Sherlock Holmes T.2: Dolina trwogi. Przygody Sherlocka Holmesa. Szpargały Sherlocka Holmesa DODRUK - Arthur Conan Doyle - ebook

Sherlock Holmes T.2: Dolina trwogi. Przygody Sherlocka Holmesa. Szpargały Sherlocka Holmesa DODRUK ebook

Arthur Conan Doyle

4,7

Opis

NOWE WYDANIE Z ORYGINALNYMI

ILUSTRACJAMI SIDNEYA PAGETA!

DOLINA TRWOGI

Sherlock Holmes i doktor Watson otrzymują zaszyfrowany list od podwładnego geniusza zła, profesora Moriarty’ego. List zapowiada rychłe zabójstwo niejakiego Johna Douglasa, który faktycznie niebawem ginie. Podejrzenia o dokonanie tej zagadkowej zbrodni bogacza o tajemniczej, nieznanej nikomu przeszłości początkowo padają na osoby z otoczenia ofiary, z czasem prowadzą jednak detektywów do Stanów Zjednoczonych, areny działania morderczego stowarzyszenia działającego pod przykrywką masonerii…

PRZYGODY SHERLOCKA HOLMESA

Detektywi z Baker Street rozwiązują szereg kolejnych skomplikowanych łamigłówek kryminalnych, których motywem przewodnim są zło, chciwość, zemsta i zdrada.

W jednej z nich dziedziczny król Czech, Wilhelm Gottsreich Sigismond von Ormstein, poszukuje szantażującej go byłej kochanki, Irene Adler, primadonny Opery Warszawskiej. Pomiędzy Holmesem a kobietą nawiązuje się dziwna więź…

W innej zostaje zamordowany właściciel małego folwarku, Australijczyk McCarthy. Kiedy podejrzenie pada na jego syna, ten zdradza w trakcie procesu, że jego ojciec przed śmiercią wypowiedział tajemnicze słowo „szczur”…

Pewnego dnia Sherlocka Holmesa odwiedza panna Helena Stoner w sprawie niewyjaśnionej śmierci swojej siostry, Julii, która przed śmiercią wypowiedziała tajemnicze słowa: "To była przepaska! Nakrapiana przepaska!". Detektywi będą musieli stawić czoła społecznym stereotypom i sprawdzić, czy z tą śmiercią mają coś wspólnego obozujący nieopodal domu Cyganie…

SZPARGAŁY SHERLOCKA HOLMESA

Sherlock Holmes i doktor Watson na tropie wszechobecnego zła w serii błyskotliwych opowieści kryminalnych. W finałowym opowiadaniu Ostatnia zagadka Holmes wreszcie ściera się w bezpośrednim starciu ze swym odwiecznym wrogiem, profesorem Jamesem Moriartym, obdarzonym niezwykłymi zdolnościami matematycznymi „Napoleonem zbrodni”, który swą ponadprzeciętną mądrość i inteligencję wykorzystał do stworzenia ogólnoświatowej organizacji przestępczej. Po serii mordów dokonanych przez ludzi Moriarty’ego w Londynie Holmes jest już bardzo bliski dopadnięcia złoczyńcy, co uważa za swój moralny obowiązek wobec społeczeństwa. Obydwaj adwersarze spotykają się wreszcie w szwajcarskim kurorcie nieopodal wodospadu Reichenbach…

KOMPLETNA EDYCJA PRZYGÓD NAJSŁYNNIEJSZEGO DETEKTYWA WSZECH CZASÓW!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1016

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (64 oceny)
48
13
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ArgoNim

Nie oderwiesz się od lektury

Wypas po pachy 😍👍
00
KorienOlven

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny raz Sherlock Holmes staje naprzeciw zbrodniom i zagadkom dla innych nie do rozwiązania. Od drobnych spraw po prawdziwie skomplikowane spiski fabuła toczy się aż do starcia z największym wrogiem...
00
kasia0504

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




CZĘŚĆ ITRAGEDIA W BIRLSTONE

ROZDZIAŁ IOSTRZEŻENIE

kłonny jestem sądzić… — zacząłem, ale Sherlock Holmes wszedł mi w słowo:

— Tak powinienem zrobić.

Uważam siebie za jednego z najbardziej cierpliwych śmiertelników, a przecież to bezceremonialne zachowanie mnie zirytowało.

— Doprawdy, Holmesie — powiedziałem ostro — czasami trudno z panem wytrzymać.

Zbyt był pogrążony w swoich myślach, aby natychmiast zareagować na moją ripostę. Z brodą opartą na ręce i nieruszonym śniadaniem przed sobą wpatrywał się w kartkę, którą przed chwilą wyciągnął z koperty, potem podniósł tę ostatnią do światła i bardzo uważnie obejrzał z obu stron.

— To pismo Porlocka — powiedział w zamyśleniu. — Tego jestem pewien, chociaż wcześniej widziałem je tylko dwa razy. Ten charakterystyczny grecki epsilon natychmiast rzuca się w oczy. Ale jeśli to Porlock, musi chodzić o coś niezwykle ważnego.

Mówił bardziej do siebie niż do mnie, ale moja złość natychmiast ustąpiła miejsca ciekawości, którą obudziły jego słowa.

— A kto to taki ten Porlock? — spytałem.

— Porlock, Watsonie, to pseudonim, słowo rozpoznawcze, pod którym jednak kryje się osoba podstępna i przewrotna. W poprzednim liście szczerze mnie poinformował, że nazywa się inaczej, a zarazem wręcz zabronił mi kiedykolwiek starać się go zidentyfikować pośród milionów mieszkańców Londynu. Zresztą Porlock jest ważny nie ze względu na samego siebie, lecz z powodu wielkiego człowieka, z którym pozostaje w kontakcie. Niech pan sobie wyobrazi rybę pilota i rekina, szakala i lwa, jakąkolwiek znikomość towarzyszącą czemuś nie tylko groźnemu, ale i złowieszczemu, w najwyższym stopniu złowieszczemu. Na tym polega jego znaczenie dla mnie. Czy mówiłem panu kiedyś o profesorze Moriartym?

— Słynny naukowiec-kryminalista, tak znany pośród złoczyńców, jak…

— Watsonie, daj wreszcie spokój — żachnął się Holmes.

— Chciałem powiedzieć: „tak znany pośród złoczyńców, jak nieznany opinii publicznej”.

— Punkt! Punkt dla pana, Watsonie! — zawołał Holmes. — Nagle zaczyna pan demonstrować zmysł tak zjadliwego dowcipu, że muszę się dopiero nauczyć przed nim bronić. Jednak nazywając Moriarty’ego kryminalistą, potępia go pan z punktu widzenia prawa, a tymczasem jest tu i wielkość, i znakomitość. Intrygant wszech czasów, organizator sieci łajdactw, umysł kontrolujący całe podziemie, umysł będący w stanie uczynić przeznaczenie narodów błogosławieństwem lub zmorą — oto, kim jest ten człowiek. Tak jednak jest wyższy ponad wszelkie podejrzenia, tak niedosiężny dla krytyki, że już za tych kilka słów, które pan wypowiedział, mógłby pana podać do sądu i uzyskać odszkodowanie za naruszenie jego dobrego imienia w wysokości pańskich rocznych zarobków. Czyż nie jest bowiem autorem Dynamiki asteroidy, książki wspinającej się na takie wyżyny czystej matematyki, że ponoć nikt nie podjął się zrecenzowania jej w prasie naukowej? Czyż godzi się oczerniać kogoś takiego? Doktor potwarca i pomówiony profesor — oto role, w jakich byście wystąpili. To prawdziwy geniusz, Watsonie! Jeśli jednak nie dadzą mi rady mniejsi od niego, przyjdzie z pewnością pora, byśmy stanęli oko w oko.

— Obym mógł być tego świadkiem! — zawołałem. — Ale mowa była o owym Porlocku.

— A, tak. Ów rzekomy Porlock jest ogniwkiem w łańcuchu dość odległym od centrum. Między nami mówiąc, nie jest to najsolidniejsze ogniwo, wręcz najsłabsze, na ile udało mi się ustalić.

— A najsłabsze ogniwo decyduje o solidności całego łańcucha — zauważyłem sentencjonalnie.

Szyfr i człowiek, który go rozwiązał

— Otóż to, drogi Watsonie! I na tym właśnie polega wielkie dla nas znaczenie Porlocka. Powodowany jakąś pierwotną chęcią związku ze stroną dobra, a na dodatek zachęcony dostarczonym mu w wymyślny sposób banknotem dziesięciofuntowym, raz czy dwa uraczył mnie ważnymi informacjami, tymi najwartościowszymi, które pozwalają zapobiec zbrodni, a nie karać za nią. Nie wątpię, że gdyby udało nam się to rozszyfrować, uzyskalibyśmy wiadomość właśnie tego charakteru.

I mówiąc to, Holmes rozpostarł na swym nietkniętym talerzu kawałek papieru. Stanąłem za jego plecami i oto, co ujrzałem na wspomnianej kartce:

— I co to może znaczyć, Holmesie?

— Chciał przekazać zaszyfrowaną wiadomość.

— A cóż za korzyść z zaszyfrowanej wiadomości, kiedy nie wiadomo, jak ją odczytać?

— W tym przypadku żadna.

— Dlaczego tylko „w tym przypadku”?

— Jest bowiem bardzo wiele szyfrów, które odczytuję równie łatwo, jak wychwytuję wiadomości przeznaczone tylko dla konkretnej osoby w rubryce ogłoszeń. Takie nieskomplikowane zagadki to tylko miłe ćwiczenie dla inteligencji. Tu jednak rzecz ma się inaczej. Autor odsyła do słów w pewnej konkretnej książce. Nie wiedząc, o jaką książkę i którą stronę chodzi, jestem bezradny.

— No ale „Douglasowi” i „Birlstone”?

— Tych słów nie było na stronie, o którą chodzi.

— Czemu jednak nie wskazał książki?

— Pana wrodzona przebiegłość, mój drogi Watsonie, pański naturalny spryt, który tak raduje pańskich przyjaciół, nie pozwoliłby panu w jednym liście umieścić tajnej informacji i kodu do niej, gdyby się bowiem przesyłka dostała w niepowołane ręce, cały trud szyfrowania byłby daremny. A tak, musiałyby się na siebie nałożyć dwa nieszczęśliwe przypadki, żeby spowodować podobny skutek. Dostarczyciel już jest spóźniony z drugą wizytą, a bardzo bym się zdziwił, gdyby nie przyniósł listu z dalszymi informacjami albo, co bardziej prawdopodobne, tomu, o który chodzi.

Przewidywania Holmesa spełniły się w kilka minut, gdyż nasz chłopiec na posyłki, Billy, zjawił się z oczekiwaną przesyłką.

