuk popiskiwał w kolebce. Między kolebką a paleniskiem kręciła się Dobracha. Postukiwały garnki, dym snuł się nisko płaskimi warstwicami. Trzaskał chrust w ogniu. Izbę przepełniał żar południa. Przez jaskrawe wierzeje wpadał biały blask, pełen upału i ciszy. Na czerwonym czole Dobrachy wzbierały krople potu, raz wraz obcierała je dłonią.

Tę ciszę – niczym kamień ciśnięty do stawu – rozpryskał głośny śpiew. Ledwo przebrzmiały pierwsze słowa, stary zerwał się: oczy mu się otwarły szeroko, warga obwisła. Stał bez ruchu – przez chwilę.

Pięści zacisnął, podniósł w górę, zaczął iść ku kolebce wściekłym, obłąkanym krokiem. Dobracha zamarła, skoczyła do kołyski, zakryła ją sobą. Wyjąkała:

– Dziadu…

– Suka!… – zakrzyczał Ślizień, a potem tylko zduszony skrzek w gardzieli, samo rzężenie. Nachylił zmienioną twarz nad snechą, powtórzył swoje:

– Suka…

Nie mogła znieść, co taiło się za obłędnym spojrzeniem.

– Ja…? Co? – Marniały zbielałe usta. Pchnął ją.

– Durna! Nie ty! Tamta! Śpiewa nam świętą pieśń rodową. Pieśń zwołującą wojów. Dziewucha! Ścierwo!

Już nie był odrętwiały, gniew rósł, żyły na skroniach nabrzmiewały. Tupał nogami, trząsł kułakiem. Dobracha przechylona nad kołyską patrzyła w przerażeniu.

– Ubiję sukę! Między drzewami rozedrę! Między drzewami!

Dziewanna nie opuściła ramion, nie pochyliła głowy, wciąż śpiewała. Kończyła i zaczynała na nowo – w koło, w koło i w koło.

Gorm – rogaty przywódca chąsy – przeciągnął dłoń po czerwonej twarzy. Nie ruszył się. Słuchał. Słuchał oczyma. Szybko dychał.

Stejn trącił łokciem Björna, ledwo przechylił głowę, nie mogąc odwrócić ślepi. Szept jego był z lekka ochrypły.

– Sielna dziewucha. Nie stracha się. Takiej nie widywałem.

– Gorąca – odburknął Björn. Głos mu dygotał.

Słuchali. Czekali, by krzyknął wreszcie do nich jarl.

Ten jednak nie wydał głosu, mimo że sam nie wiedział, czemu zatrzymał griżdżę, co go znienacka tknęło. Aleć ni stąd, ni zowąd poczuł: cosik tutaj nie tak, od tej polany padłem śmierdzi. Zazwyczaj w mig się rozeznawał co i jak, nie potrzebował długo we łbie sobie przekładać, nosił wojacki urn już w czuciu – i dlatego jarlował. Byli go pewni, wierzyli mu bez namów, słuchali też na ślepo: tak wilcze stado idzie za przewodnikiem – stary basior wie zrazu, gdzie zdobycz, a gdzie paść. Ot i nynie, nie zgadnąć, jak i z czego Gorm poczuł, że skądyś cuchem niesie, chociaż nie zdołałby powiedzieć, co by to mogło być. Wżdy było, pewność o tym wytrysła zeń jak pęd z nasienia, jak skok u rysia, iże się nie pomyli, czy ma się rzucić z pazurami, czy ukryć się w gęstwinie. Cosik tu działo się niezwyczajnego, choć wnyków nie dostrzegał; ale kryły się gdzieś, tego był pewien. Bo i jakże: dobrze zbrojny woj na sam ich widok zmyka, aże się kurzy za nim, zdarza się często, że cała kupa zmienia się w stado sarn, gdy tymczasem ta tutaj?… Durna białka z głuszy puszczańskiej wydziera się im prosto w gęby, goliznę pokazuje, całkiem by na prześmieszkę, na drwinę zbrojnej drużynie. „Sterczy kiej by na wabia” – przewinęła się dumka i zaraz się nastroszył. „Na wabia? A co jeżeli prawie chcą nas zwabić?… Bychmy ku nim na ślepo… a nuż podpatrzył kto zza krzaka łodzie rzeką przebijające się pod prąd, pognał k’swoim, dał znać. I nynie…” – jarl rozglądnął się szybko – w prawo, w lewo, wreszcie zakrzyknął:

– Stejn!…

– Hela!… – Tamten obrócił swą straszną, na plask zsieczoną w bitce u Wołynia gębę.

