Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa - Krzysztof M. Kaźmierczak, Piotr Talaga - ebook

Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa ebook

Krzysztof M. Kaźmierczak, Piotr Talaga

4,7

Opis

 1 września 1992 roku. Jarosław Ziętara po raz ostatni żegna się ze swoją dziewczyną i wychodzi ze swojego mieszkania w Poznaniu. Dziennikarz tropiący afery gospodarcze zostaje porwany w drodze do pracy. Do tej pory nie odnaleziono jego ciała, a śledztwo dwukrotnie umarzano. Koledzy Ziętary nie poddali się jednak i po latach doprowadzili do wznowienia postępowania.

Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa przedstawia nieznane fakty dotyczące destrukcyjnego, przestępczego wpływu tajnych służb na wyjaśnianie zbrodni. Pokazuje bulwersujące tajniki wcześniejszych nieudanych śledztw i kulisy podjętego w 2011 roku postępowania prokuratorskiego. Mówi o zacieraniu śladów i zagadkowych zgonach podejrzanych. Dowodzi, że polskie państwo poniosło klęskę, wykazując swoją bezsilność wobec sprawców i zleceniodawców zbrodni uderzającej w podstawy demokracji. Obarcza państwo współodpowiedzialnością za tę zbrodnię.

Krzysztof M. Kaźmierczak i Piotr Talaga w 2012 roku otrzymali honorowe wyróżnienie „Watergate” Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za publikacje o sprawie Jarosława Ziętary.

„Sprawa Jarosława Ziętary to gigantyczny wyrzut sumienia polskiego wymiaru sprawiedliwości, który przez tyle lat nie potrafił ukarać sprawców szokującej zbrodni. Książka Krzysztofa M. Kaźmierczaka i Piotra Talagi to zapis nieznanych faktów i okoliczności śledztwa, ale także hołd dla odważnego dziennikarza, który za dążenie do prawdy zapłacił cenę najwyższą”.

                                                                      Bogdan Rymanowski, dziennikarz TVN24

„Porażająca opowieść o szukaniu prawdy i ponaddwudziestoletniej próbie demaskowania kłamstwa. Ta historia pokazuje też, jak wysoką cenę płaci się za uczciwość i rzetelność zawodową”.

                                                                      Krzysztof Ziemiec, dziennikarz TVP

 „Nie da się zrozumieć sprawy Jarka Ziętary bez przeczytania tej książki. To dramatyczna opowieść o życiu i śmierci dziennikarza, który upominał się o innych, ale nikt w porę nie upomniał się o niego. Dlatego autorzy oskarżają służby specjalne, policję i prokuraturę o błąd zaniechania, brak kompetencji i – co brzmi najpoważniej – złą wolę. Mają w garści mocne dowody”.

                                                                      Piotr Pytlakowski, tygodnik „Polityka”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (9 ocen)
6
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krzysztof M. Kaźmierczak Piotr Talaga Sprawa Ziętary Zbrodnia i klęska państwa ISBN: 978-83-7785-735-9 Copyright © Krzysztof M. Kaźmierczak, Piotr Talaga, 2015 All rights reserved PROJEKT OKŁADKI: Paulina Radomska-Skierkowska REDAKTOR PROWADZĄCY: Donata Guminiak REDAKCJA: Marta Stołowska, Grażyna KurkowskaZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

„Często wyrządza krzywdę ten, kto czegoś nie robi — nie tylko ten, kto coś robi”.

Marek Aureliusz

„Kłamstwo jest jak śnieżna kula, im dłużej się toczy, tym jest większe”.

Marcin Luter

Książkę dedykujemy wszystkim, którzy pomogli w wyjaśnianiu sprawy zabójstwa Jarosława Ziętary

Ta książka dotyczy człowieka, który wierzył, że swoją dziennikarską pracą służy publicznemu dobru; który nie zrezygnował z podjętego tematu, mimo prób przekupstwa, zastraszania i pobicia; który był przekonany, że w demokratycznym kraju nie morduje się dziennikarzy, i którego zabito w 1992 roku, a jego tragiczny los został zlekceważony przez państwo i instytucje powołane do tego, by stać na straży prawa.

Jarosław Ziętara to jedyny polski dziennikarz zamordowany po 1989 roku w związku ze swoją pracą zawodową. Pełne wyjaśnienie jego śmierci to dla nas, jego kolegów, kwestia osobista, ale w swym wymiarze społecznym — fundamentalna. W opinii organizacji stojących na straży praw człowieka zabójstwo dziennikarza to uderzenie w podstawy państwa prawa, w wolność słowa, w demokrację. Zabicie dziennikarza to zarazem najbardziej drastyczna forma cenzury. Ta książka jest głosem sprzeciwu wobec niewywiązania się przez państwo z obowiązku ścigania sprawców zbrodni i pociągnięcia ich do odpowiedzialności.

Konieczność opowiedzenia prawdziwej historii o Jarku (tak często zakłamywanej czy zniekształcanej), o zbrodni, której padł ofiarą, i jej przyczynach, towarzyszyła nam od lat. Czynimy to, gdy zbliża się finał trzeciego już śledztwa w sprawie Jarosława Ziętary. Od początku mieliśmy przekonanie, że — niezależnie od rezultatów — będzie ono ostatnim. Przebieg tego śledztwa, niestety, nie nastraja nas optymistycznie.

Naszą rolą nie jest zastępowanie organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości. W książce nie ma zatem aktu oskarżenia. W zamian za to dowiedzą się Państwo, dlaczego wielu współodpowiedzialnych za zbrodnię nie zasiądzie na ławie oskarżonych oraz jak destrukcyjną rolę w sprawie Ziętary odegrały służby specjalne. Przedstawiamy nigdy nieujawniane okoliczności sprawy, niepublikowane fakty i dokumenty. Nie unikamy także prawdy o świecie mediów.

W swym zamyśle książka ta nie jest tylko przedstawieniem i analizą zgromadzonych faktów. To także zbiór myśli i emocji, które nam towarzyszyły, choć nie zawsze były one zbieżne. Dlatego przyjęliśmy formułę, w której występuje dwóch narratorów. Każdy z nas przedstawia niejako osobistą, ale jednocześnie wspólną historię — przeplataną komentarzami i dopowiedzeniami współautora.

Oddajemy książkę do druku w momencie, gdy niewiadomy jest jeszcze epilog śledztwa. Będzie on znany powszechnie z gazet i telewizji — o jego kulisach (i wielu innych nieznanych okolicznościach sprawy Ziętary) dowiecie się natomiast Państwo z tej publikacji.

Krzysztof M. Kaźmierczak, Piotr Talaga

SPRAWA

JAROSŁAWA ZIĘTARY

1992–2015

PIERWSZE DNI PO ZNIKNIĘCIU

Piotr Talaga

— Piotr, masz gości — usłyszałem czyjś głos, który ledwie przebił się przez redakcyjny harmider. Byłem nieco zaskoczony, bo z nikim się nie umawiałem, a goście odwiedzali mnie w redakcji raczej rzadko. Zaintrygowany wychyliłem się ze swego pokoju i moje zaskoczenie jeszcze wzrosło. W drzwiach zobaczyłem Beatę Sauer i Wiesia Kucharskiego — dziewczynę Jarka i kolegę z Uniwersyteckiego Centrum Radiowego. Nigdy wcześniej nie odwiedzali mnie w pracy, ba, nie przypominałem sobie, bym ich wcześniej razem widział. To, że się znali, było dla mnie oczywiste. Ziętara, mimo że już od jakiegoś czasu pracował w „Gazecie Poznańskiej”, miał kontakt ze studenckim radiem, zapewne bywała tam także Beata. Kucharski był dla nas symbolem UCR-u. Gdy trafiliśmy do radia, on już tam był, i to od kilku lat. Kilka lat to była wówczas epoka! Skończyliśmy studia, komuna zdążyła upaść, a on nadal pracował w tej rozgłośni.

— Czy Jarek był może u ciebie wczoraj? — spytała Beata wyraźnie poruszona.

— Nie, dlaczego miałby u mnie być? — odpowiedziałem automatycznie.

— Myśleliśmy, że może spał u ciebie… — wtrącił Wiesiu.

Okazało się, że Ziętara dzień wcześniej wyszedł rano do pracy i nie wrócił do domu. Beata, która mieszkała z nim przy ul. Kolejowej, pierwsze kroki skierowała do UCR-u. Liczyła, że może tam się zatrzymał, ale u Wiesia Jarka nie było. Kucharski od razu zaopiekował się Beatą. Wsadził ją do swego samochodu i razem przyjechali do mojej redakcji. Pracowałem wówczas w „Expressie Poznańskim”, którego siedziba mieściła się w tym samym budynku co redakcje „Gazety Poznańskiej” oraz „Głosu Wielkopolskiego”. Wszystkie trzy tytuły wchodziły wcześniej w skład komunistycznego koncernu Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa, Książka, Ruch”. Teraz jednak każda z gazet miała już swego prywatnego właściciela. Tytuły rywalizowały, ale dziennikarze utrzymywali ze sobą kontakty towarzyskie niezależnie od redakcyjnych podziałów.

— Jarek był u mnie przedwczoraj. Wpadł na kawę. Od tego czasu się z nim nie widziałem — powiedziałem. — Skoro wczoraj wyszedł do pracy, to należałoby się raczej w redakcji „Poznańskiej” zapytać, czy może go nie wysłali w nagłą delegację — dodałem.