— To samo pismo — zauważył Holmes, otwierając kopertę — i podpis — dorzucił, rozłożywszy kartkę, ale w trakcie czytania twarz mu się nachmurzyła. — Hm, to bardzo rozczarowujące, Watsonie, gdyż obawiam się, że nasze nadzieje spaliły na panewce. Mam tylko nadzieję, że nic złego nie przytrafiło się Porlockowi. Niech pan posłucha:

Drogi Panie Holmes!

Nie będę dalej drążył tej sprawy, wszystko bowiem zrobiło się bardzo niebezpieczne: podejrzewa mnie. Widzę to wyraźnie. Nieoczekiwanie zaszedł do mnie, kiedy adresowałem kopertę, żeby podać Panu klucz do odczytania. Szczęśliwie udało mi się ją schować, bo gdyby ją zobaczył, byłoby ze mną bardzo niedobrze, ale w jego oczach była podejrzliwość. Niech Pan spali zaszyfrowaną wiadomość, która i tak jest teraz dla Pana bez wartości.

FRED PORLOCK

Holmes przez jakiś czas siedział, obracając list w palcach i ze zmarszczonymi brwiami wpatrując się w ogień.

— Nie wiadomo, może nic poważnego się nie wydarzyło — odezwał się wreszcie. — Może to tylko nieczyste sumienie sprawia, że zdrajca widzi oskarżenie w cudzych oczach.

— Rozumiem, że „on” to profesor Moriarty.

— A któż by inny? Dla ludzi z tego kręgu jest tylko jeden „on” i dlatego, ilekroć używają tego zaimka, wiadomo, kogo mają na myśli.

— A co ów „on” może zrobić?

— To dopiero pytanie! Gdy chodzi o jeden z najznakomitszych umysłów Europy, który na dodatek ma na swe usługi wszystkie najmroczniejsze moce, możliwości są właściwie nieograniczone. Trudno się przeto dziwić, że nasz przyjaciel Porlock jest zupełnie wystraszony. Niech pan tyko porówna jego pismo — klarowne i czytelne — na kopercie, sporządzonej, jak sam nam mówi, zanim nastąpiła złowieszcza wizyta, z samym listem, który wprost trudno odcyfrować.

— To po co w ogóle pisał? Po co ryzykował?

— Gdyż chciał uniknąć innego ryzyka: że ja zacznę go intensywnie poszukiwać.

— Brzmi to przekonująco — przyznałem i pochyliłem się nad pierwszą wiadomością. — To jednak denerwujące, że mamy przed sobą jakąś, być może, bardzo ważną wiadomość, ale odczytanie jej przekracza granice ludzkich możliwości.

Sherlock Holmes odepchnął nienapoczęte śniadanie i zapalił cuchnącą fajkę, która była stałą towarzyszką jego najgłębszych medytacji.

— No ciekawe — powiedział, odchylając się i wpatrując w sufit. — Może coś jednak umknęło pańskiemu makiawelicznemu intelektowi. Rozważmy całą sprawę z czysto rozumowego punktu widzenia. Chodzi o książkę, oto nasz punkt wyjścia.

— Dość rozległy.

— No to spróbujmy go zawęzić. Zrazu może się to wydać trudne. Czym dysponujemy?

— Niczym.

— Bez przesady, aż tak źle nie jest. Na początku mamy cyfrę 534, nieprawdaż? Jako roboczą hipotezę przyjmijmy, że właśnie ta strona została wskazana. Tak więc wiemy, że książka nie jest mała, a to już jest coś. Jest coś jeszcze oprócz wielkości? Rzymska dwójka. Co ona oznacza, Watsonie?

— To jasne, rozdział.

— Raczej nie. Po pierwsze, jeśli wskażemy stronę, numer rozdziału staje się nieistotny. Po drugie, gdyby strona 534 znajdowała się dopiero w drugim rozdziale, jakiej gigantycznej wielkości musiałby być pierwszy?

— Szpalta! — krzyknąłem.

— Znakomicie, Watsonie! Jest pan dzisiaj w wybornej formie! Proszę mnie nazwać osłem, jeśli nie o szpaltę chodzi. Duża książka, dwie szpalty znacznej długości, skoro jeden z wyrazów wskazany jest jako dwieście dziewięćdziesiąty trzeci. Uda nam się jeszcze coś wydusić?

— Obawiam się, że nie.

— Jest pan doprawdy niesprawiedliwy wobec siebie. Jeszcze jeden wysiłek, Watsonie, jeszcze jeden zryw umysłu. Gdyby to była książka niezwykła, z pewnością by mi ją przysłał. Tymczasem, zanim jego plan wziął w łeb, chciał mi przysłać klucz. Sam tak pisze. Musiał być zatem przekonany, że zdobędę ją bez trudu. On ją miał i przypuszczał, że mieć będę także i ja. Mówiąc inaczej, Watsonie, to bardzo popularna książka.

— Muszę powtórzyć poprzednie słowa: brzmi to bardzo przekonująco.

— A zatem nasze poszukiwania zawęziły się do książki dużej, dwuszpaltowej i popularnej.

— Biblia! — zawołałem triumfalnie.

— Nieźle, nieźle, Watsonie, ale jednak nie znakomicie. Trudno mi sobie wyobrazić, by którykolwiek z ludzi Moriarty’ego z pasją oddawał się studiowaniu Biblii i miał ją nieustannie na podorędziu. Poza tym jest bardzo wiele wydań Biblii i trudno przypuszczać, że dowolne dwa mieć będą tę samą paginację. To musi być książka zestandaryzowana, tak aby Porlock mógł być pewien, że 534 u niego to także 534 u mnie. — Ale to może dotyczyć tylko bardzo niewielu książek. — Właśnie, i w tym nasza nadzieja. Chodzi o standardową książkę, którą każdy może posiadać.

— Bradshaw! — zawołałem dumny z siebie.

— Mamy z tym trochę kłopotu, Watsonie. Zgadzam się, że akcja u Bradshawa jest zwięzła i gęsta, ale jak każdy rozkład jazdy ma dość ograniczone słownictwo. Podobne wątpliwości nasuwają słowniki. I jedno, i drugie odpada, więc co nam zostaje?

— Almanach — zasugerowałem.

— Znakomicie, Watsonie! Niech mnie kule biją, jeśli nie utrafił pan w sedno. Almanach! Rozważmy zatem zalety Whitakera. Jest w powszechnym użyciu, ma odpowiednią liczbę stron, dwie szpalty. Pierwsze roczniki miały język dość ascetyczny, ale ostatnie zrobiły się nawet, rzekłbym, gadatliwe. — Holmes wziął opasły tom z biurka. — No i dobrze, mamy stronę 534, druga szpalta, fragment artykułu o zasobach i handlu Indii Brytyjskich. Odliczmy słowa, Watsonie, trzynaste to „Mahratta”. Obawiam się, że to mało obiecujący początek. Numer 127 to „rząd”, odrobinę lepiej, ale jaki to ma związek z nami i profesorem Moriartym? No ale nic, może chodzi o to, co wyczyniał władca Mahratty. Co mamy dalej? Trzydzieści sześć. Ach! Cóż, Watsonie, trzeba się niestety przyznać do porażki. „Szczecina”,na dodatek świńska, jak objaśnia sąsiednie słowo. Klęska, Watsonie, nie da rady.

Oczy Holmesa błyszczały z podniecenia, a jego cienkie palce drgały nerwowo, gdy zliczał słowa

Holmes mówił to żartobliwie, ale ze sposobu nastroszenia brwi widziałem, że jest rozczarowany i poirytowany. Bezradny i przygnębiony wpatrywałem się w ogień na kominku. Długą ciszę przerwał nagły okrzyk Holmesa, który podbiegł do półki i powrócił z innym tomem w żółtej okładce.

— Zapłaciliśmy, Watsonie, za to, że jesteśmy za bardzo na czasie. Wyprzedzamy innych, a to, rzecz jasna, kosztuje. Ponieważ jest siódmy stycznia, dysponujemy już nowym Almanachem, natomiast Porlock najprawdopodobniej posiłkował się jeszcze starym. Pewnie miał zamiar powiadomić nas o tym w liście, którego w końcu nie napisał. Spójrzmy, co dla nas ma tutaj strona 534. Numer trzynaście: „wielka”, a 127? „Niebezpieczeństwo”. „Wielka niebezpieczeństwo”? Hm, ale zaraz, zaraz… Czyż to nie pasjonujące? „Wielka niebezpieczeństwo”… „może”… „grozić”, „w”, „każdym” „okazja”, „Douglasowi”, to wpisał sam… Hm, trochę za mało, ale mamy jeszcze tekst: „duży”… „posiadłość”… Birlstone, to też odręcznie, „wierny”… „informacja”… No i proszę, Watsonie, co pan powie o efektach czysto rozumowej pracy? Gdyby w sklepie warzywnym mieli wieńce laurowe, zaraz posłałbym Billy’ego.

Ze znacznie mniejszym entuzjazmem wpatrywałem się w dziwną wiadomość, którą spisałem pod dyktando Holmesa.

— Przedziwny sposób na wyrażanie swoich myśli — powiedziałem, kręcąc głową.

— Przeciwnie, piszący bardzo dobrze dał sobie radę — zaoponował Holmes. — Kiedy ma pan tylko jedną szpaltę, trudno oczekiwać, że znajdzie pan wszystkie potrzebne słowa, i nie chodzi mi tylko o nazwy własne. Trochę musi pan zostawić domyślności adresata, lecz zasadnicza treść jest klarowna. Jakaś podłość szykowana jest wobec niejakiego Douglasa, bogatego posiadacza zamieszkałego w samym Birlstone albo w okolicy. Wiadomość jest pewna, najwyraźniej na tej szpalcie Porlock nie mógł znaleźć niczego, co lepiej od „wierny informacja” oddawałoby jego intencję. Oto i ostateczny efekt naszego naprawdę niezgorszego wysiłku analitycznego.

Holmes doznawał bezinteresownej radości prawdziwego artysty, kiedy mu się coś udało, ale bardzo też desperował, kiedy osiągnięcia nie dorównywały jego wygórowanym ambicjom. Ciągle jeszcze chichotał z zadowoleniem, kiedy Billy otworzył drzwi, aby wpuścić inspektora MacDonalda ze Scotland Yardu.

Był to dopiero początek lat osiemdziesiątych i Alec MacDonald zdecydowanie nie cieszył się jeszcze tą światową sławą, jaka teraz go otacza. Był młody, ale już zyskał niejakie uznanie, bardzo sprawnie uporawszy się z kilkoma powierzonymi mu sprawami. Wysoka, koścista figura sugerowała znaczną siłę fizyczną, podczas gdy wysokie czoło i głęboko osadzone oczy równie wyraźnie zapowiadały błyskotliwą inteligencję. Poważny, wypowiadał się ze swym silnym szkockim akcentem rzadko, ale celnie.

