TajemniceParyża - Eugene Sue - ebook

TajemniceParyża ebook

Eugène Sue

4,0

Opis

 

Tajemnice Paryża stały się po wydaniu niebywałym sukcesem, a autor dzięki tej powieści osiągnął ogromną sławę. Na temat powieści wypowiadali się: George Sand, H. Balzac, Victor Hugo.

 

Żywa, wielowątkowa akcja, dramatyczność i sensacyjność wydarzeń, tajemniczość głównego bohatera – wszystko to sprawia, że powieść czytamy jednym tchem. Ale jest w niej coś więcej: wiara w tkwiące w każdym człowieku dobro i przekonanie, że ono właśnie zwycięży, a tego ciągle potrzebujemy.

 

Powieścią tą zaczytywał się Leopold Tyrmand i niewątpliwie wpłynęła ona na kształt jego najsłynniejszej powieści: Zły.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 663

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
0
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kikii98

Dobrze spędzony czas

Kolejna historia, która doczekała się wznowienia czyli „Tajemnice Paryża”. Kojarzycie? A może już czytaliście? Wielki Książę Gerolstein pod przebraniem robotnika przymierza ulice Paryża wchodząc w interakcje z najuboższymi mieszkańcami miasta. Wtapia się w margines społeczeństwa poszukując swojej zaginionej córki. Jednak to tylko tak w skrócie ponieważ całość jest o wiele bardziej rozbudowana. Pojawia się wiele pobocznych wątków w, których Rudolf (czyli wyżej wspomniany książę) odgrywa mniejszą bądź większą rolę wyciągając kogoś z opresji. Czytelnik ma możliwość poznania również przeszłość mężczyzny, co nadaje powieści dodatkowego klimatu. Nie ukrywam, że niektóre wydarzenia były dla mnie zbyt dużym zbiegiem okoliczności, ale jednak patrząc na to z drugiej strony troszkę to ułatwiało odnalezienie się w i tak już z deka zagmatwanej fabule. „Tajemnice Paryża” to bardzo klimatyczna, wielowątkowa i szczegółowa historia, która wymaga całkowitego skupienia, aby nie pogubić się w rozgry...
00

Popularność




TOM I

I

Wstęp

Wieczorem 13 grudnia 1834 roku atletyczny mężczyzna, odziany w podartą bluzę, przeszedł most Pont-au-change w Paryżu i zagłębił się w labiryncie wąskich, krętych i ciemnych uliczek dzielnicy Cité. Porywisty wiatr hulał w ponurych zaułkach, chwiejne światło ulicznych latarni odbijało się w strumyku czarnej wody płynącej środkiem chodnika. Domy miały kolor błota, potłuczone szyby w nielicznych oknach, ciemne sienie i strome schody. Parter tych ruder zajmowały sklepiki węglarzy i garkuchnie.

Dziesiąta biła na zegarze. Pod sklepionymi przysionkami, ciemnymi jak jaskinie, przysiadło kilka kobiet. Niektóre śpiewały półgłosem. Mężczyzna musiał znać jedną z nich, bo nagle schwycił ją za rękę. Cofnęła się z przestrachem.

– Dobry wieczór, Szurynerze.

– Gualezo! – rzekł mężczyzna. – Idź, kup mi wódki albo zobaczysz, jak z tobą potańcuję.

– Nie mam pieniędzy – odpowiedziała kobieta, cała drżąc.

– Szynkarka ci skredytuje!

– Nie zechce i tak jestem jej sporo winna…

– Śmiesz jeszcze gadać?! – zawołał Szuryner i wściekły rzucił się w pogoń za dziewczyną.

– Nie zbliżaj się do mnie – powiedziała śmiało – bo ci oczy wyłupię. Nic ci nie zrobiłam, czemu mnie chcesz bić?

– Zaraz ci powiem! – zawołał bandyta. – A! Mam cię! Teraz potańcujesz!

– Ty sam potańcujesz! – odezwał się jakiś męski głos.

– Kto tam? To ty, Czerwony Janku?

– Nie jestem Czerwonym Jankiem – rzekł nieznajomy.

– Dobrze, nie jesteś z naszych, spróbujmy się! – zawołał Szuryner; w tejże chwili miękka, wypieszczona dłoń schwyciła go za gardło tak silnie, iż zdawało się, że cienka skóra okrywa muskuły stalowe.

Dziewczyna, uciekłszy w głąb sieni, rzekła do nieznajomego obrońcy:

– Dziękuję panu, żeś ujął się za mną… Szuryner chciał mnie zbić. Teraz mnie już nie dostanie; strzeż się go… To znany nożowiec!

– I ja także chwat, z którym niełatwa sprawa – odpowiedział nieznajomy.

Wszystko umilkło; przez kilka sekund wśród wycia wiatru i plusku deszczu słychać było tylko gwałtowne szamotanie się walczących. Nieznajomy wyciągnął Szurynera aż na ulicę; podstawił mu nogę i przewrócił go, a gdy tamten znowu się porwał, obrońca Gualezy zaczął mu bębnić pięściami po głowie; uderzenia spadały gęsto jak grad. Nareszcie Szuryner, ogłuszony, padł na bruk.

– Nie dobijaj go, miej litość – rzekła Gualeza, która podczas tej bitki wyszła na próg domu. – Lecz kim pan jesteś? Prócz Bakałarza nikt nie jest silniejszy od Szurynera…

Nieznajomy zamiast odpowiedzieć, słuchał uważnie głosu mówiącej; nigdy tony srebrzystsze nie głaskały mu ucha; chciał dojrzeć rysy twarzy, ale noc była zbyt ciemna, a światło latarni zbyt słabe.

Tymczasem Szuryner, poleżawszy kilka minut bez ruchu, wyciągnął ręce, przygiął nogi, a wreszcie usiadł.

– Strzeż się! – zawołała Gualeza, uciekając znowu do sieni i ciąg­nąc nieznajomego za sobą.

– Bądź spokojna, jeśli mu mało, posłużę czymś więcej.

Bandyta dosłyszał.

– Zbiłeś mnie na kwaśne jabłko, na dziś mam dosyć; kiedy indziej, to nie mówię…

– Co! Czyś niezadowolony? – zawołał groźnie nieznajomy.

– Nie! Jesteś chwat – rzekł bandyta ponuro. – Dałeś mi dobrą lekcję, a wyjąwszy Bakałarza, nikt dotąd nie pochwalił się, że mnie zwalił z nóg…

– Dobrze, cóż z tego?

– Co z tego? Znalazłem mistrza. A i ty swego znajdziesz prędzej czy później. To tylko pewne, że teraz, kiedy zwyciężyłeś Szurynera, możesz robić w Cité, co ci się spodoba; wszystkie dziewki będą twoimi niewolnicami; szynkarze nie odważą się odmówić ci kredytu… kto ty jesteś?

– Chodź ze mną na kieliszek – rzekł nieznajomy – a poznasz mnie.

– Dobrze!… Uznaję w tobie mistrza… tęgo wywijasz pięściami… jak mi to leciało na łeb!… To wcale nowa sztuka… musisz mnie jej nauczyć…

– Zacznę na nowo, skoro zechcesz…

– Nie! Jeszcze jestem odurzony… ale czy ty znasz Czerwonego Janka, że stałeś w sieni jego domu?

– Czerwonego Janka? – zdziwił się nieznajomy. – Mieszka w tym domu?

– Nie inaczej, człowieku, Janek ma swoje powody, żeby nie lubić sąsiadów.

– Tym lepiej dla niego – odpowiedział nieznajomy. – Nie znam żadnego Czerwonego Janka! Deszcz padał, wszedłem więc na chwilę do sieni, żeby nie zmoknąć… ty chciałeś zbić dziewczynę, tymczasem ja cię wybiłem… i tyle tego.

– Ano dobrze; zresztą twoje sprawy mnie nie obchodzą; nie wszyscy, co mają interes do Czerwonego Janka, trąbią o tym… – A zwracając się do Gualezy, dodał: – Daję słowo, dobra z ciebie dziewczyna! Nie chciałem ci zrobić nic złego, ale to ładnie, żeś tego szaleńca nie podszczuwała na mnie, kiedy mu ustąpiłem… Pójdziesz pić z nami! On płaci! A gdybyśmy tak, mój panie – rzekł znowu do nieznajomego – zamiast iść na wódkę, poszli co zjeść?

– Zgoda. Idziesz z nami, Gualezo? – rzekł nieznajomy.

– Dziękuję, po tej waszej bójce mdło mi się robi. Nie chcę już jeść…

– Zachce ci się, „Pod Białym Królikiem” kuchnia wyśmienita.

I wszyscy troje w najlepszej zgodzie poszli do garkuchni.

Podczas gdy nieznajomy walczył z Szurynerem, jakiś węglarz olbrzymiego wzrostu, ukryty w innej sieni, przypatrywał się niespokojnie kolejom bitwy. Bandyta i Gualeza już przestąpili próg garkuchni, a nieznajomy miał właśnie wchodzić, gdy węglarz zbliżył się i szepnął:

– Książę… błagam, miej się na ostrożności!…

Nieznajomy wzruszył ramionami i wszedł. Węglarz stanął pod drzwiami garkuchni, nadstawił pilnie ucha i zaglądał niekiedy przez mały otwór, znajdujący się w grubej powłoce wapna i kredy, którą szyby jaskiń łotrowskich zawsze są zamalowane.

II

Garkuchnia

Dom, w którym mieści się garkuchnia „Pod Białym Królikiem”, ma dwa okna z frontu; garkuchnia znajduje się na dole. Jest to zadymiona, brudna izba; po obu jej stronach sześć stołów i tyleż ławek przymocowanych do muru. Gospodyni ma trzy rzemiosła: wynajmuje mieszkania na noc, trzyma szynk i wypożycza suknie nierządnicom. Gospodyni ta, lat czterdziestu, otyła, czerwona, siedzi za długim stołem, na którym pełno kwaterek z cyny, a za nią na półkach stoją flaszki z wódką.

Dwaj ludzie ponurego wejrzenia, odziani prawie w łachmany, ledwie tykali wina, co przed nimi stało i rozmawiali z widocznym niepokojem. Jeden – blady, szpakowaty – nasuwał często na oczy starą czapkę, a lewą rękę ciągle trzymał ukrytą. Przy innym stole siedział chłopak szesnastoletni, o twarzy zapadłej i przygasłym wzroku; długie, czarne włosy spadały mu na szyję; palił tytoń z glinianej fajki, wyciągnął nogi na ławę i to buchał dymem, to popijał sporą miarkę wódki. Reszta gości niczym się nie wyróżniała: twarze dzikie albo rozbestwione, wesołość grubiańska albo rozpustna, milczenie ponure albo głupkowate.

Weszli Szuryner i Gualeza wraz z nieznajomym.

Szuryner – wysokiego wzrostu, atletycznej budowy – miał twarz spaloną słońcem i ognistorude bokobrody. Rysy jego wyrażały zwierzęcą zuchwałość. Za całą odzież nosił wyszarzałą niebieską bluzę i spodnie, których pierwotną barwę zaledwie można było rozeznać pod grubą warstwą błota.

Gualeza miała lat szesnaście. Jej czyste czoło wznosiło się nad owalną twarzą, rozjaśnioną niebieskimi oczami o długich rzęsach. Purpurowe usta, zgrabny nos i cudne, jasne włosy nadawały jej rysom wyraz niemal anielski. Na głowie miała bawełnianą chustkę, na szyi sznur korali. Głos Gualezy, słodki, harmonijny, był tak zachwycający, że motłoch zbrodniarzy i nierządnic prosił ją często, żeby śpiewała, i dał jej przezwisko Gualezy śpiewaczki.