— Jasne. Do redakcji ponoć wczoraj nie dotarł… Po prostu myśleliśmy, że może był u ciebie — odparła nieco zakłopotana Beata.

Chyba nie byłem wówczas zbyt miły, raczej wręcz obcesowy. Niby rozumiałem, co mówią, ale jakoś sens tych słów do mnie nie docierał. Byłem zaaferowany jakimiś bieżącymi sprawami w redakcji. Nawet nie pomyślałem, że mojemu koledze mogło się stać coś złego. Wiesiu z Beatą zeszli dwa piętra niżej do redakcji „Gazety Poznańskiej”. Nie pamiętam, czy ich tam zaprowadziłem… Potraktowałem ich jak intruzów, którzy zapewne coś pokręcili. Byłem pewien, że wszystko niebawem się wyjaśni.

Wizyta w „Poznańskiej” nie przyniosła niczego nowego. Nie wiedziałem wówczas, że zanim trafili do mnie, już tam dzwonili. Beata rozmawiała między innymi z Krzysztofem M. Kaźmierczakiem. Połączono ją z nim, ponieważ z Jarkiem często wyjeżdżali w delegacje jednym samochodem służbowym. Każdy przygotowywał własne teksty, ale jeździli razem. Ot, taka ekonomika wyjazdów redakcyjnych. We wtorek 1 września 1992 roku, czyli w dniu zniknięcia Ziętary, też mieli jechać w trasę volvo należącym do „Gazety Poznańskiej”. Tyle że dzień wcześniej okazało się, że zarezerwowany samochód nie będzie dostępny, ponieważ miał być wykorzystany w redakcji do innych celów. Podobna sytuacja już się kiedyś zdarzyła, dlatego obaj przyjęli to jako rzecz naturalną. Oznaczało to jednak zmianę planów. Krzysztof mógł zatem wiedzieć, co Jarek zamierzał robić we wtorek. Ale nie wiedział. To od Beaty usłyszał, że nie było go poprzedniego dnia w pracy i nie wrócił na noc do domu.

K.M.K.: Być może, gdybym był z Jarkiem w przyjacielskich relacjach, tak jak Piotr, to powiedziałby mi, co zamierza robić w dniu, który był wcześniej zarezerwowany na nasz wspólny wyjazd. Nie znaliśmy się jednak tak dobrze. Ziętara przez pierwsze miesiące pracował w „Poznańskiej” niejako na pół gwizdka, gdyż pisał pracę magisterską. Częstszy kontakt miałem z nim dopiero w ostatnich dwóch miesiącach przed porwaniem. Pracowaliśmy wtedy biurko w biurko w związku z remontem redakcji i jeździliśmy kilka razy zbierać materiały do artykułów o funkcjonowaniu wielkopolskich gmin (było na nie wtedy duże zapotrzebowanie, gdyż gazeta miała kilka mutacji terenowych). Sporo wówczas rozmawialiśmy, ale Ziętara był raczej skryty. Nie poruszał dwóch kwestii: spraw prywatnych i tematów, którymi się zajmował dziennikarsko. O tym, że Beata była jego dziewczyną, dowiedziałem się dopiero po jego zniknięciu i wtedy pierwszy raz miałem z nią kontakt. Jarek nie mówił mi też o swoich zamierzeniach. Sam nie odnotowałem, że 1 września nie było go w pracy. Po zakończonym remoncie pracowaliśmy bowiem już w innych pomieszczeniach.

W redakcji nikt nie był zaniepokojony. 1 września Zenon Bosacki, bezpośredni przełożony mojego kolegi, wprawdzie zauważył, że nie dotarł on do pracy, ale nie wszczął alarmu, ponieważ tego dnia Ziętara nie miał do oddania żadnego tekstu. Wówczas w redakcjach nie organizowano częstych zebrań i nie kontrolowano tak czasu pracy dziennikarzy, jak to jest obecnie. Mogło zatem ujść uwagi, że pracujący w dziale politycznym Jarek nie pojawił się w pracy. Bosacki jednak się zorientował, bo akurat chciał z Ziętarą na jakiś temat porozmawiać.

Dopiero po powrocie do domu zaczęło do mnie docierać, że prawdopodobnie stało się coś niedobrego. Ogarnęły mnie złe przeczucia. Zastanawiałem się, o czym rozmawialiśmy, kiedy Jarek odwiedził mnie w redakcji. Minęło niewiele czasu, a treści tej rozmowy już nie pamiętałem. Analizowałem to spotkanie wielokrotnie. Czy Jarek nie chciał dać mi jakiegoś znaku? A może nawet wysyłał jakieś sygnały, których nie odebrałem? I wtedy byłem, i teraz jestem przekonany, że nie chciał mi niczego ważnego powiedzieć.

Zniknięcie Ziętary zostało zgłoszone na policję. W poznańskich mediach ukazały się komunikaty o jego zaginięciu. Obdzwoniono wszystkie szpitale i komendy policji w województwie. Jarka jednak w nich nie było, ani wśród żywych, ani wśród martwych. Po prostu wsiąkł. Po kilku dniach redakcja „Gazety Poznańskiej” ustanowiła nagrodę dla osób, które przyczynią się do odnalezienia redaktora Ziętary. Wówczas było to 20 milionów złotych. Biorąc pod uwagę późniejszą denominację, nie była to kwota oszałamiająca — obecnie raptem 2 tysiące — choć wartość tej sumy była wtedy znacznie wyższa niż teraz. Brak jakichkolwiek sygnałów o losie zaginionego z pewnością nie był zależny od wysokości nagrody. To, że nikt się nie zgłosił, zaskoczyło samych policjantów, zwłaszcza że Jarek nie mieszkał na odludziu.

— Zazwyczaj się ktoś zgłasza — mówił nam jeden z nich. — Nie zawsze są to wiarygodne informacje, ale jakieś zawsze do nas docierają. Tym razem nie mamy nic.

Dziennikarz „Gazety Poznańskiej” wyszedł z domu krótko przed dziewiątą rano, i to 1 września, gdy dodatkowo wzmożony ruch na ulicach wynikał z rozpoczęcia roku szkolnego. Nie zgłosił się jednak nikt, kto by go widział. Zastanawiające było także, że w domu zostały dokumenty i kalendarz dziennikarza, choć zawsze nosił je w torbie. Jeśli czegokolwiek zapominał, zwykle wracał do domu. Tego dnia jednak nie wrócił.

— Dokumenty znalazłam w bardzo dziwnym miejscu — opowiadała Beata — schowane w szufladzie, w saszetce, w której zwykle trzymaliśmy pieniądze. Notes był w biurku w drugim końcu pokoju.

K.M.K.: Fakt, że Ziętara wyszedł do pracy, a jednak znaleziono potem w domu jego dokumenty i kalendarz, który traktował jako podręczny notes i zawsze nosił przy sobie, obudził moje podejrzenia, że nasz kolega padł ofiarą przestępstwa. I to nie przypadkowego, tylko dobrze zaplanowanego i profesjonalnie zrealizowanego. Sprawcy chcieli utrudnić wyjaśnianie, co stało się z dziennikarzem, i podrzucili do jego domu dokumenty i kalendarz, dając w ten sposób pole do podejrzeń, że nie wyszedł on do pracy, tylko popełnił samobójstwo lub się ukrywa. Tyle że nie wiedzieli, gdzie Jarek zwykle przechowywał te przedmioty, i umieścili je w nieodpowiednich miejscach. Z dostaniem się do mieszkania nie mieli problemu, gdyż Beata wyszła wkrótce z domu na kilka godzin, a przestępcy dysponowali kluczami porwanego (nie znaleziono ich na Kolejowej). Przypuszczalnie wizyta nieproszonych gości wiązała się z przeszukaniem i zabraniem materiałów Ziętary, które mogłyby wyjaśnić, czym zajmował się przed porwaniem, lub choćby sprawdzeniem, czy czegoś takiego nie przechowywał u siebie.

Podrzucenie kalendarza i dokumentów oraz prawdopodobnie przywłaszczenie obciążających kogoś materiałów było dziełem fachowców. Świadczy o tym fakt, że Beata nie zorientowała się, że w mieszkaniu był ktoś obcy. Sprawcy dobrze się do tego wejścia przygotowali. Musieli wiedzieć, kiedy mieszkanie będzie puste. Być może od dłuższego czasu je obserwowali i znali rozkład dnia domowników? Może ktoś śledził Beatę po opuszczeniu przez nią mieszkania i miał zagwarantować, że uniemożliwi jej powrót w czasie przeszukiwania przez pozostałych przestępców? Prawdopodobne jest także, że to na przetrzymywanym Jarku wymuszono udzielenie informacji o planowanym rozkładzie dnia Beaty.

Znaleziona w mieszkaniu legitymacja prasowa Jarosława Ziętary.

Nieważny paszport dziennikarza.

Pierwsze komunikaty o zniknięciu naszego kolegi.