– Stejn: migiem leź na sosnę, na tę tu, widzisz?… tuż u brzega! Wkarabskaj się wysoko… jak najwyżej, iżbyś dojrzał, co tam między olchami… ludzie, oszczepy? Chybaj! A ty, Björn, wraz podle rzeki biegaj. Wypatruj, jednego źdźbła nie przegap. Paść na nas nastawili, w matnię chcą wwieść, siecią zagarnąć, smardy zawszone, w łyko obute! Jeden i drugi… chyżo!

– A wy, gnojki… – I już swym dawnym, srogim głosem: – Sposobić się, wraz skoczym. – Znowu oczy obrócił ku pieśniarce u brodu.

Stejn oraz Björn pobiegli.

Kotłowało się w głowie Śliźnia: iście gar na ogniu bulgocący; wszytko wspominki o Dziewannie.

Jak to wolę swą miała, Dziadowej nie słuchając. Nie tak-li: źle wspomina?…

Na kieł wzięła, kiej zamyślił słębić dziewkę z Sosikiem; do Gza uszła; staroście Śliźniów się oparła, tegdy takoż na swoim postawiła!

Za broń chwytała – dziewka! – sulicą w zwierza biła!…

A otroków kto zwodził?… – śmiechem, wabiem, śpiewką!

A jako widywali ją u świętego płomienia w letnie Gody, kiedy z zielem wracała na kosach, zęby jeno szczerzyła?… Potąd pamięta, jak jej ślepia świeciły: isty wilk!…

I po kwitnącą paproć w las chodziła, czyliż było inaczej?…

A zawżdy po swojemu: śpiewki w polu, kiej tu ręce od roboty odpadają.

Wżdy powiedz onej słowo: odgryza się kiej dziki kot, do oczu skacze; a nie uderzysz jej – ucieknie!…

Nie uskromisz niecnoty!… Nie uradzisz tej źluce!…

Żebyż bała się kogo?… – nie najdzie się nikt taki!…

To nie dziewka dla męża, prędzej otrok zajadły!…

Dziadowi skry latały przed oczyma. Dobracha nie spuszczała zeń przelęknionego spojrzenia. Wnuk popiskiwał, białka lewą ręką kolebała kołyskę.

Nad polaną leciała święta pieśń rodowa, nigdy przez usta dziewczyńskie nieskalana.

Normany to jedno umieli odczuć: czar pieśni. To jedno – poza chucią i dzikim warem bitki. Sami ryczeli pieśni, siedząc w krąg przy ognisku lub walcząc w łodziach z morską burzą. Przekrzykiwali swym śpiewaniem huragany, huk wody bijącej w łodzie, rozpryskiwanej na pianę. Nie żałowali zdobycznego złota dla skaldów, radowali się ich zawodzeniem.

Od młodości pragnęli słuchać o zwycięstwach i bojach, gdy krew czerwona obryzgiwała twarze aż po szłomy, a białe mewy przeraźliwie krzyczały w trzepotliwym krążeniu nad głowami: ciągle mało im było baśni o samych sobie, o swych jarlach i o dumnych kochankach, jednako łasych na dar bogaty spoza morza i drapieżne pieszczoty, o zawżdy groźnych, zawżdy mściwych bogach z obroczonymi toporami w dłoni; lecz oprócz tego nasłuchiwali, kiedy głos skalda ścichnie ździebko, ścienieje, zadrga ssącą we wnętrznościach tęsknicą, jaka ich ogarniała w czarne noce, w które mróz luty trzaska w drewnianych ścianach, a nad dalekimi górami zapala się czerwono i złociście i miga długo, nim zapadnie w mrok, w nieprzeniknioną ciemność. Takiego żądali od swych skaldów zawodzenia – takie były ich pieśni wikińśkie!…

Wżdy tutaj pieśń była inna. I pieśniarka też inna. Takiej nie widywali.