Nieznany obrońca dziewczyny (nazwiemy go Rudolfem) miał lat około trzydziestu. Jego postać, zwinna, proporcjonalna, nie zapowia­dała nadzwyczajnej siły, jaką okazał w walce. Blada cera, oczy jakby roztargnione, ironiczny uśmiech zdradzały człowieka przesyconego rozkoszami życia. A jednak swą wypieszczoną ręką Rudolf przed chwilą powalił na ziemię najsilniejszego bandytę Cité. Zmarszczki na czole Rudolfa znamionowały człowieka głęboko myślącego. W zadumanym oku niekiedy przebłyskiwała słodycz, litość, innym razem surowość, złośliwość, wzgarda i okrucieństwo. Z taką łatwością zaś naśladował zachowanie bywalców garkuchni, że z pozoru nic – prócz rąk białych i miękkich – nie odróżniało go od reszty gości.

Wszedłszy do garkuchni, Szuryner, kładąc dłoń szeroką i włochatą na ramieniu Rudolfa, zawołał:

– Cześć zwycięzcy Szurynera!… Tak jest, przyjaciele, ten chłopak mnie pokonał… Mówię to dla amatorów, którzy życzą sobie mieć połamane żebra albo rozbity łeb, nie wyłączając Bakałarza, który tym razem znajdzie swego mistrza…

Na te słowa gospodyni i wszyscy obecni spojrzeli na Rudolfa z uszanowaniem i obawą. Gospodyni, uśmiechając się do niego, wstała, by zapytać, co rozkaże podać.

Jeden z dwóch gości, o których wspomnieliśmy, schylił się do gospodyni i zapytał ochrypłym głosem:

– Czy był tu Bakałarz?

– Nie – odpowiedziała.

– A wczoraj?

– Był. Czemu pytasz o niego?

– Bo dziś wieczór mieliśmy się zejść. Mamy interesy.

– Śliczne to muszą być interesy, zbóje!…

– Zbóje! – powtórzył bandyta rozjątrzony. – Z nich żyjesz!

– Ejże! Będziesz ty cicho? – zawołała gospodyni, podnosząc butelkę, którą trzymała w ręku, a mężczyzna mrucząc, siadł znowu na miejscu. – Czym każecie sobie służyć? – spytała uprzejmie Rudolfa.

– Spytajcie Szurynera, matko; on zaprasza, ja płacę… No, cóż chcesz na wieczerzę, hultaju?

– Dwie butelki wina, trzy kromki chleba i porcję mięsa – rzekł Szuryner. – A ty, Gualezo, będziesz jeść?

– Nie… nie jestem głodna.

– Ależ, dziewczyno, spojrzyjże w oczy memu zwycięzcy – zawołał Szuryner, śmiejąc się na całe gardło. – Boisz się patrzeć na niego?

Gualeza w milczeniu spuściła oczy. Gospodyni przyniosła wieczerzę, która wprawiła w zachwyt Szurynera; jadł zawzięcie. Tak upłynęło kilka chwil, gdy wszedł nowy gość, raczej stary niż młody, żwawy, silny. Spojrzano tylko na niego i nikt już nań nie zważał. Wszyscy wiedzieli, kto to jest. Bandyci wnet poznali swego. Nowo przybyły siadł tak, żeby sam nie widziany, mógł śledzić ruchy dwóch mężczyzn, z których jeden dowiadywał się o Bakałarza.

Rozmowy ciągnęły się dalej. Szuryner z szacunkiem odnosił się do Rudolfa.

– Słowo daję – rzekł – choć mnie tęgo przetrzepałeś, rad jednak jestem, że cię spotkałem. Chciałbym widzieć, jak weźmiesz się za łeb z Bakałarzem. On mnie zawsze bił.

– Myślisz, że dla twojej zabawy rzucę się na niego jak brytan?

– Bynajmniej, ale on skoczy do ciebie, gdy mu powiedzą, że jesteś silniejszy od niego.

– Mam dość drobnych, aby i jemu jeszcze zapłacić – rzekł Rudolf niedbale; potem dodał: – Ależ pogoda, psa szkoda wygnać z domu! Trzeba by kazać dać wódki, pilibyśmy, a Gualeza może by nam zaśpiewała.

– Zgoda – rzekł Szuryner.

– I powiemy sobie, kim jesteśmy – dodał Rudolf.

Szuryner wstał, przyłożył lewą rękę do czapki i powiedział:

– Albinos, inaczej zwany Szurynerem, niegdyś więzień na galerach za morderstwo, dziś uwolniony, zimą marznie w wodzie, latem piecze się na słońcu; oto moje życie. A ty – dodał – mój panie? Pierwszy raz widzimy cię tutaj… Musisz mieć jakieś rzemiosło?

– Robię malowidła na wachlarzach i nazywam się Rudolf.

– Malarz! – zawołał Szuryner. – A więc dlatego masz takie białe ręce. Ale czemu chodzisz do takiej nory jak ta, gdzie bywają złodzieje, zbóje i galernicy?

– Przychodzę tu, bo lubię się bawić.

– Hm! Hm! – bąknął Szuryner. – Wiesz co, zdaje się, że mi nie ufasz, i nie mam ci tego za złe. Żebyś mnie poznał, opowiem ci moje życie. Ale ty zacznij naprzód, mój panie.

– Malarz to ładne rzemiosło – rzekła Gualeza.

– Wiele też na dzień zarabiacie? – spytał Szuryner.

– Kiedy się postaram – odparł Rudolf – mogę zarobić cztery franki, czasem pięć, ale to latem, bo dni dłuższe.

– A często wałęsasz się, paniczu?

– Hm! Dopóki mam grosz w kieszeni. Za nocleg płacę sześć sous, tytoń kosztuje mnie na dzień cztery sous, to dziesięć, śniadanie cztery, to czternaście, obiad piętnaście sous, więc co dzień wydaję około półtora franka. Nie potrzebuję pracować cały tydzień, resztę czasu bawię się.

– A twoi rodzice? – rzekła Gualeza.

– Umarli na cholerę.

– U kogóż pracujesz, kim jest twój majster?

– Nazywa się Borel, głupi gbur, złodziej i skąpiec, wolałby dać sobie oko wybić, niż człowiekowi płacić za robotę. Niechaj przepadnie! Byłem u niego na nauce od piętnastego roku. Od spisu wojskowego jestem wolny; mieszkam przy ulicy Juiverie na czwartym piętrze od frontu, nazywam się Rudolf. Oto i moja historia.

III

Historia Gualezy

– Teraz ty gadaj, Gualezo – rzekł Szuryner.

– Kim są twoi rodzice? – spytał Rudolf.

– Nie znam ich; urodziłam się, jak to mówią, pod kapuścianym liściem.

– W takim razie, Gualezo – zawołał Szuryner – jesteśmy krewnymi, bo i ja nie wiem, skąd się wziąłem.

– A kto cię wychował? – przerwał Rudolf.

– Nie wiem… Odkąd pamiętam, byłam przy starej, jednookiej babie; nazywali ją Puchaczką; miała nos zakrzywiony jak hak, oko zielone, okrągłe. Wieczorem sprzedawałam cukier, a prawdę mówiąc, żebrałam… Kiedy, wracając, nie przyniosłam najmniej dziesięciu sous, dostawałam szturchańce zamiast wieczerzy.

– A pewna jesteś, że to nie twoja matka? – spytał Rudolf.

– Najpewniejsza, bo mi Puchaczka dość często wymawiała, że jestem sierota bez ojca i matki.

– I zawsze tak byłaś bita? – spytał Szuryner.

– Zawsze dostawałam szklankę wody, kawałek suchego chleba i kładłam się na całą noc marznąć w starym sienniku, w którym Puchaczka zrobiła dziurę, żebym weń mogła wleźć. Nazajutrz dostawałam takie samo śniadanie i szłam za miasto do Montfaucon zbierać robaki do wędek, bo Puchaczka sprzedawała na moście wędki.

– Mimo to urosłaś prosta jak trzcina, dziewczyno; nie masz się co skarżyć. Od tej chudej strawy jesteś taka cienka i zgrabna – przerwał Szuryner, buchając dymem z fajki. – Ale cóż ci to, bracie… panie Rudolfie? Czegoś posępny?… czy dlatego, że ta dziewczyna użyła biedy?… Nam wszystkim nie lepiej było.

– O! Ręczę, że nie wycierpiałeś tyle co ja, Szurynerze.

– Ależ, dziewczyno, w porównaniu ze mną miałaś się jak hrabina. Przynajmniej gdyś była mała, spałaś na słomie i jadłaś chleb… Ja, kiedy mi szczęście służyło, sypiałem w piecach w Clichy, gdzie wypalają wapno; jadłem liście kapusty, a głód mnie ścinał z nóg.

– Mężczyzna ma więcej siły – odparła Gualeza – ale biedna dziewczyna… Stałam na moście z moim cukrem i płakałam z głodu i zimna. Litowali się przechodzący, wyżebrałam czasem piętnaście sous, ale i to mi na dobre nie szło, bo Puchaczka widząc, że im więcej płaczę, tym więcej zbiorę, umyśliła bić mnie zawsze, nim postawi na moście.

– Niezły koncept!

– A pewnie, Szurynerze. Ale ja wreszcie przyzwyczaiłam się do bicia. Śmiałam się więc, zamiast płakać, śpiewałam… chociaż mi się nie chciało śpiewać. Jednego dnia ulicznicy zabrali mi koszyk. Stara wybiła mnie i nie dała chleba. Wieczorem zaczęła mi wyrywać włosy na skroni – tam najwięcej boli…

– Bodaj ją piorun trzasł! To za wiele! – krzyknął bandyta, uderzając pięścią w stół.

Rudolf spojrzał zdziwiony na Szurynera; zastanowił go ślad uczucia w takim człowieku. Dziewczyna mówiła dalej:

– Powiedziałam wam tedy, że Puchaczka dręczyła mnie, żebym płakała; to mnie rozjątrzyło; na złość jej śmiałam się, idąc na most z koszykiem cukru. Od pół roku nosiłam ten cukier i nigdy nie skosztowałam, ale tego wieczora, z głodu i żeby dokuczyć babie, wzięłam laskę cukru i zjadłam.

– Świetnie! – zawołał Szuryner.

– Puchaczka widząc, co się dzieje, grozi mi pięścią z daleka, bo nie mogła odejść od straganu. Ja myślę sobie: więcej mnie nie wybije za trzy laski cukru niż za jedną… pokazuję jej cukier i w jej oczach go zjadam.

– Wybornie! – wołał Szuryner. – Lecz Puchaczka musiała z ciebie żywcem złupić skórę.

– Zgarnąwszy stragan, przyszła do mnie, myślałam, że padnę na miejscu, tak się bałam. Przyszedłszy do domu, Puchaczka zamknęła drzwi na klucz; padłam przed nią na kolana, błagając o przebaczenie, a ona nic nie odpowiada. Wtem chwyciła obcęgi…

– Obcęgi? – zawołał Szuryner. – Na co?

– Żeby mi wyrwać ząb.

Szuryner zaklął.

– Co ci jest? – spytała Gualeza.

– Co mi jest?… Toć bym tę jednooką wiedźmę zabił, gdyby mi wpadła w ręce. – I oko bandyty nabiegło krwią.

– I wyrwała ci ząb, biedna dziewczyno, ta niegodziwa baba? – zapytał Rudolf.

– A jakże!… I to nie od pierwszego razu! Mój Boże, jakże mnie męczyła! Dobyła mi ten ząb, mówiąc przy tym: „Odtąd co dzień wyrwę ci po jednym, a kiedy już zostaniesz bez zębów, wrzucę cię do wody”.

– Przeklęta baba! – zawołał Szuryner.

– A czy dzisiaj znać co jeszcze? – odparła Gualeza i uśmiechając się, ukazała dwa rzędy zębów, równych i białych jak perły.

– Co potem zrobiłaś? – spytał Szuryner.

– Prawdę mówiąc, przebrała się miarka. Nazajutrz uciekłam. Szłam cały dzień, błąkając się po ulicach. Nocą wlazłam do składu drzewa, pod stos kory. Głód mi dokuczał, próbowałam jeść trociny, ale nie dałam rady. Tam mnie następnego dnia znaleźli i odprowadzili na policję. Badali mnie, sądzili i jako włóczęgę skazali na siedzenie w domu poprawczym do lat szesnastu. Podziękowałam sędziom za ich łaskę, bo przecież w więzieniu dawali mi jeść. Nadto w więzieniu nauczyłam się szyć. Ale wolałam śpiewać, niż pracować; kiedy śpiewałam, zdawało mi się, że jestem wolna.

