Babie lato - Danuta Pytlak - ebook

Babie lato ebook

Danuta Pytlak

4,5

Opis

Kiedy życie wreszcie się wypełnia…

Michalina, ceniona pracownica korporacji, opuszczona przez męża hazardzistę, w wyniku splotu różnych okoliczności nagle musi zmierzyć się nie tylko z samotnością, ale i z poważną chorobą. Po operacji, w trakcie rekonwalescencji, kobieta postanawia całkowicie przewartościować i zmienić swoje życie. A może to życie postanawia pokierować jej losem, kiedy Michalina w odziedziczonym po babci domu na wsi odnajduje napisane przez jej matkę listy… Wyjazd w rodzinne strony przyniesie więcej niespodzianek, które staną się dla kobiety przyczynkiem do walki o odzyskanie rodziny i poznania prawdy o własnej tożsamości.

"Wspaniała historia, która na dobre odnalazła swoje miejsce w najgłębszych zakamarkach mojego serca i stopniowo, wers po wersie, rozpalała ogień nadziei oraz wiary w lepsze jutro. Każdy powinien ją przeczytać".

Agnieszka Bakalarska, Sztukater.pl

„Niezwykle mądra, piękna i wzruszająca opowieść o nieprzewidywalności ludzkiego losu i o tym, co w życiu jest najważniejsze. O miłości, rodzinie, przyjaźni i wybaczeniu, które pozwala zostawić za sobą demony przeszłości. Babie lato to lektura lecząca rany serca i duszy skuteczniej niż najlepszy lek..”

Urszula Janiszyn, Sztukater.pl

"Wzruszyła mnie historia pełna ciepła i skrajnych emocji. To książka o samotności, trudnych wyborach, miłości, poplątanych losach ludzi i odkrywaniu siebie na nowo. Perypetie i decyzje kobiety silnej i pewnej siebie, a jednocześnie delikatnej i wrażliwej sprawią, że każda z nas

dostrzeże w niej cząstkę siebie".

Patrycja Ceglińska, Life4style.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 709

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (33 oceny)
21
8
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bogda67

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00
jawa1949

Nie oderwiesz się od lektury

Super☺️
00

Popularność




Danuta Pytlak Babie lato ISBN: 978-83-7785-650-5 Copyright © Danuta Pytlak, 2015 All rights reserved PROJEKT GRAFICZNY: Wioletta MarkiewiczZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected]
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Rozdział pierwszy

Michalina

Kiedy o wpół do czwartej usłyszałam pierwsze tramwaje wyjeżdżające z pobliskiej zajezdni, rozpłakałam się. Kolejna bezsenna noc! Znowu będę nieprzytomna. Wiedziałam, że do rana już nie zasnę, zapaliłam więc lampkę przy łóżku. Zamierzałam trochę poczytać i wcześniej pojechać do pracy. Przynajmniej się nie spóźnię, pomyślałam ponuro. Ostatnio wciąż się spóźniałam. Wieczorami długo nie udawało mi się zasnąć, przewracałam się z boku na bok, a rano, kiedy dzwonił budzik, za nic nie byłam w stanie się obudzić. I z tego niewyspania bez przerwy bolała mnie głowa. Wieczorem znów nie mogłam zasnąć i tak w kółko.

Teraz też czułam, jak ból rozsadza mi czaszkę. Światło nocnej lampki wydawało mi się ostre, aż mrużyłam oczy. Kiedy usiadłam, zakręciło mi się w głowie. Niech to szlag! Dłużej tego nie wytrzymam! Zmęczenie w końcu powali mnie z nóg. Muszę coś z tym zrobić. Może trzeba do lekarza?

Sięgnęłam po laptopa – nici z czytania, to może chociaż zarezerwuję sobie przez Internet wizytę w przychodni. Światło monitora raziło mnie jeszcze bardziej niż światło lampki, więc zrezygnowana wyłączyłam komputer, lampkę i położyłam się. Po ciemku gapiłam się w sufit.

Problemy ze spaniem i bóle głowy dręczyły mnie, odkąd pół roku temu poprosiłam Pawła, żeby wyprowadził się ode mnie. To pewnie ze stresu. Wprawdzie brałam jakieś ziołowe środki na uspokojenie, ale widocznie były za słabe. Koniecznie muszę pójść do lekarza. Pójdę nawet na terapię, jeśli będzie trzeba, pomyślałam. Coraz bardziej mnie to męczy. W pracy zawalam coraz więcej spraw, zapominam o spotkaniach i nie dotrzymuję terminów. Tak nie może być. W końcu Wiktor mnie wyleje. Muszę nad tym zapanować. Dosyć już płaczu. Paweł nie wróci. Nie pozwolę na to.

Na myśl o Pawle znowu poczułam wzbierające łzy. Jedna spłynęła za ucho. Dosyć! – krzyknęłam w myślach sama na siebie. Dosyć! – zacisnęłam zęby i zwinęłam się w kłębek. Zawsze tak robiłam, kiedy czułam się nieszczęśliwa.

Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam. Śniłam. Na łące za babcinym domem zrywałam stokrotki. Miałam ich już pełne dłonie, nie mieściły mi się w garściach, a ja ciągle rwałam. Więcej i więcej. Było mi dobrze, ciepło i tak leniwie. Tylko z każdą zerwaną stokrotką rozlegał się równomierny dźwięk. Pik… pik… pik… To na pewno huśtawka w sadzie, pomyślałam. Wiatr nią kołysze i stara gałąź, na której była zawieszona, skrzypi. Pik… pik… pik… Ale przecież nie ma wiatru. Jest piękny, gorący koniec lata. Nawet pojedynczego podmuchu się nie odczuwa. Koniecznie muszę sprawdzić, skąd to pikanie. Pik… pik… pik… Irytowało coraz bardziej. I jeszcze te stokrotki. Całe stosy zerwanych stokrotek, przykrywały mi nogi i oblepiały ręce, każdy kawałek ciała był nimi omotany. Nie mogłam się ruszyć, ciążyły coraz bardziej…

Obudziłam się spocona, serce biło mocno. Budzik dzwonił jak opętany. Chciałam go wyłączyć, ale zawinięta w kołdrę, nie mogłam. Zebrałam siły i wyciszyłam to cholerne pikanie. Wyczerpana krótkim snem, usiadłam na łóżku. Głowa mi pękała, nie miałam ochoty na nic.

Chłodny prysznic, który brałam zbyt długo, nie otrzeźwił mnie tak, jak tego oczekiwałam. Kręciło mi się w głowie i było mi niedobrze.

Nie pójdę do pracy, postanowiłam. Wezmę urlop. Muszę odpocząć. Przynajmniej jeden dzień.

Telefon Wiktora nie odpowiadał, po kilku sygnałach połączenie, jak zwykle, zostało przekierowane do Agi, mojej przyjaciółki z pracy.

– Cześć, Aga, to ja. Jest Wiktor?

– Michaśka! Gdzie ty jesteś? – Głos Agi nie wróżył nic dobrego. – Miałaś być rano z Wiktorem na konferencji! Pojechał sam, wściekły jak nie wiem co!

Z tego wszystkiego zapomniałam!

– Aga, trudno. Źle się czuję, muszę zostać w domu.

– A materiały? Przecież masz materiały na tę konferencję! – wrzasnęła Aga. – A co ci jest? – spytała już spokojniej.

– Głowa mnie boli. Bardzo.

– Głowa cię boli? Oszalałaś? Wiktor cię wyleje, zobaczysz! Bierz materiały i wskakuj w samochód! Michaśka! Sama wiesz, jakie to ważne! Nie tylko dla Wiktora, ale dla całej firmy! Co się z tobą dzieje?

– Nic się nie dzieje – burknęłam i przerwałam połączenie. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła ósma. Przy odrobinie wysiłku zdążę na rozpoczęcie tej cholernej konferencji. Wiktor obruga mnie jak święty Michał diabła, to pewne, ale zdążę i nie będzie afery. Co najwyżej pojedzie mi po premii. Wiktora znałam na wylot. Zawsze wściekał się całym sobą, wrzeszczał, potem boczył się przez kilka dni, w końcu jednak odpuszczał i wszystko wracało do normy. Był dobrym szefem. Wprawdzie ostatnio coraz częściej dochodziło między nami do kłótni, wyrzucał mi zaniedbania i groził, że w końcu mnie zwolni, ale nie brałam tego poważnie. Byłam zbyt dobra, żeby, ot tak sobie, pozbył się mnie za – bądź co bądź – drobiazgi. Ważny był efekt mojej pracy, a ten – zawsze perfekcyjny – przynosił firmie obfite zyski.

Niestety, na mieście były korki i pod hotelem, w którym odbywał się zjazd, nie było ani jednego wolnego miejsca parkingowego. Zanim znalazłam coś w okolicy i dobiegłam zdyszana, konferencja już się zaczęła. Byłam mocno spóźniona.

Po cichu wślizgnęłam się na salę i rozejrzałam w poszukiwaniu Wiktora. Patrzył na mnie morderczym wzrokiem. Jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie. Położyłam przed nim plik dokumentów, pendrive z przygotowaną przeze mnie prezentacją i usiadłam na krześle tuż obok. Nie zaszczycił mnie ani słowem. Nawet nie odpowiedział na skinienie głowy.

Oj, niedobrze. Pewnie będzie awantura.

– A teraz zapraszamy do zabrania głosu i przedstawienia projektu swojej firmy pana Wiktora Sobańskiego. – Prowadzący spojrzał znacząco w naszym kierunku. – Widzę, że materiały dotarły. Miejmy nadzieję, że już nic nie przeszkodzi w prezentacji – uśmiechnął się do nas, chyba życzliwie.

Wiktor podniósł się z godnością – zawsze w takich sytuacjach umiał zachować kamienną twarz – i stanął przy mikrofonie.

Nie słuchałam tego, co mówi. Znałam każdy szczegół tej prezentacji. Poświęciłam jej wiele tygodni pracy. Wiedziałam, że jest dobra. Projekt był innowacyjny i proponował ciekawe rozwiązania. A co najważniejsze – był tani.

Poczułam chwilowe odprężenie. Głowa przypomniała o sobie ze zdwojoną siłą. Naprawdę muszę iść do lekarza. To za długo trwa. Sięgnęłam po tabletkę.

Napiłam się wody i obserwowałam Wiktora. Szło mu świetnie. Był znakomitym prezenterem. Ale zbyt długo go znałam, żeby nie usłyszeć w jego głosie tego szczególnego tonu – nutki wściekłości. Oj, będzie się działo, zdążyłam pomyśleć, kiedy huczne brawa zakończyły wystąpienie.

Posłałam mu uśmiech, ale go nie odwzajemnił. Zignorował mnie całkowicie. Wpatrywał się intensywnie w kolejną prezentację przedstawianą przez konkurencyjną firmę.

– Wiktor – szepnęłam – daj spokój. Przepraszam, źle się czułam. Źle się czuję – doprecyzowałam.

Nie zareagował.

– Wiktor – odezwałam się znowu – proszę cię.

– Porozmawiamy w przerwie – wycedził lodowato.

Jednak w przerwie kawowej gdzieś zniknął i nie udało nam się porozmawiać. W czasie lunchu miejsce przy stoliku też pozostało puste. Nie pojawił się już do końca konferencji. Pozbierałam więc przywiezioną przez siebie dokumentację, spakowałam laptopa i postanowiłam pojechać na chwilę do pracy. Miałam nadzieję, że jednak zdołam złapać Wiktora. Nie chciałam tego odkładać. Było mi głupio i czułam, że tym razem nie pójdzie tak łatwo.

Ciągle nie czułam się dobrze, ale wzięłam kolejną tabletkę przeciwbólową i to pozwoliło mi przetrwać do końca zjazdu. Chciałam wykorzystać ten stan.

Warszawa o tej godzinie jak zwykle była zakorkowana. Posuwałam się naprzód żółwim tempem i czułam, jak z minuty na minutę jestem coraz bardziej wkurzona. Niech to szlag! Nie cierpię tego miasta!

W biurze spotkałam już tylko Agnieszkę. Właśnie zamykała biurko przed wyjściem do domu.

– Cześć, Aga – rzuciłam zmęczona. – Jest Wiktor?

– Nie ma, wpadł tylko na chwilę. Był tak zły, że warczał na wszystkich. Opieprzył informatyków, że czegoś mu nie zrobili, napadł na Małgośkę, wiesz, tę rudą z marketingu, w końcu trzasnął drzwiami i tyle go widzieliśmy – zrelacjonowała Aga. – A jak konferencja? I cześć, oczywiście – wyrecytowała jednym tchem.