Nieulękle patrzyła na zbójecką chąsę, odsłaniała się przed nią, oddawała. Nadal się wydzierała – echo nadbiegało od lasu. Słuchali jej by czarem-gusłem urzeczeni. Tfu!…

Gorm coraz częściej oblatywał oczyma chaty po tamtej stronie, widział pomiędzy nimi ludzi, jakowąś niepojętą bieganinę podle płotów, odwracał oczy ku olszynie, żeby powrócić ku pieśniarce: i on zasłuchał się jak inni. Jak inni też półodurzony. Wiking, psiamać, jarl jomsborski!

Za czarnym obramieniem drzwi jazgot, wrzawa, tupanie. Wpadł Lubusza z sulicą, bez czapy, nic nie zważał, że woła do rodowego starosty, do Dziada, do srogiego swego rodzica. Krzyknął:

– Ociec! Wiedźcie-że! Ogłuchliście czy jak?…

Dygotał. Stary żachnął się zrazu, chciał coś warknąć, ale znad rzeki nie ustawało dźwięczeć zawołaniem. Nie lza już bolej zwlekać – od mała wkładano mu do łba: w mig, od razu! Ano, nie ma nijakiej rady, osaczyła ji, mus iść za tym jej głosem!

– Dajcie topór – zda się samo chrypnęło mu w gardzieli.

Zatupotały w godny kąt bose nogi Dobrachy. Wlokła topór za trzonek po toku, nie starczało sił białce, by go dźwignąć. Zwidziało się jej, jakoby pomarszczona ujmująca rękojeść pięść Dziadowa drży starczą słabością czy niemocą, lecz skoro zacisnęła się na drzewcu, kościej ocucił się od razu, twarz mu stwardniała, wyprostował się z wolna.

I nie dziwota!

Topór dawał mu poczucie rodowego porządku. Wytoczony z szarego kamienia, wyszczerbiony w bojach, olbrzymi i ciężki – był oznaką siły rodu. Bardziej młot niźli topór, głaz na trzonie. Dziad go otrzymywał od dziada, szedł topór z pokolenia w pokolenie od najdawniejszych czasów, gdy jeszcze dęby były żołędziami, a mrok krył początki rodu. Kiedyś czerwieniał zakrwawiony po rękojeść – odtąd co rok, na Gody, każdy rodowy starosta maże go juchą świeżo ubitego byka; bają, drzewiej ludzką krwią ji mazali, pojmanych w boju rabów, aleć od dawna takich na polanie nie uświadczysz. Był tak ciężki, że z ich całej gromady jeno Giez i Lubusza nim władali, a tylko Dziad machał z łatwością. Topór z wieka-prawieka dawał Śliźniom zwycięstwo.

Stary założył go na ramię, wyszedł z chaty, rozejrzał się. Obaczył same przestraszone gęby, niepojmujące, zwrócone k’sobie oczy: synowie, wnuki i bratańce – zbrojni wszyscy, lękliwie wszakoż zbici w kupę: w tej ciasnocie jakoś im pewniej. Nie wiedzieli, co to się dzieje, co stanie się za chwilę. Ale i on nie wiedział. Dojrzeli, jak krew z wolna napływa mu do twarzy – ponowny gniew na tę ciekliwą sukę!

Jednakże stać tak na przynaglający zew też nie lza. Raz jeszcze spojrzał na nich – krzywo, spode łba. Aż nakazał:

– Krzyknijcie zawołanie!

– Polana! – ozwało się tu-ówdzie w gromadzie: nieskładne to, głosy luzem, rozłażą się. Lecz naraz cościk wszystkich poderwało, kiej dym pożaru buchnęło gęstym słupem:

– Po-la-na!… Po-la-na!… Po-la-na! – i zaraz drużne:

– Śliźnie! Śliźnie!…

Na zwarty okrzyk stary podniósł swój topór, zawrócił w stronę brodu, skąd zew rodowy nawoływał.

Ów drużny okrzyk doleciał aż na tamtą stronę rzeki. Wraz z nim usłyszał Gorm z góry wołanie Stejna:

– W olszynie nikogutko! – Björn już nadbiegał, przecząco machał ręką. Jarl pojął: oto zaczyna się! Aleć nie całkiem tak, jak być powinno, jak być mogło. Wciąż czuł podstępnie nastawioną pastkę, lecz gdzie się kryła, nie odgadnąć. Mimo woli spojrzał za bród, skąd dopiero co rozlegało się babie śpiewanie.

