Maria Józefa Habsburg. Ostatnia polska królowa. Portret psychologiczny - Janina Lesiak - ebook

Maria Józefa Habsburg. Ostatnia polska królowa. Portret psychologiczny ebook

Janina Lesiak

3,0

Opis

Maria Józefa Habsburg – ostatnia koronowana polska królowa nie ma wśród historyków dobrej opinii. Uważana jest za sterniczkę okrętu pod tytułem „wolna Rzeczypospolita”, tak nieudolnie, nierozsądnie i egoistycznie nim kierującą, że w końcu musiał się rozbić o skały i przestać istnieć na 123 lata.

Janina Lesiak podjęła się trudnego zadania; wychodząc z założenia, że każdy ma prawo do obrony postanowiła nie tyle tłumaczyć, ile zrozumieć postępowanie Marii Józefy szukając przyczyn, dla których ta ostatnia z ośmiu Habsburżanek na polskim tronie zapisała się wśród nich najgorzej.

Książka jest opowieścią o kobiecie, która pragnęła być kimś innym niż była i o tym, że niespełnione marzenia mogą zmienić życie komuś, kto nie potrafi się pogodzić z niemożnością ich realizacji.

I o tym, że aby być królową nie wystarczy usiąść na królewskim tronie…

Jest także po części opowieścią Autorki o jej własnym życiu, wyborach i drodze twórczej poświęconej portretom psychologicznym polskich królowych, które choć dalekie i niekiedy zapomniane są tak niezwykłe, że trzeba je obudzić i ożywić.

Maria Józefa Habsburg – ostatnia w monarszym orszaku zaprasza do swojego świata.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Maria Józefa Habsburg, małżonka Augusta III Sasa z dynastii Wettynów, zamyka orszak polskich królowych, których portrety, za pomocą słowa i wyobraźni, malowałam przez dziewięć lat.

Korzystałam z wizerunków, wspomnień, naukowych monografii, historycznych opracowań i pamiętników. Moich bohaterek szukałam w dawnych listach, sekretnych zapiskach, plotkach i anegdotach. Szłam za nimi po pałacowych korytarzach, patrząc, jak się odbijają w zwierciadłach en face, z profilu, z bliska i daleka, czasem wyraźnie, a czasem mgliście. Składałam te kawałki luster, chcąc je zobaczyć najpełniej i w rozmaitych sytuacjach: w radościach i smutkach, klęskach, sukcesach, lękach i niezłomnym męstwie. Taka narracja wydawała mi się uczciwa, bo choć prawda o kobiecie jest nieuchwytna i zmienna jak błysk słońca na wodzie, należy się starać to magiczne lśnienie uchwycić i zatrzymać.

Wybierałam te władczynie, o których prawie zapomniano, albo te, które przez wieki ubierano w czarne płaszcze półprawd, obmowy i niechęci. Pierwsze chciałam przypomnieć, drugie – obronić…

Wszystkim królowym dałam sporo z siebie, albo raczej one dotarły do tego, co we mnie najlepsze i najgorsze, uruchamiając moje lęki, obsesje, emocje, złe i dobre wspomnienia, jakbym trochę była nimi, a one trochę mną. Skrawek podbicia każdego królewskiego płaszcza należał do mnie, więc i w okrycie Marii Józefy Habsburg wplotłam swój kawałek.

Postanowiłam na chwilę stanąć przy tronie władczyni, oczywiście tutes proportions gardées1, bo skoro już zostałam przez królową dopuszczona do pewnej poufałości, wypadało się przedstawić i opowiedzieć, jak do tego doszło, kim jestem i czy zasłużyłam na ten zaszczyt.

Maria Józefa Habsburg kończy moje opowieści o polskich królowych nie dlatego, że po niej w Polsce nie koronowano już żadnej władczyni, ale dlatego, że przychodzi jako dziewiąta, zamykając dziewięcioletni cykl mojego życia. Liczba dziewięć (łacińskie novem) ma znaczenie symboliczne nie tylko w numerologii, astrologii, kabale, ale i wielu kulturach, na przykład chińskiej, staroegipskiej i hebrajskiej. Podobno nawet w Niebie występuje dziewięć chórów anielskich liczących siedemdziesiąt dwa skrzydlate duchy, a siedem plus dwa – to dziewiątka.