– Wiktor nie mówił? Mamy ogromne szanse na sprzedanie naszego projektu. – Ciężko usiadłam przy biurku i zaczęłam szperać w torebce w poszukiwaniu tabletek przeciwbólowych. – Nie masz apapu? Mój gdzieś mi się zapodział. Pewnie został w hotelu.

– Michaśka, co ci jest? – W oczach Agi widziałam troskę. Taka była. Roztrzepana, żywiołowa trajkotka o wielkim sercu. Wiedziałam, że mogę na nią liczyć w każdej sytuacji. Pracowałyśmy razem od samego początku. Świetnie się rozumiałyśmy i wspierałyśmy. To była prawdziwa przyjaźń, bez włażenia sobie nachalnie w życie prywatne. Każda wiedziała, gdzie jest granica, której nie powinno się przekraczać. Teraz przyglądała mi się uważnie.

– Co ci jest? Ciągle boli cię głowa? Ile tabletek już wzięłaś?

– Och, daj mi spokój! – fuknęłam.

– Kochana, żadne „daj mi spokój”! Pytam, ile wzięłaś, więc odpowiedz! Trzy? Cztery?

Milczałam. Usiłowałam policzyć te tabletki, ale myliły mi się rachunki. Naprawdę muszę iść do lekarza.

– Nie wiem, Aga. Nie pamiętam.

– To nie bierz więcej. Napij się wody i odsapnij. Odwiozę cię do domu. Żadnego ale! – uprzedziła mój protest. – Jutro Mietek odstawi ci samochód pod dom albo sama po niego przyjedziesz, jak się lepiej poczujesz.

Nie miałam siły protestować. Przejęcie dowodzenia przez Agę przyjęłam z ulgą. Wprawdzie odezwało się we mnie sumienie, bo Aga mieszkała po przeciwnej stronie miasta, ale fajnie było poczuć czyjeś opiekuńcze skrzydła nad sobą. Jakby anioł stróż był przy mnie, pomyślałam i uśmiechnęłam się do własnych myśli. Lubiłam wyobrażać sobie swojego anioła stróża, bo – ku uciesze moich znajomych – głęboko wierzyłam, że on naprawdę przy mnie zawsze stoi. Jak w tej dziecinnej modlitwie: „Aniele Boży, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój”. W chwilach zwątpienia, jeśli się modliłam, to rozpaczliwie powtarzałam właśnie te słowa. Wydawało mi się, że wtedy powracam do czasów dzieciństwa. Szczęśliwego, beztroskiego dzieciństwa.

– Michaśka, pobudka! – usłyszałam głos Agi. – Dojechałyśmy.

Wygramoliłam się z samochodu.

– Dzięki, Aga. Co ja bym bez ciebie zrobiła?

– A co ja bym bez ciebie zrobiła? – zapytała Aga i wzięła mnie za rękę. – Odprowadzę cię. Tak dla pewności. – Puściła do mnie łobuzersko oko. – Od tego właśnie są przyjaciele.

Lubiłam Agę. Bardzo lubiłam. Ale chciałam, żeby już sobie poszła. Wolałam zostać sama i położyć się do łóżka. W ubraniu. I nie myśleć o niczym. A najlepiej zasnąć i obudzić się bez bólu głowy. A tymczasem patrzyłam, jak gospodarzy w mojej kuchni, nastawia czajnik, porządkuje pozostawiony przeze mnie rano bałagan.

– Okropnie zbladłaś – powiedziała, pochylona nad zlewem. – Może w ciąży jesteś? I dlatego tak się czujesz?

Popukałam się w czoło.

– Oszalałaś? W ciąży? Chyba że mnie wiatr zapylił – powiedziałam ponuro. Nie kochaliśmy się z Pawłem na długo, zanim odszedł. Myślałam, że oboje jesteśmy przepracowani, że potrzebujemy wypoczynku i wszystko wróci do normy. A okazało się, że to coś zupełnie innego.

Poczułam, że za chwilę rozmowa może wejść na niebezpieczny dla mnie temat, a bardzo tego nie chciałam. Nie miałam siły wracać do przeszłości.

– No to co ci jest?

– Skąd mam wiedzieć? Głowa mnie boli.

– Michaśka, nie możesz w kółko powtarzać, że boli cię głowa. Musi być jakaś przyczyna. Może trzeba iść do lekarza? Tylko mi nie mów, że z bólem głowy nie chodzi się do lekarza! – Aga znała mnie na wylot. – Nigdy przedtem nie skarżyłaś się na bóle głowy. U ciebie to coś nowego. Sama wiesz, że ostatnio przeżywasz trudne chwile. To żaden wstyd poprosić o pomoc.

– Wiem, wiem. W nocy miałam zamiar umówić się na wizytę, ale jakoś rozeszło się po kościach.

– Jasne, „rozeszło się po kościach”. Znam cię. Będziesz odwlekać i znajdować tysiąc wytłumaczeń, żeby nie iść. O nie, kochana moja. Tym razem ja dopilnuję, żebyś trafiła do lekarza. Odpalaj komputer, poszukamy najlepszego terminu.

Nie miałam siły protestować. Zalogowałam się i podałam laptopa Adze.

– Ty to zrób. Światło monitora mnie razi.

Aga chciała coś powiedzieć, ale tylko otworzyła usta i zaraz je zamknęła.

– Daj mi kartę – mruknęła.

Dałam jej cały portfel. Wyłuskała z niego kartę medyczną i skupiła się na umówieniu wizyty.

– Cholera, ale obłożenie! Trudno coś znaleźć. Dziwne, to przecież nie pora na grypy i przeziębienia. – Dalej szperała w komputerze. – Mam! Jutro na dwunastą czterdzieści pięć! – Oznajmiła triumfalnie. – Bierzesz? A zresztą, co ja się pytam! Jasne, że bierzesz! Nie przyjmuję odmowy! Wybierz, rezerwuj, jest! – mamrotała. – Wizyta umówiona! I zostań jutro w domu. Wyśpij się porządnie, zanim pójdziesz na ten przegląd. Chcesz, żeby iść z tobą?

– No co ty, Aga! Co ja dziecko jestem?

– Nie, nie jesteś. Ale czasami tak się zachowujesz. A poza tym źle wyglądasz. Zrobimy tak: wstajesz, dzwonisz do mnie i mówisz, jak się czujesz. Wtedy zdecydujemy, czy możesz iść sama. A tylko spróbuj nie zadzwonić! – dodała groźnie.

– Kochana jesteś. Obiecuję, że zadzwonię – powiedziałam słabo. Byłam jej wdzięczna za wszystko, ale naprawdę mogłaby już iść. Potrzebowałam samotności.

Widocznie miałam to wypisane na twarzy, bo Aga zaczęła się zbierać.

– Michaś, nie będę cię męczyć. Odpocznij sobie, połóż się i spróbuj zasnąć. – Przytuliła mnie i pogłaskała po głowie jak dziecko. Zrobiło mi się wstyd.

– Aguś, dziękuję ci bardzo. – Odwzajemniłam uścisk. – Jesteś dla mnie taka dobra.

– Daj spokój, wariatko. Pamiętaj – zadzwoń jutro, koniecznie. A Wiktorem się nie martw. Porozmawiam z nim. Najważniejsze, żebyś się lepiej poczuła. – Już w progu ucałowała mnie i wyszła.

Naprawdę była kochana. I miała w sobie tyle pozytywnej energii i bezinteresownej życzliwości. Dobrze mieć kogoś takiego za przyjaciółkę.

Napiłam się wody i w bieliźnie wyciągnęłam na łóżku. Za oknem słyszałam świergot wróbli i szum samochodów. Poza tym cisza. Nic. Nawet od sąsiadów zza ściany wyjątkowo nie słychać było muzyki. Zamknęłam oczy i pozwoliłam myślom swobodnie płynąć. Bałam się tej jutrzejszej wizyty u lekarza. Chciałam to zbagatelizować, ale jednak w głębi duszy ciekawa byłam diagnozy. Aga miała rację – nigdy wcześniej nie cierpiałam na bóle głowy. W ogóle rzadko chorowałam. Nie imały mnie się żadne przeziębienia ani grypy – nawet gdy wszyscy wokół kichali i smarkali. Byłam odporna. A tu nagle taki ból głowy. Musiałam naprawdę kiepsko wyglądać, bo Aga sprawiała wrażenie mocno zaniepokojonej. Ona, tak jak ja, rzadko chorowała i nie była przewrażliwiona na punkcie zdrowia. Nie powiedziałam jej, że cierpię już od pewnego czasu i bóle ostatnio się nasiliły. Musiała się domyślić. Naprawdę zna mnie dobrze.

Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam.

I znowu tam byłam, na łące pełnej stokrotek. Leżałam bezmyślnie, gapiąc się w niebo. Gdzieś już widziałam ten błękit, kołatała we mnie myśl.

„Pewnie, że widziałaś”, odpowiedział ktoś moim myślom wesoło. – „Przecież to nasze niebo nad łąką za domem”, w jego głosie dźwięczał śmiech.

Jak niebo może być nasze? – pomyślałam zdziwiona i leniwie obróciłam się w stronę, skąd dochodził radosny głos. Obok mnie siedziała obca, starsza kobieta w staromodnej granatowej sukni w polne maki. Zręcznie splatała wianek ze stokrotek, których pełno miała na kolanach.

„Kim jesteś?”, zapytałam.

„Jestem Weronika!”, odparła, śmiejąc się wesoło. „WERONIKA!”, wyskandowała znowu swoje imię. „Nie wiesz?”

„Nie wiem, Weroniko”, odpowiedziałam cicho. Po czym dodałam po chwili: „Nigdy o tobie nie słyszałam”. Uśmiechnęłam się do niej mimo woli.

„A znasz piosenkę Ty pójdziesz górą?”, zapytała Weronika i nie czekając na odpowiedź, zaczęła śpiewać pięknym, mocnym głosem.

Znałam, a jakże. Ale skąd?

„Michasiu! Michasiu!”, usłyszałam nagle wołanie od strony domu.

To babcia!

„Babciu! Babuniu!”, odkrzyknęłam i poczułam, że zachłystuję się radością, słysząc ten kochany głos. „Tutaj jestem! Tutaj!”

Zaczęłam biec w kierunku, skąd dobiegało wołanie. Zdawało mi się, że widzę postać babci. Była daleko, choć dom przecież stał blisko. Biegłam, ile sił, ale odległość między nami nie zmniejszała się wcale.

„Michasiu! Wracaj!”, wołała babcia. „Wracaj!”

„Już biegnę do ciebie, babuniu!”, przyśpieszałam bieg, ale bezskutecznie.

„Wracaj! Czekam tutaj na ciebie!” Głos babci oddalał się nieubłaganie. Czułam, że zalewają mnie łzy i szloch przeszkadza w biegu. „Babciu! Babciu! Zaczekaj! Nie odchodź!” Nagle potknęłam się i upadłam.

„Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doooliiinąąą!”, doszedł mnie śpiew Weroniki. Obejrzałam się i zobaczyłam ją tańczącą ponad trawą i stokrotkami. Roześmiała się srebrzyście, widząc moje zdumienie, i rzuciła we mnie wiankiem. Skoczyłam, żeby go złapać, i w tym momencie się obudziłam.

Była głęboka noc i nadal bolała mnie głowa. Ale byłam spokojna. Śniłam o babuni! Mojej kochanej babuni. Jedynej osoby, która mnie naprawdę kochała. To już tyle lat, odkąd odeszła – kończyłam wtedy studia.

Jakoś ostatnio nie myślałam o babci, wplątana w pęd codziennego życia. Ostatnio! Ostatnio, czyli… nie pamiętałam, kiedy ostatni raz wspominałam babcię. A kiedy ostatni raz odwiedziłam ją na cmentarzu? Ogarnął mnie wstyd.

Pojadę tam w najbliższy weekend, postanowiłam. Pewnie grób zarósł i zapadł się po tylu latach. I zajrzę też do starego domu. Ciekawe, w jakim jest stanie. I czy w ogóle jeszcze stoi? Nie byłam tam od śmierci babci, czyli od… hmmm… Policzyłam w myślach – od piętnastu lat. Strasznie długo – zawstydziłam się jeszcze bardziej. A czy znajdę klucz do domu? Nie pamiętałam, żebym go dostała, mimo że babcia dom zapisała właśnie mnie. Nie mojemu ojcu, ale właśnie mnie. Może ojciec przejął klucze? Pamiętam, że był oburzony decyzją babci i jej testamentem, bo bardzo liczył na pieniądze ze sprzedaży tego domu. Będąc wtedy w kiepskiej kondycji finansowej, planował, że uzyskane pieniądze przeznaczy na ratowanie swojej firmy. Muszę przeszukać rzeczy, które zostały po likwidacji mieszkania ojca, kiedy wyjechał do Kanady na stałe.