Holmes już dwa razy zdążył mu udzielić pomocy, a że jego jedyną nagrodą była intelektualna radość z rozwiązania problemu, tym większym podziwem i szacunkiem darzył Szkot swego amatorskiego kolegę po fachu, z którym konsultował się teraz przy każdej trudności. Miernota nie zna niczego wyższego od siebie, talent natomiast nieomylnie potrafi rozpoznać geniusza, a MacDonaldowi nie zbrakło talentu na to, aby rozumieć, że nie ma niczego upokarzającego w szukaniu porady u kogoś, kto nie miał sobie równych w Europie, jeśli chodzi o umiejętności i doświadczenie. Holmes, bardzo nieskory do przyjaźni, tolerował jednak postawnego Szkota i uśmiechnął się teraz na jego widok.

— Ranny z pana ptaszek, mister Mac. Zdaje się, że coś pana trapi, i obawiam się, że jest to coś poważnego.

— Mam wrażenie, że kiedy w tym wypadku mówi pan „obawiam się”, znaczy to w istocie „mam nadzieję”. — Inspektor odpowiedział uśmiechem na uśmiech. — No, małego łyczka nie odmówię przy takim zimnym poranku. Nie, dziękuję za papierosa. Muszę zaraz ruszać w drogę, bo przecież kogo jak kogo, ale pana nie muszę przekonywać, że pierwsze godziny każdej sprawy są najważniejsze, tyle że… tyle że…

Inspektor zaniemówił i jak rażony gromem wpatrywał się w leżący na stole papier, na którym zapisywałem owoc „wysiłku analitycznego” Holmesa.

— Douglas! — wykrztusił wreszcie. — Birlstone! Co to takiego, mister Holmes?! Przecież pan jest jakimś jasnowidzem! Skąd pan to wygrzebał?

— Razem z doktorem Watsonem rozwiązywaliśmy małą zagadkę szyfrową. Ale czemu tak zaskoczyły pana nazwisko i miejscowość?

Inspektor z bezbrzeżnym zdumieniem spoglądał to na mego przyjaciela, to na mnie.

— Zeszłej nocy pan Douglas, rezydujący w Birlstone Manor House, został okrutnie zamordowany.

ROZDZIAŁ IIDYWAGACJE SHERLOCKA HOLMESA

To dla tych dramatycznych momentów żył przede wszystkim mój przyjaciel. Przesadziłbym, twierdząc, że oświadczenie inspektora jakoś nim wstrząsnęło czy chociażby go poruszyło. Nie było w nim ani krzty zamiłowania do okrucieństwa, z pewnością jednak długotrwałe obcowanie z przemocą zmniejszyło jego wrażliwość, ale przytępienie emocji w niczym nie ograniczyło bystrości intelektu. Mnie ta zwięzła informacja przeraziła, natomiast na twarzy Holmesa pojawiła się ta spokojna fascynacja chemika, który obserwuje, jak kryształy wytrącają się z roztworu.

— Ciekawe — rzekł. — Ciekawe.

— Nie wydaje się pan zaskoczony.

— Zainteresowany, mister Mac, z pewnością, ale zaskoczony? Co miałoby mnie zaskoczyć? Otrzymuję z obozu, o którego znaczeniu jestem przekonany, anonimowy komunikat o niebezpieczeństwie grożącym określonej osobie. Nie mija godzina, a dowiaduję się, że istotnie, zapowiedź się spełniła i osoba ta nie żyje. Jestem, owszem, zainteresowany, ale nie zdumiony, jak sam pan widzi.

W kilku krótkich zdaniach Holmes wyłożył MacDonaldowi fakty związane z listem i jego odczytywaniem, podczas gdy inspektor z brodą opartą na rękach wpatrywał się w żółty egzemplarz Almanachu.

— Jadę właśnie do Birlstone, ale wcześniej zaszedłem do pana, aby się dowiedzieć, czy nie zechcielibyście mi panowie towarzyszyć. To jednak, co pan mówi, sugeruje, że może lepiej sprawimy się w Londynie.

— Nie sądzę — powiedział Holmes.

— Ależ panie Holmes, dzisiaj, najdalej jutro gazety pełne będą informacji o tajemnicy Birlstone, co to jednak za tajemnica, jeśli ktoś w Londynie był w stanie przewidzieć zbrodnię, zanim ona została popełniona. Trzeba go tylko dopaść, a wtedy zaraz nam wszystko wyśpiewa.

— Może i tak, panie inspektorze, ale w jaki sposób pan proponuje dopaść, jak raczył się pan wyrazić, owego rzekomego Porlocka?

MacDonald obracał w rękach wręczony mu przez Holmesa list.

— Nadany w Camberwell, to istotnie jeszcze niewiele. Nazwisko to, jak pan mówi, pseudonim. Hmmm. Ale chyba coś pan wspomniał o przekazywanych mu pieniądzach.

— Dwa razy.

— I jak to się odbyło?

— Banknoty w kopercie do odebrania na poczcie w Camberwell.

— Nie usiłował pan sprawdzić, kto się po nie zgłosi?

— Nie.

Inspektor wydawał się zaszokowany.

— Dlaczego?

— Bo dotrzymuję słowa, a w pierwszym liście obiecałem, że nie będę go śledził.

— Sądzi pan, że za nim stoi ktoś o wiele ważniejszy?

— Wiem to.

— Ten profesor, o którym pan kiedyś wspominał?

— Właśnie.

MacDonald uśmiechnął się przekornie i odrobinkę zmrużył powieki.

— Nie będę ukrywał, mister Holmes, że zdaniem naszych ludzi ma pan malutką obsesję na jego punkcie. Sam trochę się nim zająłem i wszystko wskazuje na to, że jest bardzo szanowanym i utalentowanym uczonym.

— Cieszy mnie już to, że potrafi pan docenić jego talent.

— A jakżeż można go nie docenić? Po tym, co od pana usłyszałem, postanowiłem zobaczyć go na własne oczy. Nie wiedzieć kiedy, zaczęliśmy rozmawiać o zaćmieniach. Rach-ciach, a już na stole znalazły się lampa i globus, dwie, trzy minuty i wszystko było jasne. Pożyczył mi książkę, ale nie będę ukrywał, że była dla mnie odrobinę za mądra, chociaż w Aberdeen nie należałem do ostatnich. Z tą szczupłą twarzą, siwymi włosami i poważnym głosem niezły byłby z niego pastor. Na pożegnanie uścisnął mi ramię, a ja miałem wrażenie, iż błogosławi mnie, zanim powrócę do okrutnego świata.

Holmes zachichotał i zatarł dłonie.

— Wspaniale! — rzekł. — Wspaniale. Niech pan mi powie, mój drogi MacDonaldzie, czy ta miła i pouczająca rozmowa odbyła się w gabinecie profesora?

— Istotnie.

— Piękny pokój, nieprawdaż?

— Rzeczywiście.

— Pan twarzą do słońca, a on w cieniu?

— Był wieczór, ale lampa istotnie tak była ustawiona, że światło padało przede wszystkim na mnie.

— Z pewnością. Czy zauważył pan może, jaki obraz wisiał nad głową profesora?

— Pańskie nauki nie idą w las, mister Holmes. Tak, młoda kobieta głowę oparła na rękach i z boku spogląda na widza.

— Obraz ten stworzył Jean-Baptiste Greuze. — Inspektor udał zainteresowanie. — Aktywność twórcza francuskiego malarza, Jeana-Baptiste’a Greuze’a — ciągnął Holmes, który ze złożonymi koniuszkami palców rozparł się w fotelu — przypada na drugą połowę dziewiętnastego wieku. Obecnie jest nie mniej podziwiany przez krytyków niż za życia.

Z oczu inspektora znikło zainteresowanie.

— Może byśmy lepiej jednak…

Holmes wpadł mu w słowo.

— To, o czym rozmawiamy, ma bardzo ścisły związek z, jak pan to nazwał, zagadką Birlstone. W pewnym sensie można by nawet powiedzieć, że ma kluczowe znaczenie.

MacDonald uśmiechnął się niewyraźnie i spojrzał na mnie, jakby prosił o ratunek.

— Tok pańskich myśli jest odrobinę zbyt gwałtowny dla mnie, mister Holmes. Opuszcza pan jedno, dwa ogniwa, a ja zupełnie nie wiem, jak je zastąpić. Jaki może być związek między nieżyjącym malarzem a morderstwem w Birlstone?

— Detektywowi wszystkie wiadomości mogą się przydać — zauważył Holmes. — Także i ten trywialny fakt, że w roku 1865 obraz Greuze’a zatytułowany La jeune fille á l’agneau na aukcji w galerii Portalis zyskał cenę miliona dwustu tysięcy franków, czyli ponad czterdziestu tysięcy funtów, uruchomi jakieś pana skojarzenia. — Najwyraźniej uruchomił, gdyż inspektor był teraz bardziej niż zainteresowany. — Chciałbym panu uprzytomnić, że wiadomości o pensji profesora można znaleźć w kilku wiarygodnych źródłach. Siedemset funtów rocznie.

— Jakże zatem mógł…

— Oto właściwe pytanie: jakże zatem mógł sobie pozwolić na kupno takiego obrazu.

— Niesłychane — powiedział inspektor i z podziwem pokręcił głową. — Niechże pan mówi dalej, mister Holmes. Ja to uwielbiam.

Holmes się rozpromienił. Jak każdy artysta był czuły na wyrazy aprobaty.

— A co z Birlstone? — zapytał.

— Mamy jeszcze czas — powiedział MacDonald, zerknąwszy na zegarek. — Powóz czeka pod drzwiami, a na Victorię zdążymy w dwadzieścia minut. Ale ten obraz! Wydawało mi się, iż mówił pan, że nigdy osobiście nie spotkał się z profesorem Moriartym.

— Bo się nie spotkałem.

— To skąd pan wie, jak wygląda pokój?

— To zupełnie inna sprawa. Byłem u niego trzy razy: dwukrotnie czekałem pod różnymi pretekstami i oddaliłem się przed powrotem lokatora, trzeci… Trochę waham się mówić o tym policjantowi na służbie, ale miałem okazję poprzeglądać jego papiery, czego efekty były dość nieoczekiwane.

— Znalazł pan jakieś kompromitujące materiały?

— Żadnych. I to mnie najbardziej zaskoczyło. Tak czy owak, obraz wskazuje na to, że jest człowiekiem bogatym. Skąd ma majątek? Nie ma żony, jego brat jest zawiadowcą stacji w zachodniej Anglii. Katedra przynosi mu siedemset funtów rocznie. A mimo to ma Greuze’a.

— Zatem?

— Wniosek jest chyba oczywisty.

— Że ma wielkie dochody z nielegalnych źródeł?

