Podniebna kawaleria - Witold A. Herbst - ebook

Podniebna kawaleria ebook

Witold A. Herbst

4,7

Opis

POLSKA Podniebna kawaleria ZNÓW W NATARCIU!

    Witold A. Herbst to najstarszy żyjący myśliwiec dywizjonów 303 i 308, uczestnik m. in. operacji „Overlord” i „Market Garden”, pilot legendarnych spitfire’ów. W swoich wspomnieniach z czasów wojny pokazuje, że wykreowany przez literaturę i kino obraz pilotów myśliwskich nie jest pełny. Przedstawiani zwykle jako współcześni herosi, w rzeczywistości byli zwykłymi ludźmi, którzy mieli swoje dobre i złe chwile. Dawali się ponieść emocjom, byli pełni buty, ale równocześnie pokornie patrzyli na swój los, zdając sobie sprawę, że każda kolejna misja może być dla nich ostatnia. Taka jest Podniebna kawaleria — to surowa wojenna codzienność Polaków walczących pod obcym niebem z dala od ojczyzny.

    „To nie szkolna lektura dla grzecznych chłopców i nie zbiorowe pamiętniki, ale własne wspomnienia pozbawione propagandy, cenzury, przemilczeń, czy przeinaczeń. A w nich czysty patriotyzm, bez podpierania się bieżącym interesem politycznym. Podniebna kawaleria to szczera, bolesna, ale często także zwyczajnie zabawna i nieco pikantna opowieść człowieka, który wiele dał z siebie, i do dziś nie wyolbrzymia swoich zasług”.

Sławomir Ciok, Krzysztof Poraj-Kuczewski,

producenci filmowi

    „Każdy człowiek to osobna opowieść. Dzieje lotniczej służby kpt. pil. Witolda Herbsta pokazują niezwykła osobowość autora, jego temperament, odwagę i umiejętność działania w ekstremalnych sytuacjach służby w dywizjonach 303 i 308. To doskonały autoportret lotnika o silnej i imponującej swą bezkompromisowością postawie wobec zła czasu wojny”.

Dr Krzysztof Mroczkowski,

Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie

    Witold Aleksander Herbst urodził się w 1919 roku w Warszawie. Od 1938 roku uczęszczał do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie. Po wybuchu wojny ewakuował się przez Bukareszt, Stambuł i Marsylie do Lyonu, by trafić ostatecznie do Wielkiej Brytanii. Tam najpierw latał w dywizjonie 308, później 303. Został trzykrotnie zestrzelony, ale ani razu nie dał się złapać przez wroga. Uczestniczył w wielu ryzykownych misjach. Otrzymał brytyjski Krzyż Walecznych.

    Po wojnie ukończył London School of Economics. Pod koniec lat 60. przeniósł się do Nowego Jorku. Po 1989 roku sprowadzał do Świecia nad Wisła — miasta, w którym się wychował — amerykańskich wolontariuszy uczących angielskiego w czasie wakacji. Uhonorowany został przez polskie władze krzyżem kawalerskim Polonia Restituta i medalem Pro Memoria.

    Emeryturę spędza z rodzina w Edmonds niedaleko Seattle. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 551

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (12 ocen)
8
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Słowem wstępu

„Wspaniała opowieść o losach niezwykłego Polaka uwikłanego w dramatyczne wydarzenia II wojny światowej, który pozostaje do końca wierny swoim wartościom wyniesionym z domu. Mimo często heroicznych dokonań pozostaje on skromnym i niepozbawionym ciepłego poczucia humoru uczestnikiem historii. Odsłania nam przez pryzmat swoich osobistych przeżyć mało znane aspekty funkcjonowania państwa polskiego za granicą. Jest to barwna opowieść młodego lotnika o odwadze, optymizmie, przyjaźni, zaradności i umiejętności współdziałania".

Henryka i Zbigniew Bochniarz

„Być może Witold Herbst (nie) jest postacią wyjątkową. Jego historia (nie) jest jedyna.Witold (na Zachodnim Wybrzeżu USA znany jako Alex) jest przedstawicielem odchodzącego już niestety, wyjątkowego pokolenia, które na zawsze wyznaczyło nam standardy myślenia, działania, miłości i poświęcenia dla Ojczyzny.

Dla nas na Zachodnim Wybrzeżu, Alex i jego żona Doreen są jedyni, niepowtarzalni, są wzorem dla młodych Polaków mieszkających w USA. Z jego historii mogą czerpać inspirację do kształtowania własnego życia, w którym — w innych okolicznościach — niemniej ważne są jasne postawy moralne.

Dziękujemy, Kapitanie!"

Joanna Kozińska-Frybes Konsul Generalny RP w Los Angeles

Część I ROK NIEŚMIAŁEGO UCZNIA

Spitfire'y dywizjonu 317 w równej formacji, 1941 rokFotografia z archiwum Autora

I ZJAZD W LYONIE

Retur zjawił się w Lyonie tydzień przed Bożym Narodzeniem i cała nasza piątka była teraz w komplecie. Sześć czy siedem miesięcy wcześniej Borodej, Ginter, Pęckowski, Retur i ja utworzyliśmy małą grupę, którą inni podchorążowie w naszej eskadrze nazwali „Klubem".

Klub ten nie miał w sobie nic formalnego, po prostu lubiliśmy się nawzajem i to było jasne dla ludzi wokół nas. Ja i Retur pochodziliśmy z Pomorza i byliśmy szczególnie sobie bliscy, bo znaliśmy się jeszcze przed przybyciem do podchorążówki. Ginter był z poznańskiego, Pęckowski ze Śląska, a Borodej pochodził ze Stryja. Ten ostatni różnił się od reszty nie tylko tym, że był najstarszy — miał dwadzieścia siedem lat — i jako jedyny pochodził ze wschodniej Polski, ale także tym, że był ekspodoficerem. Takich jak on było w eskadrze tylko trzech.

Ponieważ Borodej był najstarszy wiekiem, reszta członków „Klubu" uznała go za swojego prezesa — wszyscy mieliśmy po dziewiętnaście lub dwadzieścia lat i przyszliśmy do podchorążówki prosto z gimnazjów. Teraz pomagaliśmy sobie nawzajem w studiach: Borodej i Ginter byli specjalistami od matematyki, Retur i ja od fizyki, tudzież historii i geografii, a Pęckowski nie błyszczał w niczym, ale też nie miał słabych punktów.

W dniu inwazji niemieckiej na Polskę cała nasza piątka była w eskadrze „B" Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie i zdążyła ukończyć pierwszy rok szkolenia. Zaraz pierwszego dnia wojny Dęblin został zbombardowany i szkoła straciła większość samolotów. Żaden z podchorążych nie stracił życia, ponieważ na czas bombardowania schroniliśmy się w okopach, które przygotowaliśmy dzień wcześniej, gdy było już jasne, że niemiecki atak na Polskę jest tylko kwestią dni, jeżeli nie godzin. Personel ziemny szkoły poniósł straty, ale najwięcej ludzi zginęło w wiosce przylegającej do lotniska.

Po kilku dniach władze lotnictwa zdecydowały się przesunąć najmłodszy rocznik — ten, do którego należeliśmy — ku Rumunii. Intencją było ewentualne ewakuowanie nas do Afryki Północnej, gdzie podchorążowie naszego rocznika mieli ukończyć szkolenie w bazach francuskich. Trzeci rocznik był już w jednostkach bojowych, a drugi czekał na przydziały. Nic z tych planów nie wyszło, bo 17 września od wschodu do Polski wkroczyły wojska sowieckie. W tym czasie w rękach niemieckich była już jedna trzecia zachodniej Polski.

Konwój autobusów z juniorami zetknął się z jednostką armii sowieckiej koło Stryja i rozproszył się, próbując ucieczki. Większości się udało, ale pierwszy autobus konwoju, przewożący personel techniczny z Dęblina i jedynie trzech podchorążych, wpadł w ręce Rosjan. Podchorążowie z innych autobusów rozdzielili się i w małych grupach lub pojedynczo przekradli się do Francji. Punktem zbornym dla personelu lotnictwa był Lyon. Retur dotarł tam jako jeden z ostatnich podchorążych. Około dziewięćdziesięciu członków eskadry „B" było już na swoich kwaterach, w budynku powystawowym na skraju miasta, trzech następnych przybyło trochę później, a ci trzej, których złapali Rosjanie, prawdopodobnie zginęli w Katyniu półtora roku później.

Gdy Retur podlegał odwszawianiu, inwigilacji przez oficerów wywiadu i przemundurowaniu, pozostali członkowie klubu zbierali pozostałości żołdu na wspólną kolację następnego wieczoru. Planowaliśmy się wybrać do małej restauracyjki „Cour des Archers" w zaułku w centrum miasta. Jedliśmy tam kolację przez dwie ostatnie soboty — i chociaż teraz był wtorek, to uznaliśmy okazję za specjalną.

Do zalet lokalu można było zaliczyć domową kuchnię i umiarkowane ceny, ale prawdziwy magnes stanowiły dla nas dwie starsze kobiety, które go prowadziły. Stare panny, siostry, zaopiekowały się nami trochę po matczynemu. W rzeczy samej, ja i Pęckowski, dzięki temu, że mówiliśmy całkiem przyzwoicie po francusku, awansowaliśmy na młodych krewniaków honoris causa.

Oficerowie wywiadu nie skończyli z Returem aż do następnego popołudnia i nowo przybyły dołączył do nas dopiero przed wieczorem, za to ogolony, czysty, po prysznicu i nawet przystojny, ubrany w swój nowy francuski mundur. W czasie ostatnich trzech miesięcy peregrynacji bardzo schudł i wydawało się teraz, że był jeszcze wyższy niż jego metr osiemdziesiąt pięć.

Opuściliśmy kwatery w parku Foire i złapaliśmy tramwaj przed bramą. Wieczór był zimny i wilgotny, z północnego wschodu, od pobliskich Alp, dął wiatr, ale byliśmy w dobrych humorach. Czterech „starych" mieszkańców Lyonu bardzo chciało się dowiedzieć, w jaki sposób Retur dociągnął do Francji, ale łoskot i terkot luźnych części starego tramwaju nie pozwalały na konwersację. Musieliśmy poczekać z inwigilacją do kolacji.

Zaciemnienie ulic było tylko częściowe, tak jak i okien sklepów. Ruch był duży — samochody, tramwaje i tłumy ludzi dążących do domów po pracy. Wielu stawało przed wystawami sklepowymi, bo z okazji zbliżającego się Bożego Narodzenia pełne były towarów. Wojna toczyła się daleko stąd. Ostatecznie około szóstej weszliśmy w zaułek Cour des Archers, zostawiając za sobą zgiełk głównych ulic. Było tu cicho i pusto. Alpejski wiatr, tak nieprzyjemny i dokuczliwy na przedmieściach, stracił tutaj, wśród budynków, dużo na ostrości.

