Dzień zapłaty - Marcin Wolski - ebook

Dzień zapłaty ebook

Marcin Wolski

4,2

Opis

Minęło pięć lat odkąd rosyjski inżynier Igor Rykow udaremnił zamach na polskiego prezydenta. Jednak jego wysiłki poszły na marne – kilka miesięcy później prezydent zginął w tajemniczym wypadku samochodowym. Rykow mieszka z żoną pod fałszywym nazwiskiem w Stanach Zjednoczonych, ukrywając się przed rosyjskimi służbami specjalnymi. W Rosji umacnia się autorytarna władza prezydenta. Kiedy Rykowa spotyka rodzinna tragedia, wie, że nie może dłużej czuć się bezpieczny. Postanawia skontaktować się z bogatym dysydentem Iwanem Bortnikiem, który złożył mu kiedyś propozycję udziału w walce z kremlowską machiną.

Tymczasem rządzący Polską czują, że władza wymyka im się z rąk. Zdecydowani na wszystko, byle nie przegrać nadchodzących wyborów, gotowi są użyć aparatu bezpieczeństwa przeciw własnym obywatelom.

Marcin Wolski po raz kolejny brawurowo obnaża mechanizmy wielkiej polityki. Sugestywność jego książki sprawi, że czytelnicy spojrzą na otaczającą ich rzeczywistość w nowym świetle. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (18 ocen)
10
4
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ajek1_ee

Nie oderwiesz się od lektury

Super alternatywna historia Polski na czasie. Coś w tym jest....😃😎
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Powieść jest wyłącznym dziełem wyobraźni autora, rozgrywa się w rzeczywistości lekko alternatywnej do realnej, a wszelkie podobieństwa osób, zdarzeń i sytuacji — przeszłych, teraźniejszych i przyszłych — wypływają z przypadku i kaprysów Pani Historii, choć nie można wykluczyć perfidnej podświadomości piszącego

"Nadejdzie jednak dzień zapłaty,

sędziami wówczas będziem my!”

(z tekstu Czerwonego sztandaru)

Kreml jest budowlą tyle słynną, co osobliwą i jak każdy pomnik przeszłości mówi wiele zarówno o swych obecnych gospodarzach, jak i o tych, którzy go wznieśli na Wzgórzu  Borowieckim, ponad rzeką Moskwą, poczynając od Jerzego  Długorękiego po Władimira Pobiedina. Z czasem okolony został podgrodziem, które już w czasach mongolskich nosiło nazwę Kitajgorod, odzwierciadlającą niemiłą prawdę, kto tu naprawdę rządził i kto, jak mówią proroctwa, jeszcze będzie rządził, kiedy Żółty Wschód sięgnie Białego Zachodu.

Obiekt uchodzi za perłę ruskiego iskustwa, dlatego niechętnie wspomina się, że jego główne arcydzieła są dziełem włoskich architektów — Fiovaniego, Marca Ruffo czy Pietro Solariego, ale jaki Moskal się do tego przyzna, skoro tak chętnie rozgłasza się wszem i wobec, że wszystko na świecie jest dziełem rodowitych Rosjan: matematykę wymyślił  Pietia Goras, telewizję — Obrazcow, który już w XI wieku przenosił obrazy na odległość, a radio Popow (naturalnie  pod łóżkiem Italiańca Marconiego!).

Cóż zresztą może lepiej mówić o kompleksach Rosjan niż  historyczne pamiątki wyeksponowane we wspomnianym zabytkowym kompleksie — największe w historii działo „car  puszka”, z którego nie da się wystrzelić, czy największy na  świecie dzwon „Kałakoł”, który nigdy nie zadzwonił. Mówi  się także, iż w podziemiach pod zamkiem spoczywa korpus  największej w historii bomby atomowej, którą zbudowano  na rozkaz Nikity Chruszczowa, tyle że nie istniał wówczas  nośnik (bombowiec czy rakieta), który mógłby przenieść ją  na teren wroga, toteż nie sposób było jej użyć.

Nie brakuje tu również duchów, jako że mało jest miejsc  na świecie, w którym dokonano by tylu skrytobójstw, zamachów i innych masakr. Ani londyńskie Tower (szczególnie  od czasu, gdy historycy udowodnili, że Ryszard III Garbus był w istocie miłym, przyzwoitym, niesłusznie ocenianym władcą), ani paryski Luwr — bądź co bądź widownia  nocy świętego Bartłomieja — nie są w stanie się z nim równać. Tym bardziej że na Zachodzie zamieszkujące je duchy  zwykły straszyć co najwyżej aktualnych użytkowników, bez  wchodzenia sobie w drogę — nie słyszano, żeby duch Henryka III Walezego zniżał się do naparzania ze swym mordercą Jakubem Clementem czy też żeby widmo lorda Essexa  próbowało wychędożyć ciało astralne Marii Stuart.

