Rycheza - Janina Lesiak - ebook

Rycheza ebook

Janina Lesiak

3,1

Opis

 

Rycheza Lotaryńska – żona Mieszka II i matka Kazimierza Odnowiciela, pierwsza polska królowa, przypomina postać ze średniowiecznej miniatury malowaną złotem, purpurą, bielą i czernią.

 

Nielubiana przez polskich kronikarzy, dziejopisów i historyków, niedoceniana i prawie nieznana, była kobietą mądrą, dumną, przenikliwą i wyrastającą ponad czasy, w których żyła.

 

Janina Lesiak po swojemu próbuje zdjąć z obrazu królowej Rychezy patynę minionego tysiąclecia i pokazać kobietę zaskakująco nowoczesną, wykształconą, samodzielną, rozumiejącą potrzebę pokojowego współistnienia w Europie, zjednoczenia narodów poprzez pokojową współpracę, kulturę i wzajemną tolerancję.

 

Los jej nie oszczędzał; przeżyła zdradę, śmierć najbliższych, upokorzenie i lęk o życie swoje i dzieci. Nie poddała się i nie pozwoliła się obrażać ani lekceważyć. Zadbała o przyszłość syna i tak go wychowała, aby potrafił scalić i odbudować upadające państwo. Bez Rychezy byłoby to niemożliwe…

 

Do końca życia tytułowała się Regina Poloniae. Najwyraźniej była z tego dumna.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 106

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (18 ocen)
4
3
3
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Miniaturę maluje się na pergaminie, jedwabiu, kości słoniowej, porcelanie, kartach do gry, a niekiedy na zwykłym papierze zaprawionym klejem i szlifowanym półszlachetnymi kamieniami.

Najczęściej jest owalna i tak mała, aby mogła się zmieścić w dłoni, pierścieniu, medalionie, na wieczku puzderka lub w sekretnej kieszonce. Chodzi o to, aby była blisko i mówiła: jestem, jeśli nawet mnie przy tobie nie ma, to jestem…

Miniatura, znana od starożytności i malowana „przez lupę”, zachwyca precyzją i kunsztem w pokazywaniu detali. Udowadnia, że przez pomniejszanie da się czasami osiągnąć więcej niż przez powiększanie, gdyż prawda psychologiczna nie wymaga monumentów; można ją bez trudu dostrzec w drobiazgu – kształcie policzków, kącikach ust, uniesionej brwi lub zgiętym palcu.

Średniowieczna miniatura, czerpiąca wzory ze sztuki koptyjskiej i bizantyjskiej, miała iluminować, czyli rozjaśniać. Ze złotego tła wyłaniały się figury Chrystusa, cesarzy, ewangelistów i postacie ze Starego Testamentu otoczone roślinnym ornamentem lub elementami architektonicznymi.

Szczególnie popularna w XVI, XVII i XVIII wieku była czymś w rodzaju współczesnego selfie. Warto pamiętać, że odległość mierzyć można nie tylko w kilometrach, ale i w latach… czasami stu albo tysiącu.

Dzisiaj podstawą udanej miniatury jest cierpliwy model lub dobre, wyraźne zdjęcie. Jeśli nie ma jednego i drugiego, podejmujemy ryzyko, że nasz wysiłek i chęci mogą nie wystarczyć, choć przygotowaliśmy się starannie i mamy prawie wszystko, co jest potrzebne do pracy.

Wyobraźmy sobie, że zabieramy się do malowania miniatury…

W owalnych naczyniach z wielobarwnego agatu, takich, w jakich cesarzowa Teofanu, babka królowej Rychezy, przechowywała swoje kosmetyki, czekają farby wodne lub tempery, czyli mieszaniny wody, oleju i odpowiedniego emulgatora, na przykład jajka, gumy czy żywicy.

Zadbaliśmy o pędzelki z włosia kuny lub wiewiórki. Mamy płytkę, na której powstanie portret. Zagruntowaliśmy ją mieszaniną wody, białka i spirytusu. Po długim namyśle i wielu próbach zdecydowaliśmy się na kolorystykę; będzie czarno-purpurowa, bo to najlepiej pasuje do naszego wyobrażenia o całości…

Najpierw wykonamy szkic niewielkim srebrnym lub ołowianym rysikiem. Na odpowiednio oznaczone powierzchnie nałożymy podkład, nakleimy cieniusieńkie płatki złota i nałożymy odpowiednie kolory. Potem, zdumiewająco nie po kolei, zajmiemy się wykończeniem brzegów, czyli bordiurą. Te czynności mają swoje uzasadnienie, ponieważ próbujemy poprzez szczegół dotrzeć do centrum miniatury, czyli do portretu bohaterki.