POWSTANIE DZIENNIKARSKIEJ GRUPY ŚLEDCZEJ

Piotr Talaga

Podchodziłem do sprawy Jarka bardzo emocjonalnie z dwóch powodów. Pierwszy miał podłoże osobiste — to był mój najlepszy kolega. Drugi zawodowe. Dla części poznańskiego środowiska dziennikarskiego zaginięcie Ziętary było czymś niebywałym. To był pierwszy znany nam przypadek, że dziennikarz nagle zniknął. Od samego początku byliśmy przekonani, że coś mu się stało. Byliśmy wściekli, że policja traktowała tę sprawę jak każde inne zniknięcie, że nic nie robi, by go odnaleźć. Minęło ledwie kilka dni, a doszło do swoistego pospolitego ruszenia poznańskich dziennikarzy. Nikt już pewnie nie pamięta, kto był inicjatorem tego spotkania i w jaki sposób informacja o nim dotarła do wielu poznańskich redakcji. Zadziałała poczta pantoflowa, która wówczas skutecznie zastępowała komórki, Twitter czy Facebook. Wieczorem w jednym z pokojów redakcji UCR-u zebrała się grupa około 20 osób, głównie młodych dziennikarzy wychodzących w Poznaniu dzienników, tygodników oraz stacji radiowych i telewizji. Większości tych osób w ogóle nie znałem. Wielu z nich nigdy nie spotkało Jarka. Przyszli, bo byli poruszeni jego zniknięciem. Przyszli, bo tak im nakazywała zawodowa solidarność.

K.M.K.: Na nasze spotkania przychodzili nie tylko pracownicy mediów. Początkowo uczestniczył w nich między innymi Roman Rzepa, który później został rzecznikiem prokuratury wojskowej. Żałowałem, że w działalność naszej dziennikarskiej grupy śledczej nie zaangażowała się bardzo opiniotwórcza wówczas „Gazeta Wyborcza”, mająca w Poznaniu oddział wydający lokalną mutację tego dziennika. Ziętara współpracował z nią w okresie poprzedzającym zatrudnienie w „Gazecie Poznańskiej”, tym bardziej więc dziwiłem się, że nie przejawiała ona zainteresowania aktywnym udziałem w naszym przedsięwzięciu. W przyszłości także z rezerwą odnosiła się do zniknięcia Jarka.

Początkowo spotkanie miało chaotyczny charakter. Wymieniano opinie, drobne zasłyszane informacje, a w zasadzie raczej plotki, bo informacji nie było zbyt wiele. Zastanawialiśmy się, co można zrobić, bo wyglądało na to, że policja jedynie przyjęła zgłoszenie i wydała komunikat o poszukiwaniu zaginionego. I tyle. Traktowała sprawę Jarka do bólu rutynowo, co odbieraliśmy jako totalne lekceważenie. Ktoś rzucił pomysł, że przecież jesteśmy dziennikarzami i jeśli się zorganizujemy, to możemy postarać się sami ustalić, co się stało z naszym kolegą. Kompletnie mi się ten pomysł nie podobał. Uważałem to za zabawę w harcerstwo, które może przynieść więcej szkody niż pożytku. Starałem się studzić nastroje i tłumaczyć, że przecież nie mamy nie tylko takich możliwości jak policja, ale także pojęcia, jak się zabrać do tego typu roboty. Dałem się jednak przekonać, gdy jako kompromisowe rozwiązanie przyjęto, że przecież nasze działania nie mają być konkurencyjne w stosunku do policyjnych, a raczej mają je wspierać. Chcieliśmy znaleźć jakieś tropy, które mogłyby naprowadzić policję, uzupełnić jej wiedzę.

— Wiele osób chętniej powie coś dziennikarzowi niż policjantowi — przekonywał jeden z zebranych.

Trudno było nie przyznać mu racji. I tak to się zaczęło.

Byliśmy faktycznie kompletnie zieloni, ale z perspektywy czasu muszę przyznać, że całkiem nieźle się zorganizowaliśmy. Od samego początku większość osób wchodzących w skład tej nieformalnej grupy uważała, że zniknięcie Jarka ma zapewne związek z jego działalnością zawodową. Byliśmy przekonani, że został zamordowany. Z jednej strony ta wersja wydawała się nam najbardziej prawdopodobna, a z drugiej całkowicie trudna do przyjęcia, tym bardziej zaś do zaakceptowania. Tego bowiem wcześniej nie było — zamordowano dziennikarza w związku z jego pracą. Nie przyjęliśmy w ciemno jednej wersji zdarzeń. Wręcz przeciwnie. Właśnie dlatego, że sprawdzaliśmy ich wiele, coraz bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, iż związek między przyczyną jego śmierci a wykonywanym zawodem jest najbardziej prawdopodobny.

Ustaliliśmy zasady działania i podzieliliśmy robotę. Krzysztof miał sprawdzić, gdzie w ostatnim czasie Jarek jeździł służbowym maluchem. Oprócz volvo, którym woził dziennikarzy redakcyjny kierowca, w „Gazecie Poznańskiej” były wówczas także te, nazywane „kaszlokami”, auta, które można było indywidualnie wykorzystywać w pracy. W redakcji był specjalny zeszyt, w którym prowadzono ewidencję. Odnotowywano datę wypożyczenia samochodu, cel podróży, liczbę przejechanych kilometrów. Krzysztof miał zrobić z niego wyciąg.

Ktoś zobowiązał się, że zrobi spis ostatnich publikacji naszego kolegi, ktoś inny, że przeprowadzi kilka rozmów. Szybko też doszliśmy do wniosku, że pomocne byłyby materiały, które są w posiadaniu policji. Chodziło nam na przykład o kalendarze. Trafiły one do komendy formalnie zajmującej się poszukiwaniami Jarosława Ziętary. Postanowiliśmy je wydobyć, choć początkowo oczywiście nie mieliśmy żadnego pomysłu, jak to zrobić. Umówiliśmy się, że spotkamy się w tym samym miejscu za kilka dni i każdy powie, co udało mu się ustalić.

Stwierdziliśmy, że na nasze działania mogą być potrzebne pieniądze (na przykład na paliwo). Zbiórki przeprowadzono w różnych redakcjach. Mnóstwo ludzi dawało „na Jarka”. Dzięki temu mieliśmy konieczne wsparcie i przekonanie, że nasze działania mają sens. Oczywiście nie brakowało i sceptyków, którzy odnosili się do nas z ironią. Stanowili oni jednak mniejszość, choć z czasem grupa ta stawała się w Poznaniu coraz liczniejsza. Postanowiono, że zebrane pieniądze trafią do mnie i w ten sposób zostałem nieformalnym skarbnikiem. Darczyńców było faktycznie wielu, ale pieniędzy tyle co kot napłakał. Zrodził się pomysł, w jaki sposób zasilać budżet grupy. Jej członkowie co jakiś czas publikowali na łamach swych pism teksty o Jarku, częściowo także o naszych działaniach. Celem było nagłaśnianie sprawy i wywieranie presji na organy ścigania, by rzetelnie zabrały się do pracy i wszczęły śledztwo. Wierszówkę, czyli honoraria za te publikacje (wówczas była to jeszcze powszechna w mediach forma wynagradzania), postanowiliśmy przekazywać na działania grupy. Jakiś czas ta formuła działała, ale potem została zarzucona. Wtedy podjąłem decyzję, że nie będę pisał o sprawie Ziętary. Czułem się nie w porządku, zarabiając na tragedii swego kolegi, ale nie potępiałem nigdy tych, którzy artykuły pisali, zwłaszcza gdy robili to w dobrych intencjach. Wręcz przeciwnie, wspierałem ich, udzielałem wypowiedzi. Inna rzecz, że z biegiem czasu różnie z intencjami dziennikarzy bywało. Sam jednak o porwaniu Jarka pisywałem bardzo rzadko, można nawet rzec, incydentalnie.

Generalnie zależało nam na nagłośnieniu sprawy. Któryś z dziennikarzy załatwił jeszcze we wrześniu, że po głównych wiadomościach TVP wyemitowany zostanie komunikat o zaginięciu Ziętary wraz z jego zdjęciem. Telewizja poprosiła jedynie, by ze względów formalnych fakt prowadzenia poszukiwań potwierdziła policja. Chodziło tylko o wysłanie faksu. Mimo próśb policja tego nie zrobiła.

K.M.K.: W tamtym czasie ogólnopolskie telewizje komercyjne jeszcze nie działały (pierwsza z nich, Polsat, ruszyła dopiero w grudniu 1992 roku). Telewizja Polska była potęgą informacyjną, jej wieczorny serwis oglądali niemal wszyscy. Bardzo liczyłem na to, że publikacja komunikatu w TVP pomoże w natrafieniu na jakiś trop w sprawie naszego kolegi. Ziętara mieszkał niedaleko dworca kolejowego i niewykluczone, że widział go w dniu porwania ktoś spoza Poznania, kto wsiadł potem do pociągu i nie wiedział nawet, że dziennikarz zniknął (ogólnopolskie media o tym bowiem nie informowały). Miałem też nadzieję, że kiedy zrobi się głośno o Ziętarze, to zostanie podjęte śledztwo. Osobiście interweniowałem za pośrednictwem biura prasowego Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu, by wysłano z niej faks do centrali TVP w Warszawie. Kiedy zapytałem, dlaczego tego nie zrobiono, usłyszałem, że widać nie ma podstaw do prowadzenia ogólnopolskich poszukiwań. Nie udało mi się dowiedzieć, kto taką decyzję podjął. Odebrałem ją jako niezrozumiałą niechęć do nagłośnienia, że w tajemniczych okolicznościach zniknął dziennikarz.