— Oczywiście. Rzecz jasna, mam jeszcze inne powody, aby tak przypuszczać: dziesiątki mglistych tropów, które niczym nici pajęczyny zbiegają się w jednym miejscu, gdzie czyha trucicielska bestia. Wspomniałem tylko Greuze’a, gdyż to jest coś bardzo konkretnego.

— Przyznaję, że to, co pan mówi, jest interesujące, a nawet fascynujące, ale może spróbowałby pan być odrobinę bardziej precyzyjny. Skąd bierze pieniądze? Fałszuje je, rabuje?

— Czytał pan może o Jonathanie Wildzie?

— Nazwisko wydaje mi się znajome, ale to chyba jakaś postać z powieści. Ja nie przepadam za literaturą detektywistyczną: bohaterowie dokonują cudów, ale nie wiadomo jak. Można się rozerwać, ale nauczyć ani odrobinki.

— Jonathan Wild nie był bynajmniej znakomitym detektywem, a żył naprawdę w połowie ubiegłego stulecia.

— Nic mi więc do niego, ja jestem człowiekiem praktycznym.

— Mister Mac, najbardziej praktyczną rzeczą, jaką mógłby pan zrobić, byłoby zamknąć się na trzy miesiące i oddawać tylko czytaniu roczników kryminalnych. Wszystko się powtarza, nawet profesor Moriarty. Jonathan Wild był animatorem całego przestępczego Londynu, któremu udostępniał swe zdolności intelektualne i organizacyjne za piętnaście procent udziału w zyskach. Wielkie koło się obraca i pojawia się ta sama szprycha. Wszystko już było i wszystko znowu się rozegra. Mogę panu opowiedzieć kilka rzeczy o profesorze Moriartym, jeśli to pana interesuje.

— Interesuje, i to bardzo.

— Tak się składa, iż wiem, kto stanowi następne ogniwo w łańcuchu, na którego jednym końcu jest zwyrodniały Napoleon, a na drugim nędzni opryszkowie, kieszonkowcy, szantażyści, szachraje karciani, gdy pośrodku rozpościera się cała gama możliwych przestępstw. Jego przybocznym jest pułkownik Sebastian Moran, równie niedosiężny dla prawa jak profesor. Jak pan myśli, ile mu płaci?

— Z chęcią usłyszę.

— Sześć tysięcy rocznie. To zapłata za pomysłowość, zupełnie jak w Ameryce. Dowiedziałem się o tym przypadkowo, ale niech pan zważy: tyle nie zarabia nawet brytyjski premier. Już to może panu dać wyobrażenie na temat zysków Moriarty’ego i skali jego poczynań. Inna kwestia: zainteresowałem się ostatnio czekami Moriarty’ego, niewinnymi czekami, przy użyciu których pokrywa swe codzienne wydatki. Wystawiane są na sześć różnych banków. Robi to na panu jakieś wrażenie?

— Z pewnością dziwna sytuacja. Ale jaki z tego wniosek?

— Nie chce, aby mówiono o jego bogactwie. Nikt nie powinien się orientować, ile posiada. Jestem pewien, że ma tuzin rachunków bankowych, a większość majątku jest ulokowana najpewniej za granicą w Deutsche Bank albo Credit Lyonnais. Gdyby miał pan wolny rok czy dwa, radziłbym postudiować ścieżki profesora Moriarty’ego.

Im dłużej Holmes mówił, tym bardziej zaabsorbowany był inspektor MacDonald, ale w końcu praktyczna szkocka dusza zaczęła się domagać swych praw.

— Na razie zostawmy go w spokoju, mister Holmes, gdyż pańskie opowiastki ściągają nas z głównej drogi. Naprawdę liczy się teraz to, iż, jak pan mówi, jest jakiś związek między profesorem a zbrodnią, którą kazano mi się zająć. Otrzymał pan ostrzeżenie od pewnego Porlocka. Ale czy płyną z tego dla nas jakieś praktyczne wnioski?

— Można snuć pewne przypuszczenia na temat motywów. Z pańskich wcześniejszych słów wnoszę, że chodzi o jakieś niewyjaśnione morderstwo. Jeśli wszystko zaczęło się od tego, kogo podejrzewamy, w grę wchodzą dwa różne motywy. Po pierwsze, mogę pana zapewnić, że Moriarty żelazną ręką trzyma swoich podkomendnych. Panuje pośród nich straszliwa dyscyplina. Zna tylko jedną karę: śmierć. Możemy przypuścić, że ów zamordowany — Douglas, którego los był znany jednemu z ludzi Moriarty’ego — czymś naraził się swemu pryncypałowi. Wymierzona mu kara powinna być wiadoma wszystkim, chociażby aby przypomnieć im, jakie są konsekwencje nieposłuszeństwa.

— Rozumiem, że to nie jedyna pańska hipoteza, mister Holmes.

— Istotnie, gdyż śmierć Douglasa mogła być elementem profesjonalnych, że się tak wyrażę, poczynań Moriarty’ego. Zrabowano coś?

— Nic mi o tym nie wiadomo.

— Gdyby zrabowano, przemawiałoby to przeciw pierwszej hipotezie, a na rzecz drugiej. Moriarty mógł pomóc w organizacji przestępstwa, licząc na swój udział, albo mu zapłacono, aby to zrobił. Równie możliwe jest i jedno, i drugie, ale nawet jeśli w grę wchodzi jeszcze jakaś inna możliwość, rozwiązania szukać możemy tylko na miejscu, w Birlstone. Znam go za dobrze, aby przypuszczać, że zostawił jakiś trop, który poprowadzi wprost do niego.

— A zatem do Birlstone! — wykrzyknął MacDonald i zerwał się z fotela. — Ach, jest później, niż myślałem. Panowie, w tej chwili na przygotowanie do podróży mogę wam dać pięć minut i ani chwili dłużej.

— Starczy nam w zupełności — zawołał Holmes, zrywając się, aby zmienić podomkę na strój podróżny. — A po drodze, mister Mac, poproszę, aby był pan tak dobry i opowiedział mi o wszystkim.

„Wszystko” okazało się rozczarowująco skromne, a przecież i tego starczyło, aby upewnić nas, że sprawa zasługuje na baczną uwagę eksperta. Holmes promieniał i zacierał ręce, słuchając o nielicznych, lecz znamiennych detalach. Mieliśmy za sobą ciąg jałowych tygodni i oto pojawiał się wreszcie obiekt godny tych niezwykłych mocy, które jak wszystkie rzadkie talenty, gdy nieużywane, zaczynały doskwierać właścicielowi. Myśl, jak brzytwa ostra, w bezczynności tępiała i rdzewiała.

Ilekroć pojawiało się wezwanie do pracy, oczy Sherlocka Holmesa zaczynały lśnić, policzki nabierały cieplejszej barwy, a cała twarz rozpromieniała się wewnętrznym blaskiem. Rozparty w powozie uważnie słuchał tego, jak MacDonald pokrótce szkicuje problem czekający na nas w Sussex. Sam zresztą inspektor, jak nam wyjaśnił, musi się oprzeć jedynie na raporcie spiesznie spisanym i dostarczonym mu porannym pociągiem. Miejscowy komisarz, White Mason, był zaprzyjaźniony z MacDonaldem, który dlatego został powiadomiony wcześniej, niż zazwyczaj bywało, gdyż lokalna policja oczekiwała pomocy ze strony Scotland Yardu. Najczęściej stołecznych ekspertów wzywano, kiedy ślady zdążyły już wystygnąć.

Rozparty w powozie uważnie słuchał tego, jak MacDonald pokrótce szkicuje problem

Oto, co nam odczytał MacDonald:

Drogi Inspektorze MacDonald!

Oficjalna prośba o pomoc jest w osobnej kopercie, te słowa są przeznaczone tylko dla Pana. Proszę o telegram, kiedy najwcześniej może się Pan dostać do Birlstone, wyjdę po Pana albo kogoś wyślę. Sprawa niezwykła, niech Pan nie zwleka. Jeśli uda się Panu namówić P. Holmesa, niech i on przyjedzie, gdyż znajdzie tu coś na swój gust. Myślelibyśmy, że chodzi o jakiś teatralny efekt, gdyby nie trup. Daję słowo, coś naprawdę niezwykłego.

— Mam nadzieję, że ten pański przyjaciel nie jest sensatem — wyraził przypuszczenie Holmes.

— O nie, sir. Na ile wolno mi oceniać, White Mason jest bardzo rozsądną osobą.

— Ma pan coś jeszcze?

— Tyle tylko, że szczegółów dowiemy się od niego na miejscu.

— To jak doszedł do Douglasa i tego, że został okropnie zamordowany?

— Był załączony oficjalny raport. Nie ma w nim słowa „okropny”, gdyż to nie jest regulaminowy termin, jest natomiast nazwisko Douglas, a także informacja, że rana głowy pochodzi od wystrzału. Alarm wszczęto koło północy. Rozpoznano morderstwo, chociaż nikt nie został aresztowany. Jest też wzmianka, że to sprawa zaskakująca i niezwykła. To wszystko, co w tej chwili mamy, panie Holmes.

— Cóż, w takim razie na tym przyjdzie nam poprzestać, panie Mac. Trzeba przegnać z naszej profesji skłonność do budowania teorii na podstawie niedostatecznej znajomości faktów. Dla mnie na razie tylko dwie rzeczy są pewne: potężny umysł w Londynie i martwy człowiek w Sussex. A my będziemy musieli znaleźć łączący je łańcuch.

ROZDZIAŁ IIITRAGEDIA W BIRLSTONE

Muszę teraz prosić, by czytelnicy pozwolili mojej mało istotnej osobie oddalić się na chwilę na stronę, co umożliwi opisanie wypadków, które wydarzyły się przed naszym przybyciem, a o których wiedzę mieliśmy uzyskać później. Tylko w ten sposób czytelnik będzie mógł ocenić występujące postaci, a także osobliwość sytuacji, w jakiej się znalazły.

Birlstone to mała i bardzo stara wioska, która składa się z kilkunastu na wpół drewnianych gospodarstw w północnej części hrabstwa Sussex. Nie zmieniła się od stuleci, ale w ostatnich latach jej malowniczy wygląd i położenie ściągnęły wielu zamożnych rezydentów, których wille upstrzyły okoliczne lasy. Miejscowi uważają, iż stanowią one najdalszy skraj wielkiego boru Weald, który stopniowo rzednieje, aż wreszcie dochodzi na północy do wapiennych skał. Aby zaspokoić potrzeby nowych mieszkańców, pojawiły się liczne sklepiki, i wiele wskazuje na to, że niebawem Birlstone ze starej wioski przeistoczy się w całkiem współczesne miasteczko. Otacza je szmat rzadziej zamieszkanych terenów, jako że następna większa miejscowość to odległe o jakieś szesnaście, dziewiętnaście kilometrów na wschód, a należące już do Kentu Tunbridge Wells.