– Prawdziwie urodziłaś się słowikiem – zauważył Rudolf.

– Gdy skończyłam szesnaście lat, wypuszczono mnie z więzienia. Ledwie wyszłam na ulicę, zaczepiła mnie gospodyni tego szynku i jeszcze kilka staruch. „Mój aniołku”, mówią do mnie, „czy chcesz mieszkać u nas? Damy ci piękne suknie, a nic nie będziesz robić, tylko się bawić”. Kto osiem lat wysiedział, ten wie, jak to ma rozumieć. Ani ich chciałam słuchać. Myślę sobie: „Mam zarobionych trzysta franków, umiem szyć, robota się znajdzie, gdy nie stanie pieniędzy”. Chętka do zabaw mnie zgubiła… ale nie było nikogo, kto by mi dał dobrą radę… Nakupiłam kwiatów na cały pokój; tak lubię kwiaty! Potem ładną suknię, jeździłam na spacer…

– Z kochankiem? – spytał Szuryner.

– Gdzie tam! Chciałam być panią siebie. Za towarzyszkę do zabaw brałam dziewczynę, co była razem ze mną w więzieniu; to dobra dziewczyna, nazywa się Rigoletta.

– Rigoletta? – przerwał Szuryner. – Nie znam jej.

– O, wierzę, to uczciwa szwaczka, zarabia dwadzieścia pięć sous dziennie, ma własne małe gospodarstwo… Cóż powiem? Tak długo marnowałam pieniądze, aż mi zostało tylko pięćdziesiąt franków. I wtedy właśnie dowiedziałam się, że moja praczka nie ma nawet czym zapłacić za łóżko, że zległa w piwnicy i leży na słomie, nie mając czym okryć ani siebie, ani swojej kruszyny. Pobiegłam do domu, zabrałam wszystką bieliznę, jaką miałam, zaniosłam jej i czuwałam przy niej, aż znowu mogła się podnieść. Pomagałam jej pieniędzmi, wyzdrowiała. Teraz ma z czego żyć, ale nigdy nie chce mi powiedzieć, co jestem jej winna za pranie. Widzę, że chce mi się w ten sposób uiścić z długu. Jeśli tak dalej będzie, muszę sobie znaleźć inną praczkę.

– A gdy ci zabrakło pieniędzy?… – spytał Rudolf.

– Ha, wtedy szukałam roboty. Umiem bardzo dobrze szyć, szczerze chciałam pracować, poszłam śmiało do magazynu bielizny. Powiedziałam, że przed dwoma miesiącami wyszłam z więzienia i że chciałabym dostać pracę. Za całą odpowiedź pokazano mi drzwi. Wracałam do domu smutna, spotkałam tutejszą gospodynię… wzięła mnie ze sobą… opiła wódką… i tak rzeczy poszły!

– Rozumiem – rzekł Szuryner. – To się nazywa zupełna spowiedź.

– Zdaje się, że żałujesz, iż opowiedziałaś swoje życie? – zapytał Rudolf.

– Bądź co bądź miło jest być uczciwą – odparła Gualeza z westchnieniem.

– Uczciwą!… – zawołał bandyta, śmiejąc się. – A po co? Żeby czcić ojca i matkę, których nie znałaś nigdy?

Na twarzy dziewczyny malowało się głębokie zadumanie.

– Słuchaj – rzekła – że ojciec albo matka rzucili mnie na ulicy jak szczenię, nie mam im tego za złe; pewnie sami nie mieli z czego żyć. Ale są ludzie szczęśliwsi ode mnie.

– Od ciebie? Jesteś śliczna, nie masz siedemnastu lat, śpiewasz jak słowik, wszyscy cię lubią – i użalasz się. A cóż dopiero, gdy będziesz stara jak ta szynkarka?

– O, ja tak długo nie pożyję, umrę młodo; już kaszlę.

– Czy często przychodzą ci takie myśli, Gualezo? – spytał Rudolf.

– Czasem, może pan to lepiej zrozumie od niego. Kiedy widzę, jak mleczarka z wózkiem wraca na wieś, jakże jej zazdroszczę! Ja idę sama do ciemnej izby, gdzie nawet słońce nie zajrzy.

– Bądź więc uczciwa!

– Uczciwa, mój Boże! A jakim sposobem? Za co? Suknie, które mam na sobie, należą do gospodyni, winna jestem jej za mieszkanie i za stół… nie mogę ruszyć się z miejsca. Kazałaby mnie przytrzymać. Daj pić, Szurynerze – wtrąciła żywo, podsuwając szklankę – nie, nie wina, daj wódki, to mocniejsze. – A wypiwszy z widocznym obrzydzeniem, dodała: – Szkoda, że wódka ma tak paskudny smak.

Rudolf słuchał tej przerażającej opowieści ze wzrastającym zajęciem. Nędza, brak opieki i doświadczenia zgubiły nieszczęsną dziewczynę, którą w szesnastym roku życia los rzucił samotnie w ogrom Paryża. Mimo woli Rudolf pomyślał o ukochanym dziecku, które stracił… córeczka… umarła, mając sześć lat… teraz miałaby szesnaście jak Gualeza. Wspomnienie to pogłębiało jeszcze jego współczucie dla skrzywdzonej sieroty.

IV

Historia Szurynera

Czytelnik nie zapomniał dwóch gości, których bacznie obserwował trzeci, później przybyły. (Jeden z nich ciągle chował lewą rękę i kilkakroć dopytywał się, czy Bakałarza nie było dziś w garkuchni). Podczas opowiadania Gualezy, którego słyszeć nie mogli, niepokój ich wzrastał. Człowiek, co ich śledził, porównawszy ich wygląd ze wskazówkami, jakie miał zapisane na małej karteczce, wstał i rzekł do gospodyni:

– Słuchajcie, matko, zaraz wrócę; pilnujcie mojej butelki i talerza.

– Bądź spokojny, jeśli butelka próżna, a na talerzu nic nie ma, nikt ich nie dotknie.

Gdy człowiek ten wychodził, Rudolf spostrzegł na ulicy węglarza o olbrzymim wzroście. Nim drzwi się zamknęły, Rudolf miał czas okazać gestem, jak dalece jest mu przykry ten rodzaj opiekuńczego dozoru; węglarz jednak, nie zważając na to, nie oddalił się od gospody.

Gualeza, chociaż nieco odurzona wódką, nie odzyskała wesołości; oparta o ścianę, ze spuszczoną głową, pogrążyła się w czarnych myślach.

Szuryner, przeciwnie, był w najlepszym humorze. Sam spożył całą wieczerzę; wino i wódka rozwiązały mu język. Dzika otwartość, z którą się przyznał, że zabił człowieka i poniósł słuszną karę, duma, z jaką zapewniał, że nigdy nic nie ukradł, zdawały się dowodzić, że mimo popełnionych zbrodni nie jest to zatwardziały bandyta. Toteż Rudolf z ciekawością czekał na jego biografię. Szuryner wychylił szklankę i zaczął:

– Ciebie, moja biedna Gualezo, przytuliła choć Puchaczka, która bodajby się smażyła w piekle!… Ja nie pamiętam, żebym kiedy spał na posłaniu, aż do lat dziewiętnastu, kiedym wstąpił do wojska.

– Służyłeś więc? – zapytał Rudolf.

– Trzy lata. Ale o tym później. Schody pałaców, piece, w których palono wapno w Clichy, kamieniołomy w Montrouge – oto miejsca, gdzie spędziłem młodość. Mogłem mieć dwanaście lat, kiedy się dostałem do Montfaucon, gdzie biją stare konie i zdejmują z nich skórę. Z początku zabijanie biednych zwierząt robiło na mnie wrażenie, ale wkrótce polubiłem moje zajęcie.

– A jak cię nazywano? – spytał Rudolf.

– Miałem włosy jeszcze podobniejsze do lnu niż teraz i często oczy krwią mi zachodziły, dlatego zwali mnie Albinosem. Albinosy między ludźmi to to samo co białe króliki między zwierzętami – dodał poważnie.

– A twoi rodzice? Krewni?

– Rodzice? Nieznani. Miejsce urodzenia: pierwszy lepszy róg jakiej bądź ulicy; niewielką mi przysługę zrobili, że mnie na świat wydali. Wiele użyłem biedy.

– Byłeś głodny, ziębłeś, a nie kradłeś?

– Nigdy.

– Bałeś się pójść do więzienia?

– Gdzież znowu! Nie kradnąc, puchłem z głodu; złodzieja karmiliby w więzieniu! Nie, nie kradłem, bo… bo… kraść – to nie dla mnie robota.

Rudolfa rozczuliła ta odpowiedź.

– To dobrze – rzekł – masz jeszcze serce i honor.

Bandyta zmieszał się; spojrzał na Rudolfa z szacunkiem. Pojmował, jaka przepaść ich dzieli.

– Nie wiem, czy tak – rzekł. – Ale to, co mi pan powiedział… nikt jeszcze do mnie tak nie mówił… Dosyć… nigdy panu tego nie zapomnę!

– Długo byłeś w Montfaucon? – spytał Rudolf.

– Kilka lat; z początku mdło mi się robiło, kiedy zarzynałem biedne szkapy. Ale gdy skończyłem siedemnaście lat, jakiś szał mnie ogarnął. Czasem ze dwadzieścia koni czekało na swą kolej. Ja, bez koszuli, z wielkim ostrym nożem, uwijałem się między nimi… oczy krwią napływały, ciąłem nożem bez pamięci, póki mi z rąk nie wypadał. A że przy takiej robocie kaleczyłem skóry, wymówiono mi. Chciałem pójść do rzeźników. Ale gdzież tam! Gardzili mną. Więc przystałem do wojska. Miałem wzrost dobry, siły dosyć, przyjęli. Szkoda tylko, że nie mieliśmy wojny. A z karnością wojskową nie ma co żartować. Jednego dnia sierżant wyłajał mnie; i słusznie, bo się leniłem; to mnie rozgniewało, nie usłuchałem go, on mnie popchnął, ja jego pięścią w pierś. Rzucają się na mnie inni; wściek­łość mnie ogarnia, czerwieni mi się w oczach… Miałem nóż w ręku, jak szalony uderzam; zabiłem sierżanta, zraniłem dwóch żołnierzy.

Bandyta spuścił głowę i chwilę siedział zasępiony.

– O czym myślisz, Szurynerze? – zapytał Rudolf.

– Krótko mówiąc, zakuli mnie w kajdany, zasądzili i skazali na śmierć – mówił dalej Szuryner, nie odpowiadając Rudolfowi.

– Więc uciekłeś z więzienia?

–  Nie; zmienili mi karę śmierci na piętnaście lat ciężkich robót na galerach. Zapomniałem powiedzieć, że w czasie służby uratowałem dwóch kolegów tonących i kiedyś podczas pożaru wyniosłem z ognia starą, chorą babę!… Koniec końcem, mój obrońca tyle gadał, że nie miałem być rozstrzelany… Kiedy przyszedł powiedzieć mi o tym, chciałem go zadławić…

– Żałowałeś, że ci zmienili karę?

– A pewnie… krew za krew, to słuszne; kto kradł, niech dźwiga kajdany. Ale zmusić człowieka, żeby żył po zabójstwie…

– Sumienie cię gryzło?

– Nie; przecież odsiedziałem swoje lata – odparł Szuryner – ale dawniej co noc prawie śniło mi się, że widzę sierżanta i tych żołnierzy. A za nimi ze stu i więcej, stoją rzędem; czekają, żebym ich pozarzynał jak niegdyś konie… Rzucałem się na nich we śnie, zabijałem jednego po drugim, a coraz więcej ich przybywało… Mało tego… nigdy nie miałem brata, a zdawało mi się, że to wszystko moi bracia, za których chętnie życie bym oddał. Zlany zimnym potem, budziłem się…

– To straszny sen, Szurynerze.