Ciocia Luise, starsza ze wspomnianej pary sióstr, przywitała nas z otwartymi ramionami i przygarnęła tak mnie, jak i Pęckowskiego, do swoich bujnych piersi, całując policzki, po czym posadziła nas przy stole obok wejścia do kuchni. Koneserzy unikaliby tego stołu, ale to nie był lokal dla takich gości. Zawiadomiłem siostry o przybyciu Retura w południe przez telefon i ciocia Luise podkreśliła wyjątkowość tej okazji bukiecikiem fiołków na środku stołu. Ciocia Marie, usłyszawszy rozmowy w salce jadalnej, wyłoniła się z kuchni i cała powitalna procedura zaczęła się od nowa. Na stole postawiono także dwie butelki czerwonego burgunda, Echezeaux, kolejny prezent od obu kobiet. Usiedliśmy.

Ciocia Luise otworzyła butelkę i nalała trochę czerwonego płynu do mojego kieliszka. Po przybyciu do Lyonu miesiąc wcześniej nie miałem nic do roboty i zainteresowałem się winami, by zaprzątnąć czymś umysł.

Podniosłem kieliszek, powąchałem jego zawartość, jak gdybym był sędzią oceniającym doskonałość trunków, spróbowałem i orzekłem, że ten produkt Burgundii jest wspaniały. Prawdę mówiąc, rocznik wina był znakomity (1934) i ja, będąc początkującym znawcą, przypadkowo miałem zupełną rację.

— No więc, jak to z tobą było? — zapytał Borodej po łyknięciu burgunda ze swojego kieliszka. — Dlaczego się spóźniłeś?

Retur siorbał swoje wino przez chwilę, zbierając myśli.

— Zaraz… Od czego by tu zacząć… Pamiętacie, jak nam Rosjanie rozproszyli konwój pod Stryjem?

— Tak, tak…

— Szofer naszego autobusu bał się Rosjan jak ognia, więc jakoś nawrócił na szosie zatłoczonej samochodami i furmankami… Jechaliśmy potem przez Borysław na południe, całą noc po okropnych drogach, i autobus stanął jakieś trzydzieści kilometrów od Przełęczy Użockiej. Benzyna się skończyła. Porucznik Rebuszyński kazał nam opuścić autobus i o świcie zwołał radę wojenną. Jedynym tematem było: co robić dalej? — mówił Retur z ożywieniem. — Było nas trzydziestu kilku: szesnastu podchorążych, koło dziesięciu mechaników z Dęblina i kilku innych. Niektórzy z mechaników — ci starsi, co mieli rodziny w Dęblinie — chcieli wracać, reszta zdecydowała się spróbować szczęścia, przedzierając się na zachód przez Węgry. Przez cały dzień maszerowaliśmy drogą, przez którą kilka dni wcześniej przejechała niemiecka kolumna zmotoryzowana. Musieliśmy się mieć na baczności także z innego powodu — miejscowi chłopi ukraińscy patrzyli na nas dziwnie wrogo — na szczęście mieliśmy wciąż nasze karabiny, choć bez amunicji, ale oni o tym nie mogli wiedzieć.

— Chwileczkę — przerwał Borodej. — Powiedziałeś, że Ukraińcy byli wam wrodzy?

— Tak wyglądało. Dlaczego pytasz?

— Nie pomyślałeś, że w ich oczach byliśmy niepewni?

— No tak, masz rację — przyznał Retur po krótkim namyśle. Pojąłem wtedy, że Borodej, jak zresztą jego nazwisko wskazywało, był spolszczonym Ukraińcem i jeszcze o tym nie zapomniał. Retur zaś wrócił do swojego opowiadania.

— Kupiliśmy od nich kilka bochenków chleba i parę pęt kiełbasy, płacąc pieniędzmi, które prawdopodobnie były już bezwartościowe. Chyba widok karabinów ułatwił Ukraińcom sfinalizowanie tych transakcji. Na przełęczy spotkaliśmy kilku żołnierzy z Korpusu Ochrony Pogranicza. Było ich więcej kilka dni wcześniej, ale polscy Niemcy zdezerterowali, czemu trudno się było dziwić. Pozostali nie wiedzieli, co ze sobą zrobić.

Mieli ze sobą radio, tak więc dowiedzieliśmy się, że Warszawę oblegali Niemcy, we Lwowie byli Rosjanie, a alianci bombardowali Rzeszę dzień i noc. Ta ostatnia wiadomość prędko okazała się fałszywa, ale myśmy o tym wtedy nie wiedzieli i to nam w tamtym momencie dodało otuchy.

Chorąży KOP-u udzielił nam też cennych informacji na temat tego, czegośmy się mogli spodziewać na Węgrzech. On sam i dwóch innych zdecydowało się przejść granicę z nami. Cieszyło nas to, bo mogliśmy liczyć na ich znajomości z węgierskimi kolegami. Z niektórymi byli nawet na „ty".

Przeszliśmy granicę tego samego wieczoru, podczas gdy węgierska straż graniczna patrzyła, mówiąc dosłownie, w inną stronę. Po kilku kilometrach doszliśmy do małego miasteczka, zdaje się, Bereżany czy czegoś takiego. Jeden z pierwszych dużych domów, na jaki natrafiliśmy, należał do lekarza o polskim nazwisku. Okazało się, że lekarz był Węgrem polskiego pochodzenia i chętnie udzielił nam schronienia. Rozłożyliśmy się w stodole. Tam nocowaliśmy przez kilka dni. Lekarz, wciąż mówiący dobrze po polsku, bardzo dobrze nas traktował — jego pradziad był Polakiem i brał udział w węgierskiej rewolucji 1848 roku. Karmił nas nie tylko chlebem, ale i wiadomościami. Potwierdził, że Warszawa wciąż się broniła, ale też zdradził przykrą prawdę o braku akcji ze strony naszych zachodnich aliantów.

To on organizował nasz następny etap — zresztą innego wyjścia nie miał, coś zrobić musiał, bo obozowiczów w stodole przybywało: kilku oficerów i żołnierzy polskiej armii, kilku urzędników. Mieszkańcy miasteczka dobrze o nas wiedzieli, większość, szczególnie Ukraińcy, patrzyli na nas zezem, ale Węgrzy zapraszali nas do swoich domów, żywiąc nas i zaopatrując w cywilne ubrania. Nasza obecność nie uszła na pewno uwagi także miejscowej policji, ale i oni — tak jak straż graniczna — odwracali wzrok, mijając nas na ulicach.

Około 26 albo 27 września Rebuszyński zebrał nas na odprawę — następnego dnia mieliśmy opuścić miasteczko, w pierwszej kolejności podchorążowie. Podzielił nas na grupy po czterech-pięciu, każda z węgierskim przewodnikiem mówiącym po polsku.

Moja grupa miała za przewodnika Żyda, z zawodu komiwojażera, z usposobienia okropnego pesymistę. Nieustannie wieszczył, że już za kilka miesięcy Węgry zostaną zagarnięte przez Niemców. Mówił przy tym ze łzami w oczach o swojej rodzinie i o czekającej nas strasznej przyszłości.

Po opuszczeniu miasteczka maszerowaliśmy kilka kilometrów, potem udało nam się złapać pociąg. W nocy przesiadaliśmy się dwukrotnie. Podczas podróży spotykaliśmy inne grupy uciekinierów z naszego miasteczka, ale unikaliśmy siadania w tych samych wagonach i udawaliśmy, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. Trochę mnie to bawiło, bo nasi węgierscy współpasażerowie zdawali się doskonale wiedzieć, skąd pochodzimy i dokąd jedziemy. Odnosili się do nas przyjaźnie, częstując nas kanapkami i lemoniadą albo zimną herbatą. Nietrudno było nas rozpoznać — większość nosiła wciąż mundurowe spodnie i koszule. Niektórzy nawet ukrywali pod kubrakami pełne umundurowanie.

Wyładowano nas na stacyjce na przedmieściach Budapesztu. Przewodnik oddał nas w ręce dobrze ubranego starszego pana, który zabrał nas samochodem do swojego mieszkania w mieście. Ten też był Żydem, lekarzem weterynarii. Chyba trochę rozczarował go fakt, że żaden z nas nie był Żydem, ale i tak dobrze się nami zaopiekował. Bogu dzięki, nie był takim łzawym pesymistą jak nasz poprzedni przewodnik, co przyjęliśmy z prawdziwą ulgą.

Mieszkanie było duże, składały się na nie cztery sypialnie, do niedawna zajmowane przez teraz dorosłe dzieci lekarza, które się pożeniły i założyły własne rodziny. Żona naszego weterynarza była kucharką wielkiej klasy, on zaś okazał się wielbicielem muzyki klasycznej. Miał chyba kilkaset płyt gramofonowych, głównie z muzyką Beethovena i Brahmsa. Następnego dnia odwiedzili nas urzędnicy z polskiego konsulatu. Wzięli nasze dane osobiste, pstryknęli fotografie i obiecali nam legalne paszporty za dwa-trzy dni. Te przyniesiono nam rzeczywiście trzy dni później z biletami kolejowymi do Jugosławii. Wszystko naprawdę świetnie zorganizowano. Przez cały czas czekania siedzieliśmy w domu naszego gospodarza, bo podobno Budapeszt był pełen agentów niemieckich, a tamtejsza policja nie zawsze była nam tak przychylna jak na prowincji.

Następnego dnia opuściliśmy Budapeszt i tego samego wieczoru przyjechaliśmy do Dubrownika, na wybrzeżu adriatyckim. Tam czekaliśmy na statek przez przeszło tydzień, co dało mi okazję do rozejrzenia się po mieście i po okolicy. Zwiedziłem wiele rzymskich ruin, ale szczególne wrażenie zrobił na mnie pałac cesarza Dioklecjana w Splicie — muszę tam kiedyś wrócić. Ostatecznie z siedmioma innymi oficerami armii opuściliśmy Dubrownik na pokładzie śmierdzącego, starego greckiego trampa. Po drodze zatrzymaliśmy się w kilku portach. W Tunisie nawaliły nam maszyny i musieliśmy czekać trzy tygodnie na części zamienne. Dlatego przyjechałem tutaj z opóźnieniem.

— Nigdy nie miałeś kłopotów z policją lub władzami? — zapytał Borodej.

— Nie, przecież tak Węgrzy, jak i Serbowie są nam bardzo przychylni… Wam tak łatwo nie poszło?