Na moskiewskim wzgórzu takie incydenty to normalka. Jak twierdzą nieliczni świadkowie, duchy dawnych carów (z których ponoć ledwie jednemu zdarzyło się zemrzeć  śmiercią naturalną) zwykły w środku Nocy Walpurgii zmagać się z powstałymi spod murów Kremla zasłużonymi bolszewikami. Przy czym, jeśli noc jest odpowiednio mroczna, bezksiężycowa, nie przeszkadzają tym utarczkom hałasy  z Placu Czerwonego, na którym akurat przygotowywana jest  kolejna doroczna parada w Dniu Zwycięstwa.

Zmagania mają też swoich kibiców — są to widma jedynych obcych, którym w czasach nowożytnych udało się  zdobyć Moskwę i tam polec, czyli podkomendnych hetmana  Gosiewskiego i żołnierzy Napoleona. Podobno Polacy częściej dopingują przedstawicieli ancien régime’u, a Francuzi, jak  to mają w zwyczaju — komunistów.

Jest jednak osobliwość, o której próżno szukać by wzmianek w oficjalnych publikacjach. Nieliczni dobrze poinformowani nazywają ją wirtualnym kamieniem, nim jednak komputery trafiły do Rosji, mówiono o niej niewidnanogołamka.

Legenda wiąże jej powstanie z klątwą, jaką świętobliwi starcy z Ławry Peczorskiej rzucili na władców z północy po tym,  jak w roku 1169 oddziały Andrzeja Bogolubkiego zdobyły  Kijów i zniszczyły go, nie oszczędzając ani świątyni świętej  Zofii, ani samej Ławry. Jednak źródła z tego okresu milczą na  temat niewidzialnej przeszkody. Aż do momentu, kiedy potknął się o nią wysoki przedstawiciel mongolskiego hegemona.

Wkrótce po tym potknięciu, wiosną roku 1500, Dziad  Mróz skutecznie wygubił czambuły Wielkiej Ordy, które zwabione zieloną runią zapuściły się zbytnio na północ, i gospodarze Kremla mogli bez najmniejszych oporów rozciągnąć swą domenę aż do Morza Ochockiego. Przyniosło  to ogromną radość podbitym Jakutom, Buriatom, Ałtajcom czy Tuwańczykom i umiarkowane zadowolenie samym  Rosjanom. Morze Ochockie okazało się bowiem chłodne.  A marzenie o ciepłych wodach trwało w zimnych ostępach  Wielkiego Księstwa Moskiewskiego przynajmniej od czasu  podróży do Indii w XV wieku kupca Afanasa Nikitina, który jako pierwszy Rosjanin dosiadł Hinduski i posiadł świętą  krowę. A może zresztą było odwrotnie.

Podobno pełna lista tych potknięć wśród największych  tajemnic przekazywana jest kolejnym władcom — którzy  jednak z wiedzy tej mogą czynić niewielki użytek. Potknięcie się o niewidzialną przeszkodę zapowiada rychły upadek,  gwałtowny zgon, a w każdym razie niebywałe kłopoty.

Potknął się o nią i niedoszły następca Iwana Groźnego —  carewicz Iwan, i Borys Godunow, a car Wasyl Szujski po  potknięciu nie dość, że przeleciał parę tysięcy kilometrów,  to jeszcze rąbnął czołem pod stopami Zygmunta III Wazy  siedzącego na tronie w Zamku Królewskim w Warszawie.  Mówi się również, że gdyby nie pechowe potknięcie, Dymitr Samozwaniec uszedłby z  życiem swoim siepaczom,  a pan Gosiewski doczekałby na Kremlu odsieczy Jana Karola  Chodkiewicza, którego posiłki ledwie 300 metrów dzieliło  od bramy Spaskiej.

Podobno za Piotra I niewidzialna przeszkoda przeniosła  się razem z dworem do Petersburga, zwiastując (choć bez konkretów) Piotrowi III zabójstwo nakazane przez żonę,  a Pawłowi wieszcząc uduszenie własną szarfą orderową. Nawet Katarzyna Wielka, przez całe życie nadzwyczajnie zręczna, zaliczyła potknięcie w drodze do kibla (za sedes służył jej  polski tron), gdzie od spodu ugodziła ją maszyna piekielna.

Jedynie car — intelektualista, Aleksander I, potknąwszy  się, nie poddał się biernie losowi, tylko podczas wizyty w Taganrogu zainscenizował własną śmierć na zarazę, po czym  umknął na Syberię, gdzie w przebraniu pustelnika dożył  późnej starości.

Po przeniesieniu przez Lenina stolicy z Piotrogrodu do  Moskwy wirtualny kamień powrócił na Kreml, wyrastając  co jakiś czas na drodze a to Trockiego, a to Kamieniewa,  a to Zinowiewa, a to „ulubieńca partii” Bucharina. Po jednym z takich potknięć Lenin utracił mowę, a Dzierżyński doznał zawału.