Mniej więcej półtora kilometra od miasta, w starym parku słynnym ze swych buków, stał wiekowy Manor House of Birlstone. Część tej okazałej posiadłości pochodzi jeszcze z czasów pierwszej krucjaty, kiedy Hugo de Capus wzniósł twierdzę w centrum majątku nadanego mu przez Rudego Króla. Spłonęła ona w roku 1543, a niektóre z osmalonych kamieni wykorzystano w czasach króla Jakuba, kiedy na miejscu średniowiecznego zamku stawiano wiejską rezydencję.

Manor House, ze swymi licznymi zadaszeniami i oknami podzielonymi na małe szybki, zachował w sobie wiele z tego, co wznieśli siedemnastowieczni budowniczowie. Podwójnej fosie zewnętrznej, która chroniła jego bardziej obronnego poprzednika, pozwolono wyschnąć, po czym przejęła ona bardziej prozaiczną funkcję — kochanego ogródka. Rów wewnętrzny, liczący dwanaście metrów szerokości, ale teraz wypełniony wodą ledwie na metr, nadal okrążał całe domostwo. Zasilał go mały strumień, mający też swój odpływ, tak że woda, chociaż mulista, nigdy nie stała i nie tworzyła niezdrowego bajora. Parterowe okna wznosiły się nad wodą o jakieś pół metra.

Do domu można się było dostać tylko po zwodzonym moście, którego kołowrót i łańcuchy pordzewiały i popękały, jednak ostatni mieszkańcy Manor House z właściwą sobie energią przywrócili mu dawny stan, tak że nie tylko znowu stał się ruchomy, lecz na dodatek każdego wieczoru go podnoszono, a każdego ranka opuszczano, co miało wyraźny związek z tajemnicą, która niebawem miała przykuć uwagę całej Anglii.

Domostwo było od jakiegoś czasu niezamieszkane i groziła mu przyszłość malowniczej ruiny, kiedy nabyło je małżeństwo Douglasów. John Douglas był osobą o niezwykłym charakterze. Miał pod pięćdziesiątkę, pomarszczoną twarz o silnej szczęce, szpakowaty wąs, niezwykle bystre szare oczy i smukłą, sprężystą sylwetkę, która nic nie straciła z młodzieńczej siły i wigoru. Był wesoły i uprzejmy, zarazem jednak zachowywał się nieco bezceremonialnie, co kazało przypuszczać, iż pochodził z warstw niższych niż ziemiaństwo Sussex.

Chociaż jednak bardziej dystyngowani sąsiedzi przyglądali mu się z pewną podejrzliwością i rezerwą, szybko stał się bardzo popularny wśród miejscowych, z zapałem bowiem uczestniczył w tytoniowych koncertach i innych podobnych wydarzeniach, podczas których nigdy nie skąpił swego znakomitego tenoru, aby popisać się urzekającą pieśnią. Wydawało się, że ma w bród pieniędzy, które, jak twierdził, zawdzięczał kalifornijskiemu złotu. Z tego, co mówili on i jego żona, wynikało, że sporą część życia spędzili w Ameryce.

Dobre wrażenie, jakie zrobiła szczodrość Douglasa, a także demokratyczne obyczaje pogłębiły jeszcze jego niewrażliwość na niebezpieczeństwo. Nie był dobrym jeźdźcem, a przecież stawiał się na każde wezwanie i zaliczył niejeden poważny upadek, usiłując dorównać najlepszym. Kiedy w płomieniach stanęła plebania, zasłynął tym, że brawurowo ratował ruchomości z palącego się budynku nawet wtedy, kiedy straż pożarna uznała, że sprawa jest już zbyt ryzykowna. Starczyło zatem pięć lat zamieszkiwania w Manor House, by John Douglas zdobył sobie w Birlstone godną uwagi reputację.

Także jego żona zyskała popularność pośród tych, którzy ją poznali, aczkolwiek ich liczba była ograniczona, gdyż zgodnie z angielskim zwyczajem szlachetnie urodzeni mieszkańcy hrabstwa z rzadka odwiedzali nowo osiadłych, których drzewo genealogiczne nie było powszechnie znane. Pani Douglas specjalnie się tym nie przejmowała, nie zależało jej bowiem na bujnym życiu towarzyskim, a sprawy domowe skądinąd bardzo ją pochłaniały. Wiadomo było tyle, że jest angielską damą, która w Londynie poznała Douglasa jako wdowca. Była piękną kobietą: wysoka, ciemnowłosa, wiotka, jakieś dwadzieścia lat młodsza od męża, ale ta różnica wieku, zdawało się, w niczym nie zakłócała spokoju pożycia małżeńskiego. Mimo to ci, którzy znali Douglasów lepiej, odnosili wrażenie, że zaufanie między nimi nie było bezgraniczne, gdyż małżonka bardzo oględnie odpowiadała na pytania o przeszłość męża, albo nie chcąc o tym rozprawiać, albo nie mogąc z tego prostego powodu, że sama niewiele o niej wiedziała. W oczy rzuciła się też nerwowość pani Douglas, która szczególnie zaniepokojona wydawała się wtedy, gdy opóźniał się powrót jej męża. W takiej spokojnej, rozmiłowanej w plotkach okolicy ta cecha gospodyni Manor House nie mogła ujść niezauważona, a wielce się rozrosła, gdy późniejsze wydarzenia nadały jej szczególne znaczenie.

W Manor House od czasu do czasu znajdowała się jeszcze jedna osoba, a że było to właśnie w trakcie wydarzeń, które zaraz zostaną przedstawione, więc i ona wzbudziła powszechne zainteresowanie. Osobą tą zaś był Cecil James Barker, zamieszkały w Hales Lodge w Hampstead.

Na głównej ulicy Birlstone dobrze znano wysoką, żwawą postać Cecila Barkera, gościa chętnie widzianego w Manor House, a wyróżniającego się tym jeszcze, iż był jedynym przyjacielem pana Douglasa z czasów jego tajemniczej przeszłości, który pojawił się w jego nowej posiadłości. Sam Barker był Anglikiem z krwi i kości, ale z różnych jego wypowiedzi wynikało, że znał Douglasa jeszcze w Ameryce i że już wtedy byli na przyjacielskiej stopie. Barker, człowiek — jak się wydawało — nader majętny, był kawalerem.

Młodszy od Douglasa — miał góra czterdzieści pięć lat — wysoki, dumnie wyprostowany, z muskularną piersią, gładko wygoloną twarzą zawodowego pięściarza, gęstymi, czarnymi brwiami i ciemnymi władczymi oczyma był bez wątpienia człowiekiem, który bez użycia rąk mógł sobie torować drogę w nieprzyjaznym tłumie. Nie jeździł konno ani nie polował, natomiast całymi dniami krążył po wiosce z nieodłączną fajką w ustach albo też ze swym gospodarzem czy gospodynią zwiedzał w powozie malowniczą okolicę. „Uprzejmy, grzeczny dżentelmen — ocenił go Ames, kamerdyner — ale jak mi Bóg miły, nie chciałbym mieć z nim na pieńku”. Serdeczny i przyjazny wobec Douglasa, w nie mniej bliskich stosunkach był z jego żoną, co, jak zdążyła zauważyć służba, niejeden raz irytowało gospodarza. Oto owa trzecia osoba, która była na miejscu, kiedy doszło do tragedii.

Spośród zamieszkującej starą posiadłość służby wystarczy wymienić kierującego nią całą szacownego i sprawnego Amesa oraz panią Allen, korpulentną i wesołą, która wyręczała lady w licznych pracach domowych. Sześć pozostałych osób nie miało żadnego związku z tym, co wydarzyło się późnym wieczorem szóstego stycznia.

Pierwsza niepokojąca wiadomość dotarła na mały komisariat, którym kierował sierżant Wilson z policji w Sussex, za piętnaście dwunasta. Cecil Barker w niesłychanym podnieceniu zaczął dzwonić do drzwi. W Manor House wydarzyła się straszliwa tragedia — John Douglas został zamordowany. Pan Barker nic więcej nie potrafił z siebie wykrztusić. Natychmiast pędem zawrócił do domu, a kilka minut później pospieszył za nim sierżant policji, który na miejscu zbrodni znalazł się niedługo po północy, wcześniej powiadomiwszy władze hrabstwa, że wydarzyło się coś poważnego.

W Manor House most był opuszczony, w oknach się świeciło, a całe domostwo było w stanie chaotycznego alarmu. W holu zebrała się cała pobladła na twarzach służba; w wejściu, załamując ręce, powitał sierżanta kamerdyner. Wydawało się, że panować nad sobą i emocjami potrafił tylko Cecil Barker — otworzył drzwi prowadzące z holu i poprosił sierżanta, aby szedł za nim. Dokładnie w tej samej chwili na miejsce dotarł doktor Wood, bystry i zręczny lekarz, którego praktyka obejmowała Birlstone. We trójkę zatem przeszli do fatalnego pokoju, a tuż za nimi postąpił kamerdyner, aby zamknąć drzwi i nie pozwolić służbie gapić się na okropną scenę.

Denat leżał na środku pokoju z rozrzuconymi kończynami. Miał na sobie różowy szlafrok, spod którego wyzierała koszula nocna, a na bosych stopach — flanelowe pantofle. Wood przykląkł obok zwłok, przyświecając sobie zdjętą ze stołu lampką. Wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, że lekarz nie ma tu już nic do roboty. Głowy niemal nie było; zabitemu strzelono prosto w twarz z broni, która leżała na jego piersi, a której odpiłowane lufy kończyły się mniej więcej trzydzieści centymetrów od spustu. Oba języki spustowe były ze sobą związane, jakby strzelający chciał być pewien zdwojonego efektu.

Wiejski policjant był bardzo zdenerwowany odpowiedzialnością, która znienacka legła na jego barkach.

— Niczego nie wolno tu ruszać, zanim nie przybędą moi przełożeni — oznajmił zduszonym szeptem, wpatrzony w krwawą miazgę.

— Niczego też nie ruszano — zapewnił Cecil Barker. — Gwarantuję. Widzi pan to samo, co i ja zobaczyłem.

— O której to było? — zapytał sierżant i wyciągnął notes.

— Wpół do dwunastej. Jeszcze ubrany siedziałem przy kominku w sypialni, kiedy usłyszałem wystrzał. Dość cichy, jakby stłumiony. Natychmiast się zerwałem i pobiegłem, sądzę więc, że pół minuty później byłem tutaj, w pokoju.

Doktor przykląkł obok zwłok, przyświecając sobie zdjętą ze stołu lampką

— Drzwi były otwarte?

— Tak, otwarte. Biedny Douglas leżał w takim stanie, jak pan teraz widzi, sierżancie. Na stoliku przy łóżku paliła się świeczka; lampkę kilka minut później zapaliłem ja.

— Nie widział pan nikogo?