– O, tak! Myślałem, że zwariuję, chciałem sobie życie odebrać; ale mi się nie udało. W końcu przemogło nawyknienie do życia.

– Byłeś w dobrej szkole, żeby się nauczyć kraść.

– Prawda, ale zbywało na chęci. Inni więźniowie dlatego właśnie drwili ze mnie; wytłukłem ich i dali mi spokój. Poznałem tam i Bakałarza… Dostałem od niego tak samo, jakem dostał dziś wieczór od ciebie.

– Więc to zwolniony galernik?

– Był skazany na dożywocie, ale sam się uwolnił.

– Uciekł? I nie wydadzą go?

– Ja go nie wydam.

– Policja go nie wyśledzi?

– Dzisiaj sam Lucyper by go nie poznał… Miał nos długi – oberżnął go sobie i nadto jeszcze umył twarz witriolem; od sześciu miesięcy, jak zbiegł z galer, policjanci sto razy go spotkali, a żaden nie poznał.

– Za cóż siedział?

– Za fałszerstwo, kradzież i zabójstwo. Nazywają go Bakałarzem, bo ślicznie pisze i jest bardzo uczony.

– Złowią go prędzej czy później.

– Żywcem go nie wezmą. Zawsze nosi pod bluzą dwa nabite pistolety i sztylet.

– A od czasu uwolnienia z czego żyjesz?

– Ładuję drzewo. Z tego mam chleb.

– Ale skoro nie jesteś złodziejem, czemu mieszkasz tu, w tej złodziejskiej norze?

– I gdzież będę mieszkał? Kto zechce przestawać z kryminalistą? Sam się nudzę; lubię towarzystwo; tu żyję z równymi sobie.

Szuryner zamilkł i wytrząsnął fajkę.

Wtem nowe zdarzenie przypomniało wszystkim trojgu, w jakim miejscu się znajdują.

V

Uwięzienie

Człowiek, który wyszedł, poleciwszy opiece szynkarki swoją butelkę, wrócił z drugim mężczyzną, barczystym, śmiałego wejrzenia.

– Co za szczęście, że się spotykamy, Borelu! Wejdź, wypijemy szklankę!

Szuryner szepnął Rudolfowi i Gualezie:

– Będzie awantura. To policjanci. Baczność!

Dwaj bandyci, z których jeden zapytywał o Bakałarza, znacząco spojrzeli na siebie, wstali i podeszli ku drzwiom. Policjanci rzucili się na nich. Walka była zawzięta; wpadło jeszcze kilku policjantów, a za otwartymi drzwiami błysnęły strzelby żandarmów. Bandyta, który ciągle chował rękę, szamocąc się z napastnikami, ryczał jak dziki zwierz; trzech ludzi ledwie mogło go utrzymać. Drugi zaś, zsiniały, z twarzą konwulsyjnie drgającą, nie bronił się wcale i sam podał ręce, na które mu założono kajdanki.

Gdy wszystko się skończyło, gospodyni zapytała obojętnie jednego ze znajomych żandarmów:

– Cóż to ci ludzie zrobili, mój dobry panie Borel?

– Zabili wczoraj starą kobietę przy ulicy Świętego Krzysztofa. Nieszczęśliwa zeznała przed śmiercią, że jednego z nich ugryzła w rękę. Mój towarzysz przyszedł przekonać się, czy to oni. Teraz ich złowiliśmy.

Po wyjściu policjantów zapadło milczenie. Gospodyni wreszcie przerwała je, mówiąc:

– Szczęście dla Bakałarza, że go tu nie było; ten w czerwonej czapce dwa razy o niego pytał, bo mają jakieś interesy… Ale o wilku mowa, a wilk tu: otóż i Bakałarz ze swoją nową żoną.

Mężczyzna i kobieta weszli do gospody. Wszystkich ogarnął lęk na ich widok. Nawet na Rudolfie zrobił wrażenie ten straszny zbójca. Spoglądał nań z ciekawością i przekonał się, że Szuryner nie przesadził w opisie. Bakałarz okropnie zeszpecił sobie twarz. Wszędzie głębokie blizny, sine, wygryzione witriolem; wargi nabrzmiałe, dwie nieforemne dziury zamiast nozdrzy. Oczy – jasne, małe, okrągłe – błyszczały dzikością; czoło – spłaszczone jak u tygrysa – ginęło pod wielką futrzaną czapką. Bakałarz był średniego wzrostu; głowę miał wielką, szerokie, silne, mięsiste barki rysowały się pod fałdami płóciennej bluzy; długie, muskularne ręce świadczyły o niezwykłej sile. Kobieta, która z nim przyszła, była stara, dosyć przyzwoicie ubrana. Ujrzawszy ją, Gualeza pobladła i drżąc, schwyciła Rudolfa za rękę.

– Boże! Boże! To ona… to Puchaczka…

Bakałarz podszedł wolno do stołu, gdzie siedzieli Rudolf, Gualeza i Szuryner, i rzekł chrapliwym głosem:

– Słuchaj no, ślicznotko, rzucisz tych dwóch bałwanów i pójdziesz ze mną…

Dziewczyna drżąc, trzymała się Rudolfa.

– A ja… nie będę zazdrosna – zawołała Puchaczka, śmiejąc się do rozpuku. Nie poznała w Gualezie dziecka, nad którym się pastwiła.

– Co to? Nie rozumiesz mnie, dziewko! – wrzasnął Bakałarz. – Jak zaraz nie pójdziesz, to wybiję ci oko, żebyś była do pary z Puchaczką; hej, ty, z wąsami – mówił do Rudolfa – jeśli mi jej w tej chwili nie oddasz, duszę ci wytrzęsę.

– Boże! Ratuj mnie! – zawołała Gualeza, załamując ręce, a wspomniawszy, że może narazić Rudolfa na niebezpieczeństwo, dodała: – Panie, nie ruszaj się z miejsca; jeśli on się zbliży, krzyknę, a gospodyni z obawy przed policją ujmie się za mną.

– Bądź spokojna, moje dziecko – odparł Rudolf, patrząc śmiało na Bakałarza. – Skoro przykro ci patrzeć na to szkaradne bydlę, wypchnę go na ulicę.

– Ty?!… – krzyknął Bakałarz.

– Ja!… – odparł Rudolf.

I mimo błagania Gualezy wstał od stołu.

Bakałarz cofnął się o krok na widok fizjonomii Rudolfa; Gualeza i Szuryner poznać nie mogli towarzysza, tak piekielny gniew wykrzywił w jednej chwili jego szlachetną twarz. W walce z Szurynerem wydawał się wesoły, teraz ogarnęła go zajadła nienawiść, źrenice błyskały dziwnym ogniem. Są ludzie mający w spojrzeniu magnetyczną siłę. Rudolf ją posiadał. Bakałarz zadrżał, cofnął się, nie dowierzając już swojej sile, sięgnął pod bluzę po nóż. Może by doszło do zabójstwa, lecz Puchaczka zawołała:

– Poczekaj no, poznaję tę dziewczynę. Toć to Maryśka, co mi kradła cukier. Bądź spokojna, choć ci już zęba nie wyrwę, to wszystkie łzy z ciebie wycisnę. Czy wiesz, że znam twoich rodziców? Bakałarz widział na galerach człowieka, co mi cię oddał jako małe dziecko… Masz bogatych rodziców…

– Mam rodziców!… Znasz ich?… – krzyknęła Gualeza.

– Znam czy nie, tobie nic do tego. Prócz mnie tylko mój wie, jak się nazywa twoja matka, ale wyrwałabym mu raczej język, niżby ci to miał powiedzieć… Co to, płaczesz?!

– Wolę, żeby rodzice myśleli, że mnie już nie ma na świecie – rzekła Gualeza z goryczą.

Rudolf, zapomniawszy o Bakałarzu, słuchał uważnie, bandyta zaś, nie będąc już pod wpływem wzroku przeciwnika, odzyskał odwagę. Ufny więc w swą herkulesową siłę, zbliżył się do obrońcy Gualezy.

– Dość gawęd… Muszę fircykowi dać, co mu się należy…

Jednym skokiem Rudolf przesadził stół; Bakałarz stanął w pozycji. Nagle drzwi się otworzyły, wpadł węglarz, odepchnął Bakałarza, zbliżył się do Rudolfa i po angielsku szepnął mu do ucha:

– Książę! Tom i Sara są na rogu ulicy.

Na te słowa Rudolf wzdrygnął się z gniewu, rzucił luidora na stół i skoczył ku drzwiom. Bakałarz chciał mu przeciąć drogę, ale Rudolf uderzył go w twarz tak mocno, że bandyta zachwiał się.

– Wiwat! – zawołał Szuryner – poznaję to uderzenie, i ja się takich nauczę…

Bakałarz skoczył w ślad za Rudolfem, ale ten z węglarzem znikł już wśród labiryntu uliczek. Bandyta zaprzestał daremnej pogoni i wrócił do szynku. Jednocześnie z nim weszły dwie osoby, zdyszane od szybkiego biegu.

– Do czorta! – rzekła jedna z nich – znowu nam znikł!

Goście ci rozmawiali po angielsku.

Gualeza, przerażona spotkaniem z Puchaczką i groźbami Bakałarza, skorzystała z zamieszania wywołanego przybyciem nowych gości i wymknęła się z szynku.

VI

Tom i Sara

Nowo przybyli pochodzili z lepszej klasy. Mężczyzna słusznego wzrostu, wysmukły, o rysach surowych, miał włosy prawie białe, a faworyty czarne, krepę na kapeluszu, angielski surdut, szaraczkowe spodnie i długie buty. Druga osoba szczupła, blada, piękna, była również w żałobie; czarne włosy i oczy odbijały spod bladej cery. Chód i drobne rysy zdradzały kobietę.

– Tom, każ coś dać i wypytaj tych ludzi o niego – odezwała się Sara po angielsku. Usiedli przy stole. Tom zawołał o wino.

Przybycie tych dwóch osób obudziło zainteresowanie. Ubiór ich i obejście dowodziły, że nie zwykli uczęszczać do takich garkuchni. Szuryner, Bakałarz i Puchaczka przyglądali się im z uwagą.

Tom zawołał powtórnie z niecierpliwością:

– Prosiłem o wino, moja pani.

Gospodyni, zdziwiona taką grzecznością, sama wdzięcząc się, podała wino. Tom rzucił jej pięć franków.

– Schowaj to pani dla siebie i wypij z nami szklaneczkę. Ale – dodał – mieliśmy się zejść z kolegą w szynku na tej ulicy, możeśmy się omylili.

– To jest szynk „Pod Białym Królikiem”.

Tom rzucił znaczące spojrzenie na Sarę i rzekł:

– Właśnie „Pod Białym Królikiem”.

– A jak wygląda pański znajomy?

– Wysoki, szczupły, szatyn, ciemne wąsy…

– Zaraz, zaraz… tylko co tu był… lecz jakiś węglarz przyszedł po niego i razem wyszli.

– To oni! – zawołał Tom.

– Byli sami? – spytała Sara.

– Węglarz wszedł na chwilkę, ten drugi jadł tutaj z Gualezą i Szurynerem – rzekła gospodyni, wskazując tego ostatniego.

Tom i Sara zwrócili uwagę na Szurynera. Sara spytała towarzysza po angielsku:

– Znasz tego człowieka?

– Nie. Karol zgubił ślad Rudolfa w tych ciemnych uliczkach, lecz widzę, że Murf, przebrany za węglarza, kręci się tutaj i zagląda do okna, przyszedł nas powiadomić…

Bakałarz, obserwując Toma i Sarę, szepnął do Puchaczki:

– Ten wysoki rzucił pięć franków gospodyni. Już niedługo północ, deszcz pada; ruszmy za nimi i zabierzmy pieniądze.

– Gdyby ten mały chciał krzyczeć, obleję mu twarz witriolem – rzekła Puchaczka, a po chwili dodała: – Jak jeszcze raz spotkamy Maryśkę, jej też wymyję twarz witriolem, żeby się nie pyszniła urodą.