Ciocia Louise dolewała wina do kieliszków. Nawet nie zauważyliśmy, że w czasie opowiadania Retura opróżniliśmy wielką misę zielonej soczewicy. Może z wyjątkiem mnie, bo zjadłem najmniej, tłumacząc główne punkty opowiadania mojej przybranej ciotce. Borodej odpowiedział na pytanie Retura pierwszy.

— Tak, żaden z nas nie miał twojego szczęścia, bo przechodziliśmy przez Rumunię. Moje największe trudności miały miejsce jeszcze w Polsce. Rozproszono nas kilka kilometrów od Stryja, mojego rodzinnego miasta. Wydawało mi się, że to dobra okazja do pożegnania się z bliskimi, zanim opuszczę Polskę na długo, może na zawsze… Ojciec zmarł nam rok wcześniej i zastałem w domu tylko schorowaną matkę z moim starszym bratem i młodszą siostrą. Spodziewali się od Rosjan najgorszego — mój brat wykupił masę insuliny dla matki na zapas. Wszyscy wiedzieli, że Rosjanie ogołocą sklepy ze wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość.

Przyszli następnego ranka. Najpierw zajechało kilka wielkich czołgów z działami dużego kalibru. Może byłoby lepiej, gdybyśmy zamiast dobrze zaopatrzonych sklepów mieli ze dwa tysiące takich czołgów. Potem przyszła piechota, ze trzy kompanie, kiepsko ubrana, ale bardzo dobrze uzbrojona. Potem jacyś cywile i GPU w przestarzałych samochodach. To byli ci, którzy napawali wszystkich strachem. Gdy ich zobaczyłem, zaraz przebrałem się w cywilne ubranie.

Relacja Borodeja została na chwilę przerwana, bo ciocia Louise przyniosła na półmisku cudnie pachnący côte de vaux i postawiła go na środku stołu. Borodej poczekał chwilę i ciągnął dalej, z małymi przerwami na kolejne kęsy swojej porcji cielęciny.

— Ta wymiana garderoby nic mi nie pomogła. Następnego dnia o świcie już pukali do drzwi naszego domu. W mieście musiało być kilku kryptokomunistów, którzy zadenuncjowali zarówno Polaków, jak i Ukraińców.

Więzienie było przepełnione. W mojej celi, trzy na cztery metry, posadzono około piętnastu osób, pół na pół, Polaków i Ukraińców. Dwóch pierwotnych rezydentów celi, do których nas dokwaterowano, było teraz oszołomionych towarzystwem niektórych najbardziej poważanych obywateli Stryja.

Wołano nas na przesłuchania. O każdej porze dnia, a często także i w nocy. Nazwisko. Adres. Zawód. Całkiem przypadkowo podałem jako mój zawód stopień plutonowego, nie podchorążego. To zgadzało się z informacjami, które o mnie mieli — mój denuncjator zapewne nie słyszał, że przyjęto mnie do podchorążówki. W końcu powiedzieli mi, że pójdę do obozu jenieckiego w Związku Sowieckim. Po tygodniu zabrali mnie z celi i dołączyłem do przeszło setki naszych piechurów, których wysyłano w to samo miejsce. Przemaszerowaliśmy do stacji kolejowej i tam zatrzymano naszą kolumnę. Politruk w mundurze kapitana Armii Czerwonej wyszedł z budynku stacji i podszedł do porucznika dowodzącego naszą kolumną. Jego twarz od razu wydała mi się znajoma. Podszedł do mnie i, dotykając palcem mojego ramienia, zapytał albo raczej zawarczał:

— Nazwisko?

— Borodej.

— Dokument tożsamości?

Pokazałem mu swój dowód osobisty, podczas gdy porucznik i kilku jego sołdatów stało na baczność z minami pełnymi szacunku.

— Świnia! — warknął politruk i zaczął coś pisać w swoim notesie. — Szukałem tego szpiona od kilku dni! Zabieram go ze sobą. Poruczniku, to jest moje pokwitowanie.

— Tak jest, towarzyszu kapitanie!

Jeden z żołnierzy, którzy przyszli z komisarzem, wielki goryl, odepchnął mnie na bok. Trząsłem się teraz ze strachu, myśląc, że ktoś odkrył mój prawdziwy stopień wojskowy. Kapitan zabrał mnie z powrotem do więzienia. Następnego dnia zawołano mnie na kolejne przesłuchanie, na którym on także był obecny.

— Zabieram was do Kamieńca. Bierz swoje manatki, wyjeżdżamy za dziesięć minut.

Po dziesięciu minutach, wciąż w towarzystwie goryla, poszliśmy do starego forda stojącego przed więzieniem. Goryl wepchnął mnie na tylne siedzenie, obok komisarza, a sam zasiadł obok szofera. Kapitan zerknął na mnie przyjaźnie i w tym momencie zupełnie się pogubiłem. Nawet się nie pożegnałem wzrokiem z rodzinnym miastem, taki miałem zamęt w głowie. Gdy już byliśmy za miastem, komisarz zapytał mnie cicho po polsku:

— Czy ty mnie nie poznajesz?

— Nie, towarzyszu kapitanie.

Był zmuszony mnie oświecić. To był Śliwiński.

— Jaki Śliwiński, ten z reprezentacji na czterysta metrów? — zapytał Retur.

— Ten sam. Okazało się, że Śliwiński, jeden z najlepszych biegaczy w kraju na czterysta metrów, był także agentem polskiego wywiadu. Wojna zastała go w Związku Sowieckim, gdzie operował. Wieczorem, gdy dojeżdżaliśmy do Kamieńca, zastrzelił goryla z zimną krwią. Szofer nie zareagował. Okazało się, że też był naszym człowiekiem. Od Kamieńca do Rumunii było już niedaleko i już tej samej nocy znaleźliśmy się po drugiej stronie Dniestru. Śliwiński wiedział, co robić, i miał swoje chody.

— A gdzie on teraz jest? — zapytał Retur, wciąż kręcąc głową w podziwie.

— Tutaj, w Lyonie. Pewnie wciąż szpieguje! — Ginter się roześmiał. Wszyscy obecni znali go dobrze, szczególnie ja. Tuż przed wybuchem wojny wszedłem do składu czterystametrowców podchorążówki. Śliwiński trenował często w Dęblinie, był oficjalnie nawigatorem, oficerem rezerwy. Wyglądało na to, że miał wiele talentów. Władał rosyjskim jak rodowity Rosjanin, także z francuskim radził sobie świetnie.

Retur milczał przez chwilę, kończąc swoją cielęcinę.

— A reszta z was? Jak wam poszło? — zapytał.

Pęckowski, którego talerz był już pusty, dopił kieliszek wina i zaczął:

— Gdy zrozumieliśmy, że Rosjanie są na drodze przed nami, nasz przyjaciel Ginter stracił głowę i dał nura przez okno autobusu. Głowy wprawdzie dosłownie nie stracił, ale porządnie ją rozbił i krwawił jak świnia w rzeźni. Zszyli mu ją dopiero następnego dnia w Rumunii. Przekroczyliśmy granicę o świcie, bez dalszych kłopotów. Popłakaliśmy trochę, składając broń Rumunom — ładnych sobie wybraliśmy sprzymierzeńców — i wtedy dowiedzieliśmy się o rozmiarach naszej klęski.

Na szczęście nasz wywiad nawet tam funkcjonował gładko i zorganizował ucieczkę wszystkich polskich załóg lotniczych. Rumuni, którzy zresztą z nami sympatyzowali, przymykali oczy mimo presji niemieckiej, chociaż Niemców było u nich wielu. Nasz transport, około tysiąca ludzi, wypłynął z małego portu w Dobrudży na początku listopada i ta podróż obyła się już bez incydentów.

— A Witek? — pytał dalej Retar.

— Ja byłem w tym samym autobusie, co ci dwaj! — Przejąłem opowiadanie. — Ale uciekłem z obozu jenieckiego w Tulcei po kilku dniach, strzelając w ciemną noc. To była czysta głupota — pięciodolarowy banknot otworzyłby mi furtkę równie skutecznie… Ale ja o tym wtedy nie wiedziałem i mam nadzieję, że nikomu krzywdy nie zrobiłem…

— Zaraz, zaraz — przerwał Retur. — Banknoty dolarowe?

— No tak… Tulcea była dziwnym obozem — niby złożyliśmy karabiny, do których i tak nie mieliśmy amunicji, ale wielu z nas zachowało rewolwery. Rumuni nie chcieli nas rewidować, bo bali się zbrojnego oporu. W obozie kwitł czarny rynek — niedaleko stały nasze autobusy, ciężarówki i samochody, a spryciarze z Bukaresztu krążyli dookoła obozu, szukając okazji kupna. Porucznik Rudnicki dał mi możliwość zarobienia w ten właśnie sposób i dostałem pięćdziesiąt dolarów ze sprzedaży części samochodowych i sześciu opon do ciężarówek. Świadek tej transakcji, rumuński oficer, wzbogacił się o taką samą kwotę.

Po ucieczce z obozu maszerowałem przez cztery czy pięć nocy w kierunku Bukaresztu. Strachu najadłem się dużo, bo, nie znając rumuńskiego, unikałem ludzi jak ognia. Szedłem według znaków drogowych, za dnia spałem w stogach siana, jadłem kukurydzę na surowo i podgniłe owoce w sadach, a także podoiłem krowy dwa czy trzy razy.

Dociągnąłem do Bukaresztu około 5 października i wszedłem do pierwszej napotkanej na przedmieściach gospody. Przy sobie miałem wciąż całe pięćdziesiąt dolarów. Gospodarz mówił po rosyjsku, więc jakośmy się dogadali. Dałem mu pięć dolarów na zadatek, co go natychmiast rozchmurzyło, i poszedłem do łóżka. Byłem tak wyczerpany, że nawet zapomniałem o głodzie.

Spałem jak zabity do następnego rana. Mój gospodarz musiał się zaniepokoić, bo walił w panice do drzwi — wejść nie mógł, bo się zabarykadowałem. Spałem z dolarami i rewolwerem pod poduszką. Rewolwer niewiele by mi pomógł, bo w magazynku pozostały już tylko dwa naboje, ale wciąż nadawał się do zastraszania.