Zadowolona, że zapomniałam o bólu głowy, zajęta planowaniem weekendu, spojrzałam na zegarek. Dochodziła czwarta rano. Mogę jeszcze spróbować przespać kilka godzin. Zwinęłam się w kłębek, myśląc, dlaczego akurat teraz babcia pojawiła się w moim śnie.

A może to znak i babcia chce mi coś przekazać? Poczułam, jak opanowuje mnie strach. Przed dzisiejszą wizytą u lekarza i w ogóle przed przyszłością. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, co będzie za miesiąc, za rok. Ba! Co będzie jutro… A przecież jeszcze nie tak dawno planowanie przyszłości było moim stałym zajęciem. Potrafiłam sobie wyobrazić bardzo dokładnie, co się stanie i co będę robić. Dziś widziałam przed sobą tylko pustkę. A właściwie szarą, gęstą mgłę, przez którą nie byłam w stanie się przebić.

Ech, to pewnie z powodu złego samopoczucia, pomyślałam. Wizyta u lekarza na pewno dobrze mi zrobi. Dowiem się, że muszę odpocząć, a potem wszystko minie. Zatem odpocznę. W weekend pojadę na wieś, na grób babci, zobaczę, co się stało z babcinym domem. Przy okazji się dotlenię. A w przyszłym tygodniu rozejrzę się za jakąś wycieczką zagraniczną. Może polecę na Kretę? Samotny tydzień daleko od pracy dobrze mi zrobi. Projekt skończony, mam zaległy urlop, to skorzystam, bo rzeczywiście dawno nigdzie nie wyjeżdżałam. I zejdę Wiktorowi z oczu na jakiś czas. Przyda nam się kilka dni wolnych od siebie. A Kreta bardzo mi się podobała, kiedy byliśmy tam z Pawłem trzy lata temu.

No właśnie, Paweł.

Nagle zatęskniłam boleśnie za Pawłem, za jego bliskością i czułością. Byliśmy ze sobą dwanaście lat, minęło pół roku od jego odejścia. To strasznie mało czasu na zapomnienie. Czy w ogóle jest możliwe zapomnienie? Tak zwane nowe życie? Dzisiaj jestem pewna, że nie.

Jeszcze bardziej skuliłam się pod kołdrą. Wcisnęłam twarz w poduszkę i pozwoliłam sobie na długi, oczyszczający płacz. Przynajmniej miałam nadzieję, że będzie oczyszczający.

Po kilkugodzinnym użalaniu się nad sobą wyglądałam jak siedem nieszczęść. Zmęczenie, niewyspanie i złe samopoczucie zawisło mi pod oczami wielkimi, szarymi workami. Nawet się nie umalowałam i blada, ze sceptycznym skrzywieniem ust mającym imitować uśmiech, usiadłam wreszcie naprzeciw lekarza. Musiałam wyglądać naprawdę strasznie, bo przyglądał mi się bardzo uważnie i długo o wszystko wypytywał. Nawet o najintymniejsze szczegóły, co bardzo mi się nie podobało. Ale postanowiłam być cierpliwa.

– Pani Michalino, no nie wygląda to wszystko dobrze. Stres stresem, zmęczenie też zrobiło swoje, ale po przeprowadzeniu wywiadu wydaje mi się, że to coś więcej. Obym się mylił. – Nie spuszczał ze mnie wzroku znad opuszczonych na czubek nosa okularów.

– Co pan ma na myśli, mówiąc, że to coś więcej?

– Nie chciałbym stawiać diagnozy bez szczegółowych badań. Wypiszę pani skierowanie do laboratorium. Proszę te badania zrobić jak najszybciej, zaznaczę, że są pilne. Proszę nie lekceważyć zaleceń. Wypiszę pani również zwolnienie z pracy. Na razie kilka dni, mam nadzieję, że w tym czasie uda się pani zrobić wszystkie badania. No, jeśli nie wszystkie, to przynajmniej większość.

– Ale… – zaczęłam mówić. – Ale…

– Żadnego ale. – Spojrzał na mnie surowo. – Oczekuję pani tutaj za tydzień z wynikami. Tymczasem proszę, recepta na lek przeciwbólowy. To doraźny środek, dość silny. Dopóki nie będę znał wyników badań, nie przepisuję pani innych leków. I proszę nie brać nic innego. Ważne, żeby pani dużo odpoczywała i jeśli nie będzie silnych zawrotów głowy, to jak najwięcej przebywała na świeżym powietrzu. Aha, podczas kuracji przepisanym lekiem proszę unikać prowadzenia samochodu.

No nie! Niech to szlag! Nie potrafiłam poruszać się po mieście inaczej niż samochodem! A ponieważ moje auto zostało wczoraj pod pracą, do przychodni przyjechałam taksówką. Nie wiem, czy umiałabym jeszcze korzystać ze środków komunikacji miejskiej.

– Panie doktorze… – chciałam zaprotestować, ale zamknął mi usta srogim spojrzeniem.

– Do zobaczenia za tydzień. I proszę nie zwlekać! – powiedział na do widzenia.

Z gabinetu wyszłam wściekła, z plikiem recept i skierowań, i od razu natknęłam się na równie wściekłą Agę.

– Cholera jasna, Michaśka! Miałaś rano zadzwonić! – mówiła podniesionym głosem, tak że kilka oczekujących w kolejce osób zwróciło na nas uwagę.

– Zapomniałam. Zresztą nie miałam czasu, bo późno się obudziłam – burknęłam. Ostatnio ciągle Adze odburkuję, pomyślałam. – Ledwo tutaj zdążyłam na czas.

– Zapomniałaś? Czy ty wiesz, że ja od zmysłów odchodzę z niepokoju o ciebie? – Aga naprawdę była zła. Ja też byłam zła. I źle się czułam. Ból głowy gwałtownie dał o sobie znać. Pewnie ze zdenerwowania.

– Aga, nie krzycz! – Nawet nie zauważyłam, że też podniosłam głos. – Nic się przecież nie stało.

– Jak to nic się nie stało? Jak to nic się nie stało? – Aga straciła kontrolę nad sobą i teraz już otwarcie krzyczała.

– Drogie panie, bardzo proszę o ciszę! – Kobieta obsługująca pacjentów w rejestracji wyszła zza kontuaru i podeszła do nas. – To nie jest miejsce na kłótnie. Proszę się uciszyć albo opuścić przychodnię!

– Bardzo przepraszam za koleżankę! – powiedziałam i ruszyłam do wyjścia.

– Za koleżankę?! – Aga aż zachłysnęła się z oburzenia. – Za koleżankę?!

Szłam szybko, nie oglądając się na Agę. Byłam naprawdę zła.

– Zaczekaj! – Złapała mnie za rękaw. – Zaczekaj, dokąd tak pędzisz? Oszalałaś?

Zatrzymałam się na schodach.

– Porozmawiajmy.

– Nie chcę rozmawiać – powiedziałam twardo. – Nie chcę rozmawiać! – krzyknęłam, widząc, że Aga otwiera usta, żeby coś powiedzieć. – Przepraszam cię, Aga, ale chcę zostać sama.

– Nie, kochana! Teraz nie zostaniesz sama, dopóki nie powiesz mi, co usłyszałaś od lekarza.

– Aga, proszę cię! – zareagowałam złowrogo.

– Chodź, odwiozę cię do domu. Porozmawiamy chwilę i zostawię cię samą, ale muszę wiedzieć. – Aga była już opanowana, choć widziałam, że złość wcale jej nie przeszła. – Przyjechałam twoim samochodem, więc i tak muszę do ciebie jechać. Wsiadaj.

Milczałyśmy całą drogę. Aga jechała ostro z zaciętym wyrazem twarzy. Zastanawiałam się, co jej powiem. Na razie sama byłam zszokowana tym, co stwierdził lekarz. Nie potrafiłam uporządkować myśli i zaplanować najbliższych godzin.

W mieszkaniu zrzuciłam pantofle i w ubraniu padłam na niezaścielone łóżko. Odwrócona twarzą do ściany miałam nadzieję, że Aga jednak da mi spokój i sobie pójdzie.

– Mów. Nie odpuszczę. No, mów!

– Nie mam nic do powiedzenia, za to cały stos badań do wykonania. Dopiero potem będzie diagnoza – mówiłam do ściany. Bałam się, że kiedy spojrzę Adze w oczy, to się poryczę.

– Jakich badań?

– Nie wiem. Nie zapamiętałam. I nie oglądałam skierowań.

– A umówiłaś się? – indagowała.

– Nie. Nie zamierzam ich robić. Odpocznę kilka dni i będzie dobrze.

– Jesteś skończoną idiotką! Naprawdę skończoną idiotką. Przyjadę po ciebie jutro rano i zawiozę do przychodni. Zrobisz przynajmniej badania krwi, a na resztę umówimy się jutro.

Nawet nie drgnęłam, kiedy usłyszałam trzaśnięcie drzwiami.

Niech to szlag. Niech to jasny szlag!

* * *

Oczywiście przyjechała po mnie. Aga zawsze dotrzymuje słowa.

W przychodni pozwoliłam pobrać sobie krew w ilości przerażającej, nasiusiałam do pojemnika i oddałam mocz do analizy. Aga chodziła za mną wszędzie jak cerber. Dopilnowała, żebym umówiła się na pozostałe badania. Większość z nich zdołałam zorganizować w tygodniu przed wizytą kontrolną u lekarza. Nie udało się tylko z tomografią komputerową. Tutaj terminy były odległe.

– Najwcześniej za trzy tygodnie – powiedziała w recepcji miła pani, która nie odrywała wzroku od komputera w poszukiwaniu wcześniejszego terminu.

– Dobrze, niech będzie. – Było mi to obojętne.

– Błagam panią, może da się coś przyśpieszyć! – skomlała Aga.

– Niestety, nie mam nic wolnego. – Kobieta uśmiechała się przepraszająco. – Mogę jedynie obiecać, że jeśli coś się zwolni, zawiadomimy panią. Zwykle tego nie robimy, ale doktor Liber zlecenie oznaczył jako bardzo pilne. To naprawdę wszystko, co mogę zrobić, żeby paniom pomóc.

– Bardzo, ale to bardzo dziękujemy! – Aga rozpływała się w uprzejmościach. – I liczymy na pani pomoc. To dla nas bardzo ważne.

– Takie badania zawsze są ważne i pilne dla wszystkich. – Pani dalej uśmiechała się cierpliwie. – Gdyby wcześniej coś się zwolniło, damy znać – powtórzyła.

Wyszłyśmy z przychodni w milczeniu.

– Aga… – Aga powoli odwróciła się do mnie i spojrzała poważnie. – Przepraszam za wczoraj. Byłam zdenerwowana całą tą sytuacją. Nie wiem, co mi się stało. I… dziękuję za dzisiaj.

– Po raz pierwszy straciłam wczoraj do ciebie cierpliwość – powiedziała cicho. – Nigdy więcej nie rób mi tego. Nigdy więcej.

Stałyśmy bezradnie naprzeciwko siebie, wyraźnie zawstydzone sytuacją.

– Strasznie się boję – szepnęłam.

– Ty wariatko! – Aga nagle przygarnęła mnie do siebie i mocno przytuliła. – Ty wariatko! Zawsze silna i niepokonana, co? Wszystko będzie dobrze. – Pogłaskała mnie po głowie, jak głaszcze się dziecko. – Będzie dobrze. Będę z tobą cały czas. Tylko się nie bój. – Zaczęła podejrzanie pociągać nosem. – Chodźmy, odwiozę cię i pojadę do pracy. Może się nie spóźnię. – Uśmiechnęła się do mnie. W jej oczach dostrzegłam łzy.

Pod domem uściskała mnie jeszcze raz, obiecała, że zadzwoni wieczorem, i odjechała.