– Niech mnie diabli wezmą – zawołał Bakałarz – muszę się z tobą ożenić! Któraż kobieta ma takie koncepty?…

Po chwili namysłu Sara powiedziała do Toma:

– Wypytajmy tego człowieka o Rudolfa.

– Ha, spróbujmy – odparł Tom, a obracając się do Szurynera, dodał: – Przyjacielu, mieliśmy się zejść w tym szynku z naszym przyjacielem, który tu z tobą wieczerzał; czy nie mógłbyś nam powiedzieć, dokąd poszedł? Dawno go znasz?

– Znam go, bo pobił mnie, broniąc Gualezy. Pierwszy raz go spotkałem przed domem Czerwonego Janka.

– Gospodyni, proszę jeszcze o butelkę najlepszego wina – zawołał Tom, siadając z Sarą obok Szurynera. – Szczególne imię… Czerwony Janek! Kto to taki?

– Przemytnik – odpowiedział niedbale Szuryner. – Doskonałe wino, moja gosposiu.

Tom nalał mu wina.

– Pańskie zdrowie i jego przyjaciela!

Sara zarumieniła się lekko, a Tom znowu zagadnął:

– Mówiłeś, że Czerwony Janek trudni się…

– Kontrabandą; chlubi się swoim rzemiosłem przed celnikami… niechaj go złapią, jeżeli potrafią… ho! Czerwony Janek zna wybiegi!

– A dlaczegóż to Rudolf pobił pana? – zapytała Sara.

– Bo ja chciałem wybić Gualezę; niesprawiedliwie, to dobra dziewczyna; uciekła do domu Czerwonego Janka, ja za nią… wpadam na Rudolfa, który mi za to tęgo zapłacił… Do pioruna, oto mi bicie! No, ale obiecał i mnie nauczyć tego sposobu.

– Co on za handel prowadzi, ten Czerwony Janek?

– Hm! Sprzedaje wszystko, czego nie wolno sprzedawać i robi wszystko, czego nie wolno robić.

– Pod którym numerem mieszka?

– Numer 13, ulica Grochowa.

Tom zapisał ulicę i numer domu przemytnika.

– Możecie się szczycić takim przyjacielem jak Rudolf – dodał Szuryner. – Gdyby nie węglarz, byłby nauczył tego Bakałarza, co tam w kącie coś szepcze z Puchaczką…

– Rudolf cię pobił, musisz go nienawidzić? – zapytała Sara.

– Ja? Nienawidzić takiego chwata? Szczególna rzecz… Bakałarz mnie pobił, cieszyłbym się, gdyby go kto także wytuzował!… Pan Rudolf lepiej mnie wybił… a mimo to dobrze mu życzę. W ogień poszedłbym dla niego.

– Mówisz to dlatego, że jest naszym przyjacielem…

– Nie, do pioruna!… Właśnie lubię go dlatego, że mnie wybił, a nie pyszni się tym! Aż serce rośnie, kiedy spojrzy… ma coś takiego w oczach…

Tom i Sara spojrzeli na siebie w milczeniu.

– Czy zawsze i wszędzie będzie wywierał ten niepojęty wpływ? – rzekła gorzko Sara.

– Zawsze… póki go nie odczarujemy… – odrzekł Tom.

Północ wybiła na ratuszu; szynkowa lampa rzucała słabe światło. Oprócz Szurynera, dwóch nieznajomych, Bakałarza i Puchaczki, goście pomału rozeszli się do domów.

Bakałarz rzekł cicho do Puchaczki:

– Schowajmy się naprzeciwko, do sieni. Jak ci ichmościowie wyjdą, ruszymy za nimi.

– Cóż to, nic dziś nie pijecie? – zapytała gospodyni.

– Nie; przyszliśmy tylko schronić się przed deszczem – odpowiedział Bakałarz i wyszedł z Puchaczką.

VII

Pieniądze albo życie

Bakałarz i Puchaczka, mimo gwałtownego wiatru i ulewnego deszczu, zaczajeni w sieni naprzeciwko szynku, usłyszeli, jak Szuryner wyszedł i ruszył w stronę półrozwalonej rudery, lecz wkrótce wiatr i deszcz zagłuszył odgłos jego ciężkich kroków. Tom i Sara również wyszli i udali się w przeciwną stronę.

– Dobrze – szepnął Bakałarz do Puchaczki – przygotuj witriol i baczność!

– Pozdejmujmy trzewiki, żeby nie usłyszeli naszych kroków – odezwała się Puchaczka.

Obmierzła para zdjęła obuwie. Chociaż więc szli tuż za Tomem i Sarą, stąpania ich nie było słychać.

– Szczęściem fiakier na nas czeka – rzekł Tom.

Nagle się zatrzymał.

– Omyliłem się, trzeba było iść na lewo; musimy minąć rozwalony dom, nim dojdziemy do fiakra.

Bakałarz i Puchaczka rzucili się do bramy.

– Tym lepiej, niech idą koło rudery – rzekł Bakałarz.

Tom i Sara zbliżyli się do rozwalonego domu, którego piwnice tworzyły przepaść wzdłuż ulicy. Bakałarz rzucił się jak tygrys, pochwycił Toma za gardło i zawołał:

– Oddaj pieniądze albo cię strącę do tej jamy! – I popchnąwszy go w tył, zatrzymał nad piwnicą, drugą ręką ścisnął jak w kleszczach ręce Sary. Nim się obrócił, Puchaczka obdarła go. Sara powiedziała spokojnie do Toma:

– Oddaj im pieniądze. – A zwracając się do Bakałarza, dodała: – Nie wołamy pomocy, nie róbcie nam nic złego.

Puchaczka, przetrząsnąwszy kieszenie swych ofiar, rzekła do Sary: 

– Pokaż ręce, może masz pierścionki. Ani jednego… co za nędza!

Tom z zimną krwią, która go ani na chwilę nie odstąpiła, rzekł do Bakałarza:

– Mam w pugilaresie ważne papiery, nic ci z nich nie przyjdzie; odnieś je jutro, a dam ci 25 luidorów.

– Aha! Żebyś mnie przytrzymał. Gadaj zdrów…

– Zaraz, zaraz – zawołała Puchaczka. – Jak będziesz grzeczny, można się ułożyć. Wiesz, gdzie jest Saint-Denis i Saint-Ouen?

– Wiem.

– Otóż przyjdź jutro rano sam jeden z pieniędzmi na pole przed Saint-Ouen; ja tam będę z pugilaresem.

– Ale on cię każe schwytać.

– Nie bój się; mam jedno oko, ale dobre, jeżeli kogokolwiek z nim zobaczę, zje diabła, nim mnie złapie.

Sara, jakby uderzona nagłą myślą, zapytała bandyty:

– Chcesz zarobić dużo pieniędzy?

– Zapewne.

– Widziałeś w szynku, gdzieśmy byli, człowieka, po którego przyszedł węglarz?

– Byłbym go uczęstował, ale mnie przewrócił na stół i uciekł. Dajcie mi tysiąc franków, a zabiję go.

– Saro!… – zawołał Tom ze strachem.

– Nie idzie tu o zabicie, nędzniku! – rzekła Sara. – Przyjdź jutro do Saint-Denis, będzie tam mój towarzysz sam jeden i powie ci, co trzeba zrobić, a jeśli ci się uda, dostaniesz nie tysiąc, ale dwa tysiące franków.

– Moja żona tam będzie; powiecie jej, co zrobić.

– A więc jutro o pierwszej.

Bakałarz z Puchaczką szybko się oddalili.

– Piekło nam nastręczyło tego bandytę, może nam usłużyć – rzekła Sara.

– Ja się boję – rzekł Tom.

– A ja mam nadzieję…

Pospieszyli ku kościołowi Najświętszej Marii Panny.

Szuryner, ukryty w ruderach, był świadkiem tej sceny. Dowiedziawszy się o zamiarach Sary i Bakałarza względem Rudolfa, zapragnął go ostrzec… Ale jak? Rozmyślając, machinalnie poszedł za Tomem i Sarą, a widząc, że wsiadają do fiakra, siadł z tyłu. O godzinie pierwszej fiakier zatrzymał się na bulwarze Obserwatorium. Tom i Sara zniknęli w nieoświetlonej uliczce.

Noc była nadzwyczaj ciemna, Szuryner nie mógł rozpoznać miejsca; z przebiegłością więc dzikiego Indianina dobył noża, szeroko zaciął drzewo, przy którym zatrzymał się powóz, i wrócił do siebie.

VIII

Przejażdżka

Nazajutrz, po nocnej burzy, zajaśniało piękne jesienne słońce. Około jedenastej Rudolf poszedł na ulicę Grochową do szynku „Pod Białym Królikiem”. Ubrany był jak robotnik, ale z pewną starannością: miał nową bluzę, czarną jedwabną chustkę niedbale związaną, a na niej wywinięty kołnierz od koszuli. Strój ten harmonizował z miłym obejściem Rudolfa, w którym swoboda łączyła się z siłą i zręcznością.

Gospodyni siedziała przed domem.

– Do usług pańskich… chcesz pan zapewne reszty z dwudziestu franków? – zapytała z uszanowaniem. – Należy ci się siedemnaście liwrów i dziesięć sous… Ale, ale… pytano tu wczoraj o pana; jakiś wysoki jegomość z kobietą przebraną za mężczyznę… Pili z Szurynerem.

– Z Szurynerem? I o czymże z nim mówili?

– O różnych rzeczach: o Czerwonym Janku, o pogodzie. Chcesz reszty?

– Tak i wezmę z sobą Gualezę na cały dzień na wieś.

– Nie można, mój chłopcze. Boby nie wróciła. W moich sukniach chodzi i winna mi dwieście dwadzieścia franków za stół i mieszkanie.

– Masz tu pieniądze – rzekł Rudolf, rzucając na stół jedenaście luidorów. – A ile kosztują wypożyczone suknie?

Szynkarka, zdziwiona, z niedowierzaniem oglądała luidory.

– Myślisz, że fałszywe? To poślij zmienić i basta…

– Jej suknie kosztują przynajmniej sto franków.

– Takie łachmany? Masz, do wczorajszej zapłaty dodam ci jeszcze luidora i koniec.

– To nie dam sukien i Gualeza stąd nie wyjdzie.

– A niech cię! Masz pieniądze i zawołaj mi Gualezę. Powiedz, że pojedzie ze mną na wieś… nic więcej… A zwłaszcza niech nie wie, że zapłaciłem jej długi.

– Mnie wszystko jedno, nawet lepiej. Niech myśli, że jest jeszcze w moim ręku. – I wyszła, a po chwili wróciwszy, zawołała: – Gualeza nie chciała mi wierzyć i cała stanęła w płomieniach, kiedy się dowiedziała, że przyszedłeś. Ale kiedy jej powiedziałam, że może na cały dzień jechać na wieś… pierwszy raz w życiu chciała mi się rzucić na szyję.

– Z radości, że się ciebie pozbędzie.

W tej chwili weszła Gualeza. Na widok Rudolfa zarumieniła się i spuściła oczy.

– Czy chciałabyś, moje dziecko, pojechać ze mną na cały dzień na wieś? – spytał Rudolf.

– Bardzo chętnie, jeżeli gospodyni pozwoli.

– Pozwalam ci, moja koteczko, za twoje przykładne postępowanie…

Gdy wyszli, Rudolf zapytał:

– Powiedz mi, w którą stronę pojechać?

– Wszystko mi jedno, byle na wieś… Już sześć tygodni nie byłam dalej jak na rynku z kwiatami.

– Kupowałaś kwiaty?

– O nie, chodzę tylko popatrzeć na nie… Na kupno nie mam pieniędzy…

– Gdybyś miała kwiaty u siebie, byłabyś wesoła…

– Niezawodnie… Raz, w dzień imienin, gospodyni podarowała mi doniczkę róż… Patrzyłam ciągle na nie, liczyłam ich płatki; ale… w parę dni róże zaczęły więdnąć. Ubłagałam gospodynię, żeby mi pozwoliła pielęgnować moje kwiatki na świeżym powietrzu… Dokazałam tyle, że o dziesięć dni przedłużyłam ich życie. W końcu uschły, umarły… Płakałam… Prawda, panie, że można kochać kwiaty?