Tego rana zjadłem dwa śniadania. Objadanie się kontynuowałem przez następne dwa dni, bo żona gospodarza okazała się niezłą kucharką. Oboje musieli doskonale wiedzieć, kim jestem, bo wciąż miałem na sobie swój mundur, choć w czasie marszu do Bukaresztu ukrywałem go pod skradzioną kurtką. Trzeciego dnia zdecydowałem się odbyć z gospodarzem uciążliwą konferencję, bo ja po rosyjsku w gruncie rzeczy nie mówię. Dałem dwadzieścia dolarów na kupno cywilnego ubrania, koszuli i dwóch par bielizny. Facet wrócił po godzinie bardzo zadowolony — po pierwsze, wiedział, że lada chwila opuszczę jego gospodę, a po drugie, pewnie zarobił na tej transakcji kilka dolarów.

Opuściłem jego gospodę jeszcze przed południem i zacząłem szukać łaźni, bo w spadku po poprzednim lokatorze mojego pokoju odziedziczyłem wszy. Wiedziałem od gospodarza, że łaźnia po rumuńsku to bana. Nie mogłem jej jednak znaleźć, pewnie nie zrozumiałem jego wskazówek. Wreszcie znalazłem banę bliżej centrum miasta i wszedłem. Komplikacje nie dały na siebie długo czekać. Okazało się, że takie banie są często częścią burdeli i właśnie w takiej się znalazłem.

Zapłaciłem dziesięć lei przy wejściu i poszedłem do czegoś w rodzaju łazienki z wanną i chaise longue. Gdy zacząłem się rozbierać, a gorąca woda wypełniała wannę, przyjemna brunetka ubrana tylko w wielki turecki ręcznik weszła, uśmiechając się ponętnie…

Siedzący przy stole dobrze wiedzieli, że byłem nieśmiały wobec płci pięknej, więc nie mogli się w tym momencie powstrzymać od śmiechu.

— Dlaczego nie powiedziałeś nam o tym przedtem? — wykrztusił Ginter.

— Bo to nie było ważne — odparłem czerwony jak burak i zły na siebie, że teraz wspomniałem ten epizod. — Ja tylko chciałem się pozbyć wszy. Porwałem marynarkę i kurtkę, a także paczkę z nową garderobą i wybiegłem z tego lokalu…

Nowy wybuch śmiechu. Borodej aż ryczał z uciechy.

— Te dziwki musiały mieć dobrą zabawę — powiedział, gdy się trochę uspokoił.

— Wygląda, że temat nie jest ci obcy — rzekłem z przekąsem i szybko wróciłem do opowiadania. — Po kilku minutach znalazłem inną banę. Ta była municypalna, a więc koszerna. Po wyjściu wyglądałem całkiem normalnie i nie różniłem się już od przechodniów. Wrócił mi apetyt, dlatego wstąpiłem do małej restauracji. Czekając na główne danie, studiowałem książkę telefoniczną, szukając adresu francuskiego konsulatu. Centrum Bukaresztu nie jest duże, więc po obiedzie nie miałem specjalnej trudności w jego znalezieniu. Tam przyjęto mnie z entuzjazmem, nie byłem pierwszym Polakiem szukającym pomocy. Po przesłuchaniu i sprawdzeniu telefonicznie mojej tożsamości zabrano mnie do porządnego hotelu, gdzie cała obsługa mówiła po francusku. Po raz pierwszy do dwóch tygodni poczułem się bezpieczny.

Spałem dobrze i następnego dnia wyszedłem na miasto. Nie miałem już nic do roboty oprócz czekania na paszport i instrukcje dotyczące mojej podróży do Francji. W południe zaczął padać deszcz, więc schroniłem się w kinie i obejrzałem Królewnę Śnieżkę i siedmiu krasnoludków. Życie zaczynało być wcale przyjemne. Wciąż miałem jakieś piętnaście dolarów w kieszeni plus dwa tysiące lei rumuńskich, które dorzucili mi Francuzi.

Następnego rana kurier konsulatu przyniósł mój paszport, bilet kolejowy do Stambułu z instrukcją zameldowania się w konsulacie francuskim po dalsze rozkazy i bilet okrętowy do Francji. To prosiło się o oblanie, nawet w pojedynkę. Nie poznałem nikogo na ulicach Bukaresztu, chociaż wielu wyglądało na uciekinierów z Polski. Francuzi w konsulacie uprzedzali mnie, że po mieście kręci się wielu niemieckich agentów, więc wolałem mieć się na baczności.

Wstąpiłem do restauracji, która ujęła mnie francuskojęzycznym menu w oknie. Wewnątrz było przyjemnie i czysto. Zająłem miejsce przy stoliku i zawołałem kelnera. Gdy odszedł, zauważyłem siedzącą samotnie dwa stoły ode mnie niespecjalnie ładną, ale zgrabną młodą kobietę. Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, więc odpowiedziałem uśmiechem — wszystko szło ostatnio jak po maśle i humor mi dopisywał. Po chwili kelner wrócił do mnie z pytaniem, czy nie miałbym nic przeciwko temu, żeby moja sąsiadka przysiadła się do mojego stołu. Szczerze mówiąc, bardzo mi to odpowiadało, bo wolałem oblewać moje powodzenie w towarzystwie.

Przyszła do mnie, usiadła i ze słodkim uśmiechem zapytała:

— Sind Sie polnisch?

Klapa. Serce podeszło mi do gardła. Siedzieliśmy przy oknie. Na skrzyżowaniu ulic obok restauracji stało dwóch rumuńskich policjantów, jeden z nich regulował ruch. Wystarczyłoby, żeby zawołała, a byłbym w saku. Musiałem temu zapobiec za wszelką cenę.

— Ja, ich bin polnisch — powiedziałem szczerze.

— Był pan bardzo grzeczny, zapraszając mnie do swojego stołu.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odparłem, życząc jej w duchu, żeby zapadła się pod ziemię. To ona zaprosiła się do mojego stołu!

— Prawdziwy Polak — powiedziała.

W czasie gdy kelner przenosił jej główne danie do mojego stołu, strach zaczął mnie powoli opuszczać. Jak na razie nie zanosiło się na to, by moja nowa znajoma miała zawołać policję.

— Nazywam się Anneliese Krenz…

— Witold Alexander Herbst — odpowiedziałem, bo żadne fałszywe nazwisko nie przychodziło mi do głowy.

— To jest przecież niemieckie nazwisko! — zawołała.

— Wbrew pozorom — odpowiedziałem znowu zupełnie szczerze — mój ojciec jest Polakiem od wielu pokoleń, chociaż moja matka pochodzi ze zniemczonej familii na Mazurach.

— No, to pan musi być jednym z tych Polaków, co próbują uciec na Zachód.

Ciśnienie znów mi skoczyło. Dałem jakąś mętną odpowiedź, a Anneliese ciągnęła dalej:

— Skoro jest pan w połowie Niemcem… To dlaczego pan nie chce wrócić do kraju? Wojna jest prawie skończona, Polska ją przegrała, więc należy wyciągnąć konsekwencje i wrócić do rodziny…

Udawałem, że na poważnie rozważam opcję powrotu i starałem się ukryć moje zdenerwowanie na określenie mnie „w połowie Niemiec".

— Może pani ma rację — rzekłem w końcu.

— To dobrze.

— Dlaczego?

— Bo pracuję w niemieckim konsulacie w Bukareszcie, będę rada, przywracając Trzeciej Rzeszy jedną ze zbłąkanych owieczek.

„Masz, babo, placek" — pomyślałem, ale na szczęście odzyskałem przytomność umysłu.

— Trudno byłoby mi rozczarować taką ładną pasterkę — odpowiedziałem. — A więc uczcijmy to kieliszkiem wina… Stać mnie na jeszcze jedną butelkę.

Anneliese popatrzyła na mnie uważnie. Może podejrzewała, że moje zapewnienia nie były szczere.

— Dobra myśl, ale niech pan pozwoli, że to ja zapłacę. Pieniędzy mi nie brakuje, a panu na pewno jeszcze się przydadzą.

Jak zdążyłem wcześniej zauważyć, Anneliese wypiła już pół butelki, zanim postanowiła się do mnie przyłączyć. Tym razem zamówiła pełną butelkę burgunda. Pozwoliłem jej pić, sam starając się moczyć usta jak najrzadziej. Musiałem być ostrożny. Przy końcu kolacji, gdy po pysznym winie, którego dwie trzecie przypadło w udziale mojej towarzyszce, nie została już ani kropelka, przeszliśmy na „ty". Ustaliliśmy, że przyjdę do niemieckiego konsulatu rano, a ona zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby uprzyjemnić następne kilka dni mojego pobytu w Bukareszcie. Dziewczyna, na moje szczęście, miała do mnie słabość i najwyraźniej nie chciała mi zaszkodzić. Po kolacji zabrała mnie taksówką do mojego hotelu. Przypuszczam, że chciała wiedzieć, gdzie można mnie było złapać. W taksówce pocałowaliśmy się na pożegnanie, a mnie aż było przykro, że nie mogłem jej powiedzieć o planowanym wyjeździe do Stambułu następnego dnia o świcie. Od wina trochę kręciło mi się w głowie i Anneliese wydała mi się nawet ładna, mimo piegów i małego noska, który jakoś nie pasował do reszty twarzy.

Po wejściu do hotelu przyszło mi do głowy, że Anneliese może w każdej chwili zmienić zdanie i przysłać po mnie kilku agentów z konsulatu, zanim zdążę opuścić hotel następnego dnia. Wymeldowałem się więc natychmiast i przeniosłem do hotelu przy stacji kolejowej. Następnego wieczoru byłem już w Stambule i potem nie napotkałem już żadnych trudności.

Przez chwilę panowała cisza.

Wszyscy przy stole dawno już skończyli główne danie, a druga butelka wina świeciła dnem.

— Możemy sobie pozwolić na jeszcze jedną butelkę? — zapytał Borodej.

Zwróciłem się do ciotki Louise, która teraz obsługiwała jeszcze trzy inne stoły.

— To było znakomite wino… Moglibyśmy dostać jeszcze jedną butelkę? Ale za tę chcemy zapłacić, s'il vous plaît.

— Dobrze, moje dzieci… Zaraz przyniosę… Mam też dwa dobre sery, chaume i beaumont…

II ZAKŁAD

Specjalistyczny kurs pilotażu w Montrose dobiegał końca. Był koniec maja, jeden z najpiękniejszych miesięcy w roku, nawet w Szkocji. Siedziałem na trawie ogrodu NAAFI* i myślałem o swoich perspektywach.

Był to rok 1941, a ja wciąż jeszcze nie brałem udziału w operacjach wojennych. Na początku poprzedniego roku zgłosiłem się na ochotnika do RAF-u, Królewskich Sił Powietrznych, gdy zorientowałem się, że na szkolenie we Francji będę musiał długo czekać, bo Francuzi cierpieli na niedostatek sprzętu latającego, zupełnie tak jak Polacy kilka miesięcy wcześniej.