Na kolejne spotkanie przyszło już mniej osób. Była to jednak nadal liczna grupa. Postanowiliśmy podzielić się na zespoły, które miały się zajmować różnymi wątkami. Ustaliliśmy, że wszystkich obowiązywać będzie zasada: żadnych działań nie prowadzić samodzielnie. W każdym powinno uczestniczyć co najmniej dwoje ludzi i zawsze ktoś jeszcze musi wiedzieć o tym, gdzie te osoby się udają, kiedy i w jakim celu. Potem każda grupa miała się odmeldować u osoby, która była wtajemniczona w prowadzone działania. Co kilka dni zwoływaliśmy zebranie i każda z grup opowiadała o swych dokonaniach. Przyjęliśmy też, że dobrym zwyczajem będzie pisanie krótkich raportów, by nic nie umknęło naszej pamięci oraz by w dowolnej chwili każdy członek grupy mógł sięgnąć do ustaleń poczynionych przez koleżanki i kolegów. Bywało nawet, że z jednego spotkania powstawał więcej niż jeden raport, bo każdy z uczestników spisywał własny. To było dobre, bo okazywało się, że zwracaliśmy uwagę na inne detale, które mogły mieć istotne znaczenie.

Choć dziś wydaje mi się to nieprawdopodobne, to ten system dobrze działał. Trzymaliśmy się skrupulatnie poczynionych ustaleń. Podchodziliśmy do nich rzetelnie także dlatego, iż zdawaliśmy sobie sprawę, że skoro ktoś zamordował Jarka, to może się nie zawahać, by zlikwidować każdego, kto odkryje prawdę. Zabójcę mogła powstrzymać jedynie wiedza innych. Nie działaliśmy zatem wszyscy razem, ale wiedzieliśmy o sobie sporo. Byliśmy dla siebie wzajemnie polisą na życie.

Już następne spotkanie przyniosło potwierdzenie, że nasz system może być rzeczywiście potrzebny. Na miejscu nie pojawił się bowiem Krzysztof. Nie poinformował nas wcześniej, że może go nie być. Był trochę typem outsidera, nie integrował się z resztą grupy, ale zasady bezpieczeństwa miały obowiązywać wszystkich. Jego nieobecność trochę nas zaniepokoiła, ale nie aż tak bardzo. Zawsze coś komuś może wypaść. Byliśmy raczej trochę wkurzeni, że nas o tym nie poinformował. Zdaje się, że to Stanisław Rusek z „Poznaniaka” podszedł jednak do sprawy z powagą i zarządził działania sprawdzające. W „Gazecie Poznańskiej” pracował wtedy także Zbyszek Mamys. Wiedział, gdzie Krzysztof mieszka. Zobowiązał się pojechać do niego do domu i sprawdzić, czy coś się stało. Przyczyny jego nieobecności szybko się wyjaśniły, choć były bardzo tajemnicze. Tajemnicze dla samego zainteresowanego i niejasne dla pozostałych członków grupy, choć nie z tych samych powodów (szerzej na ten temat w następnym rozdziale).

Prześledziliśmy ostatnie publikacje naszego kolegi pod kątem ewentualnego zagrożenia. Przyjęliśmy, że zapewne w samych teks tach niewiele znajdziemy, że chodzi raczej o wiedzę, którą Jarek mógł zyskać, na przykład kontynuując pracę nad jakimś tematem, i nie zdążył już tego opublikować. Niemal w każdym udzielanym w sprawie Ziętary wywiadzie podkreślałem, że on nie zginął za to, co napisał, ale za to, co mógł napisać. I tylko taki był, moim zdaniem, sens działań mordercy — zamknąć Ziętarze usta, zanim wyjawi niebezpieczną dla kogoś prawdę. To przekonanie podzielali niemal wszyscy działający w dziennikarskiej grupie śledczej. Analiza tekstów Jarka była jednak ważna. Liczyliśmy na to, że może nas do czegoś doprowadzi, podsunie skojarzenie, wzbudzi zainteresowanie, spowoduje, że zauważymy, iż dane tematy mogłyby stanowić potencjalne zagrożenie. Nie było tego wiele. Trudno przypuszczać, by niebezpieczne mogły być jego artykuły dotyczące kwestii politycznych czy związkowych, a głównie taką problematyką Ziętara zajmował się w „Gazecie Poznańskiej”.

K.M.K.: Jarek nie zajmował się polityką z własnego wyboru. Po prostu, gdy został zatrudniony w „Poznańskiej”, przydzielono mu taką tematykę, bo brakowało osoby, która by się nią zajmowała. Wyraźnie interesowały go inne tematy. Później okazało się, że w tajemnicy pracował nad sprawami dotyczącymi przekrętów gospodarczych.

Rok wcześniej, gdy Ziętara pracował jeszcze we „Wprost” (tygodnik miał wtedy siedzibę w Poznaniu), poruszał kontrowersyjne tematy dotyczące różnych nieprawidłowości rodzącego się polskiego biznesu. Uznaliśmy jednak, że praca we „Wprost” to są stare dzieje i zapewne zniknięcie naszego kolegi należy wiązać z jakąś sprawą, nad którą pracował na krótko przed swym zaginięciem, jak na przykład ta o nieprawidłowościach przy przekształceniach wielkiej bazy transportowej Pekaes w podpoznańskim Śremie. Artykuł „Miękkie pobocze” ukazał się w „Gazecie Poznańskiej” 19 sierpnia 1992 roku. Kilka dni później przedrukowała go „Rzeczpospolita”, co jak na ówczesne dziennikarskie standardy było sukcesem. Publikacja ujawniała wiele kontrowersji związanych z prywatyzacją firmy, której skutkiem mogło być doprowadzenie do upadłości jednej z większych baz transportu międzynarodowego w kraju. Sprawą już wówczas interesował się Urząd Antymonopolowy, Prokuratura Rejonowa Warszawa-Śródmieście, Sąd Gospodarczy w Poznaniu i dwaj posłowie. Dowiedzieliśmy się, że działania operacyjne związane z możliwymi nieprawidłowościami przy prywatyzacji spedycyjnego giganta prowadził także Urząd Ochrony Państwa. Przedrukowany w ogólnopolskim dzienniku artykuł Jarka nadał tej sprawie rozgłos i wszystko wskazuje na to, że walnie przyczynił się do zatrzymania niekorzystnego dysponowania majątkiem holdingu w całym kraju. Firma bowiem przetrwała i działa do dziś, choć w 1992 roku wydawało się to mało prawdopodobne.

Analizując tekst o Śremie, uznaliśmy, że nie ma w nim niczego, co mogłoby stanowić bezpośrednie zagrożenie, ale postanowiliśmy ten wątek sprawdzić i pójść śladami Ziętary. Trafiłem do grupy, która miała ten temat rozpracować. Wsiedliśmy do mojego malucha i pojechaliśmy do Śremu: Staszek Rusek z „Poznaniaka”, Krzysztof i ja. Z nikim się nie umawialiśmy. Chcieliśmy przeprowadzić kilka rozmów, ale zależało nam, by nasi rozmówcy nie mog li się do naszej wizyty przygotować. To miał być efekt zaskoczenia. I był! Teraz pewnie nagła wizyta dziennikarzy z trzech redakcji nie zrobiłaby większego wrażenia. Możliwe, że w ogóle nie udałoby się z nikim porozmawiać bez wcześniejszego umówienia. Wtedy były jednak inne czasy. Na miejscu przyjął nas burmistrz Bogusław Bajoński, który dość dobrze znał problemy bazy transportowej w swym mieście i gorąco nas wspierał. Uważał bowiem, że zniknięcie Ziętary w związku z tą sprawą jest bardzo prawdopodobne, ponieważ, jak wówczas twierdził, „sprawa ta ciągnie się aż do Warszawy i tamtejszych układów i chodzi w niej o grube miliardy”.

Nasza wizyta wywołała panikę wśród szefów trzech powiązanych ze sobą spółek powstałych na bazie Pekaesu. Wcieliliśmy się bowiem w role niemalże inkwizytorów, obwieszczając na wstępie, że jesteśmy pewni, iż zniknięcie Jarka ma ścisły związek z wykrytymi przez niego nieprawidłowościami w holdingu. Rozmawialiśmy wcześniej z kierowcami i związkowcami. Od tych ostatnich otrzymaliśmy różne dokumenty, między innymi dotyczące rzekomej afery paszportowej w tej firmie, której korzenie sięgały jeszcze lat 80. Działacze „Solidarności” uważali, że należy z nią wiązać śmierć głównego księgowego firmy, który zginął w niewyjaśnionych okolicznościach (wyłowiono go z Kanału Żerańskiego), oraz zagadkową śmierć jednego z kierowców. Nie mogło to mieć bezpośredniego związku ze zniknięciem dziennikarza, ale w naszych oczach uprawdopodobniało tezę, że za wiedzę o sprawach, które działy się w tej firmie, można było stracić życie.