– Biedna! Z takim sercem i w tak okropnym położeniu…

– Nieraz chciałam już skończyć! Patrzyłam z okna w Sekwanę… Lecz słońce, kwiaty powstrzymywały mnie; mówiłam sobie: Sekwana mi nie ucieknie, mam dopiero szesnaście lat. Kto wie, co mnie czeka?

– Miałaś więc nadzieję? Czegóż się spodziewałaś?

– Czy ja wiem?… Myślałam, że znajdę jakąś pracę i ucieknę od szynkarki. Mówiłam sobie: żyję w nędzy, ale przynajmniej nikogo dotąd nie skrzywdziłam. To mnie trochę pocieszało, zwłaszcza wtedy, kiedy mi róże poschły.

Dobyła kilka gałązek, starannie związanych różową wstążką.

– Chowasz je?

– A pewnie. To cały mój majątek.

– I nie masz nic poza tym? A te korale?

– Należą do gospodyni. Nic, nic, tylko te zeschłe róże… dlatego ich tak pilnuję.

Za każdym słowem Gualezy zdumienie Rudolfa wzrastało. Nie mógł pojąć, jak można poświęcić siebie za nędzny przytułek, kilka łachmanów i szkaradne pożywienie.

Na rynku z kwiatami wsiadł z dziewczyną do fiakra i kazał jechać do Saint-Denis.

– Co to jest? Salopa damska? – zawołała Gualeza, spostrzegłszy salopę leżącą na siedzeniu.

– To dla ciebie, okryj się, żebyś się nie zaziębiła.

Nienawykła do takiej grzeczności, biedna dziewczyna ze zdziwieniem spojrzała na Rudolfa.

– Już pewnie, Gualezo, zapomniałaś, co ci Puchaczka mówiła wczoraj o twoich rodzicach…

– O, nie zapomniałam… myślałam o tym przez całą noc i płakałam… Ale to musi być nieprawda…

– Dlaczego? Cieszyłabyś się, gdybyś znalazła matkę?

– Ach, mój Boże! Jeżeli mnie matka nie kochała… cóż by mi z tego przyszło… A jeżeli mnie kocha, to lepiej, aby myślała, iż nie żyję. Byłabym dla niej zmartwieniem i hańbą…

– Mylisz się; jeżeli cię matka kocha, to ci teraz przebaczy i przywiązanie wróci. Jeżeli cię sama porzuciła, to zobaczy, jak okropny los ci zgotowała…

W tej chwili powóz zbliżył się do Saint-Ouen, gdzie droga skręca ku Saint-Denis. Gualeza wychyliła się przez drzwiczki i klaszcząc w ręce, wołała:

– Co za szczęście! Pola! Trawa! Niech mi pan pozwoli wysiąść… tu tak pięknie… Pobiegam po łące.

– Ależ dobrze, moje dziecko…

Powóz stanął.

Rudolf i Gualeza, wziąwszy się za ręce, biegali po skoszonej łące. Niepodobna opisać pląsów, okrzyków radości i uniesień Gualezy; biedna, więziona przez tyle lat, chciwie połykała świeże powietrze. Lecz ruch prędko ją zmęczył; usiadła bez tchu na wywróconym pniu.

Cera jej przezroczysta, blada okryła się żywym rumieńcem; podała Rudolfowi pęczek kwiatów i z wdzięcznością zawołała:

– Jaki Bóg dobry, że dał nam taki piękny dzień!

Rudolfowi łza stanęła w oku.

IX

Niespodziewany wypadek

Nagle z rowu, niedaleko którego siedziała Gualeza, podniósł się człowiek. Dziewczyna krzyknęła ze strachu – poznała Szurynera.

– Nie bój się, dziecko!… – rzekł Szuryner. – Co za dziwne spotkanie! Panie Rudolfie… Są na świecie rzeczy niepojęte…

– Co tu robisz? – zapytał zdziwiony Rudolf.

– Pilnuję twego dobra, panie. Zaraz się dowiesz, o co idzie, tylko coś sprawdzę. – Szuryner pobiegł do fiakra, wlazł na pudło i rzuciwszy okiem dokoła, wrócił.

– Która godzina?

– Wpół do pierwszej – odpowiedział Rudolf.

– Dobrze, mamy jeszcze czas… Trzeba ci, panie, wiedzieć, że po twoim wyjściu z szynkowni przyszedł…

– Człowiek słusznego wzrostu z kobietą w męskim ubiorze i pytali o mnie; wiem o tym.

– Potem częstowali mnie winem i chcieli się czegoś dowiedzieć o tobie, ale ja nic im nie powiedziałem. Choćbym i wiedział co… nic by się nie dowiedzieli… Jestem twoim przyjacielem na zawsze, panie Rudolfie!

– Dziękuję ci, mój drogi, ale cóż dalej?

– Piłem już z tobą, panie Rudolfie, potem z tym wysokim drabem i przebraną kobietą… głowa mi trochę ciążyła, a przy tym deszcz zwykle mnie usypia… Poszedłem do piwnic tej rudery obok garkuchni i zacząłem drzemać, gdy wtem przebudził mnie jakiś hałas… Usłyszałem głosy tych państwa…

– Rozmawiali z Bakałarzem i Puchaczką?

– Tak jest; ułożyli między sobą, że się zejdą nazajutrz… o pierwszej, przy zakręcie drogi do Saint-Denis, tu właśnie.

– Jak ten człowiek mógł się wdać z takimi nędznikami?! – zawołał Rudolf.

– Dalibóg, nie wiem… Zresztą ja się już pod koniec rozmowy obudziłem, kiedy wysoki mówił o pugilaresie, co mu Puchaczka wyjęła z kieszeni i ma oddać za pięćset franków. Wysoki i ta mała – mówił dalej Szuryner – obiecali Bakałarzowi dwa tysiące franków… żeby ci co zrobił… A któż pan jesteś, u diabła, żeby tak drogo za ciebie płacić?

– Wynalazłem sekret wyrabiania wachlarzy z kości słoniowej, ale odkryłem go nie sam, tylko z kimś jeszcze; chcą zapewne dostać w ręce model tej maszyny, którą można zarobić dużo pieniędzy.

– Więc ten wysoki i ta mała?…

– To fabrykanci, u których pracowałem… a nie chciałem im się zwierzyć z mego sekretu.

– Zatem to taki interes. Ale jacyż tchórze!… Nie mogli sami poradzić i innych na ciebie podmawiają… postanowiłem tu przyjść i jestem…

– Ale co myślisz dalej robić?

– Czekać na Puchaczkę, podsłuchać, wpaść, zapłacić jej za ząb Gualezy, wydusić z niej nazwisko rodziców dziewczyny…

– Proszę cię; nie narażaj się dla mnie, Szurynerze – odezwała się Gualeza.

– Słuchaj, ja się lepiej zemszczę za Gualezę… Później ci powiem jak, a teraz – dodał Rudolf, odprowadzając na bok Szurynera – chcesz mi zrobić prawdziwą przysługę? Schowaj się tu, a jak Puchaczka nadejdzie, wysuniesz się z kryjówki…

– I zaduszę ją…

– Nie… dziś tylko nie daj jej rozmawiać z tym wysokim… nie odstępuj ich… przy tobie nie będą się mogli układać. A jeżeliby się umówili gdzie indziej, dowiesz się o tym.

– A co potem?

– Jak wysoki odejdzie… umizgniesz się do Puchaczki.

– Ja? Do tej starej czarownicy? Wolałbym ją zaraz za łeb złapać.

– W takim razie wszystko na nic…

– Lecz cóż mam robić?

– Puchaczka będzie się wściekać, że przez ciebie straciła taką gratkę; ułagodzisz ją, powiesz, że masz dobry interes i że jeżeli Bakałarz chciałby do tego należeć… można by dużo pieniędzy zarobić… i umówisz się z Puchaczką i Bakałarzem na jutro rano… rozumiesz?

– Doskonale.

– A dziś o dziesiątej wieczór przyjdź na róg Pól Elizejskich i Wdowiej Alei; ja tam będę i umówimy się, co dalej robić…

– Do pioruna! Robisz ze mną, co sam chcesz…

– Bakałarz i Puchaczka są w zmowie z mymi nieprzyjaciółmi… trzeba im zapłacić… a we dwóch damy im radę…

– O! Niezawodnie… to łotry… godni siebie… jestem gotów.

– A jeżeli nam się uda – dodał Rudolf uroczystym tonem – to możesz być z tego tak dumny, jak wtedy, kiedyś uratował życie tonącej kobiecie i człowiekowi w czasie pożaru.

Po czym Rudolf z Gualezą wsiedli do fiakra.

X

Folwark

Przez jakiś czas Gualeza nie śmiała przerywać milczenia.

– O czymże myślisz? Zasmuciło cię spotkanie z Szurynerem? – rzekł Rudolf z uśmiechem.

– Nie wiem… nie znam go prawie.

– Precz ze smutkiem, moje dziecko! Mieliśmy ten dzień spędzić wesoło.

– O! Jestem taka szczęśliwa! Już dawno nie wyjeżdżałam z Paryża! Co za piękne słońce!… Liście jeszcze na drzewach w listopadzie… to szczególne… w Paryżu tak prędko opadają… A tam gołębie… siadają na młynie.

W miarę jak miłe, sielskie obrazy rozwijały się przed dziewczyną, twarz jej się rozjaśniała.

– Gdybym była mężczyzną, chciałabym być rolnikiem… Na cichej równinie iść za pługiem… patrzeć na dalekie lasy… zaśpiewać jaką smutną piosenkę, na przykład o Genowefie Brabanckiej.

– Zaśpiewasz mi ją potem.

– Ach, panie Rudolfie, nie mogę jeszcze w to uwierzyć. Co za dzień! – zawołała dziewczyna z radością. Lecz ciągle widocznie coś sobie przypominając, zalała się rzewnymi łzami.

– Co ci jest? Czemu płaczesz?

– Nic, nic. – Otarła łzy i dodała: – Niech pan nie zważa na mój smutek…

– Założyłbym się, że myślałaś o swoich różach?

Powóz zbliżał się do Saint-Denis.

– Co za piękna dzwonnica!

– To dzwonnica kościoła Świętego Dionizego. Może chcesz go zobaczyć? Każę stanąć.

– Od czasu, jak mieszkam u szynkarki, nie śmiałam wejść do kościoła.

– Bóg jest litościwy! Dlaczego boisz się modlić?

– O! Nie… dosyć już obrażam Pana Boga.

Po chwili milczenia Rudolf zapytał Gualezę:

– Czy kochałaś już kiedy?

– Nigdy! Żeby kochać, trzeba być uczciwą… Ale nie, nie mówmy o tym.

– Dobrze, mówmy o czym innym… Sprawiłem ci przykrość?

– Pan jest tak dobry dla mnie, że mi się chce płakać… Wziął mnie pan na wieś dla mojej przyjemności… Nieprędko zapomnę tak wielkie szczęście.

– Szczęście rzadko się zdarza! Ja, jeżeli nie jestem szczęśliwy, przynajmniej często marzę o szczęściu. Chciałbym być bardzo bogaty; mieć powozy… żyć w wielkim świecie, co dzień chodzić do teatru. A ty?

– Ja nie żądam tak wiele. Bylebym miała czym zapłacić mojej gospodyni… trochę pieniędzy, schludny pokoik.

– I dużo kwiatów w oknie?

– O, koniecznie!…

– Lecz skoro marzyć, to można sobie na coś więcej pozwolić… Piękne suknie?…

– Niekoniecznie… Chcę tylko być wolna, mieszkać na wsi, a nade wszystko… umierać nie w szpitalu… To okropna myśl!… My, biedni ludzie… Moja znajoma umarła w szpitalu… a jej ciało… oddano chirurgom! – szepnęła ze strachem Gualeza.