Okazało się, że dobrze postąpiłem, ponieważ ominęła mnie pośpieszna ewakuacja personelu polskiego lotnictwa z Francji, gdy ta skapitulowała w czerwcu 1940 roku. Ale i Anglicy mieli trudności z wyposażeniem w samoloty tak szkół lotniczych, jak i jednostek bojowych. Bitwa nad Brytanią zakończyła się zwycięsko, a ja ze swoimi rówieśnikami ze szkoły podchorążych uczyłem się w szkołach „nielatających" w Blackpool. Zacząłem latać dopiero w styczniu 1941 roku; najpierw sześć tygodni w szkole elementarnej dla przypomnienia sobie tego, czego nauczyłem się w Polsce, a potem w szkole specjalistycznej w Montrose, gdzie szkolono przyszłych myśliwców. Borodej przepadł gdzieś we Francji w bałaganie ewakuacji. Ginter, Retur i Pęckowski wprawdzie do Anglii dotarli, ale byli teraz w innych szkołach i na innych kursach.

Kurs w Montrose był udany, straciliśmy tylko Osełkowskiego z dawnej drugiej eskadry w podchorążówce. Jednego dnia sekcja ratunkowa przywiozła w worku to, co z niego pozostało — winne temu były pobliskie góry i zmienna szkocka pogoda.

Mimo wszystkich przykrych okoliczności byłem w tamtych czasach szczęśliwy — mogłem latać. Jak większość podchorążych w Dęblinie poszedłem tam nie dlatego, żeby walczyć na wojnie, ale po to, by zostać pilotem. Byłem ofiarą bakcyla latania, bardzo w międzywojennej Polsce częstego. Zaraziłem się tym bakcylem, gdy miałem lat piętnaście. Ale nauka pilotażu była niezwykle kosztowna i niewielu rodziców w Polsce mogło sobie pozwolić na zafundowanie jej swoim latoroślom.

Pójście do wojskowej szkoły lotnictwa nie tylko umożliwiało latanie, ale przynosiło prestiż, bo oficerowie lotnictwa stanowili elitę młodzieży pod względem fizycznym i umysłowym. Nic więc dziwnego, że każdego roku kilka tysięcy absolwentów gimnazjów walczyło o dwieście miejsc w Szkole Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie. Alternatywą dla przegranych było dołączenie do Szkoły Podchorążych Rezerwy, ale to nie było to samo. Cena wygranej była jednak wysoka — w razie wojny niewielu z zawodowych rezerwistów tam wykształconych miało szanse dożyć jej końca. W 1938 roku, gdy zostałem przyjęty do tego ekskluzywnego grona, wojna była już nieunikniona.

Ci, którym udało się spełnić swoje marzenie o nauce w Dęblinie, zdawali sobie dobrze sprawę ze swego położenia i akceptowali je, bo tak być musiało. Ludzie walczyli za swoje ojczyzny od tysięcy lat przede wszystkim dlatego, że je kochali. Ja, który wyrosłem w atmosferze gorącego patriotyzmu, będącego jednym z owoców polskiej literatury romantycznej XIX wieku, nie byłem wyjątkiem. Tak jak wszyscy moi koledzy nigdy się do tego otwarcie nie przyznawałem. Miłość do ojczyzny była skrzętnie ukrywana przed światem, wstydliwa, tak jak pierwsza miłość cielęcych lat.

Teraz, siedząc na słońcu, spoglądałem przez przymknięte powieki na rozciągającą się przede mną płytką dolinę i marzyłem o czekającym mnie za kilka miesięcy lataniu na najpiękniejszym samolocie świata tego czasu — na spitfire'rze. Byłem prawie pewny, że zostanę wysłany do myśliwców. Mój instruktor, porucznik Clark, sam mi to powiedział. Młody dwudziestoletni człowiek nie myśli o perspektywie rychłej śmierci i w tym także nie stanowiłem wyjątku. Czułem się szczęśliwy, będąc tak blisko swego celu, miałem wylatanych dobrze ponad czterdzieści godzin na samolocie treningowym master, kilka na hurricanie. Znałem dobrze zalety i narowy pierwszego i byłem zdziwiony łatwością pilotowania drugiego.

Chmura zakryła słońce i natychmiast zrobiło się chłodno. Kolejna, dużo większa, wyłaniała się zza gór na zachód od Montrose. Czas było opuścić ogród, więc dołączyłem do swoich kolegów spędzających wolne chwile w salonie klubu. Było blisko szóstej i zbliżała się godzina kolacji w bazie. Wszyscy, głównie uczniowie pilotażu, przechodzili teraz leniwym strumieniem przez szeroki korytarz ku wyjściu, odbierając swoje płaszcze przy stole ustawionym pod klatką schodową. Nakrycia wydawała mała, już całkiem siwiuteńka kobiecina. Wielu chłopców brało ją za miejscową wolontariuszkę, jakie często spotykali w podobnych instytucjach, i zostawiało na stole napiwki. Staruszka dziękowała słowem i uśmiechem. Dopiero po opuszczeniu Montrose dowiedziałem się, że choć rzeczywiście była woluntariuszką, to była też jednocześnie właścicielką tego pałacyku, służącego na czas wojny za klub dla członków sił zbrojnych. Pałacyk i kilkaset hektarów dookoła Montrose należało do jej rodziny od wielu pokoleń.

Następnego dnia ranek był znowu piękny, choć chłodny. W ostatnich dniach kursu moja grupa często odbywała loty w Edzell, jakieś dwadzieścia mil na północny zachód od Montrose, gdzie u podnóża gór mieściło się pomocnicze lotnisko. Tego ranka sześć samolotów treningowych prowadzonych przez kapitana Judda poleciało do Edzell na ćwiczenia akrobacji powietrznej. Grupę stanowiło trzech instruktorów i dziewięciu uczniów.

Po wylądowaniu w Edzell Judd dał nam program figur akrobacji i przedstawił dokładnie ich kolejność.

— Wszystko jasne? — zapytał pod koniec.

Miał dar prostego i zrozumiałego wysławiania się, więc pytań nie było.

— No to dobrze. Jeżeli któryś z was chce się popisać czymś na dodatek, to bardzo proszę. Ale nie więcej jak dwie figury po zakończeniu programu. McDonald, ty lecisz pierwszy, masz pierwszeństwo jako Szkot.

Sierżant McDonald, rudy i piegowaty syn ziemi, na której staliśmy, odpowiedział służbiście „Tak jest, sir !" i poszedł do swojego samolotu.

Szkot wykonał swoje zadanie względnie dobrze — jak na przyszłego pilota bojowego. Gdy podchodził do lądowania, Kawczyński już startował. Judd i dwójka instruktorów uważnie obserwowała ćwiczenia wykonywane nad ich głowami. Kapitan skrzętnie zapisywał swoje uwagi w czarnym notesie zawierającym wszystko, co tylko mógł chcieć wiedzieć na temat swoich podkomendnych. Kawczyński po wykonaniu akrobacji wylądował wzorowo i po wyjściu z samolotu usiadł na trawie obok mnie. Greaterex, jedyny prawdziwy Anglik w naszej grupie, rzucał w międzyczasie swojego mastera po niebie nad naszymi głowami.

— To zaczyna być nudne — rzekł Kawczyński po chwili. — Czy nikt się tutaj nie zdobędzie na ożywienie tego wszystkiego?

— Przecież dopiero co miałeś szansę to zrobić — odparłem.

— Zapomniałem — rzekł Kawczyński chytrze. — Miałem zamiar po programie odwrócić maszynę na plecy i zrobić rundę przed lądowaniem, lecąc do góry nogami.

To wyglądało na wyzwanie, a ja podniosłem rzuconą rękawicę. Przyszło mi na myśl, że taki numer zapewni mi przydział do myśliwskiej szkoły operacyjnej. Zdawałem sobie także sprawę, że Judd nie będzie mógł tego zaaprobować. Musiałbym przecież podchodzić do lądowania grubo poniżej dozwolonej na akrobację wysokości. Kawczyński, znany nałogowy pokerzysta, zawsze skory do zakładów, wyraźnie mnie prowokował. W ten sposób wyrażał też wątpliwości, czy odważę się to zrobić.

— Dobrze, ja to zrobię — rzekłem po chwili namysłu. — Ale tylko za zakład.

— Ile?

— Pięć funtów szterlingów.

To była kupa pieniędzy. Nasz żołd wynosił siedem funtów na miesiąc. Kawczyński przełknął ślinę. Teraz i on był w potrzasku.

— Przyjmuję.

Pozostali piloci wyczuli, że coś się dzieje, i zbliżyli się do nas. Clark, mój instruktor, też do nas podszedł i, gdy dowiedział się o zakładzie, pokręcił głową z dezaprobatą.

— Zdaje mi się, że wiem, dlaczego to robisz, ale myślałem, że masz więcej oleju w głowie. Nie jestem pewny, jak Judd oceni ten kawał. Może zrobi ci chryję, że długo jej nie zapomnisz, albo da ci wyższą ocenę, niż na to zasługujesz. O ile go dobrze znam, zrobi jedno i drugie.

Takie ryzyko było do przyjęcia. Nigdy nie odważyłbym się wykonać takiego numeru nad Montrose, gdzie kadra złożona z wielu zawodowych oficerów RAF-u brała przepisy King's Regulations bardzo poważnie. Przyłapany na akrobacji poniżej trzech tysięcy stóp w Montrose na pewno zostałbym odsunięty od latania na długo, jeżeli nie na zawsze — za złamanie dyscypliny. Tutaj, na uboczu Judd i Clark, którzy byli oficerami rezerwy, interpretowali przepisy o wiele luźniej.

Mimo to czułem się nieswojo i najchętniej wydostałbym się z tej pułapki, ale na to było już za późno. Uważałem się za dobrego pilota, a urażona duma jest zdecydowanie złym doradcą. Przesiedziałem więc następną godzinę, czekając na swoją kolejkę, coraz bardziej zdeterminowany, by wykonać niebezpieczny manewr. Byłem ostatni na liście.

Gdy wreszcie znalazłem się w kabinie samolotu, sprawdziłem instrumenty i poprawiłem wysokościomierz, który ciągle wskazywał wysokość Montrose — osiemset stóp poniżej poziomu lotniska w Edzell. Potem zapiąłem pasy siedzeniowe o wiele ciaśniej niż zwykle. Zsunąłem okulary na nos, bo było pewne, że kurz i piasek będą mi wirować nad głową w czasie wykonywania akrobacji. Silnik zaskoczył od razu, mechanik wyłączył kabel baterii, wyciągnął czoki spod kół i samolot ruszył w kierunku rejonu startu. Inny master podchodził do lądowania, poczekałem więc, a gdy miałem wolne pole, wystawiłem swój samolot pod wiatr i po otrzymaniu pozwolenia na start z wieży kontrolnej pchnąłem manetkę do przodu. Myśląc o swoim zadaniu, nie zauważyłem, że lądujący samolot nie należał do naszej grupy.