Z perspektywy czasu należy przyznać, że szok w śremskiej bazie był całkowicie uzasadniony. Oto wpada do firmy bez zapowiedzi trzech facetów reprezentujących różne redakcje i jednoznacznie daje swym rozmówcom do zrozumienia, że są przekonani niemalże o ich współudziale w zabójstwie lub celowym zatajaniu informacji, które mogłyby się przyczynić do ujawnienia sprawców.

K.M.K.: Nie przypominam sobie, byśmy oskarżali kogokolwiek o współudział w zabójstwie, a już z pewnością ja tego nie robiłem. Po prostu rozmówców przestraszyło nasze działanie z zaskoczenia, dociekliwość, wypytywanie o szczegóły związane z kulisami przekształceń firmy i powiązania personalne oraz pytania dotyczące zagadkowych zgonów.

Wątek śremskiej bazy studiowaliśmy jeszcze przez jakiś czas, spotykaliśmy się też z wieloma ludźmi, którzy cokolwiek wiedzieli lub mogli wiedzieć o tym, co tam się działo. Byli to kierowcy, politycy, dawni związkowcy, którzy pracowali już w zupełnie innej branży. Niczego nie udało nam się jednak ustalić, choć jeszcze bardzo długo nie wykluczaliśmy, że może to być właściwy trop. Zastanawialiśmy się na przykład, czy w grę nie wchodzi przemyt na dużą skalę przy użyciu tirów. Jarek mógł przy okazji opisywania problemów związanych z przekształceniami własnościowymi natrafić na jakąś aferę.

Plonem naszych ustaleń w sprawie śremskiej były między innymi publikacje w „Gazecie Poznańskiej” oraz „Poznaniaku”. W obu tekstach pojawiły się sugestie, że zniknięcie Jarka mogło być związane z działalnością holdingu Pekaes. Reakcja była natychmiastowa. W rezultacie w „Gazecie Poznańskiej” opublikowano tekst ukazujący stanowisko firmy, a autorów artykułu w „Poznaniaku” oraz redaktora naczelnego tygodnika pozwano do sądu. Ostatecznie proces zakończył się ugodą.

K.M.K.: „Poznaniak” w swej publikacji posunął się trochę za daleko, natomiast ja w „Gazecie Poznańskiej” nie oskarżyłem holdingu o zabójstwo Ziętary. Przedstawiłem aferę dotyczącą przekształceń w Pekaesie tylko po to, bo wskazać przykład tematu, który potencjalnie mógł być niebezpieczny. Policja w ogóle nie brała w tamtym czasie pod uwagę, że dziennikarz mógł zostać zamordowany w związku z wykonywanym zawodem. Nasze artykuły miały pokazać, że taka mogła być przyczyna jego zniknięcia. Napisaliśmy o Śremie, bo wtedy, na samym początku, nie mieliśmy jeszcze innych punktów zaczepienia.

Równolegle prowadziliśmy inne działania. Grupa kolegów i koleżanek zebrała całkiem pokaźny materiał na temat prywatnego życia Jarka, jego ostatnich wakacji spędzonych w górach, przypuszczalnych planów na przyszłość, relacji z Beatą czy rodzicami. Zgromadzona wiedza nasuwała różne wątpliwości, które wymagały weryfikacji. Nie mieliśmy skrupułów, sprawdzaliśmy wszystko, nie mogliśmy zatem pominąć jego dziewczyny.

Beata była ostatnią osobą, która widziała Ziętarę żywego. Według jej zeznań wyszedł on do redakcji 1 września przed godziną dziewiątą. A może było inaczej? A może nastąpiło to znacznie wcześniej, i to po awanturze między nimi? A może ich związek wcale nie był taki silny, może przeżywali kryzys, a może właśnie wówczas zerwali i Jarek z tego powodu targnął się na życie? Braliśmy też pod uwagę, że Beata może wiedzieć więcej, niż powiedziała nam czy policji. Może coś widziała lub miała jakieś ważne informacje, ale została skutecznie zastraszona. Z mieszkaniem przy Kolejowej wiązały się różne dziwne okoliczności, z których można było wnioskować, że po uprowadzeniu Jarka sprawcy w nim przebywali. Te podejrzenia potęgował fakt, że sama Beata bała się w nim nocować (noc z 1 na 2 września była ostatnią, którą tam spędziła), chociaż mieszkanie było opłacone do końca miesiąca. Poza tym braliśmy pod uwagę, że mogła wiedzieć o czymś istotnym i nie zdawać sobie z tego sprawy.

Beata była członkiem naszej grupy. Nie prowadziła co prawda żadnych działań w tym zakresie (jako jedyna z nas nie była dziennikarką), ale przecież była jedną z najważniejszych osób, najbliższą dla Jarka. Z nią samą nie utrzymywałem ścisłych kontaktów, jednak dobrze się znaliśmy.

Postanowiliśmy z nią porozmawiać i zadać jej także te trudne pytania. Do dziś czuję niesmak, że w tym uczestniczyłem. Rozmowa z Beatą zapadła mi w pamięć. Nadal mam poczucie winy. Zginął mężczyzna, z którym była związana, a my zamiast ją ukoić, pocieszyć, zadaliśmy jej dodatkowy ból swymi insynuacjami, podejrzeniami czy wręcz rzucanymi oskarżeniami. Wtedy uważałem, a teraz potwierdzam, że było to konieczne. Beata się nie spodziewała, że nasza rozmowa może mieć taki przebieg. Tylko na początku była to koleżeńska pogawędka. Potem było strasznie. Strasznie dla niej. Nawet nie przypuszczałem, że potrafię być tak bezwzględny. Staszek zresztą nie był ode mnie lepszy. Nie wytrzymała. Pytaniami i stanowczym podejściem doprowadziliśmy ją do płaczu.

Niczego przełomowego się nie dowiedzieliśmy. Pozbyliśmy się wielu wątpliwości, ale niektóre pozostały. Na przykład nadal brałem pod uwagę to, że Jarek mógł wyjść z domu w nocy po kłótni z Beatą. Ta wersja się nie potwierdziła, ale nawet dziś sądzę, że dziewczyna Jarka nie wszystko nam powiedziała. Koleżanki z naszej grupy przeprowadziły z nią jeszcze jedną rozmowę, taką bardziej „babską”. Nie wiem, jak ona przebiegła.

K.M.K.: Nie podzielałem zastrzeżeń w stosunku do Beaty, które miały pewne osoby z naszego grona. Niemniej zgadzałem się, że należy z nią porozmawiać, by wykluczyć ewentualne wątpliwości, a zarazem spróbować uzyskać więcej szczegółów na temat ostatnich godzin przed zniknięciem Jarka. Scenariusze, sposoby odbycia rozmów zostały wcześniej zaplanowane. Koleżanki z grupy miały spróbować nakłonić Beatę na tzw. babskie zwierzenia, natomiast Piotr i Staszek mieli odegrać rolę złych policjantów.

Wątek ewentualnego samobójstwa dość szybko wykluczyliśmy. W życiu dziennikarza nie zdarzyło się nic, co mogłoby doprowadzić go do tak desperackiej decyzji. Także z jego zachowania nie wynikało, by chciał odebrać sobie życie. Owszem, przed zniknięciem uskarżał się na bóle żołądka, szukał nawet w tej sprawie porady lekarskiej. To mogło świadczyć o stanie napięcia emocjonalnego, ale przecież tego nie dowodziło.

Była też i obiektywna przyczyna pozwalająca wykluczyć samobójstwo. Mijały miesiące, a jego ciała nie odnaleziono. „Trudno wyobrazić sobie, że ktoś popełnia samobójstwo i jednocześnie tak doskonale potrafi ukryć własne zwłoki” — mówiłem rok później prokuratorowi na przesłuchaniu. Swoją opinię o rzekomym samobójstwie Jarka powtarzałem po wielokroć różnym osobom i w rozmaitych okolicznościach. Wydawało mi się to oczywiste, ale okazało się, że nie dla wszystkich. Poznańska policja brała pod uwagę wersję o samobójstwie — i to jako jedną z bardziej prawdopodobnych — jeszcze przez kilka kolejnych lat! To niesamowite, ale do dziś są i tacy, którzy nie wykluczają, że Jarek się zabił.

Świetną robotę wykonała Agnieszka Dokowicz z „Poznaniaka”, która zaprzyjaźniła się z policjantami zajmującymi się poszukiwaniami Jarka. Odwiedzała ich niemal codziennie i wyciągała coraz więcej przydatnych informacji. Gliniarze generalnie nie traktowali nas poważnie. Raczej jak nawiedzonych, którzy robią niepotrzebny szum wokół banalnej sprawy. Dominowało wśród nich przekonanie, że w zniknięcie dziennikarza nie są zamieszane osoby trzecie. Innymi słowy — popełnił on samobójstwo lub uciekł, bo zapragnął zmienić swoje życie. Wszak robi tak mnóstwo ludzi. Wychodzą niby po papierosy i już nigdy nie wracają. Dlaczego w przypadku Ziętary miałoby być inaczej? My tę wersję wykluczyliśmy, choć wcześniej także zrobiliśmy solidne rozpoznanie pod tym kątem.