— Nikogo. Słyszałem, że za mną zbiega pani Douglas, wybiegłem więc, żeby ją powstrzymać i uchronić przed straszliwym widokiem. Zaopiekowała się nią gospodyni, pani Allen. Kiedy zjawił się Ames, we dwóch znowu weszliśmy do pokoju.

— Słyszałem jednak, że na noc most był podnoszony.

— Tak. Był podniesiony do czasu, aż go opuściłem.

— Jak zatem morderca mógł się wydostać? Nie mógł w żaden sposób, a zatem Douglas musiał się zastrzelić sam!

— W pierwszej chwili i ja tak pomyślałem. Ale niech pan spojrzy! — Barker odciągnął kotarę i pokazał otwarte na całą szerokość okno. — I jeszcze to! — Uniósł lampę, a w jej świetle na drewnianym parapecie ukazał się ślad jakby odciśnięty zakrwawioną podeszwą. — Ktoś nastąpił, wychodząc przez okno.

— Sugeruje pan zatem, że ktoś przeszedł przez fosę?

— Tak właśnie sądzę!

— Skoro zatem pan był na miejscu zbrodni pół minuty po wystrzale, morderca musiał w tym czasie pokonywać wodę.

— Tak bez wątpienia było. Czemuż nie podbiegłem do tego okna?! Tyle że kotara je zasłaniała, tak jak teraz, więc nic takiego nie przyszło mi nawet do głowy. A potem usłyszałem panią Douglas i nie mogłem jej wpuścić do pokoju, gdyż widok byłby dla niej zbyt okropny.

— To prawda! — przyznał lekarz, patrząc na zmiażdżoną głowę i otaczające ją szczątki czaszki i mózgu. — Niczego bardziej okropnego nie widziałem od czasu karambolu w Birlstone.

— Coś tu nie gra — zauważył sierżant, którego zdrowy, wiejski rozsądek zaprzątnęło otwarte okno. — No więc przeszedł, jak pan mówi, przez fosę, bo głęboka nie jest, ale ja się pytam, jak się on w ogóle dostał do domu, skoro most był podniesiony?

— Dobre pytanie — przyznał Barker.

— O której się go podnosi?

— Jak go stawiałem, była jakaś szósta — oznajmił Ames, kamerdyner.

— Mnie mówili, że jak słońce zachodzi — rzekł sierżant — co o tej porze daje raczej wpół do piątej niż szóstą.

— Pani Douglas miała gości na herbacie — poinformował Ames — więc musiałem poczekać, aż odjadą, a potem zaraz sam go postawiłem.

— Wygląda na to — podsumował sierżant — że jeśli w ogóle ktoś wchodził z zewnątrz, to musiał zrobić to przed szóstą, potem gdzieś się schował i czekał, aż pan Douglas koło jedenastej zjawi się w pokoju.

— Tak właśnie być musiało! Zawsze na koniec dnia obchodził cały dom, aby sprawdzić, czy światła są pogaszone. Jak wszedł tutaj, tamten czekał i strzelił. Potem cisnął swój samopał i uciekł oknem. Tak ja to wszystko rozumiem — oświadczył Barker — gdyż tylko w ten sposób fakty do siebie pasują.

Sierżant podniósł z podłogi leżącą obok zwłok kartkę, na której atramentem naskrobano inicjał V.V., a pod nim cyfrę 341.

— A to co? — zapytał.

Barker wpatrzył się ze zdumieniem w znaleziony przedmiot.

— W ogóle tego przedtem nie zauważyłem. Musiał to zostawić morderca. V.V. 341. Nie mam pojęcia, co to może znaczyć.

Sierżant obracał kartkę w wielkich palcach.

— „V.V.” to czyjś inicjał? Pan też coś znalazł, doktorze Wood?

Lekarz trzymał leżący na dywanie naprzeciw kominka spory młotek — podobny do tych, których używają rzemieślnicy. Cecil Barker wskazał stojące na gzymsie kominka pudełko z mosiężnymi gwoździami.

— Pan Douglas przewieszał wczoraj obrazy. Widziałem, jak stał na krześle i przybijał ten największy. Stąd młotek.

— Lepiej go odłożyć na dywanik, jak leżał — powiedział sierżant i strapiony podrapał się w głowę. — Trzeba tu będzie tęższych głów, żeby dociekły, co się stało. Musi się tym zająć Londyn. — Sierżant uniósł lampkę i obszedł z nią pokój. — Ejże! — krzyknął nagle i odgarnął kotarę. — Kiedy ją zaciągnięto?

— Jak tylko zapaliliśmy światła — odparł kamerdyner — a więc zaraz po czwartej.

— No to widać, że ktoś się tu schował. — Kiedy sierżant obniżył lampkę, w kącie ukazały się błotniste ślady. — Muszę przyznać, że to potwierdza pańską teorię, mister Barker. Sprawca wszedł do domu pomiędzy czwartą, kiedy kotary były już zaciągnięte, a szóstą, kiedy spuszczono most. Zaszył się w tym pokoju, gdyż ten pierwszy się nawinął. Nie widząc innego miejsca na kryjówkę, wskoczył za zasłony. To wszystko wydaje się dość jasne. Najprawdopodobniej chodziło mu o obrabowanie domu, ale pan Douglas wpadł na niego, więc tamten go zabił i uciekł.

— Tak i ja uważam — zgodził się Barker. — Czy my jednak nie tracimy cennego czasu? Czy nie powinniśmy przeszukać okolicy, aby nie dać mu się wymknąć?

Sierżant zastanawiał się chwilę.

— Koleją może się wynieść dopiero o szóstej, bo wcześniej nie ma pociągów. Jak pójdzie na piechotę całą drogę, jest duża szansa, że ktoś go zobaczy. Tak czy owak, nie mogę opuścić miejsca zbrodni, dopóki ktoś mnie nie zastąpi, ale i z mieszkańców nikt nie powinien się oddalać, zanim nie będziemy lepiej wiedzieli, na czym stoimy.

Lekarz przejął lampkę i przyświecając nią sobie, dokładniej obejrzał ciało.

— Co to takiego? — zapytał. — Czy może mieć jakiś związek z morderstwem? — Prawy rękaw szlafroka podwinął się i odsłaniał aż do łokcia przedramię, w połowie którego widać było wyraźnie odcinający się na szarawej skórze brązowy trójkąt wpisany w okrąg. — Tatuaż — ciągnął doktor, poprawiając okulary — ale jeszcze nigdy takiego nie widziałem. Kiedyś wypalono mu znamię, tak jak się robi z bydłem. Co to może znaczyć?

— Nie będę udawał, że wiem — powiedział Cecil Barker — ale przez ostatnie dziesięć lat wiele razy widziałem to na ręce Douglasa.

— Także i ja — włączył się kamerdyner. — Ilekroć pan zakasywał rękaw, tylekroć widziałem ten znak i często się zastanawiałem, co to może być takiego.

— O cokolwiek z tym chodzi, nie może się to wiązać z morderstwem — zawyrokował sierżant — chociaż rzecz jest dziwna, to pewne. A wy o czym myślicie?

Ostatnie pytanie było skierowane do kamerdynera, który w niemym geście wskazywał na wyprostowaną dłoń zabitego.

— Zabrali mu obrączkę ślubną — wybełkotał wreszcie.

— Co takiego?

— Pan zawsze nosił złotą obrączkę na małym palcu lewej ręki. Przed nią był pierścionek z samorodka, a na trzecim palcu sygnet w kształcie węża. Samorodek i wąż są, a obrączki nie ma.

— To prawda — przyznał Barker.

— Zaraz — zainteresował się sierżant. — Więc mówicie panowie, że samorodek zawsze był przed obrączką?

— Zawsze!

— A więc morderca najpierw zdjął samorodek, potem obrączkę i nałożył go z powrotem?

— Nie inaczej!

Poczciwy sierżant pokręcił głową.

— Zaraz widać, że im prędzej zajmie się tym Londyn, tym lepiej. White Mason to mądry człowiek, nie było tu jeszcze takiej sprawy, która by go przerosła. Zawita tu już niedługo, żeby nam pomóc, ale jestem pewien, że trzeba nam będzie Londynu, żeby wszystko doprowadzić do końca. Ja w każdym razie powiem jedno: dla mnie to sprawa dużo za duża.

ROZDZIAŁ IVMROK

O trzeciej nad ranem na naglące wezwanie sierżanta Wilsona z Birlstone główny detektyw hrabstwa Sussex przyjechał z kwatery głównej lekkim dokartem, ciągniętym przez zdyszanego kłusaka. Pociągiem o piątej czterdzieści wysłał informację do Scotland Yardu, a o dwunastej wyszedł na stację, aby nas powitać. White Mason był spokojnym, miłym człowiekiem. Miał na sobie luźny tweedowy garnitur, twarz rumianą i gładko ogoloną, krzepkie ciało, mocne, krzywe, chronione getrami nogi, i ogólnie rzecz biorąc, wyglądał jak drobny farmer, emerytowany łowczy czy ktokolwiek inny, ale z pewnością nie jak znakomity przedstawiciel policji kryminalnej.

— Coś absolutnie niezwykłego, panie MacDonald — powtarzał w kółko. — Jak tylko dziennikarze się dowiedzą, zlecą się jak muchy i nie sposób będzie się od nich opędzić. Musimy się uwinąć, zanim zaczną we wszystko pakować nos i zacierać wszystkie ślady. O niczym podobnym nigdy jeszcze nie słyszałem. Są to rzeczy bardzo w pańskim guście, mister Holmes, jeśli się nie mylę. Będzie też coś dla pana, mister Watson, bo i medyk musi tu wypowiedzieć swoją opinię. Pokoje macie panowie w Westville Arms, nie było innych miejsc, ale słyszałem, że czysto tam i wygodnie. Ktoś zajmie się panów bagażami, a teraz proszę za mną.

Ów detektyw z Sussex był człowiekiem bardzo zapobiegliwym i sprawnym. Po dziesięciu minutach byliśmy już rozlokowani, po dziesięciu następnych zasiedliśmy w obszernej sali gospody, aby uzyskać skrótowy opis wydarzeń przedstawionych w poprzednim rozdziale. MacDonald co chwila robił notatki, podczas gdy Holmes przysłuchiwał się opowieści z wyrazem zaskoczenia i podziwu, z jakim botanik może obserwować rzadki i urzekający kwiat.

— Niezwykłe — powiedział, kiedy raport dobiegł końca. — Nie-zwy-kłe! Nie mogę sobie przypomnieć sprawy bardziej osobliwej.

— Byłem pewien, że coś takiego pan powie, mister Holmes — rozpromienił się White Mason. — Także i tu, w Sussex, potrafimy odróżnić plewy od ziarna. Dotychczas opowiedziałem panu, jak się wszystko przedstawiało do chwili, kiedy między trzecią i czwartą przejąłem sprawę od sierżanta Wilsona. Od razu wziąłem się do dzieła, ale zaraz wyszło na jaw, że natychmiast nic nie mogłem zrobić; Wilson ustalił fakty, ja tylko wszystkie sprawdziłem i co najwyżej dodałem to lub owo.