– Ach! To okropne!…

– Daruj pan… Jedziemy na wieś, żeby się rozweselić, a ja ciąg­le mówię o tak smutnych rzeczach, mój Boże, mimo mej woli. Nigdy nie byłam tak szczęśliwa jak dzisiaj, a jednak ciągle mam łzy w oczach… Pewno się za to gniewasz? Chcę być wesoła…

– Nie zmuszaj się dla mnie, bądź wesoła albo smutna, jak ci się podoba…

– I pan czasem jest smutny?

– Bez wątpienia! Moja przyszłość także jest niepewna… Nie mam ojca ani matki… Co zarobię, to wydaję.

– Źle pan robi, bardzo źle – rzekła Gualeza z powagą – trzeba oszczędzać… Nędza najczęściej przywodzi do złego.

– Prawda, prawda!

– Trzeba zawsze pracować. Alboż to twoja praca tak ciężka, panie Rudolfie?… To rozrywka… malować wachlarze… Z trzech franków można dostatnio żyć; oszczędzić więc dwa franki na dzień, sześćdziesiąt franków przez miesiąc… toć to ogromna suma!

– Lecz tak miło włóczyć się, nic nie robić!

– Fe! Pan mówi jak dziecko!

– Dobrze, poprawię się, moja ty nauczycielko… dajesz mi dobre rady…

– Doprawdy? – zawołała dziewczyna, klaszcząc w ręce z radości. – Ale to nie wszystko… powiedziałabym panu… lecz nie śmiem.

– Nie bój się, wszystko możesz powiedzieć.

– Otóż… jak możesz chodzić do tak brudnych szynków?

– Gdybym tam nie wszedł, nie wyjechałbym dziś z tobą za miasto. Jakkolwiek bądź, dobrze na tym wyszedłem, bo mi dałaś tak pożyteczne rady!

XI

Marzenia

Właśnie fiakier mijał wioskę Sarcelles. Rudolf kazał zawrócić na prawo i za Villiers-le-Bel na lewo.

– A teraz, kiedy już obiecałem poprawę, możemy stawiać zamki na lodzie. To nic nie kosztuje, więc pozwolisz mi być rozrzutnym. Dajmy na to, że ta droga prowadzi do wioski, zupełnie oddalonej od traktu… Wioska stoi wśród ślicznych drzew na pochyłości niewielkiego wzgórza.

– A opodal rzeka.

– Tak właśnie… mała rzeczka… Na końcu wioski piękny folwark, otoczony ogrodem owocowym i klombami kwiatów.

– A na folwarku będzie można dostać mleka?

– Mleka?… Najlepszej śmietanki i świeżych jaj.

– Obejrzymy krowy w oborze… Nieprawdaż?

– Pójdziemy wszędzie.

– A dom będzie miał zielone okiennice…

– Zgoda… nie ma nic piękniejszego nad zielone okiennice. Pani tego folwarku byłaby twoją ciotką.

– Jak ja bym ją kochała! – zawołała Gualeza, składając ręce i podnosząc oczy do nieba z wyrazem najwyższego szczęścia. – Będę ją kochać, będę jej pomagać w gospodarstwie, szyć, prać, chować owoce na zimę… Słucham dalej.

– Na pierwszym piętrze twój pokój.

– Mój pokój! Co za szczęście! I jakiż jest mój pokój?

– Ma dwa okna, z których widać ogród, łąkę, wieżę kościoła. Na łące pasie się kilka krów.

– Ach! Ślicznie! A między nimi jedna będzie moją ulubienicą; przywiążę jej na szyi dzwonek na pięknej wstążce.

– Tak, to biała krówka i będzie się nazywać Białoszka.

– O, jak ładnie!

– Ale skończmy twój pokój. Obicie w kwiaty. Róże i powój pną się po ścianach domu. Tylko rękę wyciągniesz, masz bukiet gotowy.

– Jak pięknie umiesz malować, panie Rudolfie!

– A teraz, co będziesz robiła przez cały dzień. Najpierw ciotka obudzi cię pocałunkiem i poda ci szklankę ciepłego mleka, bo masz słabe piersi. Wstaniesz, obejdziesz folwark, odwiedzisz Białoszkę, kury, gołębie, kwiaty… O dziewiątej przyjdzie nauczyciel kaligrafii.

– Do mnie?

– A tak, musisz przecież umieć czytać, pisać, rachować, żeby pomagać cioci w gospodarstwie. Po lekcji będziesz szyć. Około drugiej weźmiesz się do pisania, potem pójdziesz z ciotką, w lecie do żniwiarzy, na jesieni zobaczyć, jak orzą. Wracasz znużona koło siódmej. W kuchni pali się wielki ogień, ogrzejesz się tam i pomówisz z poczciwymi rolnikami. Potem pójdziesz na obiad, na który czasem zaprosicie i poczciwego staruszka proboszcza. Potem będziesz czytać, a o dziesiątej powiesz cioci dobranoc i wrócisz do siebie. Nazajutrz znowu to samo…

– O, sto lat można tak żyć i nie nudzić się!

– To jeszcze nic; jest jeszcze niedziela! A święta?! Wtedy ubierzesz się pięknie, w ładną suknię, w czepeczek i z ciotką i służącym Jakubem pojedziecie małym powozikiem wysłuchać mszy. Potem pójdziesz na zabawę. Wszyscy chłopcy dobijają się o taniec z tobą, boś ładna, zgrabna, rozsądna, skromna… Na koniec i tobie jeden bardziej się spodoba… i…

Rudolf, zdziwiony milczeniem Gualezy, spojrzał na nią… Biedaczka z trudem tłumiła łkania.

– Co ci jest?

– Ach! Niechcący zadał mi pan straszny ból. Już zaczynałam wierzyć w ten raj…

– Ależ, moje dziecię, ten raj istnieje… Patrz, widzisz go przed sobą!… Hej tam, stanąć!

Powóz się zatrzymał. Gualeza podniosła oczy i oniemiała. Wios­ka na zboczu wzgórza, folwark, łąka, krowy, rzeczka, w dali kościół wśród kasztanów; wszystko tam było, nawet biała krówka, przyszła ulubienica Gualezy.

– A co, umiem malować? – spytał Rudolf z uśmiechem.

– Cóż to? Ale, mój Boże, to sen!…

– I cóż dziwnego?… Gospodyni jest moją mamką… dziś rano dałem jej znać, że ją odwiedzimy… rysowałem z natury…

– Ach… tak – odpowiedziała Gualeza z głębokim westchnieniem.

XII

W Bouqueval

Folwark, do którego Rudolf wiózł Gualezę, znajdował się na samym końcu wioski Bouqueval, nieznanej, leżącej w cichym ustroniu o dwie mile od miasteczka Ecouen. Powóz przebył aleję drzew wiśniowych i jabłoni i zatrzymał się przy małych wrotach, na pół ukrytych pod gęstą latoroślą winną.

– Już stanęliśmy na miejscu – rzekł Rudolf.

W folwarku oczekiwano zapewne Rudolfa, bo zaledwie woźnica otworzył drzwiczki pojazdu, wnet ukazała się na progu kobieta pięćdziesięcioletnia, w stroju, jaki zwykle noszą zamożne gospodynie wiejskie z okolic Paryża, i zbliżyła się z uszanowaniem do Rudolfa. Gualeza, zarumieniona, nie bez wahania wysiadła z powozu.

– Jak się masz, moja dobra pani George? – rzekł Rudolf. – Widzisz, jak dotrzymuję słowa?

I zapłaciwszy woźnicy, odprawił go do Paryża. Woźnica był to niski, barczysty mężczyzna, a naciśnięty na oczy kapelusz i podniesiony kołnierz od płaszcza zupełnie mu zakrywały twarz; zaciął konie i szybko odjechał.

„Po tak długiej drodze… odjeżdża, nie zatrzymując się?… Co to ma znaczyć?… Widać bardzo mu pilno…” – pomyślał Rudolf.

Gualeza, niespokojna, prawie przestraszona, zbliżyła się do niego i szepnęła:

– Odesłał pan powóz… a moja gospodyni?… Muszę dziś wieczór do niej wrócić, inaczej posądziłaby mnie o kradzież…

– Daruj mi, moje dziecko, że ci wcześniej nie powiedziałem: już nic nikomu nie jesteś winna; zrzuć te brudne suknie… Dobra pani George da ci inne…

– Jak to, już nie wrócę do Paryża?… Pani mi pozwoli zostać?… Nie… to za wiele szczęścia!

– Szczęścia nigdy nie może być za wiele.

– Ach! Nie zwódź mnie, panie Rudolfie!

– Wierz mi, moje dziecko – odpowiedział Rudolf z tkliwością i powagą – tak jest… jeżeli chcesz, od dziś możesz przy pani George prowadzić to spokojne życie, o którym marzyłaś.

Gualeza załamała ręce; zdziwienie, radość, wdzięczność malowały się na jej twarzy.

– Kim pan jesteś, panie Rudolfie? Musisz być chyba aniołem – zawołała ze łzami.

– Moje dziecko – odpowiedział Rudolf ze smutnym uśmiechem – dużo cierpiałem i dlatego cierpiący mają we mnie opiekuna… Mario! Tak, zachowaj to imię… idź teraz z panią George. Przed odjazdem pomówię jeszcze z tobą, a potem odjadę, szczęśliwy twoim szczęściem.

Maria nic nie odpowiedziała. Zbliżyła się do Rudolfa i z wdziękiem przycisnąwszy do ust jego rękę, odeszła z panią George.

XIII

Murf i Rudolf

Wyszedłszy na dziedziniec, Rudolf spotkał człowieka, który wczoraj, przebrany za węglarza, powiadomił go o przybyciu Toma i Sary. Nazywał się on Murf, mógł mieć lat pięćdziesiąt, był prawie zupełnie łysy, tylko na skroniach bieliło mu się trochę włosów; wyraz twarzy pozwalał domyślać się człowieka powolnego, dobrego, a zarazem energicznego. Ubrany był w białą kamizelkę, długi, czarny surdut z szerokimi połami, a na szyi miał białą chustkę. Z ubioru i postawy wyglądał na angielskiego szlachcica. Właśnie wkładał pistolet do bocznej kieszeni podróżnego płaszcza.

– Na co ta broń? – spytał Rudolf.

– To moja rzecz… Wasza Książęca Mość powinien zajmować się nie moimi sprawami, ale swoimi własnymi.

– Na kiedy zamówiłeś konie?

– Przyjdą o zmroku, jak mi rozkazano.

– Cóż to, jesteś w złym humorze?…

– Bynajmniej… co mi do tego?… ale czy książę nie możesz żyć bez niebezpieczeństw?…

– Mój kochany Murfie, źle się wybrałeś z kazaniem. Bo dziś jestem tak szczęśliwy, tak dumny… Czy można być szczęśliwszym niż ja dzisiaj, kiedy ta biedaczka, otrzymawszy tu schronienie, z wdzięcznością pocałowała mnie w rękę?… Ale to nie dość; szczęście to potrwa długo…

– O! Pani George to szlachetna, cnotliwa kobieta; nikt nie jest od niej bardziej godny dobrodziejstwa… Lecz ta nowa wychowanka… Zresztą nie mówmy o tym…

– Murf! – zawołał Rudolf z coraz większym gniewem. – Wiesz, że lubię otwartość. Jeżeli pozwalam ci na poufałość, to jedynie pod warunkiem zupełnej szczerości. Mów, coś chciał powiedzieć. Mów mi w tej chwili!

– Mości książę! Mam pięćdziesiąt lat i jestem szlachcicem; nie wypadałoby tak do mnie mówić.

– Milcz!

– Książę! Zmuszasz mnie do przypomnienia zasług!

– Twoje zasługi! Alboż ci nie płacę za nie?