Ci, którzy posiedli sztukę wróżenia z kart, wiedzą, że i ona opiera się na wibracji pierwszych dziewięciu liczb i że dziewiątka jest wśród nich magiczna.

Mówiąc najprościej – cyfra 9 przypominająca węża gryzącego własny ogon, pokazuje, że coś zatoczyło pełne koło i czas na nowe… Dziewiątka mówi: dosyć tkwienia w tym, co było. Spróbuj zacząć od początku. To nie będzie łatwe, ale jeśli się nie zdecydujesz, nie poznasz, co na ciebie czeka i stracisz szanse. Rusz się!

Maria Józefa jest tą „dziewiątką”… Wystarczy! Dziewięć królowych to i tak wspaniały poczet kobiet niezwykłych, godnych upamiętnienia, w większości schowanych w mrokach dziejów, jak szlachetne kamienie w skale.

Pomysł na to, aby w tle portretu królowej znalazł się szkic mojego wizerunku, to też fenomen dziewiątki, bo kończąc powieściowy cykl, można sobie pozwolić na fantazję, metafizykę i abrakadabrę, również w literackiej formie.

Zanim zobaczymy Marię Józefę, rzućmy okiem na tę, która o niej opowiada i która w królewskiej komnacie jest jak świerszcz za kominem.

Więc nim przemówi królowa, przez chwilę posłuchajcie świerszcza…

1 (fr.) zachowując odpowiednie proporcje

Część pierwsza

Jak się ma na imię Janina, to wszystko jest inne, niż gdyby się nie miało na imię Janina, tylko na przykład Barbara albo Anna, albo Małgorzata, Patrycja, Sylwia i jak się tam chce pod warunkiem, że nie Janina, bo Janina jest dziwna, ciężka i ma w sobie coś, czego nie lubię.

Moja mama nazwała mnie Janiną, żeby się przypodobać ojcu – Janowi. Co ciekawe, mama ojca nigdy nie lubiła, więc to przypodobanie się też jest niezrozumiałe, no ale kobiety, zwłaszcza nieszczęśliwe, często zabiegają o rzeczy i sprawy nieważne, a kiedy już je mają, stają się jeszcze bardziej nieszczęśliwe. Z moją mamą tak właśnie było…

Po mamie mam potrzebę starania się o coś, na czym mi nie zależy. Dopiero niedawno pojęłam, że dzieje się tak dlatego, że jak mi na czymś nie zależy, to się nie martwię, czy wyjdzie, czy nie wyjdzie i do wszystkiego podchodzę na pół gwizdka. Normalnie jestem spięta i niepewna swego, a jak mi jest obojętne, co robię i jaki będzie tego rezultat, wtedy się udaje i jest w porządku, tylko ja się nie cieszę, bo jak się cieszyć z czegoś, co mnie nie obchodzi?

To imię Janina, od kiedy pamiętam, uwierało mnie jak kamień w bucie.

Wymyślałam jakieś zdrobnienia, przezwiska i przydomki, ale wszystkie były do Janiny podobne; tak samo poważne, nudne, bezbarwne i drętwe, więc w końcu nie pozostało mi nic innego, jak się do tego kamienia w bucie przyzwyczaić i wmówić sobie, że da się z nim żyć.

Tak oto niechciane i nielubiane imię Janina zapiekło się we mnie jak znamię oznaczające gotowość godzenia się z czymś, czego nie akceptuję, co mnie złości i od czego chciałabym uciec, ale w końcu mówię: a co tam, wytrzymam, nie warto się rzucać z motyką na słońce, tak widocznie musi być.

Zastanawiałam się, które imię by do mnie pasowało? Byłoby zgodne ze mną, to znaczy z tym, co ja sama o sobie wiem i myślę, ale żadnego nie znajduję, bo myślę o sobie raz dobrze, a raz niedobrze, więc musiałabym zmieniać imiona, zależnie od samopoczucia. To samo mam z butami; na sklepowej półce są niby ładne, niektóre nawet eleganckie i szykowne, ale kiedy je wkładam i robię parę kroków, od razu się wykrzywiają i tracą całą urodę. Dlatego nie lubię kupować nowych butów, co jest dziwne i niekobiece, ale takich niekobiecych cech i zachowań jest we mnie bardzo dużo, a ponieważ w większości ich nie lubię, można powiedzieć, że nie mam sympatii do samej siebie. Nigdy nie miałam, a z wiekiem jest coraz gorzej. Nawet myślę o sobie: stara krowa albo niedołęga, albo głupota, albo jeszcze inaczej, ale zawsze niemiło i nieprzyjaźnie…