— A co takiego? — natychmiast zapytał Holmes.

— Po pierwsze, obejrzałem młotek, w czym pomógł mi doktor Wood, który nie znalazł na nim oznak przemocy. Miałem nadzieję, że gdyby pan Douglas się nim bronił, mógłby zostawić jakiś ślad na napastniku, zanim rzucił go na podłogę. Ale nie, nic takiego nie było.

— To oczywiście jeszcze o niczym nie świadczy — zauważył MacDonald. — Wiele było zabójstw młotkiem, które nie zostawiły na narzędziu żadnych śladów.

— Racja, to nie dowód, że go nie użyto, gdyby jednak były jakieś ślady, trochę by to nam pomogło. Tyle że nie było. Potem obejrzałem broń. Ładowana była grubym śrutem i jak zauważył sierżant Wilson, oba spusty związano, tak że wystarczyło trącić jeden, aby wypaliły obie lufy. Ten, kto to szykował, najwyraźniej chciał być pewien, że nie chybi swego celu. Spiłowana lufa sprawiła, że całość miała pół metra, łatwo więc było ją schować pod paltem. Nie ma pełnej nazwy producenta, na żłobkowaniu między lufami zostały tylko litery „p”, „e”, „n”, reszta została spiłowana.

— Duże „p” z zawijasem u góry, „e” i „n” mniejsze? — odezwał się Holmes.

— Właśnie tak.

— Pennsylvania Small Arms Company, dobrze znana amerykańska firma — wyjaśnił mój przyjaciel.

White Mason wpatrywał się w Holmesa tak, jak wiejski lekarz patrzy na specjalistę z Harley Street, który jednym słowem rozwiązuje trudności dla tamtego nie do pokonania.

— To wielka pomoc, mister Holmes. Z pewnością ma pan rację. Znakomicie, znakomicie, czy ma pan w pamięci nazwy wszystkich producentów broni na świecie?

Holmes zbył pytanie milczącym machnięciem ręki.

— Tak, to bez wątpienia amerykańska strzelba — ciągnął White Mason. — Czytałem, że w niektórych częściach Stanów lubią takie ścięte karabiny, więc nawet bez tego napisu tak sobie myślałem. Mamy zatem podstawy, by uznać, że człowiek, który wszedł do domu i zabił właściciela, był Amerykaninem.

MacDonald pokręcił głową.

— Co nagle, to po diable — powiedział. — Jak na razie nie widzę jeszcze żadnego dowodu na to, że w domu był w ogóle ktoś obcy.

— Jak to? — zaperzył się White Mason. — A otwarte okno, mokra plama na parapecie, dziwna karta, ślady w kącie, obrzynek?

— Wszystko to można było sprokurować. Pan Douglas był Amerykaninem, a przynajmniej długo mieszkał w Stanach. Tak samo pan Barker. Nie trzeba od razu sprowadzać żadnego Amerykanina, żeby coś było zrobione po amerykańsku.

— Ale Ames, kamerdyner…

— Można mu ufać?

— Dziesięć lat służby u sir Charlesa Chandosa, solidny jak skała. U państwa Douglasów jest od pięciu lat, jak tylko sprowadzili się do Manor House. Nigdy w domu nie widział takiej spiłowanej broni.

— Tak ją oporządzono, aby łatwo dawała się schować. Bez problemu można ją było włożyć do niedużej skrzynki. Na jakiej podstawie może twierdzić, że nie było takiej strzelby w domu?

— Przynajmniej nigdy takiej nie widział.

MacDonald pokręcił upartą szkocką głową.

— A ja wcale nie jestem przekonany, że był ktoś jeszcze w domu. Niech pan się tylko zastanowi, jakie z tego płyną wnioski, kiedy tylko przypuścimy, że broń wniesiono z zewnątrz i że wszystkie te dziwne rzeczy zrobił ktoś obcy. To po prostu nie do pojęcia! Przeczy zdrowemu rozsądkowi! Niechże pan sam to rozsądzi, mister Holmes, wedle słów, które wszyscy usłyszeliśmy.

— Niech pan przedstawi swoją wersję — rzekł Holmes spokojnym tonem arbitra.

— Sprawca, jeśli w ogóle taki był, to nie rabuś. Obrączka i kartka raczej wskazują na morderstwo z premedytacją z jakiejś osobistej przyczyny. No więc tak. Oto ktoś zakrada się do domu, gdyż chce zabić. Wie, powtarzam, jeśli w ogóle był, że będzie miał potem kłopoty z ucieczką. Jaką broń by wybrał? No chyba taką, która jest najcichsza, bo wtedy mógł oczekiwać, że jak zrobi swoje, cichutko wymknie się przez okno, potem przez fosę i szukaj wiatru w polu. To byłoby łatwo zrozumieć, ale nie to, że wszystko tak sobie ułożywszy, przynosi najgłośniejszą broń, jaką mógł sobie wymyślić, a przecież wiedział, że ściągnie ona wszystkich ludzi w domu tak szybko, jak tylko im nogi pozwolą, więc pewnie jeszcze przez fosę nie przejdzie, a już go zobaczą. No i co pan na to, mister Holmes?

— Sporo przemawia za pańskim ujęciem, mister Mac — powiedział w zamyśleniu mój przyjaciel — chociaż to ciągle przede wszystkim sprawa faktów. Mister Mason, chciałbym spytać, czy natychmiast kazał pan sprawdzić drugą stronę fosy w poszukiwaniu śladów, że ktoś przez nią przechodził?

— Nie było żadnych, panie Holmes, ale też trudno, aby były, gdyż stok jest umocniony kamiennymi płytami.

— Zatem ani śladu?

— Żadnego.

— Czy byłoby to możliwe, panie Mason, żebyśmy teraz przeszli się do domu?

— To właśnie chciałem zaproponować, panie Holmes, ale pomyślałem, że najpierw lepiej zapoznać pana ze wszystkimi szczegółami. Chodzi tylko o to, czy tam na miejscu pan aby…

White Mason spojrzał niepewnie na amatora.

— Współpracowałem już wcześniej z panem Holmesem — wtrącił MacDonald. — Widział niejedno, a możemy liczyć na jego pomoc.

— Tak jak ją rozumiem — zauważył z uśmiechem mój przyjaciel. — Chcę pomóc sprawiedliwości i policji, jeśli jednak zdarzało się w przeszłości, iż moja droga rozmijała się z urzędową, to tylko dlatego, że rzecznicy tej drugiej wcześniej dystansowali się ode mnie. Nie aspiruję do tego, by przypisywać sobie jakiekolwiek zasługi, natomiast nastaję na to, panie Mason, by działać po swojemu, a wyniki przedstawić w swoim czasie. I to całościowe, a nie fragmentaryczne.

— I tak jesteśmy zaszczyceni już samym pana przybyciem — zapewnił White Mason — i wszystko, rzecz jasna, panu pokażemy. Chodźmy zatem, a mam nadzieję, doktorze Watson, że przyjdzie taka chwila, gdy wszyscy pojawimy się w pańskiej książce.

Senną wioskową uliczką, idącą między szpalerem ogłowionych wiązów, doszliśmy do dwóch starodawnych kamiennych kolumn, nadgryzionych przez pogodę i porośniętych mchem, a na szczytach dźwigających obłe pozostałości czegoś, co kiedyś było stojącymi na tylnych łapach, bojowymi lwami Capusów z Birlstone. Ruszyliśmy krętym podjazdem, mającym po obu stronach darń i dęby, jakie ujrzeć można tylko w wiejskiej Anglii, a ten za jednym z ostrych wiraży wyprowadził nas na długie, niskie domostwo w stylu króla Jakuba, wzniesione z chropawej cegły o barwie krwistej czerwieni, a po obu stronach mające staromodne kępy ściętych cisów. Urzekł mnie widok drewnianego mostu zwodzonego oraz pięknej, szerokiej fosy, która w chłodnym zimowym słońcu srebrzyła się niczym tafla zwierciadła.

Trzy wieki opłynęły Manor House, stulecia narodzin i powrotów do domu, zabaw i spotkań przed polowaniami na lisy. Jakie to osobliwe, że kiedy teraz posiadłość godnie się zestarzała, padł na nią cień ten ponurej sprawy, aczkolwiek ktoś mógłby powiedzieć, że dla intrygi ponurej i straszliwej trudno o bardziej odpowiednią scenerię niż owa budowla ze spiczastymi kalenicami i sterczącymi poddaszami. Ta właśnie myśl nawiedziła mnie, kiedy spoglądałem na głęboko osadzone okna i posępny fronton, schłostany wichrami i deszczami.

— To okno, zaraz na prawo od mostu, zostawiliśmy tak otwarte, jak znaleźliśmy w nocy — poinformował White Mason.

Holmes stanął na brzegu fosy i ocenił wyłożony kamiennymi płytami brzeg i dochodzącą do niego trawę

— Wydaje się za wąskie na to, aby mógł się przez nie przecisnąć mężczyzna.

— Musiał być całkiem chudy. Żeby to wiedzieć, niepotrzebne nam są pańskie dedukcje, mister Holmes. Ale ja czy pan przecisnęlibyśmy się bez trudu.

Holmes stanął przy fosie i ocenił wyłożony kamiennymi płytami brzeg i dochodzącą do niego trawę.

— Dobrze tu wszystko przepatrzyłem, panie Holmes — powiedział White Mason. — Nic tu nie ma, żadnego śladu, że ktoś podchodził, ale niby czemu miał go zostawić.

— Właśnie, niby czemu? Czy woda zawsze jest taka mętna?

— Zazwyczaj tak. Strumień niesie ze sobą dużo mułu.

— Jaką ma głębokość?

— Przy obu brzegach ponad pół metra, pośrodku nie więcej niż metr.

— Nie ma więc mowy, by ktokolwiek mógł się utopić, przechodząc.

— Nawet dziecko by nie utonęło.

Przeszliśmy po moście, na którego drugim krańcu powitał nas dystyngowany, kościsty, zasuszony Ames, kamerdyner. Biedaczysko — nadal był blady i dygotał jeszcze w szoku. Wioskowy sierżant, wysoki, sztywny, markotny mężczyzna, wciąż pilnował tragicznego pokoju. Lekarz już się oddalił.

— Są jakieś nowiny, sierżancie Wilson? — zapytał White Mason.

— Nie, sir.

— To wy już możecie iść do domu, dość się natyraliście. Jak będzie taka potrzeba, poślemy po was. Kamerdyner niech czeka pod drzwiami, powiedzcie mu, żeby uprzedził panią Douglas, pana Cecila Barkera i gospodynię, że możemy chcieć zamienić z nimi kilka słów. A teraz, panowie, może pozwolicie, że przedstawię wnioski, do których doszedłem, żebyście potem mogli sobie wyrobić własny pogląd.