Ale pieśń się urwała, jakby pękła. Czar prysł. Dziewka zrzuciła z siebie oną nieruchomość na pokaz, by uwierającą ją ciasnochę: obejrzała się, przykurczyła, zawróciła, pierzchła ku swoim. Czarne błoto przybrzeża pryskało jej spod nóg. Normany jednym skokiem ruszyły za nią. Chociaż żaden nie pomyślał, by cisnąć jej w plecy oszczepem, Gorm wrzeszczał, lecąc z góry wielkimi susami:

– Żywą! Żywą!

Nie spuszczali z niej oczu. Biegła niezgrabnie, rozhuśtana w biodrach. Wpadli w rzekę, szeroka fala uderzyła mętnym wałem o tamten brzeg. Raz-dwa przebyli bród, grząskie bagno przybrzeżne, ten i ów potknął się na stromiźnie, ale do drzew dotarli zwartą kupą, żaden nie ostał w tyle: przed nimi chruściany płot, rude od słońca chaty, zszarzałe strzechy – pędzili wprost na osadę.

Zapomnieli o zwidzie nadwodnym, skoro z bliska dojrzeli gęstą ciżbę. Inaczej było, niźli się byli spodziewali: przed płotem stłoczony, rozwrzeszczany tłum – obleczone w len chłopy zbrojne, wieleć liczniejsi od ich normańskiej griżdżi. Gorm dostrzegł ogromnego starucha niczym kmiecego Tora z kamiennym młotem w dłoni. Ujrzał też przykucniętą tuż przy jego nodze śpiewaczkę – staruch wolną sękatą garść trzymał na roztrzęsionych włosach dziewki. Jarl zapiał by zarzynany kur:

– Juuum-ne!

Wiedzieli, co warte przy napadzie nagłe zawycie. Jednym gardłem wrzasnęli:

– Jumne, Jumne!… – Biegli, nie zwalniając na mgnienie.

Aleć tamci nie przestraszyli się nagłości – nic a nic! Posypały się gradem kamienie, miotali w nich sulicami, poniektórzy napinali łuki. Ulf zatoczył się, jęknął, obu rękami chwycił się za łeb – szłom miał strzaskany wielkim otoczakiem. Inny opuścił miecz, wyciągnął ręce, ze stęknięciem upadł w pokrzywy. Kamienie wciąż leciały gradem. Gorm powiódł oczyma po białej długogrzywej ciżbie. Nie zmoże ich – taka kupa – i gotowi! Krzyknął ponad wrzaski Śliźniów:

– Brać pobitych! Za rzekę! Za rzeee-kę!…

Nie pierzchli – spokojnie, bez pośpiechu pobrali ranionych. Cofali się powoli, zwarci, z twarzami obróconymi ku wrogowi. Paru Śliźniów porwało się za nimi, osadził ich głos Dziada:

– Stać! Stać!

Normany przeszły bród. Gromada widziała ich, jak wspinały się ku zdobytym chatom Zarzeczanów.

4. Śmierć Ulfa

U chat znaleźli tylko pobitych mężczyzn – kobiety i dzieci zniknęły: strach przed ludźmi był większy niźli strach przed puszczą; rozbiegło się również pasące się nieopodal bydło – nawet zwierzęta zgiełk przepłoszył: albo też baby zdążyły przegnać je w gęstwę leśną? Ostały gołe chaty – jak dotąd cały spor wyprawy.