Może dlatego, że nie lubiłam siebie, chciałam, żeby lubili mnie inni. Bardzo się o to starałam. Cudze oczy były jak lusterka, w których się odbijałam, robiłam miny, prostowałam się, wyginałam, oczywiście dopóki mogłam się wyginać, bo teraz po pierwsze już nie mogę, a po drugie jest mi to obojętne. No, prawie…

Długo nie mogłam pojąć, co jest moim największym kłopotem, aż wreszcie dotarło do mnie, że najmocniej dokucza mi, że nie stanowię całości.

Wszystko we mnie było osobne: ręce robiły coś, czego nie planowała i nie kontrolowała głowa, jeszcze gorzej było z nogami, dlatego ciągle się potykałam i przewracałam, ścierając kolana. Moja mama Zosia nieraz nazwała mnie „niedojdą”, ale nie przez złość, tylko przez troskę, dlatego nie mam do niej żalu, choć to ona wmówiła mi, że wszyscy na mnie patrzą i oceniają, jak wyglądam, chodzę, mówię, nawet oddycham. Przytłoczona taką świadomością chodziłam sztywno, mówiłam nie to, co chciałam powiedzieć i miałam kluchę w gardle. Kiedyś czułam pretensje do mamy Zosi, bo kazała mi uwierzyć, że jestem taka, jaką mnie widzą inni, więc starałam się im przypodobać za wszelką cenę, ale mi przeszło, choć lata tych starań uważam za stracone, bo wszystko robiłam dla kogoś, kim nie jestem. Odzyskiwanie siebie zajęło mi sporo czasu i trwa nadal. To proces długi i bolesny…

Dopiero niedawno dowiedziałam się od pewnego doktora, że cierpię na genetyczną wiotkość stawów, co się objawia ich nadmierną ruchomością, skłonnością do zwichnięć, skręceń i innych urazów, oraz ma wpływ na funkcjonowanie wzroku, serca, kręgosłupa, do skóry nadmiernie delikatnej, trudno się gojącej i skłonnej do bliznowców, a nawet do niestabilności emocjonalnej.

Dziwne, ale ta diagnoza mi pomogła! Dobrze mieć kogoś lub coś, co można uczynić odpowiedzialnym za nasze niedoskonałości. Do ospałego imienia dołączyła choroba i od razu poczułam się lepiej, jakby to one dźwigały ciężar moich wad i były ich praprzyczyną.

Co ważne, nie ja je sprowadziłam jak na przykład katar, który był wynikiem tego, że w zimny dzień wyszłam bez czapki i szalika. Wady nazywane w medycynie ZHK przyplątały się bez mojego udziału. Były jak grzech pierworodny odpowiedzialny za skłonność do czynienia zła, ale niezawiniony osobiście. Wskoczyły we mnie i nie było sposobu, aby się ich pozbyć. Tak mi się wydawało, bo gdy się naprawdę chce, wszystko jest możliwe. Na przykład – można się leczyć albo wymazać imię Janina z papierów i dokumentów. Gdybym chciała, tobym mogła to zrobić, ale ja wolałam mieć wytłumaczenie dla swojej bylejakości, czyli taką pokrywkę, którą się kładzie na garnku z wrzątkiem, zostawiając trochę luzu dla pary, żeby nie kipiało.

Mam kilka takich pokrywek, niektóre są wygodne i bezpieczne, a niektóre się tak rozgrzewają pod wpływem gorąca, że trzeba je brać przez szmatkę. Gdyby nie one, chybabym się przepaliła na węgiel!

Jedna jest czerwona i pasuje do garnka, w którym się duszą wszystkie moje klęski. To jest właściwie stary sagan okopcony od dołu i niepasujący do nowoczesnej kuchni. Kiedyś błyszczał, bo mama Zosia po każdym gotowaniu starannie go szorowała i nacierała słoniną, ale ja nigdy nie byłam ani gospodarna, ani uważająca, więc u mnie ten sagan straszy matową, popękaną czernią.