Ten prowincjonalny specjalista wywarł na mnie bardzo dobre wrażenie. Mocno trzymał się faktów i chłodnego zdrowego rozsądku, co zapewniło mu powodzenie w zawodzie. Holmes słuchał go uważnie, nie zdradzając zniecierpliwienia, któremu często dają wyraz osoby wyżej postawione.

— Samobójstwo czy morderstwo, to pierwsze pytanie, które się nasuwa, zgodzicie się chyba ze mną, panowie? Jeśli było to samobójstwo, musiał nieboszczyk najpierw zdjąć obrączkę i gdzieś ją schować. Potem zszedł tutaj w szlafroku, naniósł błota w kącie za zasłoną, aby ludzie myśleli, że ktoś na niego czekał, otworzył okno, umoczył we krwi…

— Tę ewentualność można z pewnością odrzucić — prychnął MacDonald.

— I ja tak myślę. Samobójstwo nie wchodzi w grę. A więc mamy morderstwo: teraz trzeba rozpatrzyć, czy popełnił je ktoś z zewnątrz, czy ktoś z domowników.

— Słuchamy.

— Z każdym rozwiązaniem są trudności, ale któreś musi być prawdziwe. No to na początek niech będzie, że zrobił to ktoś z domu. On czy oni zaskoczyli tu pana Douglasa w chwili, kiedy wewnątrz było cicho, ale nikt jeszcze nie spał. Zrobili swoje, używając najbardziej hałaśliwej broni, jaka jest dostępna, zupełnie jakby chcieli całemu światu obwieścić, co się tu stało, a broni takiej nikt tutaj w domu dotąd nie widział. Nie najlepiej to wygląda na początek, mam rację?

— Nie najlepiej.

— Dalej wszyscy się zgadzają, że jak tylko rozległ się alarm, w jakąś minutę był tu nie tylko pan Cecil Barker, chociaż ten, jak mówi, był pierwszy, ale także Ames i cała reszta. I ja mam wierzyć, że przez ten czas udało się winnemu nabrudzić w kącie, otworzyć okno, zapaćkać je krwią, zdjąć trupowi obrączkę z palca i zrobić, co tam jeszcze zostało? To niemożliwe.

— Przedstawił pan wszystko bardzo klarownie — odezwał się Sherlock Holmes — i skłonny jestem przychylić się do pańskiej opinii.

— Bardzo dziękuję, ale wtedy wracamy do tego, że musiał to być ktoś z zewnątrz. Będą i tutaj niemałe trudności, no ale już nie takie, żeby to było niemożliwe. Sprawca dostał się do domu pomiędzy wpół do piątej a szóstą, a zatem między zmrokiem a chwilą, kiedy opuszczono most. W domu byli goście, drzwi nie zamykano, więc nic mu nie przeszkodziło. Mógł to być zwykły rabuś albo ktoś, kto miał prywatną urazę do pana Douglasa. Skoro ten żył jakiś czas w Ameryce, a i karabin wydaje się amerykański, więc bardziej prawdopodobna jest prywatna zemsta. Zaszył się w tym pokoju, bo był najbliższy, i schował się za kotarą. Tutaj poczekał aż do jedenastej. Wtedy wszedł pan Douglas. Rozmowa była krótka, jeśli w ogóle jakaś była, gdyż pani Douglas mówi, że w kilka minut potem, jak mąż wyszedł, usłyszała strzał.

— Na to wskazuje też świeca — dorzucił Holmes.

— No właśnie. Świeczka była nowa, a wypaliło się jej nie więcej niż centymetr. Musiał postawić ją na stole, zanim został zaatakowany, gdyż inaczej i ona by się przewróciła. Z tego widać, że napadnięto go nie od razu po tym, jak wszedł do pokoju. Kiedy wbiegł pan Barker, świeca się paliła, a lampka była zgaszona.

— Tutaj wszystko wydaje się jasne.

— To teraz spróbujmy odtworzyć, jak to się stało. Pan Douglas wchodzi do pokoju, stawia świeczkę na stole. Zza kotary wychodzi mężczyzna, który trzyma w ręku tę ściętą strzelbę. Żąda obrączki, Bóg jeden wie po co, ale tak to musiało być. Pan Douglas mu ją daje. Potem albo z zimną krwią, albo w trakcie bójki — pan Douglas mógł złapać za młotek, który leżał później na dywaniku — tak okropnie zastrzelił gospodarza. Cisnął broń, a także tę dziwną kartkę — cokolwiek może znaczyć napis V.V. 341 — wyskoczył przez okno, a fosę pokonał w czasie, kiedy Cecil Barker odkrył zbrodnię. I co pan o tym sądzi, mister Holmes?

— Bardzo interesujące, ale mało przekonujące.

— To zupełny nonsens, tylko że wszystkie inne rozwiązania są jeszcze gorsze — jęknął MacDonald. — Ktoś zabija pana domu, ale ktokolwiek to był, na miejscu mogę wykazać, że powinien był to zrobić zupełnie inaczej. Po co tak się naraża na to, że ktoś mu odetnie drogę odwrotu? Po co mu strzelba, kiedy tylko cisza daje mu możliwość spokojnej ucieczki? No nic, teraz pan, mister Holmes, musi nam coś podsunąć, skoro pan powiada, że wersja White’a Masona jest nieprzekonująca.

Holmesowi nie umknęło nawet słówko z całej rozmowy i uważnie śledził jej uczestników, przenosząc bystre spojrzenie z jednego na drugiego. Teraz ze zmarszczonym czołem ukląkł obok ciała i powiedział:

— Zanim znajdę się na etapie teorii, panie Mac, potrzeba mi jeszcze kilku faktów. Nie ma co, odpychający widok. Czy można poprosić kamerdynera? Ames, rozumiem, że często widzieliście ten niezwykły znak — wypalone koło z trójkątem w środku — na przedramieniu pana Douglasa?

Ames, rozumiem, że często widzieliście ten niezwykły znak — wypalone koło z trójkątem w środku — na przedramieniu pana Douglasa?

— Często, sir.

— Nigdy nie obiło się wam o uszy, co on może znaczyć?

— Nie, sir.

— Musiało to nieźle boleć, widać, że tatuaż został wypalony. Dalej, Ames, ten plaster na szczęce pana Douglasa. Miał go jeszcze za życia?

— Tak, sir, zaciął się wczoraj rano podczas golenia.

— Czy wcześniej już mu się to zdarzało?

— Jeśli nawet, to bardzo dawno temu, sir.

— Ciekawe — pokiwał głową w zamyśleniu Holmes. — To może oczywiście przypadek. Albo może był zdenerwowany, co sugerowałoby, iż miał powód obawiać się niebezpieczeństwa. Ames, czy wczoraj zauważyliście coś niezwykłego w zachowaniu pana?

— Był jakby trochę podenerwowany i niespokojny.

— No proszę! Więc może atak nie był tak całkiem nieoczekiwany? Mam wrażenie, jakbyśmy robili małe postępy, jak panowie sądzą? Mister Mac, czy pan może wolałby poprowadzić dochodzenie?

— Nie, nie, mister Holmes, lepiej niech ono spoczywa w pańskich rękach.

— Dobrze, to teraz pora na V.V. 341. Litery wypisano na kawałku twardego kartonu, macie taki w domu, Ames?

— Chyba nie.

Holmes podszedł do stołu i utoczył na bibułę po odrobince atramentu z każdego kałamarza.

— Nie napisano tego w tym pokoju — oznajmił. — Tutaj mamy tylko czarny inkaust, tamten jest czerwony. Użyto grubego pióra, te są cienkie. Zatem gdzie indziej. Ames, macie jakieś podejrzenia, co to może znaczyć?

— Nie, sir, żadnych.

— A co pan o tym sądzi, mister Mac?

— Przywodzi mi to na myśl jakieś tajne stowarzyszenie, tak samo jak to znamię na ręce.

— I ja tak sobie pomyślałem — odezwał się White Mason.

— Dobrze, weźmy to jako roboczą hipotezę i zobaczmy, na ile nam ona pomaga w naszych kłopotach. Przedstawiciel takiego towarzystwa zakrada się do domu, czeka na pana Douglasa, niemal zupełnie odstrzeliwuje mu głowę i ucieka przez fosę, na miejscu zostawiając obok zwłok kartkę, która wspomniana w prasie powiadomiłaby innych członków, że zemsta została dokonana. Tu każdy szczegół do siebie pasuje. Ale czemu ze wszystkich możliwych broni została wybrana akurat taka strzelba?

— Właśnie.

— I czemu zniknęła obrączka?

— Właśnie.

— I dlaczego nikogo jeszcze nie aresztowano? Minęła już druga. Jestem pewien, że w promieniu sześćdziesięciu kilometrów wszyscy konstable rozglądają się za nieznajomym w przemoczonym ubraniu.

Holmes nachylał się teraz nad parapetem i badał przez lupę krwawy ślad

— Tak właśnie jest, panie Holmes.

— Jeśli nie ma kryjówki w pobliżu albo jeśli nie wziął ze sobą suchego ubrania na zmianę, ktoś go powinien zobaczyć. — Holmes nachylał się teraz nad parapetem i badał przez lupę krwawy ślad. — Bez wątpienia odcisk buta, zaskakująco szeroki. Ktoś mógłby tu zgadywać platfusa. Dziwne to o tyle, że to błoto w kącie zostawiły raczej stopy bardziej kształtne, chociaż ślady są niewyraźne. Co to tam mamy pod bocznym stolikiem?

— Ciężarek pana Douglasa.

— Ale tylko jeden. Gdzie drugi?

— Nie wiem, panie Holmes. Może był tylko jeden. Nie widziałem ich już od miesięcy.

— Jeden hantel… — zaczął Holmes, ale przerwało mu ostre stukanie do drzwi, po czym spojrzał na nas wysoki, opalony, dziarski, gładko ogolony mężczyzna, w którym bez trudu rozpoznałem Cecila Barkera. Jego władcze spojrzenie przemknęło badawczo po wszystkich twarzach.

— Przepraszam, że przeszkadzam w debacie — powiedział — ale chyba powinniście, panowie, usłyszeć najnowszą wiadomość.

— Kogoś aresztowano?

— To byłoby za dużo szczęścia, ale znaleziono jego rower, który zostawił sto metrów od drzwi wejściowych. Chodźcie, panowie, zobaczyć.

Trzech chłopców stajennych i kilku gapiów zastaliśmy zgromadzonych wokół roweru, który wyciągnięto z zarośli, gdzie został wepchnięty. Był to nieźle już sfatygowany rudge-whitworth, zabłocony jak po długiej jeździe. Do siodełka przyczepiona był torebka z kluczami i oliwiarką, nic jednak, co wskazywałoby na właściciela.