Po starcie zrobiłem szeroką rundę, wznosząc się szybko, i gdy nadleciałem nad lotnisko, byłem już na pięciu tysiącach stóp, gotów do rozpoczęcia akrobacji. Nadchodząc nad lotnisko, spikowałem trochę dla nabrania szybkości i zacząłem manewr.

Pętla, pół beczki w połowie drugiej pętli, beczka w lewo, beczka w prawo, wszystko spokojnie, nie tracąc panowania nad maszyną ani na sekundę, tak jak wymagał tego Judd. Linia horyzontu wyprawiała cuda, czasami nad głową widziałem niebo, czasami prostokąty pól o różnych odcieniach zieleni. Kurz, piasek i grudki dawno zeschniętego błota przewalały się po kabinie.

Wrzuciłem maszynę w prawy korkociąg, wyciągnąłem po dwóch zwitkach i rzuciłem ją znowu do korkociągu na zwitki w lewo, wychodząc z niego nad środkiem lotniska, dokładnie na osi swojego ćwiczenia. W większym stopniu zawdzięczałem to przypadkowi niż własnej perfekcji, ale Judd, obserwujący mnie z dołu, nie mógł tego wiedzieć. Uśmiechnąłem się pod maską zadowolony i pobłogosławiłem swoją maszynę. Niektóre mastery potrafiły być wcale złośliwe.

Byłem zdecydowanym entuzjastą akrobacji powietrznej. Na początku kursu, kiedy nie znałem maszyny zbyt dobrze, bałem się je wykonywać, ale teraz sprawiało mi to dużą frajdę. Zwłaszcza że nawet jaskółki nie byłyby w stanie powtórzyć moich manewrów. Prawdę mówiąc, pewna obawa zawsze kryła się gdzieś na dnie świadomości. Przecież, mimo wszystko, nie byłem ptakiem i ze skrzydłami się nie urodziłem. Wyrównałem samolot, mijając lotnisko i zostawiając je za sobą.

Poczekałem kilka sekund, żeby ochłonąć, wstrzymałem oddech i odwróciłem samolot na plecy. Po pięciu-sześciu sekundach silnik zamarł, bo mastery nie miały podwójnych gaźników. Ustabilizowałem szybkość na stu czterdziestu milach i zacząłem brać zakręt, nie będąc pewnym reakcji sterów w tej nienaturalnej pozycji. Kurz i grudki ziemi leżały teraz spokojnie na powierzchni perspeksu nad moją głową.

Wymagany zakręt, stanowiący pół rundy, był łagodny, i po chwili poczułem się pewniej — byłem na dobrej drodze do wygrania zakładu. Po trzech minutach wyszedłem na prostą do lądowania i zrobiłem pół beczki bez silnika, nie bez obawy, czy silnik teraz zaskoczy.

Lotnisko było tylko pół do trzech czwartych mili przede mną. Nawet gdyby silnik nie zaskoczył, wciąż jeszcze zdołałbym osiągnąć lotnisko. Ale mój kestrel należał do tej samej rodziny co merlin i ryknął raźnie po trzech-czterech sekundach. Cofnąłem manetkę gazu, mały skok śmigła, podwozie w dół, klapy w dół. Co prawda byłem trochę za wysoko, ale kilkanaście sekund później koła mojego samolotu gładko dotknęły trawy. Gładko, ale prawie w środku lotniska, przez co przeżyłem chwilę paniki, gdy po użyciu hamulców mój master wpadł w poślizg na mokrej trawie.

Po opanowaniu maszyny zawróciłem i już spokojnie kołowałem, dopóki nie zobaczyłem pułkownika Slatera, szefa pilotażu szkoły, stojącego obok instruktorów. To jego samolot musiał lądować w czasie, gdy startowałem. Slater wyglądał na wściekłego, Judd nie wydawał się zbity z tropu, a Clark był czerwony jak burak i wyraźnie wolałby być gdzieś indziej. Zrobiło mi się zimno. Będzie draka!

Usilnie starałem się sobie przypomnieć wysokość, na której odwróciłem samolot do normalnego położenia — o trzech tysiącach stóp nie było mowy. Byłem wtedy poniżej tysiąca.

Dokołowałem do swojego stanowiska powoli i jeszcze wolniej wygramoliłem się z kabiny, drżąc lekko ze strachu.

— Herbst, jesteś pod aresztem! — warknął Slater.

Stałem na baczność, nie wiedząc, co powiedzieć.

— Nie jestem chrzanionym dyrektorem jakiegoś amerykańskiego cyrku latającego! — ciągnął dalej Slater, spoglądając na mnie jak kat na miejscu egzekucji. — Dobrze znasz granicę wysokości na akrobacje i, do diabła, kto ci pozwolił robić rundę do góry nogami?! To śmierdzi nie ryzykiem, ale kryminałem!

— Innych samolotów nad lotniskiem nie było, panie pułkowniku. — Odważyłem się odezwać.

— Zamknij się!

— Sir — wtrącił się Judd ociekającym miodem głosem. — Dając program moim chłopcom, powiedziałem, że ci z fantazją mogą dodać od siebie dwie figury na zakończenie. Ten był jedyny, który to zrobił, ale chyba mnie źle zrozumiał, jego znajomość angielskiego nie jest najlepsza…

— Judd, ty też się zamknij! — rzucił Slater ostro, ale już nie z taką wściekłością jak wcześniej. — Ci Polacy zawsze sięgają po ten argument, gdy ich na czymś przyłapiemy… Z tego, co dotąd słyszałem, ten mówi po angielsku wcale dobrze… — Pułkownik zamilkł na chwilę. — A teraz, Herbst, jak to tam było z twoją wysokością? Jak wysoko byłeś, gdy wróciłeś do normalnego lotu, hę?

Już otwierałem usta, żeby powiedzieć „tysiąc stóp", gdy spostrzegłem, że Judd stojący trochę za Slaterem podniósł dłoń z wyprostowanymi dwoma palcami.

— Dwa tysiące, sir! — wykrztusiłem.

Slater roześmiał się złośliwie i obrócił do Judda.

— I do tego łże mi w żywe oczy… Judd, co ty o tym myślisz?

— Około półtora tysiąca, sir. Pozwolę sobie zauważyć, że jesteśmy osiemset stóp wyżej niż Montrose i pilot zapewne popełnił błąd, nie sprawdzając wysokościomierza przed startem.

Slater patrzył na niewzruszoną twarz Judda, nie wierząc własnym uszom.

— Jestem w domu wariatów — skonkludował po chwili.

Trząsłem się ze strachu, że Slater zechce sprawdzić instrumenty w kabinie i fortel Judda nie wypali. Pamiętałem dobrze, że poprawiłem wysokościomierz tak, jak było trzeba. Mój grzech pozostałby wtedy „ciężkim brakiem dyscypliny", a nie „błędem pilotażu". Na szczęście Slater nie ruszył się z miejsca i zamiast tego zwrócił się do Clarka:

— Clark, weź tego cyrkowca natychmiast do Montrose i umieść go w areszcie. Jutro załatwię się z nim w biurze. Ty i Judd będziecie świadkami egzekucji… o ósmej rano.

Anglik skinął na mnie, żebym wrócił do samolotu. Jeden z uczniów stojących opodal w milczeniu powlókł się za mną ze spadochronem Clarka. Instruktor podążył za nami pół minuty później. Jeszcze kilka chwil i nasz samolot pokołował na start.

Po pożegnaniu się z wieżą kontrolną, będąc już na kursie do Montrose, Clark odezwał się w interkomie.

— Przez chwilę myślałem, że skończyłeś swoją karierę jako pilot.

Nie od razu połapałem się, że użył czasu przeszłego.

— Pan porucznik uważa, że wyjdę z tej chryi na sucho?

— Oczywiście — odparł Clark prawie wesoło. — Dostaniesz dwa tygodnie aresztu i na tym się skończy. Kapitan Judd uratował cię z opresji. Ależ prędko to wymyślił… Zbił Slatera z tropu. Poza tym, winszuję akrobacji — Judd dał ci najwyższą notę… Tylko latanie w szykach może obniżyć twój rezultat za cały kurs… Ale ta część jest głównie kwestią praktyki…

— Dziękuję! — Uśmiechnąłem się pod maską zadowolony, że zmora zawieszenia w lotach nie stanie się rzeczywistością.

Spędziłem noc w areszcie i rano, po śniadaniu, pomaszerowałem pod eskortą do biura Slatera. Judd i Clark czekali już na mnie w przedpokoju i wszyscy razem weszliśmy do biura szefa pilotażu. Salutowanie. Raportowanie. Te ceremoniały mnie bawiły zawsze, poza tym jednym razem. Na początku Slater zauważył, że nie ogoliłem się zbyt dobrze. Potem zwrócił uwagę na guziki mojego munduru, które nie błyszczały się tak, jak powinny. Wreszcie przeszedł do rzeczy. Wygłosił dłuższy monolog, którego główne punkty były z góry do przewidzenia. Instruktorzy, będący już wcześniej świadkami takich scen, mogliby pewnie cały ten monolog wyrecytować z pamięci. Skończyło się, jak wyprorokował Clark, wyrokiem dwóch tygodni aresztu. Areszt ten nie wpływał jednak na moje wyszkolenie, bo każdego rana sierżant służbowy odprowadzał mnie do dyspersalu na loty i wieczorem z taką samą ceremonią odbierał więźnia i prowadził z powrotem do celi.

Trzy dni później pułkownik Slater zjawił się znowu w dyspersalu Judda. Celem jego wizyty było zabranie mnie na końcowy egzamin pilotażu. Po pięciu minutach lotu, gdy wciąż jeszcze wznosiłem się w powietrze, kazał mi wrócić na lotnisko. To było równoznaczne z dyskwalifikacją — byłem całkiem pewny, że na nic takiego nie zasłużyłem i opuściłem samolot załamany na duchu. Wyglądało na to, że już nigdy w jednostkach operacyjnych latać nie będę.

Ale zapomniałem o swoim dowódcy eskadry — Judd po raz drugi pokazał, z jakiej był ulepiony gliny. Zażądał, żeby egzaminatorem był instruktor z innej eskadry, który mnie nie znał. Był to akt nie lada odwagi i cała ta historia doszła do uszu pułkownika McIntyre'a, komendanta bazy. Ten przyjechał do dyspersalu następnego dnia i zażądał lotu ze mną. Po półgodzinie lotu opuścił kabinę mastera, wzruszając ramionami.