Moje klęski są duże i małe, tłuste i chude, głośne i ciche jak zimowy las, w którym nie słychać ptaków, a każdy dźwięk głuszy miękki śnieg sfruwający z nieba niczym wielkie, białe motyle. Da się je powiększać i pomniejszać. Kiedy znajdą żywiciela i przyczepią się do niego, puchną, rosną, tyją jak pchły lub kleszcze, paskudne, swędzące, niebezpieczne i roznoszące po całym ciele choroby, odporne nawet na antybiotyki.

Część z nich sama na siebie sprowadziłam przez lekkomyślność, nieuwagę lub głupotę. Inne przyszły znienacka, krętymi drogami, nieproszone i na początku nierozpoznane. Te są najgorsze. Bolały podwójnie jak uderzenie, które miało być pieszczotą i którego się nie spodziewałam. Takie perkoczą na samym dnie, są twarde i żylaste, można je gotować i gotować, a i tak nie zmiękną, co więcej z biegiem lat upodabniają się do kamieni, na których można sobie tylko połamać zęby lub rozwalić żołądek.

Następna pokrywka leży na rondelku z sukcesami. Jest mała, ma na krawędziach odpryśniętą emalię, więc powinna być wyrzucona, ale jej kanarkowy kolor sprawia, że w kuchni robi się jaśniej i milej, więc ją oszczędzam, co nie jest trudne, bo jest rzadko używana.

Tych sukcesów mam tyle, co kot napłakał!

Jakieś nagrody za dobre sprawowanie i wyniki w nauce, dyplom dla najlepszej czytelniczki Biblioteki Miejskiej. Jakiś chłopak, który mówił, że się we mnie zakochał, ale to był sukces wątpliwy, bo to samo mówił innym dziewczynom. To, że żyję, a mogłam nie żyć, że się nie przestraszyłam, kiedy było naprawdę źle, chociaż właściwie boję się własnego cienia. I to, że w chwilach wielkiej samotności i desperacji pomyślałam: skoro jedna droga prowadzi donikąd, trzeba poszukać innej, a potem zebrać wszystkie siły i kuśtykając, podpierając się, upadając i podnosząc, iść dalej.

Miałam sześćdziesiąt pięć lat. Byłam poobijana jak po ciężkim wypadku drogowym, ale te siniaki, zadrapania, ledwo zasklepione blizny, szramy i przecięcia były pod skórą, w środku, niewidoczne, łatwe do ukrycia, dawały się znieczulić proszkiem przeciwbólowym albo dwoma, albo trzema. Po trzech robiło się znośnie, tylko serce biło nierówno, drętwiała ręka, a głowę ściskała ciężka obręcz. Myślałam, że już mnie nic nie czeka, że pozostało tylko trwanie gnuśne, nudnawe i szare.

Wtedy przyszła do mnie pierwsza królowa…

Jej i wszystkim następnym zawdzięczam, że nie zwariowałam, a raczej, że moje wariactwo tak się pięknie i mądrze objawiło (bo wariactwo może być mądre wbrew temu, co się o nim opowiada) w rozdwojeniu na dwa życia: to normalne, codzienne, kuchenne i tamto – królewskie, odświętne, po godzinach zwykłych zajęć, idące po śladach niezwykłych kobiet, o których kiedyś było głośno, a teraz jest cicho, jakby ich w ogóle nie było.

Tym pokrywkom ratującym mnie przed wyparowaniem albo spaleniem nadałam kształty i kolory, zaczęłam pod nie zaglądać z coraz mniejszym lękiem, że zobaczę coś, co mnie zawstydzi albo przerazi.

Podnosiłam coraz śmielej nawet zieloną, leżącą na garnku wspomnień.

Ta zieleń ma niezwykły odcień; nie jest ciemna ani jasna, ani szmaragdowa, ani trawiasta, ani miętowa, ani w kolorze pistacji czy malachitu. Nie ma w sobie żółci, więc nie przypomina limonki, ani patyny pokrywającej miedziane dachy lśniące w słońcu niebieskawym połyskiem. Nie jest oliwkowa ani zgniła, ani morska, nie smuci brązem, nie kusi wiosną, nie zachwyca urodą kiści winogron i miękkością majowej kitki modrzewia.

Ta zieleń ma w sobie wszystko!

Łatwo przechodzi w czerń i pięknie odbija od bieli. Jest zachwycająca w połączeniu z czerwienią i błękitem, wesoła przy żółci, poważna w zestawieniu z fioletem. Strojna w złotej kompozycji, figlarna w srebrnym splocie, uroczysta w perłowym melanżu. Zieleń do wszystkiego pasuje i niczego nie przytłacza, dlatego zieleń pomaga na zmęczenie i chorobę, i smutek, i zwątpienie, i nawet rozpacz. Zieleń jest żywa, łąkowa, liściasta i leśna; pachnie wiatrem, żywicą, poziomkami, macierzanką i miętą. Nie jest agresywna i nie pobudza do złości. Szumi jak ciepły, zielony wiatr albo kwitnące lipy oszałamiające swą wonią i zaglądające do okien łódzkiej kamienicy, gdzie się urodziłam i mieszkałam przez dwadzieścia siedem lat…

Ulica Inżynierska siedzi we mnie jak cierń.

Ci, którzy pamiętali tamtą Inżynierską, poodchodzili.

Są jak cienie przesuwające się za szybami wielkich okien, które tak trudno było myć, bo miały ze dwa i pół metra, były podwójne, ze szprosami przecinającymi szkło świecące w słońcu jak pawie oczka. Oprócz mnie nikt ich nie widzi, bo cienie bliskich nieobecnych można zobaczyć tylko sercem. Kiedy ja do nich dołączę, ulica Inżynierska z gazowymi latarniami, olbrzymimi lipami i topolami, na których mieszkały krzykliwe wrony i kawki, przestanie istnieć. Wydaje mi się, że powinnam ją utrwalić jak na fotografii; szare kwadratowe płyty chodnikowe, wysokie krawężniki, dom z wieżyczką stojący naprzeciwko mojego – białego, z dwiema oficynami i podwórkiem jak studnia. Bez niej nie byłoby mnie i mojego pisania, bo tam, na ulicy Inżynierskiej, w ubiegłym stuleciu i tysiącleciu wszystko się zaczęło właśnie od zieleni.

W wielkim pokoju obok czeczotkowego łóżka, na nocnym stoliku także ze złotej brzozy jasnym szmaragdem pulsowało oczko w wielkiej skrzyni radiowej zbudowanej z drewna i tkaniny przypominającej żakard albo grubą wełnę. Kiedy radio spało, oczko miało kolor ciemnego piwa, w którym czasami, od święta gustował tata Janek, bo na co dzień lubił piwo jasne.

Radio budziło się po przekręceniu okrągłej gałki i wtedy zaczynały się czary: oczko zaczynało migotać, zwężać się i rozszerzać, jakby było żywe i świadome tego, czego od niego się chce. Inną zielenią wibrowało na falach krótkich, inną na średnich, a jeszcze inną na długich. Wtedy nabierało głębi i falowało jak woda w zakolu rzecznym, nad którym tata Janek godzinami czatował na szczupaka z wędką wystruganą z leszczyny i uzbrojoną w spławik ze zwyczajnego korka.

Gdy się nie ruszało skalą, oczko w radiu nieruchomiało. Była w nim tajemnica i spokój, szczególnie gdy grała orkiestra Glenna Millera albo nadawali słuchowiska dla dzieci. Jednego z nich nie zapomniałam nigdy, bo wtedy, z radia patrzącego na mnie zieloną, kocią źrenicą, przyszła do mnie po raz pierwszy królowa Cecylia Renata.

Miałam może osiem, a może dziesięć lat. Mama Zosia pozwoliła mi nie pójść do szkoły, bo kasłałam i miałam gorączkę, więc leżałam w łóżku i słuchałam radia. Zielone oczko patrzyło za mnie na dalekie światy i opowiadało o krajobrazach, zapachach, ludziach i ich niezwykłych losach. Było moją lunetą, szkłem powiększającym i mikroskopem, chociaż wtedy jeszcze nie miałam styczności z żadnym z tych przedmiotów, a pomniejszanie oraz powiększanie odbywały się tylko w mojej wyobraźni.

Wystarczył głos mieszkający w radiu, żebym zobaczyła wszystko, o czym opowiadał. Minęło grubo ponad pół wieku, a ja pamiętam, jak mówiła królowa Cecylia Renata. Nie pamiętam, co mówiła, ale ten miękki, ciepły, łagodny sposób mówienia został we mnie do dzisiaj.

Nienawidzę krzyku, przesadnej artykulacji, ostrych dźwięków, pisku i warkotu. Cecylia Renata z tamtego radia nauczyła mnie umiaru w słownej komunikacji i przekonała, że wrzask jest pospolity i oznacza bezradność. Jeśli prawdą jest, że na początku było słowo, to musiało być ono wypowiadane pięknie, bo tylko tak można mówić o rzeczach i sprawach niezwykłych.

To jest kolejny dowód, że we mnie nic się z niczym nie składa, bo przecież wychowałam się na ulicy Inżynierskiej, a tam wszyscy sobie folgowali w chwilach emocjonalnego napięcia, rozładowując je grubym przekleństwem, hałasem i jazgotem. Ulica Inżynierska nie znała i nie lubiła ciszy.

Nieopodal była miejska rzeźnia, więc nawet nocą słyszało się rejwach, ryk i kwik dochodzący z ciężarówek wiozących świnie, krowy i oderwane od nich cielęta. Świdrował w uszach, zagłuszał plotkujące sąsiadki, ale nikomu nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie – ludzie mówili: może rzucą więcej mięsa, bo od wczoraj wożą i wożą, to jest nadzieja, że coś dadzą do sklepów. Daj Boże!

Ani Cecylia Renata, ani jej spokojny, miły głos nie pasowały do ulicy Inżynierskiej. W jej czynszowych kamienicach z podwórkami w kształcie studni rozpościerały się piersiaste i biodrzaste Helki, Marysie, Tereski, Józie, które od świtu do nocy wrzeszczały na mężów, kochanków, dzieci, teściowe, znajome i na ten cały świat, w którym trzeba było umieć wrzeszczeć, kłócić się i rozpychać łokciami, żeby nie zostać zgniecionym i zakrzyczanym.

Te królowe ulicy Inżynierskiej nosiły obcisłe sukienki z kretonu albo krempliny nieprzepuszczającej powietrza, lubiły nylonowe białe bluzki do czarnych lub granatowych spódnic, lubiły kolor bordo i buty na korkowym koturnie, nie używały dezodorantów i nie goliły nóg ani pach. Pachniały kwaśnym potem i wodą kolońską Biały bez albo Konwalia, albo Czerwone maki. Używały krwistych szminek, ale tylko od wielkiego dzwonu. Prawie każda miała trwałą ondulację wykonaną przez fryzjera z pobliskiej ulicy Radwańskiej. Jego zakład miał dużą wystawę, a na niej zdjęcia aktorek z „Przyjaciółki”, naklejone na biały karton. Do ciasnego, dusznego pokoiku wchodziło się po dwóch schodkach wyłożonych kamiennymi kaflami. Tam, za zgodą mamy Zosi umordowanej moimi prośbami, obcięłam swoje długie, grube, czarne warkocze, zostając z pospolitą, wystrzępioną „simoną” upodabniającą mnie do wszystkich dziewczynek z ulicy Inżynierskiej. Mój tata Janek za karę nie rozmawiał ze mną przez dwa tygodnie. Ale to całkiem inna historia…

Królowa Cecylia Renata odbijała się od Inżynierskiej jak słoneczny promień od zakurzonej szyby. Migotała, ślizgała się chybotliwie i drżąco, rozbijała na drobne iskierki i tak długo krążyła we mnie, aż została przez pół wieku, na razie tylko jako imię i znak nierozpoznanej niezwykłości, tajemnicy, tęsknoty i ciekawości. Kiedy ją wreszcie uchwyciłam, byłam bardzo daleko od ulicy Inżynierskiej i zastanawiałam się, jak dalej żyć, bo wszystko, co do tej pory wydawało mi się ważne, minęło, a nowe nie przychodziło, więc ta smutna Habsburżanka pomogła mi odnaleźć sens we wszystkim, co się wtedy ze mną działo.

Chyba każda z nas, kobiet, ma w pamięci takie chwile, gdy po pierwszym pocałunku, nocy miłosnej, sukcesie zawodowym, wielkiej zabawie albo przyjęciu mówi sobie: to wszystko? Naprawdę tylko tyle? Niemożliwe, żeby nie było nic więcej!

Tyle nadziei, marzeń, planów, oczekiwań, bicia serca i co? Już?! Tyle przygotowań, snów, wiary i jest, jak było, a nawet gorzej niż było, bo przedtem się przynajmniej miało nadzieję, a teraz już nie ma nic.

Smutek spełnienia jest gorzki. Pisali i mówili o nim artyści, filozofowie, uczeni, próbując dociec, czemu na dnie każdej radości czai się smutek, jak ziarnko piasku w muszli perłopława?

Czyżby prawdą było, że najwspanialsze jest, co się nie zdarzyło? Że warto czekać, a nie warto się doczekać, bo to, co jest, nigdy nie dorówna temu, co by być mogło, więc nawet starzec dotknięty niemocą chce żyć, żeby patrząc na horyzont wieczności, łudzić się, że kiedy tam dojdzie, wreszcie będzie szczęśliwy.

Dla mnie takim horyzontem było zdanie, które przyszło nie wiadomo skąd i przyczepiło się jak melodia gdzieś, kiedyś usłyszana i natrętna jak sierpniowa mucha: „marzec roku przestępnego 1644 jest zimny i wietrzny”. To zdanie krążyło, ginęło, wracało, cichło i odzywało się na nowo. Nie dało o sobie zapomnieć.

Dopiero później zobaczyłam królową Cecylię drepczącą w niewygodnych trzewikach po komnatach wileńskiego zamku. Była w wysokiej ciąży, chora, niespokojna i smutna. Chodziła od drzwi do okna z martwym dzieckiem w brzuchu, samotna i bezradna. Miała przed sobą jeszcze trzy dni życia. Postanowiłam, że będę przy niej do końca.

Powiedziałam: obudzę cię z wiecznego snu, postaram się, żebyś żyła i przypomniała o sobie nawet tym, którzy nie mają pojęcia, że istniałaś, bo żadne życie nie może minąć bez śladu, szczególnie życie królowej. Przez tyle lat byłam ci wierna, obiecuję, że cię nie skrzywdzę, nie ośmieszę i nie pomniejszę. Będziesz pierwsza w orszaku monarchiń, które spróbuję odszukać i pokazać światu. Obiecuję, że zrobię wszystko, żebyś przestała być cieniem, a stała się kobietą z krwi i kości. Zgoda?

Pamiętam mój lęk i zdumienie na widok niedużej książeczki pięknie wydanej i lśniącej biało-fioletową okładką. To była pierwsza królewska wizyta w moim małym, skromnym domu daleko od Łodzi i ulicy Inżynierskiej, ale Cecylia Renata nauczyła mnie, że klasa prawdziwej władczyni nie zależy od okoliczności, w których się znalazła, tak jak kobieta nie jest kobietą dlatego, że ma piersi i macicę, tylko dlatego, że jest w niej tęsknota za Pięknem, skłonność do czynienia Dobra, odwaga w szukaniu Prawdy i gotowość do kochania wbrew rozumowi, który mówi: zostaw to, uciekaj, bo jeszcze krok i przepadniesz…

Posadziłam ją na honorowym miejscu, choć już wiedziałam, że po niej przyjdą następne, piękniejsze, znaczniejsze, potężniejsze, lepiej sobie radzące, pewniejsze siebie i kolorowe. Była słaba, krwawiła z dróg rodnych, puchły jej nogi, ciasny gorset nie pozwalał swobodnie oddychać, a jednak zachowała bystrość umysłu i wdzięk białej stokrotki, już poplamionej rdzą śmierci, która kruszy i zwija wszystko, również płatki kwiatów.

To pierwsza Habsburżanka spośród moich królowych.

Wszystkie są do siebie podobne nie dlatego, że mają pełną dolną wargę, mocną brodę, jasną skórę i włosy o płowym odcieniu. Jest w nich inna zgodność, czyli mocny charakter tak ukształtowany na rodzimych dworach, aby dały radę ze wszystkim, co im przyjdzie przeżyć i aby pamiętały, że w języku królowej najważniejsze są dwa słowa: obowiązek i dobro dynastii.

I Cecylię Renatę, i wszystkie inne pytałam: czy nie miały dosyć? Nie rozumiały, o co mi chodzi. Nawet delikatna jak pierwiosnek Eleonora Wiśniowiecka kryjąca w sercu rozpacz po stracie wielkiej i jedynej miłości nie okazała cienia żalu czy pretensji do losu. Również młodziutka, dobra i czuła Elżbieta wepchnięta do łoża Zygmunta Augusta i upokarzana na różne sposoby tylko dlatego, że nie była tą, której małżonek pragnął, nieśmiała, czarująca, prześliczna i nierozumiejąca, za co ją to wszystko spotyka, dręczona przez ludzi i własne ciało, nad którym nie umiała zapanować, nawet ona wiedziała, że jest tylko figurą na królewskiej szachownicy i że tam stanie, gdzie ją przesuną mistrzowie rozgrywający kolejną partię.