Murf zaczerwienił się ze wstydu; lecz nagle, spojrzawszy z wyrazem boleści i oburzenia na pełną pogardy twarz Rudolfa, stłumił westchnienie, popatrzył na niego prawie z litością i rzekł:

– Książę, przyjdź do siebie! Straciłeś panowanie nad sobą!…

– Jak śmiesz!…

Murf cofnął się i rzekł żywo, jakby mimo woli:

– Książę! Przypomnij sobie dzień 13 stycznia.

Słowa te cudowny skutek wywarły na Rudolfie, spojrzał w oczy Murfowi, schylił głowę i po chwili milczenia powiedział zmienionym głosem:

– O! Jesteś okrutny!… Sądziłem jednak, że mój żal, wyrzuty sumienia… lecz ty jeszcze pamiętasz…

Nie mógł dokończyć, głos zamarł mu w piersiach, upadł na kamienną ławkę i zakrył twarz rękoma.

– Panie – zawołał Murf w rozpaczy – mój dobry panie, daruj mi, daruj twemu staremu Murfowi. Ale doprowadziłeś mnie do ostateczności… Przez litość, daruj mi, że ci przypomniałem ten nieszczęsny dzień.

– Dość, dość, stary przyjacielu; dziękuję ci; jednym słowem położyłeś granicę moim zapędom. Lecz cicho!… Nadchodzi pani George z Marią…

XIV

Pożegnanie

Dzięki staraniom pani George Maria zmieniła się nie do poznania. Rudolf nie powiedział jej, jak pięknie wygląda w nowym stroju; czuł całą wagę tej chwili w życiu Marii.

– Moja córka przychodzi panu podziękować – rzekła pani George, przedstawiając Marię Rudolfowi.

– Dziękuję pani w jej imieniu; godna jest tkliwych pani względów i zawsze będzie na nie zasługiwać.

– Panie Rudolfie – odrzekła Maria drżącym głosem – pojmujesz dobrze, że nie umiem ci wyrazić, co czuję…

– Twoje wzruszenie dosyć mi mówi…

– Wie ona dobrze, że jej teraźniejsze szczęście pochodzi od Boga – rzekła pani George. – Skoro weszła do mego pokoju, padła na kolana przed krzyżem.

– Bo teraz dzięki panu Rudolfowi będę mogła się modlić – odpowiedziała Maria, spojrzawszy na swojego dobroczyńcę.

Murf odwrócił się; jako prawdziwy Anglik, nie chciał dać poznać, jak go rozrzewniły te proste słowa Marii.

– Mój przyjaciel Murf oprowadzi cię po folwarku. Za chwilę i my przyjdziemy do was. Murf! Cóż to, nie słyszysz? – rzekł Rudolf.

Poczciwy Anglik stał obrócony do ściany i niby z hałasem nos ucierał. Oddalił się tak szybko, że Maria prawie biec za nim musiała.

– Cóż pani myśli o Marii? – zapytał Rudolf.

– Bardzo mi się podoba i już ją serdecznie polubiłam. Kiedy zapytałam, czy nie chciałaby wiedzieć, kim jest jej tajemniczy opiekun, odpowiedziała mi z uroczą prostotą: „Wiem, to mój dobroczyńca!”.

– Będzie ją więc pani kochać?

– O tak, zajmę się nią, jakbym się nim zajmowała – odpowiedziała pani George rozdzierającym głosem.

Rudolf wziął ją za rękę i rzekł:

– Dotąd nic nie odkryliśmy, ale miejmy nadzieję…

Pani George smutnie potrząsnęła głową.

– Mój syn miałby dziś dwadzieścia lat.

– Chodziłem wczoraj szukać człowieka zwanego Czerwonym Jankiem! Podobno on coś wie o synu pani; nie zastałem go w domu. Wychodząc od niego, spotkałem Marię. Od dawna już wybierałem się do tej dzielnicy, pewny, że potrafię wyrwać kilka dusz ze szponów szatana… Lubię wydzierać mu smaczne kąski. A nie miała pani żadnej wiadomości z Tulonu?

– Żadnej.

– Tym lepiej!… Zapewne utonął w czasie ucieczki. Bo inaczej… zbyt jest znany, żeby zdołał się ukrywać od sześciu miesięcy, jak uszedł z… – Urwał, lecz pani George zawołała z rozpaczą:

– Dokończ pan: „z galer!”… Ojciec mego syna! Ach! Jeżeli syn mój żyje i nie zmienił nazwiska, co za hańba! Czasem strach mnie ogarnia. Wyobrażam sobie, że memu mężowi udało się zbiec z Rochefort, że mnie szuka, że chce mnie zabić, jak zabił może naszego syna.

– Nie rozumiem, po co brał ze sobą syna, kiedy przed piętnastu laty zamierzał uciec za granicę. Dziecko mogło mu być tylko przeszkodą.

– Alboż nie powiedział mi w więzieniu: „Wziąłem syna, bo go kochasz, bo będziesz mi dla niego przysyłać pieniądze, a ode mnie zależeć będzie, czy mu je dam, czy nie. Jest w dobrych rękach; na ciebie spadnie hańba syna, jak już spadła hańba męża”. Miesiąc potem skazano go na galery. I darmo błagałam, nie chciał mi wskazać, gdzie jest dziecko.

– Czy nie miał żadnych szczególnych znaków, po których można by go poznać?

– Włożyłam mu na szyję niebieski krzyżyk na srebrnym łańcuszku; matka moja nosiła go i nakazała mi nie rozstawać się z nim nigdy…

– Co za szkoda, że wcześniej pani nie poznałem. Może potrafiłbym oszczędzić ci cierpień.

– Czyż i tak nie obsypałeś mnie dobrodziejstwami?

– Jakimi? Kupiłem ten folwark i dzięki twoim staraniom i skrzętności przynosi mi rocznie…

– Przynosi panu? – przerwała pani George. – Przecież dzierżawę oddaję księdzu Laporte, a on ją podług pańskiej woli rozdaje na jałmużny.

– Wszakże i to piękny dochód… Czy zawiadomiła pani księdza Laporte o moim przybyciu? Odebrał mój list?

W tej chwili służący oznajmił, że ksiądz proboszcz Laporte czeka w sali.

Przed domem Rudolf i pani George spotkali się z powracającymi Murfem i Marią. Poczciwy Anglik prawie ze wstydem zbliżył się do Rudolfa i szepnął mu:

– Oczarowała mnie ta dziewczyna…

Rudolf uśmiechnął się. Murf odszedł, aby przyśpieszyć przygotowania do wyjazdu, a Rudolf, Maria i pani George weszli do małej salki. Podłoga zasłana była dywanem, suty ogień palił się na kominku.

Przy kominku siedział ksiądz Laporte, szacowny starzec. Na twarzy tego osiemdziesięciolatka, od czterdziestu lat proboszcza ubogiej parafii, wyryte były ślady cierpienia. Ręce mu drżały ze starości. Kiedy je podniósł, zdawało się, że błogosławi.

– Księże proboszczu – rzekł Rudolf z uszanowaniem – pani George podjęła się opiekować tą młodą dziewczyną, a ja polecam ją łasce księdza.

– Ma do niej zupełne prawo! Staraj się zasłużyć dobrym postępowaniem na łaskę boską, moje dziecko; ja będę cię wspierał na dobrej drodze… – mówił, trzymając Marię za rękę. – W pani George znajdziesz przykład… we mnie doradcę, a Bóg dokończy wszystkiego…

Maria, łkając, rzuciła się na kolana przed starcem.

– Wstań, dziecko, zasłużysz na odpuszczenie błędów, których byłaś raczej ofiarą niżeli sprawczynią.

– Bądź zdrowa, Mario! – rzekł Rudolf. – Przyjmij ten złoty krzyżyk. Schowaj go na pamiątkę. Kazałem na nim wyryć datę twego wybawienia…

Maria podniosła krzyżyk do ust. W tej chwili Murf otworzył drzwi salonu.

– Konie czekają – powiedział.

– Do widzenia, księże proboszczu… do widzenia, pani George… Jeszcze raz bądź zdrowa, Mario!…

Szanowny starzec, oparty na pani George i Marii, wyszedł za Rudolfem. Ostatnie promienie zachodzącego słońca rzucały blask na tę grupę. Staruszek ksiądz – symbol miłosierdzia; kobieta, która przebyła otchłań bólu nieszczęśliwej małżonki i matki; młoda dziewczyna, ledwie wyrosła z dzieciństwa, którą nędza i złość ludzka strąciły w przepaść występku.

Rudolf wsiadł do pojazdu z Murfem i konie puściły się galopem.

XV

Schadzka

Nazajutrz w południe Rudolf w ubiorze rzemieślnika stał przed traktiernią „Pod Koszem Kwiatów”, mieszczącą się na rogatkach Berey. Poprzedniego wieczora Szuryner stawił się na umówione miejsce. Z dalszego ciągu powieści dowiemy się o rezultatach tego spotkania.

Było więc południe, deszcz lał strumieniami; Sekwana przybrała i wystąpiła aż na przybrzeżne ulice. Rudolf niecierpliwie spoglądał ku rogatkom. Na koniec spostrzegł z daleka dwoje ludzi idących pod parasolem; byli to Bakałarz i Puchaczka.

Gdy Rudolf się zbliżył, tamci ukłonili mu się grzecznie.

– Sługa pański – rzekł bandyta – bardzo mi przyjemnie poznać pana, a raczej odnowić znajomość… bo przedwczoraj uraczyłeś mnie pan dwoma kułakami, które wołu z nóg by zwaliły… Ale zapomnijmy o tym, to był żart… A więc, panie Rudolfie, może by tak wstąpić do traktierni? Pogadamy przy śniadaniu.

– Doskonale.

– I pan, i Szuryner winniście wynagrodzenie mnie i mojej żonie: straciliśmy przez was dwa tysiące franków. Szuryner mówił mi już, o co chodzi. Słuchaj no, Puchaczko, idź naprzód, zamów dla nas osobny pokój i śniadanie: pieczeń wołową i dwie butelki burgunda, my tam zaraz przyjdziemy.

Puchaczka, rzuciwszy znaczące spojrzenie na Bakałarza, poszła naprzód; bandyta mówił dalej:

– Szuryner spotkał wczoraj rano Puchaczkę w Saint-Ouen i ani na chwilę jej nie odstąpił, tak że ten wysoki w żałobie nie śmiał zbliżyć się do niej. Winieneś więc dać nam sposobność odzyskania dwóch tysięcy za pugilares, któryśmy mieli oddać.

– Czy tam były pieniądze?

– Nie, ale papiery, bardzo ciekawe, chociaż po większej części pisane po angielsku; zatrzymałem je więc.

Wiadomość ta mocno ucieszyła Rudolfa. Wczoraj wysłał Szurynera, aby przeszkodził rozmowie Toma z Puchaczką, chciał bowiem, by papiery zostały przy niej; miał nadzieję je zdobyć.

– Schowałem je więc – rzekł znowu bandyta – tak czy inaczej przydadzą mi się, bo znalazłem w pugilaresie adres tego wysokiego jegomościa i muszę się z nim zobaczyć.

– Może bym kupił te papiery; znam ich właściciela… Zobaczymy… lecz teraz wróćmy do rzeczy. Proponowałem Szurynerowi wyborny interes; z początku przystał, lecz potem cofnął się i radził mi udać się do pana. Dom, do którego mamy się dobrać, znajduje się przy Alei Wdowiej, moja siostra cioteczna służy tam za kucharkę. Powiedziała mi, że państwo wyjechali na wieś i zabawią do pojutrza.

– I korzystna to rzecz?

– Siostra mówiła mi, że w gabinecie jej pana jest sześćdziesiąt tysięcy franków w złocie.

– A znasz ten dom?

– Jak własną kieszeń… siostra służy w nim od roku. Stąd przyszła mi myśl… Mówiłem Szurynerowi, że odźwierny jest to silny chłop… naprzód przystawał, potem zrejterował… No, ale chyba on nie wyda przyjaciela?

– Nie, to dobry chłopiec…

Puchaczka stanęła w drzwiach traktierni.

– Tutaj, tutaj! Już zamówiłam śniadanie.