Co do Stalina, nie wiadomo. Świadków brak. Ciekawe jest jednak, że na krótko przed swoją śmiercią ci z ochrony, którzy ewentualnie mogli widzieć, jak się potyka, powędrowali do piachu, a wierny generał Własik poszedł w odstawkę.

Dlatego można sobie wyobrazić, co działo się w gronie nielicznych dobrze poinformowanych, kiedy po noworocznym bankiecie w kremlowskim pałacu zajazdów prezydent  Federacji Rosyjskiej Władimir Władimirowicz Pobiedin wywinął kozła na równej drodze.

Nagrania z tym epizodem naturalnie skasowano, służby postawiono w stan najwyższej gotowości, zrobiono czystkę w organach, a samowładca trzy dni modlił się i pościł  z patriarchą Wszechrusi (kolegą ze wspólnego kursu KGB)  w klasztorze w Zagorsku. Ale czy mogło to zagwarantować,  że uniknie swego przeznaczenia?

Piątek 2 stycznia 2015 roku był dniem roboczym tylko z nazwy. Dla większości Polaków (oczywiście, poza tymi, którzy ciężko pracowali w Londynie, Oslo czy Berlinie) był to centralny punkt bardzo długiego trójweekendu, który zaczął się w sobotę 20 grudnia, a zamierzał się skończyć dopiero  7 stycznia po Trzech Królach. Nie pracowała większość instytucji państwowych, markowały jakieś działania rozmaite biura — co działo się w armii i siłach specjalnych, skrywała głęboka tajemnica. Ale nie dla wszystkich.

W położonym vis-à-vis pięknego parku wielkim gmachu siedziała przy biurku przygarbiona, choć niestara jeszcze kobieta. W ciągu ostatnich czterech miesięcy postarzała się o dziesięć lat, pracując jak teraz, ponad siły. Dwunastą godzinę przekładała papiery z jednej sterty na drugą. Piętrzyły się tam materiały przeznaczone dla najwyżej pięciu par oczu, były listy i supliki, sprawozdania gospodarcze, prawdziwe i nieprawdziwe sondaże, materiały z podsłuchu legalnego i nielegalnego, słowem — materiały, którymi w normalnym państwie zajmuje się co najmniej kilka  osób. Ona jednak wolała wszystko przeglądać sama. Można powiedzieć: kraj dawno nie miał tak pracowitego premiera! A mimo to myśli kłębiące się w głowie tej, którą nawet najbliżsi nazywali „Salową” — nie należały do wesołych.

Tak źle jeszcze nie było — jej partia tonęła, a rząd razem  z nią. Sondaże poparcia (niezależnie od tego, kto je przeprowadzał) pikowały poniżej 20%, koalicją wstrząsały rozłamy  i kryzysy, a los mniejszościowego rządu zależał już wyłącznie  od kaprysu prezydenta. Na domiar złego wschodnie zagrożenia stawały się coraz większe, a sojusznicy wydawali się  zostawiać Polskę na lodzie — mając do zaoferowania nie  bazy, gwarancje militarne czy kolejne eskadry samolotów,  a przyjacielską radę, by III RP ułożyła sobie jakoś stosunki  z Rosją. Tak jak wszyscy inni.

Po raz setny kobieta zastanawiała się, co podkusiło ją, aby  wziąć tę funkcję w takim momencie. Lojalność czy głupota? Po co jej to było? Czy nie lepiej byłoby pozostać szefową ZOZ-u, słuchać, jak przed laty, gruchania noworodków i śmiechu dzieciaków…? Zresztą, mogła się zatrzymać  na każdym etapie swojej błyskotliwej kariery, z której ten  wcześniejszy szczebel wcale nie był najgorszy.

A teraz — największy przyjaciel ją zdradził, pysznie bawił się w Cesarza Europy, z rzadka odbierał od niej telefony, bankietował, prezydował i jeździł na nartach razem z tą  swoją protegowaną…

Poczuła dławienie w gardle. Czy oni…? Nieważne!

Nie mogła pozwolić sobie na słabość! Zdawała sobie przecież sprawę, że niezależnie od tego, co mówią za jej plecami,  jest teraz ostatnią deską ratunku dla całej ojczyzny ukochanej, w coraz większe kłopoty brnącej, zagrożonej populizmem, faszyzmem i nacjonalizmem.

Bo jeśli nie ona, to kto?

— Nie zawiedziesz mnie? — To pytanie słyszała od swego  Mentora najczęściej. Nawet kiedy kilka dni temu składał jej  życzenia świąteczne — „Wesołego Christmasa!”.