Stałam na chodniku i czułam się jak porzucona. Rozglądałam się po ulicy, jakbym pierwszy raz widziała to miejsce. Dawno nie szłam tak po prostu ulicą. Zawsze poruszałam się samochodem. Nie zauważyłam, jak dużo się zmieniło, odkąd tu z Pawłem zamieszkaliśmy. Zrobiło się tak kolorowo i wesoło. Czerwiec był w pełni, wszystkie rośliny kwitły. Przez gałęzie drzew przeświecało poranne słońce. Zapragnęłam przejść się po osiedlu, między blokami. Na placu zabaw pojawiły się pierwsze dzieciaki z opiekunkami, biegały i krzyczały radośnie, przy okazji obrzucając się piaskiem. W pobliskim sklepiku kupiłam dwie bułki i mleko na śniadanie. Po namyśle do koszyczka dorzuciłam jeszcze torebkę orzechów laskowych w czekoladzie, a na straganie za rogiem zobaczyłam przepiękne truskawki. Poczułam, jak ślinka napływa mi do ust. O mało, w ferworze pracy, nie przegapiłam sezonu na te owoce, które uwielbiałam i którymi nigdy nie potrafiłam się przejeść. Wiosną nie mogłam się ich doczekać, a kiedy ze straganów znikały ostatnie, późne truskawkowe odmiany, czułam, że i tym razem się nie nasyciłam i znowu będę musiała wyczekiwać wiele miesięcy na kolejne zbiory. Truskawki, które można było kupić zimą w marketach, były tylko marną namiastką tych prawdziwych. Nie zaspokajały żądzy, jaką nosiłam w sobie całą zimę. Paweł zawsze pękał ze śmiechu, kiedy obżerałam się bezwstydnie i bez opamiętania, i mówił, że któregoś dnia obudzę się z szypułką na głowie.

Nie miałam ochoty wracać do pustego domu. Usiadłam na ławce, na skwerku i wystawiłam twarz do słońca. O dziwo, nie bolała mnie głowa. Czułam się zdecydowanie lepiej. Nawet poczułam głód, więc nadgryzłam bułkę. Gapiłam się na przechodzących obok mnie ludzi i zastanawiałam, kim są i dokąd się śpieszą. Było mi dobrze.

W drodze powrotnej kupiłam truskawki z zamiarem zrobienia z nich pysznego deseru. W sklepiku dokupiłam śmietanę i świeży twaróg. Mój Boże, jak ja dawno nie robiłam takich zakupów. W markecie kupowałam zawsze w pośpiechu i hurtowo.

Naprawdę czułam się lepiej. Zdecydowanie lepiej. To był pewnie fałszywy alarm, pomyślałam o wczorajszej wizycie w przychodni i dzisiejszych badaniach. Ale niech tam, zrobię je, to uspokoję i siebie, i Agę. I koniecznie muszę odpocząć, po zwolnieniu wezmę zaległy urlop i wyjadę. Muszę zweryfikować swoje życie. Nie mogę żyć tylko pracą.

Kiedy dotarłam do domu, poczułam, jak bardzo jestem zmęczona. Pot ciekł mi po plecach i po skroniach, a przecież wcale nie było tak gorąco.

Odechciało mi się śniadania i truskawek. Napiłam się zimnego mleka i położyłam do łóżka. Byłam wykończona. Niech to szlag!

Aga dzwoniła codziennie. Zapewniałam ją, że czuję się lepiej, że odpoczywam. Że wszystko w porządku. W rzeczywistości mój nastrój był tak kiepski, jak jeszcze nigdy. Nawet po odejściu Pawła lepiej sobie radziłam. Może wtedy praca trzymała mnie przy jako takim życiu? Teraz tylko wychodziłam rano na umówione badania, a później całymi dniami leżałam w łóżku, drzemiąc albo gapiąc się w sufit. Rozmyślałam nie wiadomo o czym. Przypominały mi się cudowne chwile przeżyte z Pawłem, nasze porozumienie i jedność dusz. Nie mogłam sobie przypomnieć tych złych, bo chyba ich w naszym związku nie było. Jak to się stało, że przeoczyłam moment, w którym oddaliliśmy się od siebie tak bardzo, że już niczego nie dało się uratować? Pamiętam, że kiedyś, chyba w grudniu, byliśmy na spacerze. Paweł szedł milczący jak nigdy, z rękoma w kieszeniach, jakby nieobecny. Spytałam go wtedy: „Paweł, czy ty jesteś zakochany?”. Żachnął się tak bardzo, że aż mnie zaskoczył siłą reakcji. Powinno to obudzić moją czujność, ale nie obudziło. Dopiero później, po kilku tygodniach, okazało się, że to nie żaden romans. To hazard wciągnął i powoli niszczył Pawła. Jego i nasze małżeństwo. Z domu zaczęły znikać cenne drobiazgi, coraz częściej odbierał dziwne telefony. I zamknął się w sobie. Nie chciał rozmawiać, twierdził, że nie ma żadnego problemu, że to tylko chwilowe kłopoty, z którymi poradzi sobie bez trudu. I nagle gdzieś przepadły nasze oszczędności. Nie wytrzymałam w dniu, kiedy pod blokiem zaczepił nas jakiś podejrzany facet i otwarcie nam groził.

– Koleś, pamiętasz o naszej umowie? – Mówiąc to, lustrował mnie bezczelnie. – Bo jak nie, to sam rozumiesz. Ładna ta twoja kobitka. – Strzyknął śliną pod moje stopy. Paweł stał jak zamurowany i nie zareagował na tak jawną obelgę. – Pani pozwoli, że się przywitam. – Zrobił gest, jakby chciał pocałować mnie w rękę, ale w porę ją odsunęłam. – Nie to nie. – Odwrócił się do mnie plecami. – Pamiętaj, koleś, co powiedziałem. Umowa to umowa. – Naciągnął na czoło czapkę i szybko odszedł.

– Paweł, kto to był? – Dogoniłam go przy windzie, bo nawet na mnie nie zaczekał.

– Nikt ważny.

– Jak to „nikt ważny”? Co ty opowiadasz? O jakiej umowie on wspominał? – Byłam wzburzona.

– O żadnej umowie, coś mu się pomyliło. – Paweł wyraźnie unikał mojego wzroku. Weszliśmy do mieszkania.

Byłam bardzo zdenerwowana.

– Paweł, chcę wiedzieć, o co chodzi.

– O nic! – krzyknął zniecierpliwiony. – Daj mi spokój! Coś się tak uczepiła?

Oniemiałam. Paweł nigdy tak do mnie nie mówił. Nigdy nie krzyczał. A teraz…

– Posłuchaj – zaczęłam cicho – jeśli masz jakiś problem, to powiedz, przejdziemy przez to razem.

– Nie mam żadnego problemu! Żadnego!

– Właśnie widzę. Nie podoba mi się to. I chcę wiedzieć, co się stało z naszymi pieniędzmi.

– Z jakimi pieniędzmi? – Był wyraźnie zdezorientowany.

– Z naszymi. Myślisz, że nie zaglądam na nasze konto? – Nie wiem, kiedy podniosłam głos. – Więc pytam: gdzie są nasze pieniądze?

– Michalina, posłuchaj… – zawiesił głos i widziałam, że rozpaczliwie szuka wytłumaczenia. Milczenie się przedłużało.

– No mów! – krzyknęłam.

– Potrzebowałem tych pieniędzy. Ale oddam wszystko.

– Potrzebowałeś? A na co?

– Co tak drążysz? Po prostu potrzebowałem.

– Widziałam. Wypłacałeś duże kwoty w bankomacie przy Casino Royal. Paweł, czy ty grasz w kasynie?

Patrzył na mnie bezradnie.

– Michalina – szepnął. – Odegram się. Zwrócę wszystko.

– Ty chyba zwariowałeś! Czy ty wiesz, co mówisz? Sam siebie posłuchaj! – Nie mogłam krzyczeć, bo zdenerwowanie uwięziło mi głos w gardle. Brzmiałam piskliwie i histerycznie. – Sam siebie posłuchaj! I jeszcze ten bandyta na dole!

– Daj spokój, to nie żaden bandyta.

– Tylko kto, do cholery? Bo na pewno nie angielski dżentelmen! Przecież nam groził!

– Oj tam, takie groźby. Oddam mu kasę i będzie spokój.

– Oddasz mu kasę? Ciekawa jestem, skąd ją weźmiesz.

Milczał.

– No słucham? Skąd weźmiesz kasę? Bo nasze konto jest puste! Rozumiesz? Puste!

– Mówiłem, odegram się.

Nie wierzyłam w to, co usłyszałam. Cholera, naprawdę nie wierzyłam!

– Ty chyba jesteś nienormalny! Otrzeźwiej, człowieku! Wiesz, w co wdepnąłeś?

– Kurwa, w nic nie wdepnąłem! – wrzasnął doprowadzony do ostateczności.

Pierwszy raz widziałam go w takim stanie. Nie mogłam na niego patrzeć. Zamknęłam się na klucz w sypialni. Byłam przerażona. Zachowaniem Pawła i całą sytuacją. Nie wiedziałam, co robić.

– Michalina, otwórz! – Paweł szarpał za klamkę. – Otwórz, słyszysz?

– Odejdź.

– Nie wygłupiaj się!

– Odejdź, powiedziałam!

Przez drzwi słyszałam, że włączył telewizor. Od natłoku wrażeń i myśli rozbolała mnie głowa. Nadal nie wiedziałam, co robić. Czułam, że znalazłam się w potrzasku.

Nie zdawałam sobie sprawy z upływu czasu. Kiedy spojrzałam na zegarek, okazało się, że jest już bardzo późno. Poszłam do Pawła, do salonu. Bezmyślnie gapił się w ekran telewizora.

– Paweł, chcę, żebyś się wyprowadził.

– Co takiego? – Naprawdę był zaskoczony.

– Chcę, żebyś się wyprowadził. Najlepiej zaraz.

– Dlaczego? Dokąd mam pójść? – Zdenerwował się.

– Nie wiem. Nie pytaj mnie. Nie pytałeś, kiedy przegrywałeś nasze pieniądze. Nie wiem dokąd. Dlatego, że mnie oszukałeś – odpowiadałam chaotycznie. – Muszę to wszystko przemyśleć.

Z szafy w przedpokoju wyjęłam walizki.

– Pakuj się! – warknęłam. Miałam wrażenie, że to nie ja mówię, tylko ktoś obcy. Ja byłam obok i obserwowałam całe zdarzenie.

– Michalina! No co ty!

– Nie ma Michaliny. Pakuj się! – powtórzyłam.

Stał bezradnie, rozglądając się wokół. Zrobiło mi się go żal.

– Dobrze, jeszcze dzisiaj możesz zostać. Ale rano ma cię tu nie być. – Wróciłam do sypialni i zatrzasnęłam drzwi.

Słyszałam, jak się miotał, ale już nie zastukał do drzwi i o nic nie prosił.

Nie mogłam się rozpłakać, choć czułam, jak łzy napływają mi do oczu i po chwili się cofają.

Rany boskie! Niech to szlag! Co on najlepszego zrobił? Co będzie? Nie byłam w stanie wyobrazić sobie najbliższej przyszłości.

Do rana nie zmrużyłam oka. Nasłuchiwałam odgłosów krzątaniny Pawła. Przed trzecią wszystko ucichło, pewnie poszedł spać na kanapę.

Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Położyłam się na plecach i gapiłam po ciemku w sufit. Chyba się zdrzemnęłam, bo obudziło mnie trzaśnięcie drzwi. W mieszkaniu zapanowała głucha cisza. Paweł odszedł. Stało się.

* * *

Roztrząsałam to w myślach tyle razy, że nie chciało mi się robić tego ponownie. Jednak myśli o Pawle uparcie powracały, przywołując wspomnienie za wspomnieniem. Nie chciałam z tym walczyć. Ciągle go kochałam.

Czasami snułam się w piżamie po mieszkaniu i myślałam, że mogłabym wykorzystać ten czas na sprzątanie. Patrzyłam na coraz grubsze warstwy kurzu, na bałagan na biurku, na stosy rzeczy do prania. Zajrzałam do lodówki, wyrzuciłam kawałek spleśniałego sera. Poza tym była pusta, stał w niej tylko jeden samotny jogurt. Kupione kilka dni temu truskawki zgniły w papierowej torebce i unosiła się nad nią chmara muszek. Przydałoby się zrobić zakupy, ale nie miałam ochoty wychodzić z domu. Zresztą, nie byłam głodna. W zamrażalniku znalazłam jeszcze dwie mrożonki. Wystarczy. Wróciłam do łóżka.

Czwartego dnia z rana przyjechała Aga. Otworzyłam jej rozmamłana, nieumyta i nieuczesana. Spojrzała na mnie ze zgrozą.

– Wiedziałam, że ściemniasz – powiedziała bezceremonialnie. – Widziałaś się w lustrze? Wyglądasz jak upiór.

– Dzięki. – Spróbowałam się uśmiechnąć.

– Kiedy ostatni raz się kąpałaś, co? Chodź, napuszczę ci wody do wanny, potem zjesz porządne śniadanie.

Aga gładko przejęła dowodzenie, a ja z ulgą się jej poddałam.

Kiedy ja zanurzyłam się w pianie pachnącej jaśminem, Aga gospodarzyła w kuchni. Było mi dobrze i nie chciało mi się ruszyć. Najlepiej by było, gdybym mogła zostać w tej kąpieli już na zawsze. Przymknęłam oczy i nasłuchiwałam odgłosów krzątaniny. Działały na mnie uspokajająco.

– Eeej, koleżanko! Nie ma spania w wannie! – Naprawdę usnęłam. – Wyskakuj, bo śniadanie zaraz będzie gotowe! – Głowa Agi zniknęła za drzwiami.

Wygramoliłam się z kąpieli, spłukałam pianę i umyłam włosy. Nie chciało mi się wcierać balsamu ani układać fryzury. Nawet nie użyłam suszarki. Ubrana tylko w szlafrok i w turbanie z ręcznika na głowie poczłapałam do kuchni.

– Mhm, jak pięknie pachnie! – Rzeczywiście, zapach świeżo zaparzonej kawy pobudził mój węch. Do tego na stole królował twarożek ze szczypiorkiem, rzodkiewki, pomidor z cebulką i świeżutkie, pachnące kajzerki. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam wilczy głód.

– A kawusia nie dla pani! – Aga odebrała mi wielki kubas pachnącej kawy. – Dla pani zielona herbatka! Zdrowiutko!

– Proszę cię, nie rób mi tego! – Spojrzałam prosząco. Od lat kawę żłopałam hektolitrami. – Daj chociaż łyka! – poprosiłam żałośnie, widząc, że Aga nie zamierza ustąpić.

– Łyk nic ci nie da. Możesz sobie wąchać – zaśmiała się łobuzersko i puściła do mnie oko. – Siadaj i jedz. Jesteś przeraźliwie chuda. Na kilka dni spuściłam cię z oczu i od razu chciałaś odzwyczaić się od jedzenia.

To prawda. Często zapominałam o jedzeniu. To Aga zawsze przypominała o porach posiłku.

Mimo że śniadanie wyglądało i pachniało apetycznie, po kilku kęsach byłam już najedzona i tylko rozdłubywałam jedzenie na talerzu. Nie chciałam robić jej przykrości, więc udawałam, że coś tam jednak zjadam.

– No jedz! Co tak dziobiesz jak ptaszek?

– Już jestem najedzona.

– Właśnie widzę. No, ale jak się je ociupinę raz dziennie, to i czego można się spodziewać? Dobra, zjesz za chwilę, tylko błagam cię, nie dziub tak tego jedzenia! Nie cierpię tego!

Odłożyłam widelec i sączyłam herbatę małymi łyczkami.

– Odebrałaś wyniki? Dobra, cofam pytanie. Wiem, że nie. Daj numer badania i kartę, trzeba zobaczyć, co tam w środku ciebie siedzi. Nie dzwonili z przychodni w sprawie terminu tomografii? Nie? Szkoda.

Patrzyłam, jak Aga sprawdza na stronie przychodni wyniki moich badań. Było mi obojętne, co tam znalazła.

– Wprawdzie nie znam się na tym, ale coś mi się zdaje, że nie jest za dobrze. Masz złą morfologię, stanowczo za mało czerwonych krwinek i płytek krwi. Wysokie OB i CRP. Znaczy, jakieś choróbsko w tobie siedzi. Kiedy lekarz? Pojutrze? No, szkoda, że nie będzie tej tomografii. Trudno. A jak się czujesz? Głowa przestała boleć?

– No normalnie przesłuchanie! – usiłowałam żartować, chociaż bez przekonania. Nie chciałam wiedzieć, co jest w tych wynikach. – Boli trochę mniej, ale ciągle jestem zmęczona i nie mam na nic ani ochoty, ani siły.

– Oj, Michaśka, Michaśka. Miejmy nadzieję, że to nic poważnego. Pojadę z tobą do lekarza.

– Aga, nie trzeba. Pojadę taksówką. Nie możesz poświęcać mi tyle czasu. Masz przecież rodzinę i musisz być w pracy.

– O mnie się nie martw, wszystko jest pod kontrolą. Wiktora nie ma do końca tygodnia, wyjechał do Wrocławia. A moja rodzina jakoś sobie beze mnie poradzi. Poza tym muszę mieć pewność, że dojedziesz do tego lekarza, bo jak cię znam, to będziesz chciała sobie odpuścić. A na to nie pozwolę.

– Daj spokój, nie jestem dzieckiem.

– Nie, skąd, nie jesteś. Ale w tym wypadku zachowujesz się jak dziecko. Ile razy rozmawiałyśmy o tym, jak bardzo ważne jest wczesne wykrywanie chorób? No? Ile? Szewc bez butów chodzi, co?

– Ano, łatwo ci mówić, bo sprawa nie dotyczy ciebie – tłumaczyłam nie wiadomo po co. Wiedziałam, że ma rację, więc co mogłam jej jeszcze powiedzieć. – Boję się, że to będzie coś poważnego. Zwyczajnie się boję. Do tej pory byłam pewna, że choroby mnie nie dotyczą, a tu nagle taka historia. I choć unikanie problemu niczego nie zmieni, to nie mam siły z tym walczyć. Zbyt niespodziewanie to przyszło. – Opuściłam głowę i liczyłam wzorki na serwetce. – Czuję się taka samotna. – Pierwsza łza skapnęła mi z nosa na stół.

– Masz mnie. Wiem, że nie o to ci chodzi, ale pamiętaj zawsze, że jestem z tobą. Pomogę ci najlepiej, jak będę umiała. Tylko pozwól sobie pomóc.

– Dzięki, Aga. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. – Łzy płynęły już rzęsiście, nie usiłowałam ich hamować. Aga podała mi chusteczkę. – Chyba musisz już iść do pracy – powiedziałam i wydmuchałam nos. – Nie chcę cię zatrzymywać.

– Rzeczywiście, powinnam już się zbierać. Ale czy mogę cię zostawić w takim stanie?

– W porządku, już mi przechodzi. Dam radę. – Uśmiechnęłam się przez łzy. Dzisiaj bardzo chciałam, żeby ze mną została, ale wiedziałam, że nie mogę jej zatrzymywać. Gdyby mogła zostać, powiedziałaby mi o tym od razu.

– To trzymaj się. – Cmoknęła mnie w policzek. – Odezwę się wieczorem, ale gdybyś czegoś potrzebowała, to dzwoń. Jestem z tobą, ty wariatko! – Przytuliła mnie mocno. Mimo że była radosna i uśmiechnięta, czułam, że naprawdę martwi się o mnie. – Przyjadę po ciebie pojutrze. Pa!

– Pa! Dziękuję ci! – Uścisnęłam jej rękę.

Po wyjściu Agi cisza w domu uderzyła mnie ze zdwojoną siłą. Jednak kąpiel i śniadanie w towarzystwie przyjaciółki pobudziły mnie do działania. Ubrałam się i włączyłam pralkę, następnie zaczęłam zmywać. Byłam wyczerpana, kiedy skończyłam. Zaparzyłam ulubioną białą herbatę i włączyłam płytę Cesarii Evory. Jej głos zawsze działał na mnie kojąco. Otworzyłam okno w salonie i postanowiłam pooglądać zdjęcia w starych albumach. Jakoś tak naszło mnie na wspomnienia. To pewnie z powodu tego snu o babci sprzed kilku dni.

Przytargałam z garderoby pudła z fotografiami i różnymi starociami i rozsiadłam się na podłodze, oparta plecami o kanapę. Pierwszy album – zdjęcia z liceum. Rany, jak śmiesznie wyglądałam! Co za fryzura! Coś okropnego! Ubranie też nie lepsze. Niesamowite, że coś takiego było krzykiem mody i wszystkie dziewczyny zabijały się, żeby to mieć! A tu nasza klasa na wycieczce do Zakopanego – siedzimy na Równi Krupowej, roześmiani i zmęczeni po całodniowej wędrówce po górach. Ale było cudnie! Pojechałam wtedy w Tatry po raz pierwszy w życiu i zakochałam się w nich od pierwszego wejrzenia. Wiele razy wracałam tam potem i przewędrowałam chyba wszystkie szlaki. Sama, z Agą, z Pawłem. Musiałam tam wpaść co roku chociaż na kilka dni.

O, a tu zdjęcia ze studniówki. Jak nobliwie i uroczyście – czarno-biało i elegancko. W pierwszej parze Adam, klasowy przystojniak, z panią dyrektor prowadzą poloneza. A gdzie ja? Zaraz, zaraz, gdzieś tutaj powinnam być, tuż za Aśką, tańczę z Piotrkiem. Piotrek umizgiwał się do mnie przez wszystkie lata nauki w liceum, ale ja nie byłam nim zainteresowana. Nie wiem, jak to się stało, że zatańczyłam z nim poloneza. Pamiętam jego spocone ręce, fuj! Ale w sumie był sympatyczny. Bardzo inteligentny. Dostał się na studia za granicą, studiował chyba aeronautykę w Stanach Zjednoczonych. Nieźle. Jakoś nikt nie miał z nim kontaktu. Ciekawe, co się z nim teraz dzieje. I z resztą klasy. Rozeszły nam się drogi. Z Aśką też się urwało, a tak się przyjaźniłyśmy. Samo życie. Kurczę, szkoda. Muszę pomyśleć, jak odnowić te znajomości. Na pewno gdzieś mam notes z numerami telefonów. Nawet jeśli część z nich jest nieaktualna, to z kimś na pewno uda mi się skontaktować. Warto by było. Byliśmy fajną, zgraną paczką. Wszyscy, bez wyjątku.

Zmieniłam pozycję z siedzącej na leżącą i sięgnęłam po kolejny album. Szkoła podstawowa. E tam, nic ciekawego. Jakieś akademie, zdjęcia z Mikołajem, bale przebierańców. Ale, cha, cha, cha! Jak śmiesznie wyglądałam w tych blond warkoczykach z kokardami i w granatowym fartuszku z białym kołnierzykiem! O! A tutaj siedzę u babci na kolanach z moim ukochanym misiem Baltazarem w objęciach! To na werandzie. Tata robił zdjęcie. Jaka poważna jestem, wpatrzona z nabożnym skupieniem w obiektyw. Pamiętam, jak tata na mnie krzyczał, żebym się nie ruszała, bo nie potrafiłam usiedzieć spokojnie. Tata ciągle krzyczał. Był taki nerwowy. I babcia zawsze się z nim o te krzyki kłóciła, kiedy nie słyszałam, i broniła przed jego gniewem.

Kochałam babcię bezgranicznie, po rozstaniu rodziców przez jakiś czas mieszkałam u niej na wsi. To babcia była dla mnie matką, bo ta rodzona wcale o mnie nie dbała, i ojcem, który robił karierę „gdzieś w świecie”. Oboje rodzice mnie opuścili. Byłam dla nich zawadą – przyszłam na świat nieplanowana, pod koniec ich studiów, musieli gnieździć się w malutkim pokoiku w akademiku, a potem tułali się po wynajętych pokojach, klepiąc biedę. Pamiętałam ich kłótnie, krzyki i wyzwiska. Aż w końcu pewnego dnia matka wyszła rano i więcej już nie wróciła. Ojciec nie potrafił sobie poradzić z kilkuletnim dzieckiem i po tygodniu szarpaniny z codziennymi sprawami, spakował rzeczy i zawiózł mnie do swojej matki, na wieś. Mówił, że tylko na chwilę, aż ułożą swoje sprawy. Ale ta chwila potrwała kilka lat. Zdążyłam skończyć trzy klasy w wiejskiej podstawówce, kiedy ojciec przypomniał sobie o mnie i po wakacjach zabrał do siebie, do Warszawy. Nie zważał na płacz babci i moją rozpacz. Mówił, że najwyższa pora, żeby się mną zajął, żebym wreszcie poszła do porządnej szkoły, a nie gniła na prowincji. Zapamiętałam pierwsze miesiące w Warszawie, w „porządnej” szkole. W domu była pani Nina, która mieszkała z ojcem od kilku lat i wcale nie była zadowolona z mojej obecności. Pracowała dorywczo, ale zawsze bardzo krótko, bo – jak mówiła – nie będzie się upokarzać za marne grosze. Bez skrupułów całymi miesiącami była na jego utrzymaniu, twierdząc, że przecież musi się zajmować dzieckiem porzuconym przez matkę, które w swej dobroci przygarnęła i któremu ofiarowała całą miłość. Jak było, nawet nie chciałam wspominać. Kochająca macocha większość czasu spędzała w salonach piękności i na ploteczkach z przyjaciółkami. Dziecko wyraźnie jej zawadzało, często zapominała odebrać je ze świetlicy. Wyręczała się sąsiadkami i rodzicami moich koleżanek ze szkoły. Bardzo szybko nauczyłam się samodzielności, zwłaszcza że i w szkole, tej „porządnej”, nie było mi lekko. Dzieci mi dokuczały. Wołały za mną: „Patrzcie! Patrzcie! Wsiok idzie!”. Niepotrzebnie na początku swojego pobytu tam opowiedziałam im, jak bardzo tęsknię za swoją klasą i panią, za miasteczkiem, z którego przyjechałam. I za babcią. Cała klasa śmiała się ze mnie, zupełnie bez powodu, bo uczyłam się dobrze, byłam w czołówce najlepszych uczniów w szkole. I pewnie przez to tak mnie nienawidzili. Z bezmyślnym okrucieństwem nazywali mnie wiejskim głupkiem, brzydulą i wieśniarą. Ileż przez to przepłakałam wieczorów! Nie miałam nawet komu wypłakać swoich smutków. Do babci jeździłam tylko na wakacje, nawet na święta musiałam zostawać z ojcem i panią Niną. Tak bardzo tęskniłam za babcią przez te wszystkie lata. Miałyśmy tylko siebie.

Kiedy kończyłam liceum, ojciec oznajmił mi, że nadszedł czas, żebym po maturze wyprowadziła się „na swoje”. Wynajął mi malutkie mieszkanie, zapłacił za rok z góry i tyle. Żeby się utrzymać, musiałam zrezygnować z dziennych studiów i zacząć pracować. Zanim znalazłam porządną pracę za przyzwoite pieniądze, przez wiele miesięcy imałam się różnych zajęć – harowałam po nocach w supermarketach, zajmowałam się cudzymi dziećmi, opiekowałam się starszym panem. Brałam wszystko, jak leci, żeby zarobić na czesne i na skromne utrzymanie. Po roku doszedł mi jeszcze czynsz za wynajęcie mieszkania, ponieważ ojciec więcej już nie wspomagał mnie finansowo, bo nie powodziło mu się już tak dobrze. Jego firma z powodu kryzysu prosperowała coraz gorzej. I nie chciałam go prosić. Zresztą dał mi do zrozumienia, że nie zamierza mnie więcej wspierać. Jak zwykle pomogła mi babcia. Sprzedała ostatni kawałek ziemi, który zachowała dla siebie „na czarną godzinę”. Niewiele tego było, ale przy oszczędnym trybie życia jakoś dało się wytrzymać.

Nie wyobrażałam sobie życia bez babci. Postanowiłam, że po studiach wyprowadzę się z Warszawy i wrócę na wieś. I tak starszą panią trzeba się było coraz troskliwiej opiekować – starzała się i z każdym dniem była bardziej nieporadna, chociaż mało chorowała. I bardzo dokuczała jej samotność. Nawet nie protestowała, kiedy zaproponowałam, żeby na kilka zimowych miesięcy przeprowadziła się do mnie, do Warszawy. Trochę było nam ciasno i babcia tęskniła za swoim domem, ale sama przyznała, że już by sobie nie poradziła tej zimy z ogrzewaniem domu i samodzielnym życiem, pomimo serdecznej pomocy sąsiadów. Opiekowałyśmy się więc sobą nawzajem i cieszyłyśmy się, że już niedługo, wiosną, babcia wróci do siebie, a ja skończę studia, zlikwiduję swoje sprawy w Warszawie i pojadę za nią. A tu nagle dopadło ją wiosenne przeziębienie z wysoką gorączką. Pewnie podczas sprzątania na Wielkanoc. Babcia święta przeleżała w łóżku, lecząc się sokiem malinowym. Ale kiedy po tygodniu gorączka nie spadała i wzmagał się kaszel, wezwałam lekarza. Opiekowałam się staruszką, jak umiałam najlepiej, jednak organizm nie mógł sobie poradzić z infekcją. Lekarz z pobliskiej przychodni nie krył zaniepokojenia.

– Pani Michalino, nie jest dobrze – mówił przyciszonym głosem w kuchni. – To zapalenie płuc. Babcia w ogóle nie reaguje na leki. Trzeba ją koniecznie zawieźć do szpitala. – Mówiąc to, wypisywał recepty i skierowanie. – I to szybko, dziecko kochane. U starszych osób, jak u dzieci, każda godzina jest ważna. Nie wiadomo, co z tego może się rozwinąć, a babcia swoje lata już ma – mówił zmartwiony. – Najlepiej od razu niech pani zadzwoni po karetkę, nie można zwlekać. – Zbierał ze stołu swoje bloczki i pieczątki.

Z pokoju, gdzie leżała babcia, dochodził rzężący, urywany oddech i od czasu do czasu okropny suchy kaszel, jakby babcine płuca chciały wyrwać się na wolność.

– Dzwoń, kochana, dzwoń. Tu masz skierowanie. – Doktor wcisnął mi do ręki jakieś papiery i zaczął się ubierać. – Nie zwlekaj.

I wyszedł.

Wezwane pogotowie przyjechało dość szybko. Sanitariusze cierpliwie poczekali, aż spakuję babci najpotrzebniejsze rzeczy, i pojechaliśmy do szpitala.

* * *

Zamknęłam oczy, żeby nie widzieć słonecznej plamy na ścianie. Zbyt wiele dzisiaj przywoływała bolesnych wspomnień. Poczułam, że łzy kolejną falą podpływają pod powieki, a usta zaczynają niebezpiecznie drżeć. Nie, nie mogę płakać, pomyślałam. Nie wolno mi. Niech to szlag! Znowu rozbolała mnie głowa. Zostawiłam rozpakowane pudła na podłodze, wzięłam tabletkę przeciwbólową i położyłam się na łóżku. Zamknęłam oczy z nadzieją, że uda mi się zasnąć i przeczekać ból oraz tęsknotę za babcią. Zamiast tego napływały kolejne fale wspomnień.

* * *

Tulipany tamtej wiosny były wyjątkowo drogie. W ogóle wiosna była zimna i wietrzna. Ciągle padał deszcz, od czasu do czasu jeszcze sypał gęsty śnieg. Ciężkie, granatowe chmury wisiały nisko nad miastem i przytłaczały wszystko. Dawno nie było tak zimnego kwietnia.

Kuląc się z zimna, przystanęłam przy straganie z kwiatami i w myślach obliczałam, na ile tulipanów mogę sobie pozwolić. Jeśli wydam zbyt dużo, będę musiała zrezygnować z obiadów w nadchodzącym tygodniu. Choroba babci pochłonęła wszystkie i tak skromne oszczędności. Pieniądze ze stypendium właśnie się kończyły, a następny przelew miałam otrzymać dopiero za kilkanaście dni. Zagryzłam wargi i biłam się z myślami. Babcia tak kochała tulipany, szczególnie żółte. Leżała w szpitalu od czterech tygodni i gasła w oczach. Na pewno ucieszyłaby się, gdybym przyniosła jej trochę wiosny.

– Coś podać? – Schrypniętym, przepitym głosem zapytała straganiarka. Obserwowała mnie od dłuższej chwili. Widziała, że się waham i udaję, że tylko oglądam. Zmierzyła mnie nieżyczliwym wzrokiem, a ja odpowiedziałam jej hardym spojrzeniem, choć lekko się zaczerwieniłam.

– Pięć tulipanów proszę – odpowiedziałam wyniośle. – Nie, nie tych. Proszę te żółte. – Poczułam się dotknięta. Nie lubiłam takich cwanych bab, co to stoją gdzieś dziko na rogu ulicy i nielegalnie sprzedają towar. Zwykle od nich nie kupowałam, ale nie dostrzegłam nikogo innego, kto by sprzedawał kwiaty. Pewnie za zimno i na handlarzy, pomyślałam.

Miałam mało czasu, a najbliższa kwiaciarnia była trzy przystanki stąd. Zresztą, na pewno było tam dużo drożej. Zapłaciłam więc za żółty pęczek niestarannie omotany pogniecionym papierem i odepchnęłam od siebie myśli o pustce na koncie. Trudno.

Odwróciłam się plecami do baby, postawiłam kołnierz i szybko przebiegłam ulicę, kierując się w stronę wejścia do szpitala. Co tam, najważniejsze, że babcia się ucieszy. Uśmiechnęłam się do tulipanów, bo widziałam, że zobaczę radość w jej błękitnych oczach.

W holu było pusto, w szatni też. W taką pogodę nawet odwiedzających było mało. Nie czekając na windę, wbiegłam na drugie piętro i weszłam na oddział wewnętrzny. Od razu owionął mnie szpitalny zapach lekarstw i środków odkażających. Przywykłam do niego przez ostatnie cztery tygodnie, bo bywałam tu codziennie, a nawet w niektóre dni i dwa razy na dzień. Przybiegałam, gdy tylko mogłam, gdy nie pracowałam i nie miałam zajęć na uczelni. Trochę przez to zaniedbałam naukę. Promotor na razie przymykał oko, wiedząc, że opiekuję się chorą babcią, ale już kilka razy w rozmowach usłyszałam sugestię, że nie zdążę na czas z pracą i termin obrony trzeba będzie przesunąć na jesień. Nic to. Babcia jest dla mnie ważniejsza. Jak wyzdrowieje, to wszystko nadrobię, a w końcu jesień to też dobry termin na obronę.

– Dzień dobry. – Ukłoniłam się przechodzącej pielęgniarce i skręciłam do sali, gdzie leżała babcia.

– Dzień dobry, babuniu! – zawołałam radośnie od drzwi. Uśmiech nie zniknął mi z twarzy, choć serce niemal stanęło na widok leżącej staruszki. – Przyniosłam ci tulipany. – Pochyliłam się nad łóżkiem i ucałowałam pomarszczony policzek.

Babcia wyglądała gorzej niż wczoraj. Jakby zapadła się w sobie, skurczyła. Z trudem podniosła rękę, żeby jak zwykle pogładzić mnie po policzku.

– Kochana moja – szepnęła staruszka. – Moja kochana Michasia. – Z kącika oka po policzku spłynęła łza. Z trudem powstrzymałam szloch. Żeby się nie rozpłakać, wciągnęłam ze świstem powietrze.

– Babuniu – szepnęłam – jak się dzisiaj czujesz?

– Lepiej, dziecinko, lepiej. – Babcia usiłowała się uśmiechnąć, ale tylko skrzywiła usta w grymasie bólu.

– Babuniu… – zamknęłam w swojej dłoni spracowaną dłoń babci. – Babuniu, co cię boli? Zawołać pielęgniarkę?

– Nie, dziecko, nie trzeba im zawracać głowy. Ot, stara jestem, to i starość mi dolega. – Widać było, że staruszka mówi z trudem, że każde słowo ją męczy. – Poleżę, odpocznę i przejdzie. – Przymknęła oczy.

– Nie mów tak, babuniu. Przecież jesteś w szpitalu, pójdę po kogoś, niech ci dadzą jakiś zastrzyk. – Czułam, że sucha dłoń babci zaciska się z bólu na moich palcach. – Potem pomasuję ci plecy, żeby nie zrobiły się odleżyny i żeby ci się łatwiej oddychało.

– Nie trzeba, dziecko kochane – protestowała słabo babcia. – Dbają tu o mnie. Tylko pomóż mi się napić, tak mi w ustach zasycha. – Troskliwie podtrzymałam babciną głowę i podałam jej szklankę z wodą. Babcia piła chciwie, jednak każdy łyk sprawiał jej silny ból, dyszała. Spocona skończyła, z ulgą opadła na poduszkę i przymknęła oczy.

Czułam, że zaczynają mi drżeć wargi, a to oznaczało, że za chwilę się rozpłaczę. Całe szczęście, że babcia ma zamknięte oczy, pomyślałam. Staruszka chyba zasnęła, bo zaczęła głośniej oddychać, choć bardzo nierówno. Postanowiłam wyjść na zewnątrz i uspokoić się przez chwilę. Nie chciałam, żeby babcia po przebudzeniu zobaczyła troskę i smutek na mojej twarzy. Wzięłam z szafki tulipany, słoik po dżemie i wyszłam z pokoju. Pod drzwiami na chwilę zacisnęłam powieki, otwartymi ustami zaczerpnęłam głęboko powietrza i ruszyłam do łazienki po wodę. Nie udało mi się powstrzymać zdradzieckiej łzy, która skapnęła na podbródek, a stamtąd na sweter. Wierzchem dłoni starłam wilgoć z twarzy i weszłam do łazienki. Nalałam wody do słoika, włożyłam tulipany i postawiłam na parapecie, po czym pochyliłam się nad umywalką i przemyłam twarz zimną wodą. Przyniosło to ulgę płonącym policzkom i zaczerwienionym oczom. Ale nie powstrzymało dalszych łez. Stałam tak pochylona i nie kryłam już płaczu. Babcia umierała, to było jasne. Ile jej jeszcze zostało? Tydzień? Dwa? W tej sytuacji szpital to tylko przedłużanie agonii.

– Zabiorę ją do domu, niech umrze u siebie – szepnęłam. Otworzyłam okno i chłonęłam zimno napływające z zewnątrz. Powoli się uspokajałam. Podjęte postanowienie jakby dodało mi siły do zmierzenia się z nadchodzącą stratą. Tyle razy o tym rozmawiałyśmy. Babcia chciała, żebym była dzielna i nie rozpaczała zbytnio.

– Takie jest życie, Michalinko – powtarzała zwykle, uśmiechając się przy tym łagodnie. – Jedni odchodzą, bo nadszedł ich czas, a pozostałym trzeba żyć. Trzeba żyć, Michasiu.

Byłam przerażona samą myślą, że moje dalsze życie miało się toczyć bez najważniejszej dla mnie osoby – bez babci.

– Niechże pani zamknie to okno! – Czyjś głos przywołał mnie do rzeczywistości. – Kto to słyszał tak ziębić! Tu chorzy są! – zrzędziła jakaś kobiecina, wchodząc do łazienki. Była w szlafroku, więc to pewnie pacjentka.

– Już, już. Przepraszam. – Zamknęłam okno zawstydzona. Dopiero teraz poczułam, że sama jestem okropnie zmarznięta. Jeszcze i ja się przeziębię na domiar złego, pomyślałam. Zabrałam słoik z tulipanami i szybko opuściłam łazienkę. Zajrzałam do sali, ale babcia ciągle spała. Postawiłam kwiaty na szafce i wyszłam na korytarz. Chciałam jeszcze porozmawiać z lekarzem przed wieczornym obchodem.

W dyżurce było pusto. Usiadłam na ławce pod drzwiami i bezmyślnie obserwowałam snujących się po korytarzu chorych. Sami starsi ludzie. Jakie to smutne. Leżą tu tygodniami i tak rzadko ktoś ich odwiedza. Ci, którzy przebywali tu już długo, chodzili po korytarzu, czekając na odwiedziny, albo tkwili w oknie, wyglądając na ulicę. Pewnie to była ich jedyna rozrywka oprócz szpitalnych plotek. Potem opowiadali, co widzieli i słyszeli, swoim sąsiadom ze szpitalnej sali, tym, co musieli leżeć. Smutna jest samotna starość.

– Pani do mnie? – Ktoś zatrzymał się przy ławce.

– Tak, panie doktorze. Jestem wnuczką Heleny Piotrowskiej i chciałabym się dowiedzieć, kiedy mogę zabrać ją do domu – powiedziałam jednym tchem.

– Zapraszam do gabinetu. – Lekarz przepuścił mnie przodem i zamknął za sobą drzwi. – No cóż, nie sądzę, aby było możliwe zabranie pani babci do domu w najbliższym czasie. Pani Helena leży już u nas od czterech tygodni i jej stan się nie poprawił. Od wczoraj nawet się pogorszył. Pani babcia jest już starszą osobą i niestety, jej organizm nie reaguje na podawane środki. Bardzo nas to martwi i zastanawia, bo z historii chorób wynika, że dotąd rzadko chorowała i nie przyjmuje na stałe żadnych leków. Zrobiliśmy wczoraj specjalistyczne badania i czekamy na wyniki. Wcześniej nie ma nawet mowy o wypisaniu pani babci.

Patrzył na mnie znad okularów. Rozmawialiśmy nie pierwszy raz, ale dopiero teraz przyjrzałam się dokładnie swemu rozmówcy. Był w średnim wieku, siwiejący, szczupły. Oczy miał niebywale błękitne, wpatrzone we mnie z troską.

– Jak pani na imię? – zapytał cicho.

– Michalina – odszepnęłam.

– A więc, pani Michalino… – zawiesił głos i złączył dłonie czubkami palców. – Sama pani widzi, że nie jest dobrze. Przychodzi pani codziennie. Nie ukrywam, że nie ma dobrych rokowań. Proszę przygotować się na najgorsze. Odnoszę także wrażenie, że pani babcia straciła wolę życia, poddała się. Nie chce walczyć… – mówił, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Spuściłam wzrok i nic nie odpowiedziałam. Rzeczywiście, sama widziałam, w jakim stanie jest babcia, i zdawałam sobie sprawę, że od kilku dni niknie, nie walczy z chorobą.

Boże, dobry Boże! Tylko nie to! Muszę zawiadomić ojca.

– Dziękuję, panie doktorze. – Wstałam z krzesła. – Pójdę do babci, posiedzę przy niej, jeśli pan pozwoli.

– Późno już, ale niech pani zostanie. Powiem pielęgniarkom, że pani będzie. – Lekarz również wstał i skierował się do drzwi. – Zajrzę do niej teraz, jeszcze przed obchodem.

W milczeniu poszliśmy razem. Babcia nadal spała. Na policzkach widać było krwawe wypieki i oddychała bardzo niespokojnie. Miała wysoką gorączkę. Lekarz pochylił się nad chorą i przyłożył słuchawkę do jej piersi. Chwilę słuchał ze zmarszczonym czołem i pokręcił z dezaprobatą głową.

– Przyślę pielęgniarkę z kroplówką – powiedział w przestrzeń i wyszedł z sali. Wyraźnie unikał patrzenia mi w oczy.

Stałam obok szpitalnego łóżka przerażona sytuacją. Patrzyłam na śpiącą babcię i czułam rozpacz. Oto odchodzi najbliższa mi osoba, a ja nie mogę jej w żaden sposób pomóc. Usiadłam na krzesełku przy łóżku i wzięłam babcię za rękę. Staruszka nawet się nie poruszyła. Boże! Boże, nie odbieraj mi jej! – powtarzałam w myślach. Pochyliłam głowę i zaczęłam się cicho modlić. Z trudem przypominałam sobie słowa modlitwy, te, których w dzieciństwie uczyła mnie babcia. Plątałam kolejność, zaczynałam od początku, wreszcie przestałam. Oparłam głowę o brzeg łóżka i wsłuchiwałam się w świszczący oddech. Jak z oddali dochodziły do mnie przyciszone rozmowy dwóch starszych pań, które leżały na sąsiednich łóżkach. Nie rozumiałam, o czym mówią. Myślałam o tym, co będzie, gdy babcia rzeczywiście odejdzie. Zostanę zupełnie sama, choć przecież mam gdzieś w świecie rodziców.

Nie! Nie wolno ci tak myśleć! – nakrzyczałam na siebie w myślach. – Nie wolno! Wszystko będzie dobrze! – Pocieszałam sama siebie pustym frazesem.

– Michasiu, dziecko – usłyszałam nagle szept babci. Podniosłam głowę i spojrzałam w błyszczące od gorączki kochane oczy. – Tak już późno, a ty tu ciągle jesteś. Moja kochana! – Babcia patrzyła na mnie z miłością. – Wracaj, dziecinko, do domu. Ucieknie ci ostatni autobus i co wtedy zrobisz? – Mówienie wyraźnie męczyło staruszkę.

– Babuniu… – z trudem wykrztusiłam z siebie. Za nic w świecie nie mogłam pokazać babci, że chce mi się płakać. – Jak się czujesz?

– Bywało lepiej, skarbie. – Starsza pani patrzyła przytomnie mimo gorączki. – Idź do domu, przecież nic mi nie pomożesz. Jutro przyjdziesz znowu. – Usiłowała się uśmiechnąć. – Przez noc odpocznę i jutro na pewno poczuję się lepiej – pocieszała mnie. Zawsze tak było. Zawsze to ona pocieszała wszystkich dookoła, chociaż jej samej wiodło się średnio i często to ją należało pocieszyć. Taka była, przygarnęłaby cały świat.

– Dobrze, babciu. – Kiwnęłam głową. – Odpoczywaj. Przyjadę do ciebie jutro z samego rana, jeszcze przed pracą. – Pochyliłam się nad chorą i pocałowałam ją w czoło. – Przywiozę ci z domu sok malinowy. – Gładziłam pomarszczony policzek i czułam, że za chwilę pęknie mi serce.

– Dobrze, moje dziecko, przywieź. Z przyjemnością się napiję – wyszeptała babcia. Była już wyczerpana tą krótką rozmową, więc otuliłam ją kołdrą, zapaliłam lampkę nad łóżkiem i wyszłam.

Do domu dojechałam bez przeszkód, choć późno. Zrobiłam sobie kolację, ale nie mogłam nic przełknąć. Wypiłam szklankę wody i w ubraniu położyłam się na łóżku.

Wiedziałam, że nie zasnę. Dręczyła mnie myśl o tym, jak to będzie, gdy przyjdzie najgorsze. Nie mogłam sobie tego wyobrazić.

Zwinęłam się w kłębek, tak jak to zwykle robiłam, gdy było mi źle, i zapatrzyłam w ciemność za oknem. U sąsiadów przez ścianę słychać było telewizor. Pewnie znowu śpią przy włączonym odbiorniku. Przez lata przywykłam do tego. Na początku usiłowałam walczyć z hałasem, ale było to bezskuteczne. Teraz ten dźwięk dawał mi poczucie bezpieczeństwa, miałam świadomość, że ktoś jest blisko, wystarczy tylko wstać i zapukać.

Otarłam rękawem płynące mimo woli łzy i zamknęłam oczy. W głowie czułam pulsowanie, a pod powiekami – piekące szczypanie. Nie pójdę jutro do pracy, postanowiłam. Zadzwonię rano i wezmę kilka dni urlopu. Muszą sobie beze mnie poradzić. Jak tylko wstanę, pojadę do szpitala, posiedzę przy babci, a potem udam się ojca. Nie będę do niego dzwonić, bo i tak nigdy nie ma czasu, żeby ze mną porozmawiać. A jak się z nim zobaczę, to nie spławi mnie tak łatwo. Nie pozwolę na to. Babcia od miesiąca leży w szpitalu, a on nie znalazł ani chwili, żeby chociaż raz ją odwiedzić. Zupełnie tego nie rozumiałam. Tak jak nie rozumiałam tego, że babcia zawsze znajdowała dla ojca wytłumaczenie. Nigdy go o nic nie obwiniała, chociaż mogłaby. Nigdy się nie narzucała, o nic nie prosiła. A on jakby o niej w ogóle nie pamiętał. Ograniczał się do zdawkowych rozmów z okazji świąt i to było wszystko. Mimo że nie miał problemów finansowych, nigdy babci nie wsparł. Borykała się sama ze swoimi kłopotami, korzystając czasem ze wsparcia życzliwych sąsiadów. Na szczęście nie chorowała, tak jak to zdarzało się starszym ludziom. Dopiero teraz. Raz, a porządnie, pomyślałam gorzko.

Nie wiedziałam, kiedy zasnęłam. Śniła mi się łąka za babcinym domem. Było lato. Szłam lekko, nie dotykając stopami ziemi, od czasu do czasu schylałam się i zrywałam garściami stokrotki, które pokrywały całą łąkę. Niedaleko, wśród tataraku, był porośnięty rzęsą staw. Wiosną wokół rosły kaczeńce. Uwielbiałam to miejsce. Było takie tajemnicze. W dzieciństwie często bawiłam się tutaj z koleżankami w bajkowe królewny, uwięzione w jeziorze przez złego smoka.

– Michalinko! – usłyszałam nagle wołanie babci. – Michalinko! Wracaj, kochanie!

– Już idę! – odkrzyknęłam i zawróciłam do domu. Koszyk był już pełen stokrotek. Przez chwilę zastanowiłam się, co zrobię z tyloma kwiatami, ale postanowiłam nie martwić się na zapas.

Idąc tak we śnie, zanurzyłam się w cień drzew okalających dom. W ogrodzie skrzypiała na wietrze huśtawka. Na werandzie stał stół nakryty do obiadu, a z kuchni dochodziło czyjeś nucenie. Usiadłam przy stole w wiklinowym fotelu i dopiero teraz dopadło mnie zmęczenie upałem. Przymknęłam oczy i chyba zasnęłam na chwilę, bo nagle poczułam, że ktoś gładzi mnie po policzku.

– Michasiu! – usłyszałam szept lekki jak podmuch letniego wietrzyka. – Michasiu, bywaj zdrowa!

Gwałtownie usiadłam na łóżku. Przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem i co się ze mną dzieje, ale nagła świadomość brutalnie mnie otrzeźwiła. Była siódma rano. Mimo woli dotknęłam policzka w miejscu, gdzie we śnie czułam czyjś dotyk.

– Babciu… – szepnęłam, dziwnie spokojna.

Szybko się umyłam, ubrałam byle jak, spakowałam kilka rzeczy dla babci, pamiętając o soku malinowym, i przed ósmą, bez śniadania, wyszłam z domu. Do szpitala dojechałam w okropnym tłoku i dopiero kiedy spocona wysiadłam z tramwaju, przypomniałam sobie, że miałam zadzwonić do pracy. Spojrzałam na zegarek, była ósma czterdzieści pięć – uff! jeszcze zdążę – pomyślałam. Szefowa pewnie już jest. Zawsze tam była, kiedy pracownicy przychodzili do pracy, i zawsze zostawała, kiedy wychodzili. Niektórzy twierdzili, że na pewno tam nocuje.

W holu szpitala był automat telefoniczny. Jedną ręką wybrałam numer i czekałam na połączenie. Jest!

– Halo! Dzień dobry, pani Krysiu, mówi Michalina Piotrowska. Bardzo przepraszam, że tak niespodziewanie, ale potrzebuję kilku dni urlopu. Muszę pobyć trochę z babcią… – Na szczęście pani Krysia nie była zołzą. – Tak, oczywiście, wczoraj skończyłam. Leży w zielonej teczce w szufladzie. Pani Krysiu, dziękuję bardzo. Zadzwonię po południu. Jeszcze raz dziękuję. – Z ulgą się rozłączyłam. Nie lubiłam takich sytuacji. Bardzo mnie denerwowało, gdy moi współpracownicy w ten sposób zaskakiwali mnie nieobecnościami, ja sama nigdy wcześniej tego nie robiłam. Ale najważniejsze, że mam to już za sobą.

Jak zwykle, nie czekając na windę, wbiegłam na drugie piętro i weszłam na oddział. Do szczególnego zapachu szpitala zaczęłam się przyzwyczajać. Minęłam pokój pielęgniarek i poszłam prosto do sali, gdzie leżała babcia.

– Proszę pani! – usłyszałam wołanie za plecami, ale nie obejrzałam się, sądząc, że to nie do mnie. – Proszę pani! – Ktoś dotknął mojego ramienia. Dopiero na ten gest zareagowałam i przystanęłam. – Doktor Leszczyński chce z panią rozmawiać.

Wtedy zamarło mi serce, ale posłusznie podreptałam za pielęgniarką. Z każdym krokiem opanowywało mnie większe przerażenie. Nie dopuszczałam do siebie myśli o tym, czego mogę się spodziewać. Przecież to niemożliwe! – krzyczałam w duchu.

– Dzień dobry – wychrypiałam w progu gabinetu i milcząc, stanęłam przed lekarzem.

Nie musiał nic mówić. W jego oczach wyczytałam wszystko.

* * *

Było późne popołudnie. Usiadłam na łóżku zmęczona rozmyślaniem o tamtych złych chwilach. Dlaczego? Dlaczego właśnie teraz nawiedzają mnie sny i wspomnienia o babci?

Pozbierałam z podłogi porzucone albumy i schowałam do pudła. Nie chcę dzisiaj więcej wspomnień. Już postanowiłam – w przyszłym tygodniu pojadę na wieś, na grób babci. Muszę tylko poszukać klucza do starego domu. Ale to jutro. Dzisiaj byłam już bardzo zmęczona, mimo że właściwie niewiele zrobiłam. Przypomniałam sobie o nastawionym praniu, powlokłam się więc do łazienki, wyłączyłam pralkę i rozwiesiłam na suszarce wyprane rzeczy.

Wieczorem nie mogłam zasnąć. Myśli i wspomnienia wypełniały głowę, wywołując zamęt i niepotrzebne podenerwowanie. Gapiłam się bezmyślnie w telewizor, nie rejestrując obrazów ani dźwięków. Na żadnym programie nie znalazłam niczego, co przykułoby moją uwagę na dłużej. Wszędzie te same seriale, amerykańskie kryminały i durne, bezmyślne komedie.

Ależ moje życie zrobiło się puste, pomyślałam. Żyję bez żadnego celu, tylko dla siebie i swoich przyjemności. Od wypłaty do wypłaty. Każdy dzień staram się wykorzystać maksymalnie, jak się da, by sprawić radość samej sobie. Pełna koncentracja na materialnym aspekcie egzystencji. Jakie to okropne! – czułam się zniesmaczona. Chyba muszę coś zmienić. Nie, nie muszę! Ja chcę coś zmienić!

Z takim postanowieniem wyłączyłam telewizor, zgasiłam światło i położyłam się na wznak z rękami pod głową. Usiłowałam ułożyć jakiś wstępny plan zmiany, ale nagle dopadła mnie senność. Nie walczyłam z nią.

Spałam mocno, bez snów i majaków, aż do rana. Dawno już nie spałam tak dobrze. Głowa bolała mnie jakby mniej albo może zaczęłam przyzwyczajać się do bólu. Dość żeby poczuć zdecydowaną poprawę. Melancholijny nastrój minął, jak ręką odjął. Przedostatni dzień zwolnienia postanowiłam spędzić na działaniu. Ciekawa byłam, na ile wystarczy mi sił.

Zmieniłam pościel i uporządkowałam sypialnię. Przygotowałam zimowe rzeczy do pralni i dobrałam się do stosów gazet rzucanych przez wiele tygodni obok kanapy w salonie. Popakowałam je w paczki i postawiłam w przedpokoju. Sporo tego było, będę musiała poprosić pana z ochrony, żeby pomógł mi wynieść je do pojemników na makulaturę. A właściwie dlaczego sama nie mogłabym zawieźć ich do skupu? Zastanowiłam się, gdzie jest najbliższy taki skup i czy w ogóle jeszcze istnieje coś takiego. Chyba nie, bo nie mogłam sobie przypomnieć. Osiedlowe pojemniki na papier tak, ale skupu nie. Tak czy inaczej byłam zadowolona. Fizyczne zmęczenie wpłynęło korzystnie na mój nastrój. Naprawdę czułam się lepiej. Pomyślałam z nadzieją, że jednak moja choroba to nic poważnego, że to tylko chwilowe osłabienie z przemęczenia i stresu.

Tym razem, idąc do przychodni, ubrałam się starannie, uczesałam porządnie i umalowałam. Patrzyłam lekarzowi prosto w oczy i nawet uśmiechnęłam się do niego.

– Cieszę się, pani Michalino, że widzę panią w lepszym stanie niż ostatnio. – Odwzajemnił uśmiech. – Naprawdę nie wyglądała pani dobrze – powiedział i zabrał się do lektury moich badań. – No cóż, badania nie wyglądają najlepiej – zmarszczył czoło. – Musimy popracować nad pani morfologią. Możliwe, że tak silne bóle głowy były spowodowane anemią, jednak przyczyny mogą być różne. Przepiszę pani preparat witaminowy, proszę jeść dużo owoców i warzyw i jak najwięcej przebywać na świeżym powietrzu. Badanie krwi proszę powtórzyć za trzy tygodnie. Zobaczymy, czy nastąpi poprawa. Trzeba będzie zbadać poziom hormonów i markerów nowotworowych. Jednak ostateczną diagnozę postawię dopiero wtedy, gdy zobaczę wynik tomografii komputerowej. Wówczas też ewentualnie skieruję panią do specjalisty na dalsze leczenie. Proszę również wybrać się na badania kontrolne do ginekologa, bo widzę, że trochę pani zaniedbała ten temat.

No fakt, zaniedbałam. Zrobiło mi się głupio, bo niby taka mądra i wykształcona ze mnie kobieta, a lekceważy tak ważną sprawę, jak badania kontrolne.

– Oczywiście, dopóki nie będzie kompletu badań, nie ma mowy o powrocie do pracy. Proszę nie protestować. To nie żarty. Wypiszę pani zwolnienie. Nie wezmę odpowiedzialności za panią przy tak kiepskich wynikach.

Co miałam odpowiedzieć? Właściwie to nie zamierzałam protestować. Przyda mi się to zwolnienie. Przemyślę i uporządkuję kilka spraw, będę miała czas na zrobienie wszystkich badań. Nawet nie obchodziło mnie, co powie Wiktor. Niech się trochę pomartwi. Zawsze byłam na każde jego skinienie. Teraz musi sobie poradzić beze mnie. Nie ma ludzi niezastąpionych. A nawet jeśli zastąpi mnie kimś innym, to z łatwością znajdę sobie inną pracę. Poradzę sobie. Niech to będzie preludium do zmiany w moim życiu.

Z tym postanowieniem wyszłam z gabinetu do czekającej na mnie na korytarzu Agi.

– I jak?

– Nijak.

– To znaczy?

– No nie jest najlepiej. Mam zwolnienie na kolejne dwa tygodnie.

Aga syknęła zaskoczona.

– I zlecenie na partię kolejnych badań. Na razie żadnych leków, tylko jakiś preparat witaminowy. Reszta po tomografii.

– Noooo, kurczę, faktycznie nijak. Niedobrze.

– Ale mogło być gorzej, prawda? – zażartowałam. – Głowa do góry, koleżanko! Kto mówił, że będzie dobrze?

– I kto to mówi? – zakpiła Aga. – Kto jeszcze tydzień temu chciał się żegnać z życiem?

– Pojęcia nie mam, o kim mówisz. – Przytuliłam się do niej. – Masz jeszcze chwilę? Chodźmy na kawę. Pogadamy i puszczę cię do pracy.

– Jaką kawę? Wybij sobie z głowy takie fanaberie!

– Aga – zaczęłam, kiedy już usiadłyśmy przy stoliku w ogródku pobliskiego bistro – jesteś na mnie zła?

– Zła? Dlaczego miałabym być zła?

– Takie odniosłam wrażenie. Że nie będzie mnie w pracy przez kolejne dwa tygodnie i nie wiadomo co dalej. Wiem, że moje obowiązki spadły na ciebie, przynajmniej ich część.

– Daj spokój, co ty gadasz? Oszalałaś? Miałabym być zła, że jesteś chora? Bo do tego się sprowadza to, co mówisz! – Chyba poczuła się dotknięta, ale wiedziałam, co znaczy tak długa nieobecność w pracy jednej z nas. Zawsze zastępowałyśmy się nawzajem podczas urlopów i krótkotrwałych chorób, ale to było maksymalnie dwa tygodnie i po powrocie trzeba było przez kilka dni odgrzebywać sprawy czekające na załatwienie. A teraz nie było wiadomo, kiedy wrócę.

Milczałam.

– Michaśka, proszę cię, nawet tak nie myśl. Kiedy mówiłam, że się o ciebie martwię, to nie dlatego, że tak wypada. Nie wyglądasz najkorzystniej, mimo że dziś zdecydowanie lepiej.

– I lepiej się czuję – wtrąciłam.

– Ale na pewno nie dość dobrze, żeby wrócić do pracy.

– Nie wiem. Aga, myślałam, żeby rzucić to w cholerę.

– Co rzucić? – Patrzyła na mnie zdziwiona. – Pracę? Zwariowałaś? Dlaczego?

– Bo mi już obrzydła. Już mnie nie cieszy to, co robię. Zabija mnie rutyna.

– Bredzisz. Jesteś dobra w tym, co robisz. Bardzo dobra. Tylko jesteś przepracowana. Potrzebujesz odpoczynku. Zobaczysz, za jakiś czas, kiedy odpoczniesz, spojrzysz na to wszystko z innej perspektywy.

– Możliwe. Ale jak już o tym pomyślałam, to znaczy, że nie jest dobrze. Zakiełkowało. Będzie teraz we mnie dojrzewać. Zresztą sama wiesz, że ostatnio nie dogaduję się z Wiktorem.

– Aj, nie zwracaj na niego uwagi. Ma jakieś problemy osobiste z tą swoją laską i jest rozdrażniony.

– Jak mogę nie zwracać uwagi? Przecież to mój szef. Te ciągłe awantury i czepianie się nie ułatwiają pracy.

– Nooo, ty też miałaś trudny okres, kiedy rozstałaś się z Pawłem.

– Wiem. Ciągle go mam. Może to też moja wina. Niełatwo się ze mną żyje. Ale jestem tym zmęczona. Nie chce mi się walczyć i boksować bez końca. Potrzebuję jakiejś zmiany.

– Właściwie to cię rozumiem – powiedziała po chwili Aga. – Ale nie rób nic pod wpływem impulsu.

– Obiecuję. Najpierw zrobię porządek ze zdrowiem i rozeznam się na rynku pracy. Może masz rację, że jak odpocznę, spojrzę na wszystko z innej perspektywy.

– Michaś, na pewno tak będzie – zapewniła mnie żarliwie.

– Ja chyba mam kryzys wieku średniego – zażartowałam, żeby rozładować napięcie.

– Ty to naprawdę głupia jesteś. – Parsknęła śmiechem. – Kryzys wieku średniego! A to dobre!