— Według mnie to dobry pilot. Ale ja nie jestem wykwalifikowanym instruktorem, więc niech instruktor z innej eskadry go przeegzaminuje.

Następnego dnia poleciałem na egzamin po raz trzeci w ciągu trzech dni, tym razem z kapitanem Holdernessem. Jego chudą i wąsatą twarz zapamiętałem na długo. Egzamin trwał przeszło godzinę — każdy manewr musiałem powtarzać jeszcze raz. Gdy mokry od potu wyszedłem z kabiny po wylądowaniu, czułem przez skórę, że zrobiłem dobre wrażenie.

Wieczorem Clark przyszedł do mojej celi.

— Herbst — rzekł, gdy sierżant, szef aresztu bazy, zamknął za sobą drzwi. — Zdałeś egzamin, gratuluję. Holderness napisał tylko jedno zdanie w twojej ocenie.

— To dobrze, dziękuję. Czy można wiedzieć, co napisał?

— Nie, nie można, ale powiem ci, bo i tak się jutro dowiesz — ciągnął Clark. — Napisał, i teraz cytuję: „Bez słabych punktów, w rzeczy samej, to najlepszy uczeń, z jakim latałem od wielu miesięcy".

Kurs skończył się kilka dni później. Musiałem odsiedzieć swoją karę, podczas gdy moi koledzy rozjeżdżali się na przydziały. Clark zjawił się w mojej celi jeszcze raz, tym razem z Kawczyńskim. Kolega wysupłał z kieszeni pięć nowiuteńkich banknotów — dostał wypłatę tego ranka i chciał uregulować dług. Przegranie zakładu zrujnowało go do nitki, zostawiając z kilkoma szylingami. Nie był to pierwszy raz, jak Kawczyński się tak urządził, bo bez zakładów żyć nie potrafił. Był nawet szczęśliwy, że cała afera skończyła się dla mnie bez większych konsekwencji. Przeprosił zarówno mnie, jak i Clarka za wyrządzone kłopoty i wziął za nie odpowiedzialność. Podobnie przepraszałem kapitana Judda już przedtem, ale ten machnął tylko ręką. Przysiągłbym, że oficer traktował całą aferę tylko jako dobry kawał.

Clark przyniósł także moją książkę lotów. Przewracałem karty pośpiesznie, szukając stempla szkoły i końcowej oceny za kurs. Znalazłem: „Bardzo dobry".

Ale Slater nie puścił mi wszystkiego płazem. Ocenę wprawdzie podpisał, ale dodał kwalifikację: „Zbyt pewny siebie. Nie ogląda się dookoła w locie".

Clark uścisnął moją rękę.

— Podobno wyślą cię do szkoły operacyjnej dla nocnych myśliwców, bo twoje latanie na instrumenty jest szczególnie dobre, a lekarz stwierdził, że widzisz w nocy jak kot. No, szczęść Boże w twojej dalszej karierze. Życie z tobą tutaj nie zawsze było łatwe, ale dałeś nam kupę emocji. Kapitan Judd przesyła najlepsze życzenia. Wyjechał dzisiaj po obiedzie na południe Anglii — dostał dowództwo dywizjonu spitfire'ów.

Gdy goście mnie opuścili, westchnąłem. Ja też chciałem latać na spitfire'ach. Słyszałem, że beaufightery nie były lubiane przez swoje załogi, bo były za ciężkie na swoje silniki. Pocieszało mnie jedynie, że podobno miały zostać wycofane z dywizjonów nocnych myśliwców i wymienione na mosquity. A te były prawie tak piękne jak spitfire'y.

— Ano — rzekłem do siebie — może coś dobrego z tego wyjdzie.

* NAAFI (Navy, Army and Air Force Institutes) — organizacja prowadząca kantyny i punkty usługowe w bazach brytyjskich sił zbrojnych.

III DZIWNE SPOTKANIE

Facet, który wymyślił motto Królewskich Sił Powietrznych — Per ardua ad astra — musiał być zniecierpliwionym uczniem w szkole lotniczej.

Droga do gwiazd była rzeczywiście pełna przeszkód i bardzo długa. Takie motto było obce Polakom między wojnami, ale i w Polsce szkolenie nie należało do łatwych i krótkich. Teraz było trochę inaczej — Anglicy szli do jednostek bojowych wprost ze szkół operacyjnych i specjalizacyjnych. Polski system był inny.

Polskie lotnictwo w Anglii miało duży rezerwuar ochotników na członków latających załóg, szczególnie na pilotów. W tej sytuacji władze mogły sobie pozwolić na dłuższe i bardziej kompletne szkolenie. Po ukończeniu kursów w szkołach specjalizacyjnych Polacy nie szli do szkół operacyjnych, ale wysyłano ich do jednostek niebojowych dla nabrania większego doświadczenia. Innymi słowy, nowy pilot przychodził do polskiego dywizjonu, mając za sobą co najmniej 250 godzin w powietrzu, podczas gdy jego angielscy koledzy mieli wylatanych zaledwie od 150 do 200 godzin.

To robiło różnicę, bo polskie dywizjony, mając bardziej doświadczonych pilotów, uzyskiwały lepszy stosunek strat do zestrzeleń niż myśliwskie dywizjony RAF-u. Dłuższe szkolenie pozwalało też na użycie bardziej efektownych szyków i lepszej taktyki walki, a na tym polu Anglicy byli raczej konserwatywni. Ten mądry system polskich władz był jednak ciężki do strawienia dla młodych pilotów, którym bardzo się śpieszyło do dołączenia do swoich starszych kolegów.

Po odsiedzeniu swojej kary w areszcie w Montrose zostałem wysłany do jednostki nieoperacyjnej w Gosport koło Portsmouth na południu Anglii. Zadaniem tej jednostki było pomagać w szkoleniu artylerzystów artylerii przeciwlotniczej, marynarki i armii lądowej. Piloci symulowali ataki na cele ziemne, artylerzyści oddawali nieistniejące salwy, a całość była utrwalana przez kamery zsynchronizowane z celownikami. Filmy były potem analizowane i w ten sposób artylerzyści uczyli się swojego fachu. Dlatego też oficjalna nazwa mojej jednostki brzmiała — „Jednostka Współpracy Artylerii Przeciwlotniczej Numer 2".

Dobrze wyposażona i większa z dwóch szkół marynarki znajdowała się zaraz na wschód od miasta, mniejszą ze szkół armii usytuowano na pobliskiej wyspie Wight. Tam, koło Ventnor, umieszczono też dwie czy trzy baterie operacyjne jako obronę pobliskiej stacji radarowej RAF-u oraz część systemu obronnego bazy marynarki w Portsmouth.

Moją pierwszą reakcją po przybyciu na lotnisko na początku czerwca było rozczarowanie. Większość samolotów zaparkowanych dookoła baraku dyspersalu pochodziła z czasów przedpotopowych. Samoloty typu hawker hawk służyły jako myśliwce i samoloty ogólnego przeznaczenia jeszcze w latach dwudziestych, głównie na niespokojnych granicach Indii. Gloster gladiatory były ostatnimi dwupłatami RAF-u i chociaż brały udział w walkach na początku wojny, to tylko dlatego, że lotnictwo angielskie nie miało dosyć spitfire'ów. Fairey battle z kolei zostały wycofane z dywizjonów bombowych jako przestarzałe już w pierwszych miesiącach wojny.

Prawdziwym kuriozum były samoloty blackburn roc, które Anglicy wyprodukowali jako ekwiwalent niemieckich junkersów ju 87, lepiej znanych jako stukasy. Były dobre, gdy nie było dokoła myśliwców opozycji, ale w 1941 roku takie sytuacje na Zachodzie zdarzały się niezmiernie rzadko. Stukasy po stronie niemieckiej i inne tego typu samoloty po stronie aliantów były przedmiotem marzeń pilotów myśliwskich obu stron konfliktu, bo były łatwym łupem. Angielski roc był może trochę lepszy, bo miał strzelca i obracalną wieżyczkę z czterema karabinami maszynowymi, a stukas wieżyczki nie miał i dysponował tylko jedną pukawką. Tak czy owak, kwestia wyższości jednego modelu nad drugim nie została nigdy rozstrzygnięta, bo roca nigdy nie użyto w akcji. W sumie dobrze, bo piloci roców nie lubili — jedyną bronią dysponowali strzelcy, a piloci byli zredukowani do roli bombardierów.

Dowódcą jednostki w Gosport był czterdziestoparoletni major, weteran walk z niesfornymi plemionami na granicy Indii i Afganistanu piętnaście lat temu. Załogi były bardzo różne, niektórzy za starzy na jednostki bojowe, inni mieli mankamenty medyczne, jeszcze inni stracili chęć do brania udziału w wojnie w czasie szkolenia i teraz starali się uniknąć za wszelką cenę przydziału do jednostek bojowych.

Było tu dwóch innych Polaków i jeden Czech. Polacy nie mogli się doczekać wysłania do szkoły operacyjnej, co miało nastąpić za dwa-trzy miesiące, a Czech miał prawie czterdzieści lat i nawet gdyby chciał, to nie miał nadziei na opuszczenie tej bazy przez całą wojnę. Po rozmowie z polskimi kolegami zrozumiałem, że czuli się tutaj nieswojo. Już tego samego popołudnia dzieliłem z nimi to uczucie.

Luftwaffe interesowała się tym, co się działo w Portsmouth, bo była tam jedna z głównych baz angielskiej marynarki. Toteż jeden lub dwa razy każdego miesiąca samotny messerschmitt 110 albo 109 pojawiał się w tych okolicach, żeby wyszpiegować, co robią okręty Marynarki Królewskiej. Czasami małe grupy odważały się na loty wzdłuż wybrzeża w nadziei spotkania łatwych do zestrzelenia samolotów, szczególnie w okolicach wyspy Wight, gdzie gnieździły się także instalacje radarowe.

Dlatego też wszystkie loty z Gosport były wykonywane ze strzelcami na pokładach. Wyjątek stanowiły gladiatory, których piloci sami dysponowali uzbrojeniem, jak na rasowe, choć nieco przestarzałe myśliwce przystało. Ostrożność nie zawadzała, choć szanse spotkania nie były wielkie.

Dowódca jednostki zjawił się w swoim biurze dobrze po obiedzie, obejrzał mnie od stóp do głów i zadał kilka osobistych pytań.