Napastnicy zasiedli w krąg. Gorm wodził po nich srogimi oczyma. Dumał. Czyli tym razem on – jarl wikiński, basior wilczej gromady – zawiódł? Jeśli pojawi się w Jomsborgu z pustymi łodziami, a jeszcze z paru rannymi lub z trupami na dodatek, zapytają go wraz na Wielkim Kręgu, jako wyprawę wiódł, czemu ją zgnoił. A ich jomsborski zakon, na który był zaprzysiągł, mołwi wyraźnie: „Nie lza należeć do wspólnoty takiemu, kto by uchodził przed kimś równym albo ździebko mocniejszym wielością czy orężem”. Prostego woja nagnoiliby po prostu z gańbą, aleć jarla rozszarpią z miejsca na kawałki, iście by w wilczym stadzie – nożem, toporem, pazdurami: tako się u nich wymierza karę za niezgulstwo – nie darowuje się nikomu; podobnie zresztą i on sam pozbywał się współzawodników, umiał bractwo przeciw swoim wrogom podjudzić… bez oglądnięcia się, bez zbytecznej miękkości. Ano!…

Tylko że może wcale nie musi czekać na sąd w Jomsborgu – od razu chcą się doń zabierać; dlatego obwołują krąg drużynny: kiej jarl wyprawę zaprzepaszcza, nie czeka się podówczas Wielkiej Rady. Ogień już mają rozpalony, griżdża się rozmieściła w koło, zasiadła; całkiem by czarne kruki czy gawrony przed obrośniętym w mięso gnatem: wszystkie dzioby zwrócone do środka, ani się który poruszy – czekają.

Uniesiony z tej ich bitki-nie-bitki, starcia-nie-starcia, złożony niedaleczko pod chatą Ulf jęknął z cicha, na moment oprzytomniał, uniósł powieki: nad nim niebo niczym szeroko rozlana woda – puste, bezbrzeżne; odczuł wiercący ból, mimo to ździebko się dźwignął, oparł na łokciu. W oczach migocze, poprzez skaczące plamki zobaczył wokół ognia krąg i sztywno stojącego Gorma – wiedział, nad czym tam radzą: jak dobrać się do smardowskiej tłuszczy, która go ugodziła, nim zdążył do niej dopaść; gdyby doskoczył, nie udałoby się tak łatwo łajnojadom – ciężkie to-to, niezdarne, mało ruchawe: już on prędzej by flaki z nieudalców powypruwal albo czerepy im porąbał; tegdy nie leżałby tu kłodą z rwaniem w środku, nie spoglądał na pustać nieba, gdzie jeno siność świeci: tamci by się jej podziwowali.

Żeby to taką dolę psy włóczyły po cudzych opłotkach, wyjąć nad nią w ciemności, żywą krwią wyrzygując!…

Po tamtej stronie kotłował się bezładny, pomieszany tłum, choć to oni akurat odnieśli zwycięstwo. A jednak nic w nich z twardej godności wikińskiej: kmiece robactwo! Gorm patrzył na tych smardów spod rozstawionych turzych rogów, twarz czerwona z wściekłości. Głos jednak miał spokojny, gdy się ozwał:

– No i co?… Wracamy-li, bratkowie?…

Żaden się jednak w kręgu nie poruszył: zawziętość, wstyd, psiamać! Nie nawykli uchodzić przed obleczonymi w len smardami, a oto powstrzymały ich kamienie, cienkie gwizdanie strzał – dumałby kto, że nigdy podobnego świstu nie słyszeli. A tu miasto pochylić się do przodu, nastawić ku pociskom szłomy, szczytami okryć się by smoczą łuską i walić prosto w opór, raptem utknęli, by wnet – w dyrdy za rzekę! Nie po wikińsku to, nie po jomsborsku! Zawrócili kiej pod udarem wichury, któremu rudel nie uradzi… nynie patrzą z osłupieniem na Gorma, jakby tylko od niego, swego jarla, mogli spodziewać się, że im odpowie. Ale on znowu powtórzył swe pytanie:

– Uchodzić nam czyli raz jeszcze popróbować?…

– Z czoła uderzyć nie ma jak – zaburczał Björn – za wielga kupa. Nie wydołamy onej.

Posypały się głosy – bez ładu:

– Dobrze mołwi, bo tako jest: nie wydołamy!

– Szczeka Björn. Parszywcy. Nie ustoją.

– Nocy czekać. Nocą napadniem.

– Do nocy pomoc może przyjść.

– Głupiś. Skąd? Głusz tutaj.

– Mogą gdzieś siedzieć po polanach.

– Ani chybi.

– Jakże wracać bez łupu?

– Łup najdziem tu w tych kleciach.

– Taki łup! Obaczysz, jako cię bracia doma przyjmą.

– To uderzaj. Wraz ci mordę toporem smardy durne rozdziakną.

Oczy żarłocznie błądziły po osadzie, której nie udało się złupić i spalić. Nie skosztowali krwi mężczyzn ani smaku białek. Odeszli pobici tak niespodzianie, jak nigdy się to jeszcze przy nagłym napadzie nie zdarzyło.

W jazgot wymysłów wpadł zdumiony głos Gorma:

– Kto ich o nas uprzedził?

Dusiło ich to samo zdumienie i ten sam gniew. Wszak chwilę przed napadem patrzyli na osadę spokojną, by uśpioną. A zaraz potem napotkali tłum gotowy i zbrojny. Kto uprzedził?

Ryżobrody, powolny zawsze, nieruchawy Sorge, który jedynie w bitce przemieniał się w rozjuszonego bugaja, uniósł do góry swój czerwony łeb, powiódł dokoła trawiastym wejrzeniem i zamruczał:

– A ja wam mołwię: nikt!… Nikt nas wprzódy nie widział.

I tu zdarzyło się niespodziewane: bo oto Rolf, najmłodszy z ich drużyny, po prawdzie jeszcze smark, uważający starych wojów i niewyskakujący przed kręgiem z własnym słowem, odchrząknął, oblizał wargi i – zezując niepewnie w prawo, w lewo – ozwał się w głuchej ciszy:

– Nikt?… Możeć i nikt, kiejśmy rzeką szli. Wżdy tutaj?… A ona młoda dziewka, co wydzierała się nad praniem?… Nie pojmowalim, o czym pieje… A jeśli ona… jeśli ona… – Otrok zająknął się, raz jeszcze skosił oczy i zamilkł przestraszony.

– Tak!… – Gorm uderzył pięścią w ziemię – mnie wraz to tknęło, k’temu też pomyślałem, że wystawili ją na wabia, wy zasię staliście by pniaki, poniektórzy jeno sielną dzieuchę wychwalając, a obiecując sobie z oną różne łase uciechy. Pieśń tej dziewki zwołała gromadę. Tfu!… babie pienie rozgromiło wikingów!

Kamieniem zapadła cisza. Upał smalił, powietrze gęste od żaru. Zrozumieli – tak było: dziewka tamtych zwołała, pokonała nordyjską drużynę. Swą dumą śpiewką, psiamać, ich pokonała. Sterczała tu przed nimi – stumanioną gromadą – z rękoma poza głową, z kolanami gołymi, z kosami rzuconymi na przód – i śpiewała im w nos!…

– Sucza córa – zawrzasnął Stejn. – Pieśń wojenną przed naszymi mieczami!…

– Dziewka… – porwał się Driks. I już krzyczeli wszyscy.

– Ano tak!… – Gorm wciąż widział dziewuchę, jakby potąd stojącą nad wodą. „O ty kozo nam bekająca!…” Zerwał się jednym skokiem, w oczach żar, ryknął by w zamroczeniu:

– Gałęzie zbierać, drzewo! Ogień palić! Zostajemy!

Echo odniosło k’nim to „zostajemy”, jakby puszcza groziła mstą i wróźdą. A przecież nienaruszona cisza upałem wisiała nad porębą. Cisza i bezruch, tylko czarny ptak krąży nad głowami. Wciąż jaskrawa spiekota. Z opodal zdaje się nasuwać ściana leśna, wałem ku nim podpełzać. Lecz oni bolej na nic nie zwracali uwagi, zaruszali się w tej zastoinie gorączkowo, rzucili się wypełniać jarlowe nakazy.

Z nagła wybuchły zgiełk wtóry już raz obudził Ulfa z zamroczenia; tym razem jednak woj nie uniósł głowy, nie popróbował się rozejrzeć, obaczyć, z czego się tak rozryczeli. Zmętniałym wzrokiem spoglądał ponad siebie – w ową niebieskość, w ową wodę rozlaną, w owo bezbrzeże. Górą – jak wczoraj, jak onegdaj, jak codziennie – krążył w bezchmurnym błękicie drapieżnik, dziki ptak. Czarny znaczek w światłości, wiking górnych przestworzy wolnym ślizgiem zataczał szerokie koła, wypatrywał zdobyczy. Ranny wpatrzył się w sunący zygzak – i naraz poczuł, jakby i on z tym ptakiem krąży, kołuje, unosi się w rozbłękitnionej wysokości: zdało mu się, że jest letki by liść na wietrze, by płytki nieuciążliwy oddech; ból we wnętrznościach zanikał, rozpływał się, mijała duszność – tylko ten ptak w bezmiarze, tylko krążenie, wirowanie – w koło, w koło…

Gorm zasiadł na obrąbku pnia, spoglądał na wojacką krzątaninę, aż poczuł, że go turza czaszka parzy, jakoby po sam kraj pełna żaru, a twarz ma całą mokrą: otarł ją niecierpliwie, potem jednym szarpnięciem zerwał rogaty szłom ze swojej głowy; nie mógł dłużej rozpalonej blachy wytrzymać. Rozejrzał się dokoła po porębie, zazezował na tamten brzeg, aż znowu ich przywołał gromkim: „Hela!”. Zgromadzili się jakby zadziwieni, czego to od nich jeszcze oczekuje.

– Ano, jak widzę, zaruszaliście się, sikuny. – Niespodziewanie wyszczerzył do nich zęby. – Wżdy nie poznaję was: żywia wam wyschła abo jak?… A one budy kmiecie?… nie mielibyście to ochoty ich podpalić?… – Mieczem wskazał na zarzeczańskie chaty. – Niechby Tor poczuł dym wikiński, uweselił się choć taką spalenizną.

„Dobra i mucha psu” – tak starzy powiadają: poczuli wzbierającą w nich ochotę. Już Driks biegł z żagwią w ręku ku chatom: rozigrała się cała hałastra, rozbuchała się bujnie, odnalazła się w swojej istności. Jak gdyby się od wnętrza w sobie upewniła.

Aleć nim Driks cisnął palący się smolak na strzechę, przystanął, spojrzał, pochylił się nad Ulfem, dotknął go, podniósł głowę, zakrzyknął ku najbliższym. Gorm nie potrzebował pytać, co tam się stało: łacno odgadnąć. Jakoż czterech chwyciło leżącego za ręce i za nogi, niosło do jarla. Na Gorma spojrzały wytrzeszczone, jasnoniebieskie krążki w białych, poznaczonych czerwonymi żyłkami gałach; lecz już go one oczy nie widziały – a przecież to Ulf akurat uczył był malutkiego Erykowica szypy z hiku wypuszczać, sulicą w sam środek tarczy ciskać. Cóż!… koniec czeka na każdego. Jarl nachmurzył się jednak, zimną strużką przebiegł mu chłód po karku: niedobrze się zaczęło, zła to wróża! A wszak to on jomsborską griżdżę wiedzie na smardowską gromadę. Rogaty Gorm!…

– Ano – powiedział – nynie nas o jednego mniej. Wżdy godzi się ji spalić po wojacku, po wikińsku. Weźcie to truchło, złóżcie w największej chacie: niechaj ma stos jako jeden z najlepszych.

Znów ujęli zewłok we czterech, ponieśli w stronę domostw. Wraz podłożyli ogień, acz teraz bez uprzedniej skwapliwości, raczej już z nasępieniem: lubili Ulfa i tak głupawo dostał, podbiegając pod kmiecą zbieraninę; a z tylu krwawych bitew wyszedł był bez draśnięcia! No, stos dostanie za to godny, jarl jomsborski nie miałby wielmożniejszego. Tamci też niech obaczą, co ich czeka: nie wywiną się od Torowej obiaty!

Smolisty tłusty dym poszedł słupami prosto w niebo. Krążący nad porębą czarny ptak zatoczył jeszcze koło, nim pośpiesznie zamachał skrzydłami, by wypuszczona z łuku strzała odleciał poza rzekę – nad polanę. Trzydzieścioro par oczu przewodziło go wzrokiem: tylko Ulfowych oczu zbrakło.

5. „Zdary! Zdary!”

Czarne, wysokie słupy gęstego dymu widne były z daleka – nie tylko po stronie Śliźniów, lecz także w głębi leśnej, spomiędzy starych drzew, w głuchym gąszczu. Dostrzegły je też rozsiadłe na niewielkiej polance zarzeczańskie białki, które ukryły się tu przed napadem.