Elżbieta Jagiellonowa kojarzyła mi się z białym bzem. Pachniała słodko i trumiennie, miała jasne warkocze, błękitne oczy, małe piersi i wdzięk nieporadnego pisklęcia. Zerwana z rodzinnego krzewu szybko zwiędła i choć na baldachu pozostały jeszcze inne kwiatki, ona wsiąkła w ziemię jak kropla rosy, albo wszystko, co jak mówił poeta „poterane jest gniewami ludzi”2.

Wiele razy wyobrażałam sobie jej ubraną w poważną czerń, szczuplutką, schowaną w komnatach krakowskiego lub wileńskiego zamku postać. Musiała się bać bezwzględnej złośliwości teściowej, obojętności zniecierpliwionego nią męża, niechętnych dworzan, wreszcie – kolejnego ataku epilepsji wykręcającego ciało i otwierającego w nim wszystko co sekretne tak, że potem trzeba było z siebie, bielizny, pościeli, dywanów spierać śluz, mocz i kał.

Tych napadów było po kilkanaście na dobę. Jeden się ledwo kończył, a już nastawał drugi, piąty, siódmy, jedenasty… Po wszystkim leżała bez życia i świadomości, pewnie tylko z jedną myślą kołaczącą się w głowie: a co będzie, jak król małżonek właśnie teraz zechce wezwać mnie do siebie albo przyjść tutaj? Jeśli zobaczy mnie spoconą, brudną i całą w sinych wybroczynach? Poczuje smród gówna i wymiocin, porówna mnie z tamtą, którą miłuje i której pragnie, pachnącą, miękką, słodką i przylepną? Co wtedy będzie?

Pisząc o Elżbiecie Jagiellonowej, myślałam, że kobiety świetnie znają takie lęki.

Wiele razy te, których choroba pozbawiła piersi, macicy albo możliwości normalnego wydalania, zamiast myśleć o sobie, martwiły się, co ich mężczyzna powie na okaleczone ciało, czy ich nie odrzuci, nie pokaże wstrętu, nie odejdzie do innej?

Biedna Elżbieta! Ciekawe, czy pocieszyłaby ją wiadomość, że całkiem niedługo jej rywalka Barbara doświadczy tego, czego ona się tak lękała?

Że będzie gniła za życia i tak cuchnęła, że najwierniejsi służący nie dadzą rady jej pielęgnować bez wstrętu, że patrząc w zwierciadło, zamiast zachwycającej twarzy młodej piękności zobaczy uróżowanego i upudrowanego trupa? I, że mimo wszystko, nawet wtedy pokona ją, cesarską córkę i bratanicę Karola Wielkiego, bo mężczyzna, którego kochała i poślubiła, nie odejdzie na krok od łoża Barbary, widząc w tym ludzkim strzępie swą największą i jedyną miłość.

Może lepiej, że Isabetha Habsburżanka o tym się nie dowie za życia, bo kiedy się już spotka z kochanką swego męża w Wieczności, jednej i drugiej będzie wszystko jedno – pisałam, próbując je pogodzić i zjednać we wspólnym, kobiecym losie.

Kiedy przychodziły do mnie, prosiłam, aby Elżbieta usiadła obok Cecylii Renaty, tak ustawiając jej krzesło, aby mogła się trochę schować, bo sama wiem, jak to jest, gdy musi się być na widoku, wcale tego nie pragnąc.

Wyobrażałam sobie, że razem pomieszczą się dwie siostry i jednocześnie żony Zygmunta III Wazy, Anndl i Konstancja, a obok przycupnie Elizabeth von Habsburg, czyli Matka Królów, jak zwykle narzekająca na chłód i przeciągi. Musi mieć kiepskie krążenie krwi, bo marzną jej palce misternie haftujące złoty ornat – myślałam. – Mówi, że są jak patyki i nie mogą utrzymać igły, ale to tylko takie gadanie, bo gruby, sztywny materiał pokrywa się coraz nowymi kwiatami, roślinami i kłosami zbóż, umieszczonymi w skomplikowanych ornamentach.

Patrzyłam, jak