Działania policji były dla nas niesatysfakcjonujące, ale nie można powiedzieć, że nic nie robiono. Z tym że były to raczej rutynowe czynności prowadzone w przypadkach zaginięć. Rozmawiano z różnymi osobami, robiono notatki. Policja miała jednak coś, na czym nam szczególnie zależało. To nie tyle teksty Ziętary powinny nas zaprowadzić na trop zabójców, ile jego notatki. Wiedzieliśmy, że Jarek wszystko zapisywał, nagrywał, tworzył dokumentację opisywanych przez siebie tematów. Mówiła o tym Beata, wiedział o tym także Krzysztof. Tymi materiałami po naszym koledze dysponowała policja.

Agnieszce udało się zyskać sympatię policjantów do tego stopnia, że poprosiła ich, by umożliwili nam dostęp do kalendarzy i notatników Jarka. Odbyło się to podczas prywatnego spotkania (oczywiście poza komendą), zakrapianego alkoholem. Dostaliśmy do rąk dwa kalendarze, które Ziętara traktował zarazem jako notatniki, oraz wizytówki, które zebrał w trakcie swej pracy od różnych osób. Skopiowaliśmy wszystko, kartka po kartce. Była to dla nas nieoceniona kopalnia wiedzy, z której czerpaliśmy bardzo długo. Później okazało się jednak, że nie były to jedyne zapiski Jarka.

K.M.K.: Fakt, że zdobyliśmy kserokopie kalendarzy kolegi, utrzymywaliśmy w ścisłej tajemnicy, wszak weszliśmy w ich posiadanie nielegalnie. Nie chcieliśmy też narazić na problemy policjantów, którzy udostępniając je nam, złamali przepisy i mogliby ponieść za to konsekwencje.

— On miał więcej kalendarzy i notesów i nie wyrzucał nawet tych z poprzednich lat, na przykład z czasu swojej pracy we „Wprost” — uświadomiła nas Beata. Część z tych materiałów zginęła. Podejrzewaliśmy, że mógł je zabrać sprawca lub sprawcy zabójstwa. Dopiero wiele lat później (w 2010 roku) Krzysztof odwiedził w Bydgoszczy Jacka Ziętarę. Zapytał wówczas, czy nie zostały mu po bracie jakieś dokumenty. Okazało się, że ma kilka kalendarzy i notesów. Otrzymał je nieżyjący już ojciec Ziętarów po umorzeniu drugiego śledztwa w sprawie uprowadzenia syna, czyli po 1999 roku. W tych nieznanych nam wcześniej kalendarzach były zapiski świadczące między innymi o kontaktach Jarka z Urzędem Ochrony Państwa i potwierdzające nasze informacje o próbie jego werbunku do pracy w służbach specjalnych. To chyba jednak nie był przypadek, że jako swoistą zagrychę do wódeczki pozwolono nam skopiować tylko te kalendarze, w których o UOP-ie nie ma żadnej wzmianki. Nie było w nich zresztą śladu kilku innych intrygujących spraw, którymi zajęliśmy się wiele lat później. Co się stało z innymi notatnikami dziennikarza? Do dziś nie wiadomo.

Skopiowane przez nas w 1992 roku kalendarze rzuciły zupełnie nowe światło nie tylko na sprawę Jarka, ale i na niego samego. Znajdowały się w nich zapiski dotyczące tematów, których nigdy nie poruszył w swych publikacjach. Były w nich także numery telefonów oraz terminy spotkań, które trudno było połączyć z dziennikarskimi dokonaniami Ziętary. Nagle okazało się, że przed nami jest jeszcze wiele do wyjaśnienia. Sprawdzanych wątków i hipotez było co najmniej kilka. Nie ma większego sensu, by je wszystkie opisywać, choć koledzy i koleżanki docierali do wielu kontrowersyjnych faktów mogących świadczyć o różnych procederach przestępczych. Zdobyta wiedza nie posunęła nas do przodu w wyjaśnianiu sprawy. Uświadomiła nam jednak, że tak do końca nikt o Jarku nie wiedział wszystkiego.

Dla mnie szokiem były przede wszystkim wiadomości zgromadzone na podstawie przeprowadzonych rozmów z jego znajomymi. Wydawało mi się, że znam go bardzo dobrze, uważałem Jarka za swego przyjaciela. Tymczasem o wielu faktach z jego życia nie miałem pojęcia. Dotyczyło to zarówno spraw prywatnych, jak i wszystkich innych. Jak grom z jasnego nieba spadła na mnie wiadomość, że próbowano go zwerbować do UOP-u. Nigdy mi o tym nie mówił, ale zwierzył się z tego Beacie. Wiedział o tym także jego ojciec i jeszcze jeden kolega z naszego roku studiów, który zresztą sam rozpoczął pracę w służbach specjalnych i jest w nich zatrudniony do dziś. Fakt, że Jarek mi o tym nie powiedział, sprawił, że było mi bardzo głupio. W pewnym sensie to uczucie towarzyszy mi do dziś. Zacząłem się zastanawiać, czy mam prawo nazywać się jego przyjacielem. Przyjaciele chyba sobie o takich sprawach mówią…

Jarek był bardzo otwartą osobą, bezpośrednią, ale okazało się, że miał swoje tajemnice, o których nie mówił nikomu lub mało komu. Ta jego cecha, ta cholerna „dyskrecja” przyczyniła się do tego, że w wieku 24 lat dał się zabić, a odpowiedzialni za to mogli spać spokojnie. To, czego w tamtym czasie dowiedziałem się o Ziętarze, uświadomiło mi pewną życiową prawdę, której od tego momentu trzymam się już zawsze: nikt nikogo nie zna do końca.

K.M.K.: Niejednokrotnie zastanawiałem się nad tą skrytością Jarka. Początkowo traktowałem ją jako jego cechę charakteru, ale z czasem zacząłem interpretować inaczej. Myślę, że nasz kolega zatajał niektóre kwestie świadomie. Wiedział, że gdyby o UOP-ie powiedział Piotrowi, to ten nie dałby się zbyć kilkoma zdawkowymi zdaniami, tylko dopytywałby się o szczegóły — z kim z tajnych służb rozmawiał, co konkretnie mu proponowano itp. Najwidoczniej Ziętara chciał tego uniknąć. Co zaś się tyczy narażenia siebie na ryzyko z powodu zatajania tematów dziennikarskich, to nie sądzę, że gdyby powiedział o nich Piotrowi czy Beacie, to uratowałby życie. Raczej naraziłby na niebezpieczeństwo także swojego przyjaciela i dziewczynę. I to mogło być powodem milczenia przed najbliższymi na temat tego, czym się zajmował.

Rychło po zniknięciu dziennikarza zaczęły się pojawiać na jego temat różne dyskredytujące informacje. A to, że był niezrównoważony emocjonalnie, a to że miewał szalone pomysły, że był nieodpowiedzialny. Podpierano te opinie nawet jakimiś przykładami, wypowiedziami niektórych znajomych. Większość osób (w tym i ja), która go znała, nie podzielała tych ocen, mieliśmy dokładnie odwrotne sądy. Owszem, Jarek był chłopakiem o dużej fantazji, spontanicznym, ale jednocześnie niezwykle skrupulatnym i odpowiedzialnym. Trudno stwierdzić, czy kreowanie jego odmiennego wizerunku było przez kogoś inspirowane. Należało jednak przyjąć, że być może coś jest na rzeczy i że on sam mógł poczynić kroki, o które nigdy bym go nie podejrzewał.

Na podstawie tego „innego” obrazu Ziętary zaczęły się pojawiać opinie, poświadczane wypowiedziami niektórych policjantów, że zniknięcie dziennikarza mogło być spowodowane jego decyzją o zmianie dotychczasowego życia. Najpierw pojawiały się pogłoski, że zapewne wyjechał, by pochodzić sobie po górach, które faktycznie uwielbiał. Później, że mógł wyjechać za granicę lub gdzieś w Polsce zacząć życie od nowa. Tyle że nic nie przemawiało za taką wersją zdarzeń. Zanim ten wariant wykluczyliśmy, staraliśmy się zweryfikować wszelkie plotki. W krótkim czasie ustaliliśmy, że Jarek nie posiadał ważnego paszportu, co uniemożliwiało mu wyjazd poza granice kraju. Całkowicie niewyobrażalne było wtedy podróżowanie bez przekraczania przejść granicznych, celników, straży granicznej i paszportów. Gdyby chciał wyjechać, poczekałby na uzyskanie nowego paszportu, wystąpił bowiem z wnioskiem o jego wydanie.

Kolejną okolicznością, która negowała scenariusze związane z ucieczką, był fakt, że nie miał wówczas zbyt wiele gotówki. Konta bankowego nie posiadał, zresztą jak zdecydowana większość Polaków w tamtych czasach. Tymczasem tylko cztery dni dzieliły go od odbioru pensji w redakcji. Dlaczego nie zaczekał, by te pieniądze odebrać?

Można było Jarka lubić lub nie, ale z pewnością nie można było postrzegać go jako głupca. Było oczywiste, że zniknięcie dziennikarza spowoduje olbrzymi hałas w mediach. Każdy, kto chciałby się ukryć, wolałby takiej wrzawy uniknąć. Nawet przyjmując, że decyzja o całkowitej zmianie dotychczasowego życia została podjęta pod wpływem nagłego impulsu, to jak wyjaśnić fakt, że od poranka 1 września nikt go nie widział? To wydawało się całkowicie niemożliwe. Przecież w Poznaniu i Wielkopolsce o jego zniknięciu trudno było nie wiedzieć. W pierwszych tygodniach komunikaty o tym ukazywały się niemal codziennie w poznańskich mediach.