— Herbst, mój drogi — rzekł po chwili milczenia. — Mówisz wcale dobrze po angielsku, lepiej od naszych trzech innych cudzoziemców. Od tej chwili jesteś moim tłumaczem, bo nigdy nie mogę dojść z nimi do ładu. Wydaje mi się także, że tak jak twoim rodakom śpieszy ci się nas opuścić. Pamiętaj, że to nie moja wina, że cię tutaj przysłano, więc nie zawracaj mi głowy petycjami o transfery. Ja jestem starszym panem i chcę mieć święty spokój. Zrozumiano?

— Yes, sir!

Niespodziewany uśmieszek na surowej twarzy mojego nowego dowódcy zaskoczył mnie. Major Hackett kiwnął głową, a ja opuściłem biuro, dochodząc do wniosku, że wśród Anglików było o wiele więcej równiaków, niż można się było spodziewać.

Po tygodniu mogłem już stwierdzić, że zapoznałem się ze wszystkimi typami samolotów w tej trochę niezwykłej jednostce. Zaraz po pierwszym locie doszedłem do wniosku, że nie cierpię fairey battle'a — był ciężki, reagował na stery z opóźnieniem, jednym słowem — krowa, nie samolot. Nie wyrobiłem sobie jednoznacznej opinii o harcie, ale roc mnie zaintrygował. Jak wszystkie nurkowce miał hamulce powietrzne, które służyły również jako klapy do lądowania. Nie pozwalały one przekroczyć bariery 220–240 mil na godzinę nawet w pionowej pice.

Gladiator z miejsca został moim faworytem. To prawda — podczas pierwszego lotu zwymiotowałem, ale tylko dlatego, że ani mechanik, ani żaden z jego kolegów nie powiedzieli mi, iż gazy z silnika często przedostawały się do kabiny i przy zamkniętej kabinie potrafiły zdrowo podrażnić wrażliwe żołądki. Widocznie mój należał do tych wrażliwych. Po tym odkryciu zawsze zostawiałem kabinę niedomkniętą i nie miałem z tym więcej kłopotów. Gladiator chodził za ręką jak marzenie i często pozwalałem sobie na akrobacje, lecąc nim na ćwiczenia albo wracając do bazy.

Przy końcu trzeciego tygodnia pobytu w Gosport, gdy to wszystko zaczynało mnie już nudzić, miał miejsce wypadek, który zburzył rutynę.

Loty zaczynały się zwykle o ósmej rano. Rybacki, jeden z dwóch Polaków starszego autoramentu, był pierwszy w kolejce i wystartował na rocu. Odbywał lot bez strzelca, który był niedysponowany po pijatyce w Portsmouth poprzedniego wieczoru. Byłem drugi w kolejce, więc ruszyłem do swojego roca ze spadochronem w jednej i hełmem w drugiej ręce krótko przed dziewiątą. W połowie drogi do samolotu usłyszałem syreny — alarm.

Regularne bombardowanie było niemal wykluczone — baza myśliwska w Tangmere była tylko pięć minut lotu od Portsmouth i trzy dywizjony spitfire'ów z tej bazy poszatkowałyby jakąkolwiek formację niemieckich bombowców. To sprawiało, że Portsmouth był prawie poza zasięgiem messerschmittów. Dowódcy Luftwaffe durniami nie byli, a więc musiał to być jeden z tych solowych występów wzdłuż wybrzeża.

Obróciłem się na pięcie i zacząłem iść w kierunku rowu ochronnego, wykopanego właśnie na takie okazje poprzedniego roku. Mój strzelec pokładowy sierżant Longside, który zdążył już dotrzeć do naszego samolotu, minął mnie biegiem z paniką wypisaną na twarzy. Nie bardzo lubiłem swojego partnera, głównie dlatego, że Longside zaliczał do swych przodków rodzinę królewską panującą w Anglii przed przybyciem Normanów prawie tysiąc lat temu, czego nie omieszkiwał nam przypominać przy każdej nadarzającej się okazji. Poza tym, wydawało mi się, że należał do tych, co chronili się w Gosport przed przydziałem do jednostek bojowych. Teraz jego twarz zdradzała, że był nie tylko niepoprawnym nudziarzem, ale miał także płaszcz zajęczą skórą podszyty.

Rów ochronny był prawie pełny, gdy zsunąłem się do niego i prawie w tej samej chwili gdzieś daleko na południu rozległy się wybuchy szrapneli artylerii przeciwlotniczej. Niewiele, może z tuzin. Szef mechaników, którego szanowałem, bo był to egzemplarz solidnego Anglika, a do tego specjalista jakich mało, spojrzał na mnie pytająco.

— To chyba strzelają na wyspie Wight. Czy Rybacki nie poleciał tam dzisiaj rano?

— Tak — zauważył jeden ze strzelców pokładowych. — Powinien jeszcze tam być. Ciekaw jestem, czy jest w to zamieszany.

Wszyscy czekali przez kilka minut w milczeniu, wsłuchując się w panującą dookoła ciszę, aż przerwały ją syreny oznajmiające koniec alarmu. Po chwili usłyszeliśmy warkot silnika w pobliżu naszej kryjówki i przytłumiony huk kilku samolotów daleko na południu, zapewne spitfire'ów z Tangmere.

Roc Rybackiego wyskoczył zza ściany drzew na wschodnim skraju lotniska. Pilot, wciąż lecąc niezwykle nisko, zrobił tylko ćwierć okrążenia i wylądował, odbijając się wielokrotnie od płyty lotniska. Samolot zniósł to brutalne lądowanie bez szwanku, a jego pilot kołował teraz do dyspersalu po kawaleryjsku, zamiast ze zwykłą sobie ostrożnością. Gdy dokołował do czekających na niego kolegów i mechaników, zeskoczył na trawę i dosłownie tańczył z radości.

— Spuściłem skurwysyna, spuściłem!

Byłem zdziwiony, coś tu nie było w porządku. Jeden ze zbrojmistrzów szybko ubrał moje wątpliwości w słowa:

— Co znaczy, że go zestrzeliłeś? Bez strzelca i bez użycia broni?

— Tak, ośle jeden! — krzyknął Rybacki, tym razem po polsku. — Dostałem go manewrem defensywnym… Zwiodłem go do palnięcia w morze!

Przetłumaczyłem jego słowa, a sierżant, otoczony przez wątpiących Tomaszów, pomaszerował do dyspersalu. Major Hackett był w swoim biurze, tak naprawdę nie opuścił go przez cały czas alarmu. Wykorzystując swoją prerogatywę tłumacza, wszedłem do środka z trochę już uspokojonym kolegą. Ten zameldował się po angielsku, co było w zasięgu jego możliwości, ale wszystko, co nastąpiło potem, musiałem już tłumaczyć.

Oficer wywiadu bazy, marynarz, a było ich w Gosport wielu, zjawił się, zanim Rybacki zaczął zdawać relację ze swojej przygody. Usiadł obok dowódcy jednostki. Wyglądało na to, że nigdy przedtem nie sporządzał raportu bojowego, bo przez następne dziesięć minut miał kłopoty zarówno z piórem, jak i notesem.

Rybacki poleciał po starcie do Ventnor. Po przybyciu nad pozycję artylerzystów pokiwał skrzydłami, po czym wzniósł się do dwóch tysięcy stóp w szerokim półkolu. Spuścił hamulce powietrzne i zabierał się do lotu nurkowego, gdy w pobliżu pojawił się samotny messerschmitt 109, przelatując tuż nad powierzchnią fal. Widząc Rybackiego, pilot messerschmitta wystrzelił w górę i w ciągu niecałej minuty wzniósł się na tysiąc stóp ponad roca, gotując się do ataku. W międzyczasie Rybacki został zaalarmowany przez radio. Obejrzał się tylko po to, by zobaczyć, jak niemiecki pilot już na niego zjeżdża. Zaskoczony, nie wiedząc, co zrobić, Rybacki też rzucił swój samolot do lotu nurkowego.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

IV PIERWSZA POTYCZKA

Dostępne w wersji pełnej

V PRZYGODA BRUNONA

Dostępne w wersji pełnej

VI W SZPITALU

Dostępne w wersji pełnej

VII NUDNE DNI

Dostępne w wersji pełnej

Część II ROK PILNEGO CZELADNIKA

Poczet sztandarowy dywizjonu 308 prezentujący przechodni sztandar Polskich Sił Powietrznych, 1943 rok. Od lewej stoją: starszy sierżant Trybulec, porucznik Herbst, sierżant Żurek i sierżant DomańskiFotografia z archiwum Autora

VIII „RHUBARB"

Dostępne w wersji pełnej

IX PRZESILENIE

Dostępne w wersji pełnej

X WOJNA NIE JEST CZASEM NA KOCHANIE

Dostępne w wersji pełnej

XI RAJD NA SCHWEINFURT

Dostępne w wersji pełnej

XII ROCZNICA

Dostępne w wersji pełnej

XIII SOLO

Dostępne w wersji pełnej

XIV WYCIECZKA DO PARYŻA

Dostępne w wersji pełnej

XV ZABÓJSTWO

Dostępne w wersji pełnej

XVI WIOSNA W LISTOPADZIE

Dostępne w wersji pełnej

Część III ROK ZNUDZONEGO MAJSTRA

W słońcu przy dyspersalu w oczekiwaniu na wezwanie. Od lewej siedzą; Witold A. Herbst i Bruno Kudrewicz. W środku stoi operator dyżurnyFotografia z archiwum Autora

XVII BEZPIECZNA PRZYSTAŃ

Dostępne w wersji pełnej

XVIII POSZUKIWANIE

Dostępne w wersji pełnej

XIX MŁODA GWARDIA

Dostępne w wersji pełnej

XX 6 CZERWCA 1944 ROKU

Dostępne w wersji pełnej

XXI PARTIA POKERA

Dostępne w wersji pełnej

XXII MESSERSCHMITT 163

Dostępne w wersji pełnej

XXIII OPERACJA „MARKET GARDEN"

Dostępne w wersji pełnej

XXIV SZKOŁA MYŚLIWSKA W REDNAL

Dostępne w wersji pełnej

EPILOG — ROK 1970

Po ponad sześćdziesięciu pięciu latach Witold A. Herbst ponownie za sterami ulubionego spitfire'a. Flying Heritage Collection, Everett w stanie Waszyngton, 2009 rokFotografia: Krystof Poraj-Kuczewski

"Michaś, o której masz..."

Dostępne w wersji pełnej

Wkładka zdjęciowa

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Słowem wstępu
Część I. Rok nieśmiałego ucznia
I. Zjazd w Lyonie
II. Zakład
III. Dziwne spotkanie
IV. Pierwsza potyczka
V. Przygoda Brunona
VI. W szpitalu
VII. Nudne dni