Będziemy ją malować techniką nakładania punktów wielkości łepków szpilki jeden obok drugiego, pamiętając, aby na końcu pędzelka była minimalna ilość farby, bo inaczej obraz się rozleje i zamaże.

A może wybierzemy podmalówkę, czyli prowadzenie pędzelka od światła do cienia?

Tempera szybko schnie, więc może nie być czasu na poprawki, chyba że do farby dodamy miód lub glicerynę, no ale wtedy ryzykujemy trwałość miniatury, a na czym jak na czym, ale na trwałości nam zależy.

Tempera jaśnieje podczas wysychania, więc lepiej od razu kłaść ciemniejsze tony. Z czasem portret nabierze światła, co w przypadku modelki powszechnie nielubianej ma swoje znaczenie.

To będzie bardzo długo trwało.

Wiele razy będziemy mieli ochotę wszystko rzucić, bo w portretowanej kobiecie zabraknie nam życia albo prawdy. Będziemy zaczynali od początku, raz, drugi, piąty i znowu, i znowu, aż wreszcie uznamy, że praca skończona, a czerń i purpura połączyły się, dając oczekiwany rezultat, więc reliquum tempus1.

Resztę oceni czas i ci, którzy zechcą na miniaturę popatrzeć, ale ta reszta odbędzie się bez naszego udziału.

Tak już jest, że co zaczyna się w nas, kończy poza nami. Tak już jest…

1 (łac). pora odpocząć

Na początku lipca tysięcznego roku, wczesnym rankiem, u Kanoniczek Świętego Ducha w Gandersheim Rycheza, zwana też Richizą albo Ryksą, córka wielkiego łotra, komesa Erenfrida Ezzona, i jego żony Matyldy, zrodzonej z cesarza Ottona II i bizantyjskiej księżnej Teofanu, zgrzeszyła po raz pierwszy.

Już miała wchodzić do niskiego, ciemnego przedsionka kaplicy, gdy owinął ją błękitny, mocny i klarowny zapach witułki i podobnego do lawendy niepokalanka, szczególnie mocny tuż po wschodzie słońca i o zmierzchu, czyli przed invitatorium2 i jutrznią oraz vesporae3. Te liliowoniebieskie krzewiny hodowała siostra infirmerka, ceniąca ich dobroczynny wpływ na niewieście choroby, szczególnie boleści podbrzusza, tkliwość piersi, nadmierny upływ krwi miesięcznej, brak snu, galart4 macicy, spazmy, kłótliwość, ale nade wszystko nadmierną pożądliwość miłosną i skłonność do rozpusty. Drobne ułanki5 wyglądające tak niewinnie, jakby je posiały czyste anioły pragnące przenieść na ziemię kawalątek nieba, pomagały na paskudne, ziemskie dolegliwości, głównie związane z babskim sromem. Wystarczyło czas jakiś pić odwar z małych kwiatków albo obmywać sekretne miejsca chłodnym naparem z łodyg i korzeni, aby ustąpiła trapiąca gorączka, dygot, a także swędzenie sprowadzające szalone i wyuzdane myśli.

Siostry kanoniczki z Gandersheim były znane z tego, że nie odmawiały pomocy żadnej biedaczce szarpanej niepohamowaną żądzą. Choćby nawet wyglądała na obłąkaną i przeklętą, choćby szła za nią opinia ladacznicy zasługującej na ukamienowanie, zakonnice przypominały słowa Chrystusa, że nikt nie jest bez grzechu i przygarniały biedaczkę, aby ją leczyć i obmyć z win.

Rycheza do końca swoich dni zapamięta przepiękną Gizelę o włosach czarnych jak wronie skrzydła, córkę Brunona, komesa Nadrenii, którą pewnej jesieni przywieziono nocą do klasztoru i zamknięto w zachodniej celi na tyle odległej od reszty pomieszczeń, aby nie dochodziły do nich krzyki i płacz nieszczęsnej panny.