Nie bez znaczenia był także fakt, że w życiu Jarka nie wydarzyło się nic, co mogłoby go skłaniać do myśli o ucieczce. Dlaczego swym nagłym zniknięciem miałby chcieć sprawić ból najbliższym? Przecież wiedział, że nie tylko Beata, ale również jego koledzy, a przede wszystkim rodzice, będą go szukać. Znikanie bez słowa nie miałoby żadnego uzasadnienia. Przecież mógł zostawić wiadomość, by go nie szukać. Nie wszczynano by wówczas żadnych poszukiwań, śledztw. Nie byłoby sprawy Ziętary.

Jedna z notatek dziennikarskiej grupy śledczej.

Reprodukcja strony z wydobytego od policji kalendarza Ziętary.

NIEPROSZENI GOŚCIE

Krzysztof M. Kaźmierczak

To było w drugim tygodniu po zniknięciu Jarka. Wyszedłem na cały dzień do pracy. Krótko potem z wynajmowanego przez nas wtedy mieszkania przy ul. Święty Marcin wyszła także moja żona. Wraz z małym dzieckiem pojechała tramwajem do swoich rodziców. Podczas podróży ktoś wyciągnął jej z torby klucze do mieszkania. O tym, że doszło do kradzieży, zorientowała się dopiero po jakimś czasie. Próbowała się ze mną skontaktować, ale byłem poza redakcją, a komórek (poza niemal walizkowymi telefonami firmy Centertel) wówczas jeszcze nie było w użyciu. O kradzieży kluczy dowiedziałem się dopiero po południu. Zaniepokojony natychmiast zdecydowałem się wrócić do domu. Wkrótce okazało się, że klucze żony się odnalazły. Jakiś mężczyzna odniósł je do domu… moich rodziców i odszedł, nic nie mówiąc. A byłoby co wyjaśniać, bo moi rodzice mieszkali pod innym adresem.

Brak logiki w tych wydarzeniach dał mi podstawy, by sądzić, że pod naszą nieobecność ktoś mógł być w mieszkaniu. Nic w nim na szczęście nie zginęło. Nie miałem jednak wątpliwości, że przeszukano szuflady, w których trzymałem swoje notatki i inną dokumentację dziennikarską. W poprzedni weekend zrobiłem porządek w twórczym bałaganie w papierach, pogrupowałem je tematycznie. Nieproszeni goście niczego nie wywrócili do góry nogami, niewątpliwie starali się działać dyskretnie, ale część dokumentów była pomieszana, znajdowała się w teczkach dotyczących innych tematów.

Gdyby w drzwiach były zamontowane typowe zamki, to pewnie nigdy nie dowiedziałbym się o tej „wizycie”. Spece od cichych włamań pokonują takie zabezpieczenia bez problemów. Wiedziałem o tym, gdyż miałem znajomego, który był specjalistą do spraw mechanoskopii. Występował jako biegły sądowy w sprawach włamań, usługowo zaś zajmował się bezinwazyjnym otwieraniem zamków, a nawet sejfów. Poza tym doradzał w kwestiach związanych z mechanicznymi systemami zabezpieczania mienia. To właśnie on zalecił mi zakup nietypowej, masywnej zasuwy, odpornej na próby siłowego pokonania. Jej szczególną cechą był zamek otwierany niestandardowym kluczem. Był on znacznie dłuższy, wykonany ze specjalnie utwardzonej stali, a zamiast typowych rowków miał na trzpieniu bardzo precyzyjnie zrobione nacięcia. Każde z nich miało inną szerokość i kąt. Mój znajomy zapewniał mnie, że tego zamka nie da się otworzyć żadnym wytrychem, a kluczy do niego nie można nigdzie dorobić. Co więcej, nawet dla kogoś posiadającego oryginał klucza wykonanie kopii we włas nym zakresie byłoby niezwykle trudne.

Obawiałem się, że wizyta nieproszonych gości może się powtórzyć. Nie chciałem zostawiać żony i dziecka samych. Nie poszedłem więc na wieczorne spotkanie naszej grupy dziennikarskiej. Niestety, nie mogłem nikogo o tym powiadomić (taki urok czasów przed epoką telefonów komórkowych). Było już dosyć późno, gdy ktoś zapukał do drzwi. Trochę się wystraszyliśmy, ale okazało się, że to Zbigniew Mamys. Po spotkaniu dziennikarzy przyszedł sprawdzić, co się ze mną dzieje — jego i kolegów zaniepokoiła moja nieobecność.

P.T.: Nie tylko ja uważałem wtedy, że nieobecność Krzysztofa na spotkaniu miała, delikatnie mówiąc, dziwne przyczyny. Historia z kluczami wydawała mi się mało wiarygodna. Uważałem, że albo zmyśla, by dodać sobie znaczenia, albo… że trzeba na niego uważać. Nie ufałem Krzysztofowi. Chodził swoimi ścieżkami, nie integrował się z innymi. Miałem podejrzenia, że może działać na rzecz drugiej strony. Ale jakiej? Wtedy jeszcze nie potrafiłem tego zwerbalizować. O swych wątpliwościach poinformowałem innych członków grupy. Ustaliliśmy, że trzeba mieć na niego oko. Minęło trochę czasu, zanim zweryfikowałem swoje podejrzenia i całkowicie wyzbyłem się rezerwy wobec Krzysztofa.

Przeżyłem wówczas niespokojną noc — prawie wcale nie spałem, pilnowałem mieszkania. Następnego dnia wymieniłem zamki, w tym zasuwę, na dokładnie taki sam model. Jeśli ci, którzy przeszukali mieszkanie, jakimś sposobem dorobili klucz, musieli być zawiedzeni. Początkowo nie wiązałem tego zdarzenia ze sprawą Ziętary. Jako dziennikarz zajmowałem się bowiem potencjalnie niebezpiecznymi tematami związanymi z przestępczością kryminalną i gospodarczą. Myślałem, że ciche przeszukanie dotyczyło jednego z przekrętów, którym się interesowałem. Przyjąłem, że może ktoś chciał się zorientować, czy dysponuję materiałami, które mogą kogoś obciążać. Uznałem, że akcję tę przeprowadzili funkcjonariusze UOP-u, bo wiele tematów, którymi się zajmowałem, było zbieżnych z zainteresowaniami tej instytucji.

Nie chciałem wówczas niepokoić zdenerwowanej sytuacją żony, więc nie mówiłem jej o moich podejrzeniach. Kiedy po dłuższym czasie wróciliśmy do tamtego zdarzenia, to od niej usłyszałem, że ci, którzy dostali się do nas, najprawdopodobniej zrobili to w związku ze sprawą Jarka. Wtedy dopiero uświadomiłem sobie, że było to bardzo możliwe. W ostatnich miesiącach przed jego zniknięciem spędziłem z nim sporo czasu. Wyjeżdżaliśmy kilkakrotnie na całodzienne wojaże reporterskie. Poza tym przez kilka tygodni pracowaliśmy biurko w biurko, przenoszono nas razem podczas trwającego generalnego remontu w redakcji, między innymi przez pewien czas jako jedyni dziennikarze siedzieliśmy w… biurze ogłoszeń. Jeśli o tych kontaktach wiedzieli zleceniodawcy zabójstwa Jarka (czy też funkcjonariusze UOP-u zainteresowani nieujawnieniem ich relacji z dziennikarzem), to mogli przypuszczać, że współpracowałem z nim i mogłem posiadać jakieś materiały dotyczące tego, czym się zajmował.

Niezależnie od tego, kim byli nieproszeni goście i jakimi motywami się kierowali, brałem pod uwagę możliwość zainstalowania przez nich podsłuchu. Nie podzieliłem się tym podejrzeniem z żoną, aby jej nie martwić, ale od tamtego czasu w domowych rozmowach nie tylko nie poruszałem spraw związanych z Ziętarą, ale wręcz starałem się usypiać czujność lub dezinformować ewentualnych podsłuchujących. Nie mówiłem nic o faktycznych podejrzeniach i ustaleniach, wyrażałem też często wątpliwości co do szans wyjaśnienia sprawy Jarka. Oczywiście inaczej wypowiadałem się, rozmawiając z małżonką poza domem, w warunkach, które uważałem za bezpieczne. Z czasem zresztą powiedziałem jej, że na wszelki wypadek w mieszkaniu lepiej nie poruszać niektórych kwestii. Było to konieczne, gdyż jako dziennikarz niejednokrotnie zajmowałem się tematami wymagającymi daleko posuniętej dyskrecji.