Nie mogła zawieść. W dodatku musiała znaleźć jakiś sposób na odwrócenie tragicznego biegu wydarzeń, który jego  wyjazd na eksponowane stanowisko tylko spotęgował…  Przepaść w postaci nadciągających wyborów, które wedle  wszelkich prognoz mogła, i to wysoko, wygrać opozycja, była  coraz bliższa, a za nią…

Wróg przybierał zdradliwe pozy, ale wiedziała dobrze, co  będzie, jeśli zwycięży Poczciwość i Spolegliwość — sądy,  konfiskaty mienia, polowania na czarownice. W odpowiednim momencie impeachment dla prezydenta, a  na koniec  ściągnięcie z Brukseli Cesarza, odarcie go z immunitetu,  postawienie przed Trybunałem Stanu…

Musiała rozprostować kości. Wstała więc i wyszła na korytarz. Mroczny, chłodny Wielki Gmach wydawał się kompletnie pusty. Gdzieś zapodziała się sekretarka i asystenci…

Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest jedenasta wieczorem, a ona odesłała wszystkich do domu.

Poczuła się nieswojo. Tak jakby lada moment zza załomu korytarza miał wyjść sam duch marszałka Piłsudskiego, który, bywało, ukazywał się jej poprzednikom.

Nagle rozległy się kroki. Coraz bliższe.

Zadrżała. Cofnęła się w stronę ciepłego, oświetlonego gabinetu. Przez myśl przemknęło jej wezwanie ochrony. Nie mogła jednak zrobić kroku. Nagle zza rogu wyłonił się mężczyzna, którego sylwetkę natychmiast rozpoznała.

— Przepraszam, ale nie mogłem wcześniej — powiedział koordynator, któremu Wielki Nieobecny powierzył nadzór nad służbami, a prawdopodobnie także nią samą.

Teraz dopiero przypomniała sobie, że byli umówieni.

— Chodźmy do pokoju Operacyjnego! — powiedziała energicznie.

Pokojem Operacyjnym nazywano niewielką, pozbawioną  okien kanciapę, w której, jak twierdzono, nie było podsłuchów. Podobno niemożliwością byłoby nawet ich zainstalowanie.

— Jesteś tego pewien? — zapytała kiedyś Odchodzącego.

— Nie — odparł szczerze. — Ale w coś wierzyć trzeba.

A poza tym nie mam wyjścia, inne miejsca są zdecydowanie gorsze.

Razem z gościem zostawili na zewnątrz komórki i weszli do środka.

Jak zwykle zrobiło się jej trochę duszno, ale postanowiła wytrzymać. Przed świętami odbyli już z Koordynatorem podobną rozmowę i jakoś ją przeżyła.

Po wysłuchaniu najnowszych doniesień i przeanalizowaniu sytuacji zadała mu krótkie pytanie. Czy jest szansa odwrócenia trendów i wygrania wyborów?

— Prezydenckie pewnie wygramy — powiedział Koordynator. — Chociaż ostatnia próba poprawienia stosunków z Rosją, a zwłaszcza noworoczne prezydenta orędzie Do przyjaciół Moskali wywołało mieszane reakcje społeczeństwa.

Nie była to pocieszająca odpowiedź, ale na nic więcej nie liczyła. Urzędująca głowa państwa nie należała do odpowiednich ludzi na trudne czasy. Pani premier nie miała wątpliwości, że w wypadku przejęcia przez opozycję rządu Gospodarz Dużego Pałacu nie bardzo będzie się nadawał do roli ostatniego obrońcy. Raczej położy uszy po sobie, spróbuje kohabitacji, a potem… Jeśli zaoferują mu osobiste bezpieczeństwo, może nawet podać się do dymisji.

— A co z wyborami parlamentarnymi? — pytała dalej. —  Wiem, że przygotowujemy zmianę kształtu okręgów wyborczych, rozszerzenie trybu głosowania drogą mailową…

— Trend jest nadal niekorzystny, ale robimy wszystko…

Wiedziała, że się starają. Że szukają haków na opozycję.  Że próbowali zdyskontować zamieszki w dniu Święta Niepodległości. Że karami finansowymi nadwątlili i tak ledwie raczkujące niezależne media.

— To wszystko za mało! — stwierdziła. — Potrzebuję  czegoś, co mogłoby odwrócić niekorzystny rozwój sytuacji.  Czegoś, co zadziałałoby na podobieństwo szoku. Ukazałoby nieodpowiedzialność opozycji i wzbudziło rzeczywisty  strach przed jej dojściem do władzy. W aktualnych warunkach straszenie wyłącznie słowami nie wystarcza.

— Czy pani premier coś proponuje? — popatrzył jej prosto w oczy. Od razu się zmieszała.

— Od działania jesteście wy i wasi ludzie. Ja nawet nie  chcę wiedzieć, co i jak konkretnie zrobicie. Interesują mnie  wyłącznie wyniki.

Koordynator w zamyśleniu skubał brodę.

— Ale… muszę wiedzieć, jak daleko możemy się posunąć…?

— Nie będę uczyć fachowców, co i jak się robi — przerwała mu gwałtownie. — Ale myślę sobie, że tamten pomysł  powstrzymania „agrobombera”, który groził wysadzeniem  parlamentu w powietrze za pomocą bomby wyprodukowanej  z mączki rybnej czy innego nawozu, był niezły. Tyle że otoczenie go wyłącznie agentami ABW ośmieszyło całą sprawę.  Jeśli już szykowaliście coś podobnego, trzeba było złapać go  na gorącym uczynku, kiedy wyruszał ze swym bojowym ładunkiem, i jednocześnie mieć namacalne dowody, kto go do  tego zachęcał.

— Sęk w tym, że za cholerę nie dało się go namówić na  coś takiego.

Centrum miasta Seattle wypełnia cienki pasek lądu pomiędzy wąską zatoką Pouget Sound a równie kiszkowatym jeziorem Waszyngtona. Południową część metropolii oprócz międzynarodowego lotniska zajmują słynne Zakłady Boeinga, uchodzące wraz z licznymi koproducentami za jedno z największych przedsiębiorstw na świecie. Jeszcze dalej znaleźć możemy dzielnice usługowe pełne punktów sprzedaży samochodów, myjni, a także warsztatów naprawczych. Kiedy giganty zajmują się tym, co lata nad ziemią, mniejszym pozostaje to, co jeździ na ziemi.

Po południu 5 stycznia jeden z techników w małej firmie zajmującej się konserwacją starych samochodów, a także na  życzenie nowobogackich nabywców montowaniem w nich ultranowoczesnej elektroniki, czterdziestoparoletni Irving  Rost, jak co dzień zasiadł za kierownicą swego sportowego chevroleta rocznik 1956, kierując się w stronę domu. Koło  Rizal Parku wjechał na ekspresową 90, przejechał tunelem pod centrum miasta, podwójnym mostem dotarł na Mercier  Island, przeciął ją bez zatrzymywania się w parę minut, ale po przejechaniu Chanel Bridge zrezygnował z ekspresówki.  Wjechał w malowniczą dzielnicę Bellevue, gdzie w pobliżu  Phantom Lake od paru lat wynajmował z żoną mały, obłożony jasnym sidingiem domek, w najmniejszym stopniu nieróżniącym się od pozostałych.

Bo „nie wyróżniać się” stanowiło od pewnego czasu życiową dewizę pana Rosta, który każdy Nowy Rok zaczynał od toastu:  „Za miniony rok, kolejny, w którym udało nam się przeżyć!”.

Zbliżając się do domu, tradycyjnie powiódł okiem po okolicy: spokojnie, pusto, ani śladu śnieżycy, która przeszła w noc sylwestrową, a co ważniejsze — żadnych obcych samochodów, wozów dostawczych czy półciężarówek z napisem „czyszczenie dywanów”. Od pięciu lat nie było dnia ani godziny, żeby nie oglądał się za siebie. Pogodził się zresztą z myślą, że będzie musiał tak robić do końca życia.

Podjazd przed domem był pusty, co dowodziło, że Ingi jeszcze nie było — popołudniami pracowała w niepełnym wymiarze godzin w pobliskim zakładzie opieki dla zamożnych emerytów.

Dawała sobie tam znakomicie radę, tym bardziej że jej angielski był znacznie lepszy od jego. Praktycznie nie dawało się wychwycić akcentu, podczas gdy on musiał przyznawać się do pochodzenia z odległej Republiki Czarnogóry, którą wedle posiadanych dokumentów opuścił w dzieciństwie.  Później miał uczyć się w Niemczech, a następnie mieszkać jakiś czas w Wielkiej Brytanii, co mogło tłumaczyć jego dziwaczny akcent.

Nie wchodząc do domu — diody alarmowe paliły się, co oznaczało, że wszystko jest w porządku — pojechał prosto do pobliskiego centrum fitnessu, gdzie przez kolejne dwie godziny katował się na siłowni.

Wielokrotnie zastanawiał się, czy przypadkiem swym zachowaniem nie ułatwia zadania tym, którzy mogliby go namierzyć — zmienił wprawdzie dokumenty i powierzchowność (nieprawdopodobne, jak zmienia człowieka wygolona na łyso czaszka, rogowe okulary i krótka bródka à la Dzierżyński), nie mógł jednak zmienić wzrostu. W sensacyjnych  książkach, które pochłaniał w wolnym czasie, superagenci  namierzyliby go w trzy dni — choć opanował nową specjalizację i pozwolił zdegradować się z inżyniera na technika,  nadal jednak lubił, zwalniając na wiaduktach, obserwować  proces budowy boeingów. Miewał podobne hobby jak kiedyś, chociaż zamiłowanie do sportów walki zmienił na bywanie w siłowni, a sympatię do grania w piłkę musiał ograniczyć do golfowej piłeczki. W Samarze nie przyszłoby mu  coś takiego do głowy.

Inna sprawa, że jego dawną tożsamość znali nieliczni.  Charles Smith — jedyny facet, z którym utrzymywał kontakt — twierdził, że nie powinien się niczego obawiać. Przeciwnik miał wiele poważniejszych zajęć niż oddawanie się  zemście na osobniku, który w gruncie rzeczy niczego nie  dokonał, niewiele wiedział, a dodatkowo zszedł mu z oczu.

— Co pewien czas badamy, czy ktoś się tobą interesuje.  I nie ma podstaw do podejrzeń! — zapewniał stary weteran  służb. Chyba miał rację.

Ostatni alarm Irving podniósł trzy lata temu, kiedy usiłował się z nim zaprzyjaźnić pewien podejrzanie wyglądający mechanik Czarnogórzec, szczęśliwy, że trafił na rodaka.  Irving znał jedynie parę słów w rzekomo ojczystym języku,  toteż błyskawicznie poprosił o pomoc Charlesa. Po sprawdzeniu Czarnogórzec Drago okazał się co prawda aktywnym  muzułmaninem, mającym zdaniem monitorującego go FBI podejrzane kontakty w miejscowym meczecie, ale muzułmanie byli ostatnimi ludźmi, których obawiał się Rost. Zresztą  Drago zaskakująco szybko dostał propozycję pracy z Atlanty, gdzie wcześniej osiadł jego wuj, o którą wcześniej bezskutecznie się ubiegał. I nawet taki niegroźny problem zniknął.

W siłowni Irving lubił się porządnie namęczyć. Łatwiej  potem zasypiał, a nocami nie męczyły go koszmary z Czeczenii czy z owych straszliwych 25 godzin z kwietnia 2010  roku, kiedy doświadczył, co to oznacza być zwierzyną łowną. Śniły mu się twarze najemnych morderców, ciała tych,  których zabił, i chyba na osłodę filigranowa figurka polskiej  małolaty, o której nigdy nie odważył się wspomnieć żonie.

Swoją drogą, dlaczego nie można programować snów?  Jakże chętnie przeżyłby jeszcze raz beztroską młodość  w Związku Sowieckim, dokończył rozmowy z rodzicami,  spoczywającymi od lat na Cmentarzu Łyczakowskim…

Bardzo brakowało mu rodziny. Namiastkę stanowił ostrożny kontakt z siostrą Galiną i jej mężem Antonem prowadzony za pośrednictwem listów, które Charles wysłał pod adresem szwagra Antona w Borysławiu, a ten podawał dalej, do  Lwowa. Odpowiedzi wracały tą samą drogą. Być może gdyby mieli z Ingą dzieci, uczucie pustki byłoby mniej dojmujące, ale… Najpierw świeżo po przybyciu do Ameryki długo  wahali się, a potem… jakoś im nie wychodziło.

Koło dziewiątej, kiedy skończył cykl forsownych ćwiczeń,  wziął prysznic i znalazł się w szatni, zauważył na komórce siedem nieodebranych telefonów od żony. Natychmiast oddzwonił, jednak Inga nie odebrała. Serce załomotało mu  gwałtowniej. Co się stało, do cholery?!

Błyskawicznie wrócił do domu, ale na wszelki wypadek  zaparkował wóz w uliczce na tyłach, wyciągnął z bagażnika  sztucer (broń myśliwska nie podlegała w stanie Waszyngton  tak ścisłej kontroli i nie wzbudzała niczyich podejrzeń), który woził ze sobą, przeładował i przeskoczył płot.

Ingę zobaczył przez oświetlone okno. Wyglądała na nieprzytomną, ze szklaneczką wpatrywała się w niewidoczny  pod tym kątem ekran telewizora. Zważywszy rozchełstany szlafrok, wyglądało, że jest w mieszkaniu sama. Zastukał  w szybę. Odwróciła się i zobaczył twarz opuchłą od płaczu.  Widząc go, zerwała się i otworzyła okno.

— Wiesz, co się stało? Wiesz, co się stało?! — wołała  w kółko ze szlochem, podświadomie przechodząc na rosyjski. Język jej się plątał, dopiero teraz dostrzegł opróżnioną  w jednej trzeciej butelkę burbona.

Jego wzrok przykuł telewizor i napis wyświetlający się na  czerwonym pasku. „Zamach bombowy na szkołę średnią we  Lwowie. Zginęło 28 uczniów i 2 nauczycieli”. Powyżej widać  było osmalony fragment wypalonego budynku szkolnego, do  którego sam uczęszczał przed laty…

Inżynier czuł jednak, że to nie jest całość strasznej wiadomości, stan żony wskazywał na coś zdecydowanie gorszego —  „Boże, żeby to nie byli oni!” — przemknęło mu przez głowę.

— Wiem, że nie powinnam — opowiadała wśród łez Inga  — ale pojechałam do budki i zatelefonowałam na Ukrainę…

— Do kogo?

— Do doktora Bieleckiego.

— Przedstawiłaś się?!

— Taka głupia nie jestem. Powiedziałam tylko, że jestem  żoną Igora, którego matką zajmował się przed pięciu laty…  Pojął w lot. I, niestety, potwierdził moje najgorsze obawy. Ta  dwójka nauczycieli to byli właśnie oni!

Nie wymieniła imion ani nazwiska Tarnienko. Nie musiała. Jej mąż skurczył się, jakby ubyło mu z dwadzieścia centymetrów, i ciężko opadł na fotel.

Nie potrafił płakać. Jego gruczoły łzowe nie reagowały na  stres. Czuł za to straszliwy ból i porażający chłód. W jednej  chwili utracił siostrę i szwagra.

— Czy to mogło być specjalnie wymierzone w nich? A po-  średnio w nas? — spytała Inga.

Pokręcił głową. Komentator na ekranie mówił, że do zamachu nie przyznała się żadna organizacja, i cytował komentarze z Moskwy, twierdzące, że jest to kolejna zbrodnia  banderowców i innych elementów faszystowskich szalejących na zanarchizowanej Ukrainie.

Z  kolei w  pierwszych reakcjach Ukraińców przebijało  przekonanie, że wróg ze Wschodu z premedytacją uderzył  w najmłodsze pokolenie wolnego narodu, a ofiary wśród dorosłych były przypadkowe.

Irving (mimo słów użytych celem uspokojenia żony)  w głębi duszy takiej pewności nie miał. To mogła być „zemsta zastępcza” za jego działalność 9 i 10 kwietnia 2010 roku, kiedy nie tylko nie pozwolił się zabić, ale zlikwidował kilku  agentów SMERSZ-u i omal nie zapobiegł wylotowi polskiego prezydenta do Smoleńska. Było to działanie absolutnie w stylu dawnej Czeka. Co z tego, że był w stanie zmienić  kraj, nazwisko, życiorys — przeszłość krążyła wokół nich  i wróciła jak drapieżny ptak.

Przez Internet połączyli się z ukraińską stacją Espresso 24.  Obrazy zgliszcz i zrozpaczonych rodziców zgromadzonych  przed zrujnowaną lwowską szkołą przebijały obrazy gniewnego tłumu, który z niebiesko-żółtymi sztandarami ściągał  na Majdan Niepodległości w Kijowie.

Pili i milczeli. Bo o czym mówić? Złudzenie, w którym  żyli od pięciu lat, rozprysło się na setki kawałków.

— Lepiej, żebym to ja zginął, nie oni — powiedział w którymś momencie Irving. A właściwie już nie Irving… Szok  sprawił, że zapytani o tożsamość emigranci przedstawiliby się swoimi prawdziwymi imionami — Zinajda i Igor Rykow, niezależnie od tego, jakie miałoby to spowodować konsekwencje.

Kiedy około trzeciej w nocy Zina zasnęła, uniósł ją jak piórko i zaniósł do małżeńskiego łóżka. Sam zaś znalazł w jakiejś szafce paczkę papierosów. Palenie rzucił wprawdzie dawno temu, ale trzymał zapas dla ewentualnych gości i wyszedłszy do ogródka, zaciągnął się dymem. Aż do bólu!

Noc była mglista i gdyby ktoś krążył wokół jego domu,   mógł by podejść go bez wielkiego trudu. Dookoła panowała jednak cisza, jeśli nie liczyć odległego krakania wrony. „Co ja tu robię? Jak długo jeszcze będę uciekał?” — zadawał sobie pytania.

Paląc, wrócił myślami do garsoniery na Mokotowie, w której ulokowała go Wanda Krajewska, gdzie targany gorączką przeżył trzy noce, zastanawiając się, kiedy po niego przyjdą.

Nie przyszli. Za to trzeciego dnia odszukała go funkcjonariuszka ABW, w tamtych dramatycznych godzinach depcąca mu po piętach równie wytrwale jak komando SMERSZ-u.

— Jestem tu prywatnie — powiedziała, zanim zdołał spiorunować wzrokiem Wandę — zdrajczynię. Krajewska, która otworzyła drzwi kapitan Zabielskiej, przezornie trzymała się z tyłu. — Zresztą zostałam zwolniona ze służby.

— Zwolniona? — zdumiał się Igor. — Myślałem, że przyszła mnie pani przesłuchać?

— Chyba nikt nie jest zainteresowany pańskim rewelacjami.

— Nie wierzy pani, że byłem ścigany, że zamierzano mnie zgładzić, tak jak zabito moich współpracowników z Samary, tylko dlatego, że podejrzewałem sabotaż w rządowym samolocie?

— Ja wierzę, ale co do mojej byłej instytucji, nie jestem  taka pewna. Zresztą nic się nie stało. Wskutek katastrofy  rosyjskiego Iła, który rozbijając się, zablokował pas na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku, Tu-154M z prezydentem na  pokładzie został skierowany na lotnisko zapasowe w Witebsku, skąd delegacja szczęśliwie dojechała do Katynia. Jedynie  msza odbyła się z wielogodzinnym opóźnieniem…

— Ten samolot powinien zostać dokładnie zbadany. Najlepiej przez międzynarodowych ekspertów! — gorączkował  się Igor.

— Cenna rada, ale jest to niestety niemożliwe. Parę godzin po wylądowaniu podczas tankowania w  Witebsku  przypadkowa iskra spowodowała pożar, który doszczętnie  strawił całą maszynę.

Wzburzony Rykow uniósł się na łokciach.

— Zacierają ślady! — wysapał.

— To my wiemy — przytaknęła Kamilla Zabielska. —  Ale chyba powinniśmy zachować te wnioski dla siebie. Formalnie nic wielkiego się nie stało — większość rzeczy, które  zdarzyły się podczas pańskiego brawurowego rajdu przez  Polskę, została uznana za bandyckie porachunki. Pan oficjalnie zginął. I lepiej niech tak zostanie.

— Oni nie zrezygnują! — zaczerpnął głęboko powietrza,  jakby się dusił. — Spróbują jeszcze raz! Wasz prezydent jest  zbyt silnym przeciwnikiem, żeby sobie odpuścili.

— Jednak wedle wszelkich sondaży przegra tegoroczne  wybory — wtrąciła się Wanda.

— Jeśli nawet, razem z bratem pozostaną dla aktualnej  władzy w Rosji wrogami numer 1!

— Nie tylko dla Rosji. Rozmawiałam z kilkoma ludźmi,  w tym z senatorem Romaniewskim — powiedziała pani kapitan. — I wiem, że obecna władza nie jest zainteresowana drążeniem tematu. „Mamy najlepsze stosunki z naszym  wschodnim sąsiadem od lat” — powiedziano mi. — „Na  podstawie domysłów mielibyśmy oskarżyć ich o zamach, do  którego nie doszło? Ośmieszylibyśmy się przed światem, narazili na szwank dobrosąsiedzkie relacje, nasz handel, naszą  energetykę. A w wypadku konfliktu kto by nas poparł? Prezydent USA zainteresowany resetem w stosunkach z Rosją,  kanclerz Niemiec, która w stosunku do prezydenta Pobiedina zachowuje się jak zakochana pensjonarka?”

— Cholera!

— Jest jeszcze coś. Wiadomo, że obecna władza nie kocha opozycji, premier toczy walkę z prezydentem i… pewnie  gdyby coś mu się przydarzyło, niespecjalnie by tego żałowała.

— W takim razie może powinienem zwrócić się do głównej partii opozycyjnej.

Kamilla westchnęła:

— A co może w naszym kraju opozycja? Nie ma nawet  liczących się mediów. Poza tym działając, ujawni się pan tylko swym prześladowcom, w dodatku kiedy okaże się, że pan  żyje, może zostać wznowione przeciw panu śledztwo przez  naszą prokuraturę.

— Uważamy, że gdy tylko poczujesz się lepiej, powinieneś wyjechać — dodała Krajewska. — W Polsce nie będziesz bezpieczny. Za blisko.

— A dalej będę…?

Wanda odprowadziła go do ekspresu zdążającego do Paryża.

Wyposażyła go w skombinowany przez Zabielską paszport i trochę euro. Widać było, że śliczna osiemnastolatka nie chce się z nim rozstawać.

— Pojadę z tobą! — proponowała.

— To byłoby nieuczciwe — odparł. — Nie chcę cię oszukiwać, Wando. Jestem związany z kimś innym.

Odwróciła głowę, żeby nie zobaczył łez.

Dwa dni później był już w Londynie. Poszło bez komplikacji.

Krakanie wrony przywołało go do rzeczywistości. Zgasił papierosa i przydeptał go butem. Powinien spać, ale nie mógł. Zamiast tego wspiął się na stryszek i tam zaczął przetrząsać starą walizkę, z którą przyjechali z Londynu. Wizytówka z napisem „Ivan D. Bortnik — adwokat” i jego londyńskimi telefonami ciągle znajdowała się w kieszonce, do której ją wrzucił, przekonany, że nigdy nie będzie mu potrzebna.

Teraz, wiedziony nagłym impulsem, postanowił ją wykorzystać.

Dalszy ciąg rozdziału dostępny w pełnej wersji.

Rozdział dostępny w pełnej wersji.

Rozdział dostępny w pełnej wersji.

Rozdział dostępny w pełnej wersji.

Rozdział dostępny w pełnej wersji.

Rozdział dostępny w pełnej wersji.

Rozdział dostępny w pełnej wersji.

Rozdział dostępny w pełnej wersji.

Rozdział dostępny w pełnej wersji.

Rozdział dostępny w pełnej wersji.

Rozdział dostępny w pełnej wersji.

Rozdział dostępny w pełnej wersji.

Rozdział dostępny w pełnej wersji.

Rozdział dostępny w pełnej wersji.

Strona redakcyjna

Copyright © Marcin Wolski 2015

All rights reserved

Redakcja

Jan Grzegorczyk

Łukasz Radecki

Projekt typograficzny i łamanie

Grzegorz Kalisiak |Pracownia Liternictwa i Grafiki

Projekt okładki

Grzegorz Kalisiak, Tobiasz Zysk

Wydanie I

ISBN 978-83-7785-725-0

Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

www.woblink.com