Dziewczyna zwariowała z występnej miłości do zwykłego koniucha. Nie zważając na gniew ojca, człowieka surowego i dbającego o splendor rodu, parkotała się6 z młodym parobkiem po stajniach i łąkach, gdzie wypędzano zwierzęta na wypas i gdzie wymykała się jak zwinna kuna, którą trudno upilnować i powstrzymać przed tym, co chce zrobić.

Pewnego srebrnego od sierpniowej rosy poranka kochanków schwytano. Gizela patrzyła, jak pastuchowi odcinają członki, wywlekają wnętrzności, wyłupiają oczy i wreszcie, jak go rąbią toporami niby powalony pień młodego dębu. Podobno dookoła trawa, zioła, polne kwiaty oraz mech spłynęły krwią i zabarwiły się na purpurowo, tworząc jaskrawą plamę, której przez następne lata nie zmyły deszcze i topniejące śniegi.

Mniszki z Gandersheim miały dobre i czułe serca, więc opiekowały się komesówną najlepiej jak potrafiły, ale na niewiele się to zdało. Biedaczka nigdy nie doszła do siebie. Nie wypowiedziała jednego rozsądnego słowa, tylko syczała, warczała albo kwiliła jak ranny ptak. Zrzucała i darła każde odzienie, pragnąc zostać taką, jaką ją znaleziono i pojmano; nagą, z rozpuszczonym warkoczem, owiniętą ramionami swego wybranka, pachnącą macierzanką, męskim nasieniem, kaczeńcem i białą czermienią.

Niestety, zmącony umysł poplątał zapachy, a może kazał się jej zabezpieczyć przed dotknięciem obcych za pomocą odstręczającego odoru, dlatego dziewczyna robiła pod siebie, a potem mazała się własnym kałem, tworząc na skórze zasychającą, twardą, śmierdzącą skorupę. Była w niej jak w kokonie zrobionym z własnej wydzieliny, chroniącym przed drapieżnikami, pasożytami i chłodem. Tylko tak czuła się izolowana od świata, osobna i bezpieczna, więc wpadała w furię, gdy ktoś chciał ją wyciągnąć z tego oprzędu.

Opiekunki na początku próbowały z niej to zmyć, ale w końcu odpuściły pod naporem kopania, plucia, gryzienia i wycia wzmagających się, gdy tylko któraś z mniszek zbliżyła się za bardzo albo wyciągnęła rękę z mokrą szmatą.

To trwało i trwało, aż wreszcie przyszła wyjątkowo mroźna zima i dmuchnęła lodowatym oddechem na to biedne życie, gasząc je jak ledwo się tlący ogarek. Współczucie, modlitwy i staranie zakonnic nie pomogły. Przyjęły śmierć Gizeli z prostotą wynikającą z głębokiej wiary w mądrość Opatrzności i własne posłannictwo, dlatego nadal, z każdą wiosną, w kamiennych obmurowaniach sadziły nowe rabaty czarodziejskiego ziela pachnące tak słodko, że nie było ani jednej siostry lub nowicjuszki, która by się przy nich nie zatrzymała, głęboko oddychając i przymykając oczy.

Kiedy powiał łagodny wiatr, znad fiołkoworóżowawych grządek unosił się cudowny aromat, docierając do klasztornych murów i przywierając do nich jak przezroczysty welon. Nawet najstarsza siostra Ambroża, drepcąc na modlitwy, pocierała nos, broniąc się w ten sposób przed kichaniem.

Mniszki wchodzące do kaplicy na prymę7 wstrzymywały powietrze, aby, zanim poczują stęchłą, mdłą wilgoć i swąd świec, jeszcze choć na chwilę oddychać miazmatem lata, albo ukradkiem dotykały zewnętrznej ściany, żeby do końców palców przykleiło się im wilgotne pachnidło, które potem tak pięknie i słodko unosiło się znad dłoni złożonych do modlitwy.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

2 (łac.) wezwanie

3 (łac.) nieszporami

4 skurcz

5 krzewy

6 współżyła

7 jedna z godzin kanonicznych w kościele katolickim odmawiana przed wschodem słońca

Copyright © 2021, Janina Lesiak

Copyright © 2021, MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-689-4

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Pudzisz