Czy zawiadomiłem o tym dziwnym zdarzeniu policję? Nie. Nazajutrz poinformowałem o nim mojego redakcyjnego przełożonego — Jerzego Nowakowskiego. On z kolei rozmawiał na ten temat z Maciejem Szubą, szefem wydziału kryminalnego. Obaj uznali, że jeśli nic z mieszkania nie zginęło, to nie ma sensu zawiadamiać policji. Podzieliłem ich pogląd, gdyż znałem realia policyjnej pracy i widziałem, że sprawa zostałaby umorzona, i to pewnie bez wykonywania jakichkolwiek czynności. Rok później, gdy wszczęto wreszcie śledztwo w sprawie uprowadzenia Jarka, opowiedziałem o przeszukaniu prokuratorowi Jackowi Tylewiczowi. Nie uznał on za stosowne, by cokolwiek w tej sprawie zrobić. Nie odnotowano tego nawet w formie notatki. Zeznałem o tym — w sumie z własnej inicjatywy — w styczniu 1995 roku, kiedy byłem przesłuchiwany przez aspiranta Janusza Nowaka ze specjalnej grupy operacyjnej. Powiedziałem wówczas także o uzyskaniu z UOP-u sygnału, że w zabójstwo był zamieszany Roman K. ps. „Kapela”, ochroniarz z Elektromisu, który rzekomo popełnił samobójstwo, ale w rzeczywistości miało to być zabójstwo. Odniosłem wrażenie, że policja i prokuratura nie były zainteresowane ani jednym, ani drugim zdarzeniem.

Wykradziony we wrześniu 1992 roku klucz był bardzo trudny do podrobienia.

Fragment protokołu przesłuchania na temat cichego przeszukania.

KTO ZABRAŁ MATERIAŁY Z REDAKCYJNEGO BIURKA ZIĘTARY?

Krzysztof M. Kaźmierczak

Drogą eliminacji różnych wersji dosyć szybko przyjęliśmy jako główną tezę, że zniknięcie Jarka było skutkiem porwania związanego z jego pracą zawodową. Dla zbadania takiego scenariusza kluczowe znaczenie mogły mieć wszelkie autorskie zapiski, nagrania oraz dokumenty, które Ziętara gromadził. Tymi samymi materiałami zainteresowani byli zapewne zleceniodawcy i realizatorzy zbrodni oraz służby specjalne — jednym i drugim zależało na tym samym — ukryciu wszystkich powiązań z dziennikarzem.

Nie mam wątpliwości, że aby przejąć potencjalnie obciążające materiały, przynajmniej dwukrotnie przeszukano mieszkanie, które Jarek wynajmował. Za pierwszym razem stało się to w dniu jego uprowadzenia, w czasie kilkugodzinnej nieobecności w domu mieszkającej wraz z nim Beaty (wyszła z domu wkrótce po Jarku, a wróciła po południu). Zrobili to sprawcy porwania lub współpracujące z nimi osoby. Co zabrali — tego pewnie nie dowiemy się nigdy, wiadomo jednak, że wizyta miała jeszcze jeden istotny cel: podrzucenie dokumentów i notesu Ziętary. Zabierał on je ze sobą, wychodząc z domu. Tymczasem Beata znalazła je w mieszkaniu i to — co niezwykle ważne — w innych miejscach, niż Jarek zwykł je przechowywać. Podrzucenie dokumentów i notesów miało prawdopodobnie na celu wprowadzenie zamieszania w wyjaśnianiu tego, co stało się z dziennikarzem. Mogło sugerować, że wcale nie wyszedł do pracy, bo przecież nie wziął ze sobą tego, co zabierał zawsze.

Mieszkanie przy ul. Kolejowej 49 przeszukano po raz drugi po tygodniu od zniknięcia. Pretekstem było pobranie z niego… odcisków palców. Wykonanie takiej czynności było pozbawione racjonalnych podstaw. Ziętara nie był bowiem wówczas traktowany jako ofiara przestępstwa, tylko jako osoba zaginiona, a badanie odcisków palców nie należy do czynności wykonywanych podczas poszukiwań. Tym bardziej że badania daktyloskopijne przeprowadzono pod nieobecność Beaty, a od niej samej odcisków nie pobrano, mimo iż daktyloskopowanie domowników to standard w takich sytuacjach, wynikający z konieczności eliminacji najczęściej występujących w danym miejscu śladów. O tym, że pobranie odcisków z mieszkania było tylko preteks tem, świadczą dwie ważne okoliczności. W aktach nie ma śladu informacji o tym, kto zlecił przeprowadzenie badań, a bez tego takie czynności nie zostałyby wykonane. Na dodatek z wyników daktyloskopijnych nie zrobiono żadnego użytku — nie zlecono sprawdzania odcisków w kartotekach. Prawdopodobnie wraz z technikami policyjnymi do mieszkania weszły osoby, które miały do zrealizowania określoną misję. Kto był inicjatorem tego przeszukania, także nie wiadomo. Równie dobrze mog ło chodzić o Urząd Ochrony Państwa, jak i o osoby zamieszane w zbrodnię na dziennikarzu. Jedni i drudzy mogli mieć wpływ na działania policji.

Mam pełną świadomość, że dwa pierwsze przeszukania trudno udowodnić. Przekonanie, że je przeprowadzono, opiera się wyłącznie na poszlakach wspartych dedukcją. Nie ma natomiast żadnych wątpliwości co do trzeciego przeszukania — przeprowadzono je bowiem w redakcji „Gazety Poznańskiej”, i to w obecności pracujących tam osób. Jego celem było biurko Jarka stojące na dużej hali, między kilkunastoma innymi. Do dzisiaj zastanawiam się, co takiego kryło, że zdecydowano się na tak ryzykowny krok. Może wynik przeszukań w mieszkaniu był niezadowalający, a może uznano, że lepiej dmuchać na zimne i pozbyć się wszelkich śladów.

Generalnie wiem, co znajdowało się w szufladach biurka Ziętary. W pierwszych dniach po jego zniknięciu zajrzałem do nich wraz z redakcyjnymi kolegami. Zobaczyłem kilkanaście kaset magnetofonowych, które były wtedy używane do nagrywania w dyktafonach. Prócz nich były dyskietki komputerowe służące wówczas do zapisywania artykułów (pierwsze komputery w „Gazecie Poznańskiej” nie miały twardych dysków, a popularny obecnie nośnik danych, czyli pendrive na USB, nie został jeszcze nawet wynaleziony) oraz jakieś papiery ułożone w stos. Żałuję, że nie sprawdziliśmy, co jest nagrane na kasetach i dyskietkach, ani nie zajrzeliśmy do dokumentów. Nie było jednak ku temu powodów, to był jeszcze czas, w którym liczyliśmy, że może sprawa zniknięcia Jarka skończy się happy endem.

Kasety i dyskietki, a być może także jakieś dokumenty, zabrało kilku mężczyzn, którzy przyszli do redakcji, przedstawiając się jako policjanci. Nikt ich nie legitymował. Początkowo ufaliśmy poznańskiej policji. Ja ufałem jej chyba nawet bardziej niż koleżanki i koledzy z dziennikarskiej grupy śledczej. Zajmowałem się bowiem w „Poznańskiej” sprawami dotyczącymi przestępczości i znałem z dobrej strony wielu funkcjonariuszy, co było podstawą do zaufania. Uznawałem wtedy policję, podobnie zresztą jak UOP, za sojusznika w staraniach o wyjaśnienie tego, co stało się z naszym kolegą. Dlatego kiedy tamtego dnia podający się za funkcjonariuszy policji mężczyźni zabierali kasety i dyskietki, nikt nie zażądał od nich wylegitymowania się, sporządzenia protokołu czy choćby zostawienia pokwitowania rekwirowanych rzeczy.

Kto zabrał tamte materiały? Pewne jest tylko, że nie zrobili tego policjanci. Po ujawnieniu przeze mnie w jednym z artykułów, że osoby podające się za policjantów zabrały rzeczy Jarka, w Komendzie Wojewódzkiej podjęto starania, by to wyjaśnić. Przesłuchano wówczas wszystkich policjantów z komendy na Grunwaldzie, którzy zajmowali się poszukiwaniami Ziętary (notabene znaliśmy ich z widzenia, więc od początku wiedzieliśmy, że to nie oni ogołocili biurko). O konkluzjach z tych wyjaśnień powiadomił redakcję ówczesny zastępca komendanta wojewódzkiego Krzysztof Krzyżański. „Wiedzę na ten temat posiada redaktor Jerzy Nowakowski” — napisał o kasetach i dyskietkach zabranych z biurka w przesłanej faksem do „Gazety Poznańskiej” odpowiedzi na mój artykuł. Nie została ona nigdy opublikowana. Jerzy Nowakowski w czasie porwania Jarka, i przez wiele kolejnych lat, był zastępcą redaktora naczelnego. Pytany przeze mnie o stanowisko policji na ten temat, wielokrotnie zaprzeczał, że wie, kim byli osobnicy przeszukujący biurko Ziętary.

Nie byli to policjanci, więc kto? Przez wiele lat byłem przekonany o tym, że akcję tę przeprowadzili funkcjonariusze Urzędu Ochrony Państwa. Może obawiali się, że Jarek nagrał rozmowę dotyczącą próby zatrudnienia lub werbunku albo spotkanie z jakimś swoim informatorem ze specsłużb? Za takim scenariuszem przemawiała wtedy logika. Coraz częściej jednak myślę o tym, że policjantów mogły udawać osoby wysłane w celu „posprzątania” tropów wiodących do osoby czy osób, którym zależało na zamknięciu na zawsze ust dziennikarzowi „Gazety Poznańskiej”. Bez względu na to, kim byli zagadkowi mężczyźni i dla kogo pracowali — oni lub ich zleceniodawcy musieli być zdesperowani, skoro odważyli się w biały dzień wejść do redakcji i na oczach pracowników zabrać materiały z biurka Jarka. —

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki