Pąki lodowych róż - Zbigniew Zborowski - ebook

Pąki lodowych róż ebook

Zbigniew Zborowski

4,7

Opis

 Nie każdy rodzinny sekret nadaje się do albumu. Niektóre budzą demony...

Latem 1939 roku Natalia, córka dziedziców z majątku na Wołyniu, liczy zaledwie 17 lat. Wybuch wojny zastaje ją we Lwowie. Wydarzenia, jakie stają się jej udziałem, szybko odzierają ją z dziewczęcych marzeń. Natalia zostaje zmuszona do podjęcia trudnych decyzji, a dokonane przez nią wybory odcisną piętno na losach jej potomków...

Kilkadziesiąt lat później Bartek, wnuk Natalii, musi stawić czoła traumatycznym wspomnieniom. Dla siebie i dla swojej żony Anny. Drążenie starej rodzinnej tajemnicy, w którą wplątana była nie tylko Natalia, ale też PRL-owscy oraz sowieccy notable, budzi wojenne demony. Bo wojna przecież się nie skończyła… Tli się w Afganistanie, Czeczenii, a nawet w mrocznych zaułkach Moskwy. Czy nieostrożność Anny i Bartka ściągnie jej odpryski także do Warszawy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 483

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (50 ocen)
40
7
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

wciąga od pierwszej strony. warto przeczytać
00

Popularność




Zbigniew Zborowski Pąki lodowych róż ISBN: 978-83-7785-810-3 Copyright © Zbigniew Zborowski, 2015 All rights reserved PROJEKT OKŁADKI: Izabella Marcinowska REDAKCJA: Joanna BrodniewiczZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

CZĘŚĆ I. TERAZ

GRUDZIEŃ 2014, WARSZAWA

Anna

— Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent dziewczynka.

Słowa lekarki jeszcze nie przebrzmiały, a ona już poczuła, jak obejmujące jej dłoń ciepłe, szorstkie, męskie palce delikatnie się zaciskają. Nic więcej, żadnych okrzyków „juhuu!” ani szalonych indiańskich tańców. A jednak w jego geście było tyle miłości, tyle bliskości i z trudem skrywanego szczęścia, że aż musiała zacisnąć zęby, żeby tu, w gabinecie nie poryczeć się ze wzruszenia. Powstrzymała się jednak i oddała uścisk za uścisk. Tylko tyle. Ale jemu to wystarczyło.

— A więc miałaś rację, czarownico — szepnął, siląc się na żart, lecz jego głos drżał z emocji.

— Całkowitej pewności nie mam. — Głos kobiety w białym kitlu wcisnął się w tę ich chwilę intymności. — W przypadku chłopców sprawa jest łatwa. Po prostu widać TO na ekranie monitora. A jeśli nie widać, to albo dziewczynka, albo TO się schowało, na przykład zasłonięte udem. Ale w pani wypadku właściwie nie mam wątpliwości.

Oboje spojrzeli na migoczący różnymi odcieniami szarości ekran USG. Ona z pozycji leżącej, on zza ramienia obsługującej aparaturę radiolog. Duża głowa, rączki, nóżki. Paciorki kręgów kręgosłupa, wstążki żeber, paluszki.

— Nasze dziecko… — westchnęli niemal równocześnie.

Tak było jeszcze latem. Kiedy po badaniu wyszli z gabinetu na rozedrganą upałem ulicę, objął ją i pocałował. A potem w końcu krzyknął to swoje „juhuu!”. Aż się ludzie z przystanku postukali w czoła.

Ale teraz była zima. I jego przy niej nie było. Za zasłoniętym roletą szpitalnym oknem zawodził wiatr. Drobny deszczyk bębnił w parapet. Tak samo jak wtedy leżała na leżance wsłuchana w odgłosy aparatury, a jej brzuch lepił się od medycznego żelu. I tylko ta różnica, że nikt jej nie trzymał za rękę. Nie było na palcach ciepłego, słonecznego kręgu jego uścisku.

Pyk-pyk, pyk-pyk — dobiegało z głośnika bicie serca ich dziecka. Badanie KTG, czyli kontrola tętna płodu. Końcówka ciąży. Co tam końcówka! Ostatni jej tydzień! Zosia — bo tak, po swojej prababci, dostanie na imię mała — rozpychała się wewnątrz jej przepastnego brzucha i kopała w co się da. Bach, w wątrobę. Łup w żołądek. Najgorsze jednak były trafienia w kręgosłup, które raziły niczym elektryczny prąd. Ale to wszystko nic. Śmiech, sama radość, powód do żartów. Tylko jakoś żartować nie było z kim.

Wypuścili ją w końcu z gabinetu na wielką salę zastawioną stolikami. Jak w kawiarni. A przecież to szpital. Przy tych stolikach, z kurtkami własnymi i paltami swych żon, czekali mężowie. Ciężarne wychodziły kolejno z gabinetu i ciężko opadały na krzesła obok. Ze spokojną wyższością odpowiadały na ich nerwowe pytania: „I jak?”, „Kiedy?”. Machały lekceważąco rękami.

Niezdarnie klapnęła przy stoliku, na którym spoczywało jej palto. Rozejrzała się, poprawiła na wąziutkim siedzisku krzesła. „Zaraz wyjdzie pan doktor i opisze wynik” — powiedzieli. Więc czekała. Chciała myśleć o dziecku. O tych jego rozkosznych ruchach, które czasami zginały ją wpół. Zamierzała zadawać sobie pytania: „Jakie będzie?”, „Czy zechce ssać cycka?”. Ale nie mogła się skupić na tych słodko-różowych rozważaniach. Zamiast płynąć z głównym nurtem, jej myśli meandrowały, utykały na mieliznach i w zatoczkach.

— Co się z nim dzieje? — zadała sobie samej bezgłośne pytanie. — Dlaczego jest taki: odległy, chłodny, niezaangażowany? Czemu się zrobił uprzejmy zamiast szczęśliwego i grzeczny w miejsce romantycznie szalonego?

Bartek, jej Bartek, którego bezwarunkowo pokochała kilkanaście lat temu, którego znała na wylot, który się sprawdził w działaniu — teraz jej się wymykał. Był śliski jak ryba. Jakby go to wszystko przestało cieszyć. Jakby się czuł tym przytłoczony. Jakby… się przestraszył.

— A przecież to tylko dziecko, do jasnej cholery! — wykrzyczała w głąb samej siebie, siedząc za rachitycznym stolikiem w przepastnej sali. — Coś, co się zdarza miliardom ludzi na świecie! Nie trzeba do tego zdać egzaminu, zrobić magisterki ani wziąć kredytu pod hipotekę. Po prostu dziecko. Mała kruszynka, która śpi, je i rąbie kupy. A kiedy podrośnie, to — choćbyś był palantem i głąbem — bezwarunkowo obdarzy cię miłością. Czego tu się bać, u licha? A może… Może on się nie boi? Może zwyczajnie… banalnie i prosto z mostu… przestał mnie kochać?

No dobra, owszem, przeżywali ostatnio gorszy czas. Najpierw te jej kłopoty z zajściem w ciążę, napięcie, w jakim żyli całymi miesiącami. A potem, kiedy udało im się jakoś posklejać ich pękniętą jak porcelanowa filiżanka miłość i znów spojrzeć z nadzieją w przyszłość — upadło prowadzone przez Anię przedsiębiorstwo, a firma, w której pracował Bartek, splajtowała. I nagle zostali niemal bez środków do życia. Akurat teraz, kiedy Ania nareszcie zaszła w ciążę!

Ale dawali sobie przecież radę. Stary dom w podwarszawskim Józefowie był ich własnością, czynsz więc odpadał. Bartek w ekspresowym tempie wynajął i wyremontował za unijne dofinansowanie dla firm pomieszczenie w domu stojącym na pobliskim osiedlu Gocław i otworzył tam serwis rowerowy. Rowery jesienią! Od razu mówiła mu, żeby z tym pomysłem poczekał do wiosny. Uparł się jednak. Że niby wynajem za okazyjną cenę, że coraz więcej ludzi jeździ aż do pierwszych śniegów. Krótko mówiąc, uniósł się ambicją. No i ubrał się w ten sklep oraz serwis. Siedział tam teraz sam i skakał z radości, jeśli w ciągu dnia pojawił się ktoś z przebitą dętką. Koszt wymiany na nową — 25 złotych. No po prostu biznes życia!

Mimo wszystko to nie tłumaczyło zmiany jego zachowania. Pieniądze na życie mieli dzięki Lenie, Ukraince, której wynajęli górę. Coś tam wpadało też z wynajmu mieszkania w bloku babci Zosi, która teraz mieszkała z nimi. Głodu nie było. A ten od rana do nocy chodzi z nosem na kwintę. Zawsze go miała za twardziela. Był przecież nurkiem, eksplorował zatopione na dnie Bałtyku wraki. A tu przytłacza go zwykłe życie. Czyżby tamten mocny i bezproblemowy Bartek to była tylko fasada? Czy za strzelistym portykiem kryło się kruche wnętrze? A może tęskni do poprzedniego życia? Tamtej wolności, mołojeckiej sławy? No tak, ale przecież to ją, Ankę, w końcu wybrał! A może już mu się znudziła? Straciła urok, kiedy wypiętrzył się przed nią brzuch, cycki napęczniały mlekiem, a szpilki zastąpiła rozdeptanymi łapciami?

„No i wracamy do zasadniczej kwestii” — pomyślała ponuro. „Czy facet mnie jeszcze kocha?”.

— Pani Czeplińska! — po sali rozniosło się echem wołanie.

A tak. Pan doktor. Wynik badania KTG. Z trudem dźwignęła swoje mocno zaokrąglone kształty zza stoliczka i ruszyła do udzielającego jej audiencji w drugim końcu poczekalni położnika-ginekologa.

— Wszystko w porządku — oznajmił lekarz. — Zapraszam za tydzień.

I już się rozglądał za następną pacjentką na swojej liście.

Kiwnęła głową, odebrała wyniki, zrobiła w tył zwrot i poczłapała do stolika po palto. Idąc, rzuciła okiem na zegarek. Godzina! Godzina oczekiwania, żeby usłyszeć cztery słowa. Nie mogła jej tego od razu po badaniu powiedzieć pielęgniarka?

Halsując na wiatr w drodze do zaparkowanego na ulicy Inflanckiej samochodu, znowu zaczęła myśleć o Bartku. Spłoszony, uciekający ze wzrokiem, zalatujący smutkiem i nieszczęściem — tak by go najkrócej scharakteryzowała. A przecież to ona miała ostatnio powody do rozpaczy! Zosia, jej kochana babcia, jedyna rodzina, jaką miała, kobieta, która przed kilkudziesięciu laty wkroczyła do dusznego sierocińca, gdzie się Ania wychowywała, i wydobyła ją z mroku na światło… umierała. Wylew, udar mózgu. Paraliż, afazja, całkowity brak kontaktu, jeśli nie liczyć krótkich zdań wypisywanych w rzadkich okresach polepszenia stanu zdrowia drżącą i nieporadną ręką. Kilka tygodni temu, w listopadzie, akurat kiedy Anka poszła po zakupy, a w domu była tylko Lena, Zosia nagle padła jak kłoda. Pogotowie, szpital, oddział intensywnej opieki medycznej i… nic. Brak poprawy. Każde pytanie o planowane terapie, rehabilitację czy leki lekarze kwitowali teatralnym rozłożeniem rąk i dobrotliwą przyganą: „A czego pani od nas oczekuje? Ona ma przecież dziewięćdziesiąt kilka lat!”. Po czternastu dniach uznała, że nie może już dłużej tego słuchać. Wypisała babcię na własne życzenie. Jak ma umierać, to w domu. Wśród bliskich.

Z pasją zatrzasnęła drzwi swojego terenowego auta, ostatniego świadka jej minionej przeszłości, kiedy była jeszcze rzutką i przebojową bizneswoman, i pojechała w dół ulicą Sanguszki w stronę Wisły. Potem skręciła w prawo, przejechała przez regularnie zatapiany przez deszcze tunel, minęła ślimak wiodący na most Poniatowskiego i wzięła wirażem następną estakadę, wiodącą na most Łazienkowski. Zdążyła przejechać przez rzekę na prawy brzeg, kiedy zadzwoniła jej komórka. Na wyświetlaczu przeczytała: Lena.

Lena? Pewnie znowu nie może znaleźć żelazka albo odkurzacza. Lekko się uśmiechnęła.

— Pani przyjeżdża, szybko! — usłyszała w słuchawce jej śpiewny, ale bardzo zdenerwowany zaśpiew. — Ona nie oddycha.

Czas zwolnił, świat zasłoniła czerwona mgiełka.

— Kto? — powiedziała najwolniej jak potrafiła. Przecież wiedziała, kogo tamta ma na myśli.

— Wasza babuszka! Prijezżajtie!1

Gaz do dechy, ryk silnika, jakieś oburzone błyski światłami z wyprzedzanych samochodów. Kciuk wystukujący numer 112.

— Pogotowie ratunkowe, słucham.

Podała adres, wiek Zosi, rozpoznanie. Starała się być rzeczowa i kompetentna. Sekunda, dwie, pięć. Może o tyle przyjadą szybciej? Może to wystarczy, żeby ją jednak uratować?

Czerwone światła na skrzyżowaniu, błysk fotoradaru przy Fieldorfa, wiadukt nad węzłem Marsa pokonany bocznym pasem — to wszystko śmignęło w tył, nie zaprzątając jej uwagi. Już była na Płowieckiej, już gnała przez Wawer, Międzylesie, Radość. Już była w Józefowie. Skręcała w boczną, leśną uliczkę i zajeżdżała przed dom, pod którym właśnie zatrzymywała się rozświetlona niebieskimi błyskami karetka. Do pokoju wpadła, przepychając się z ludźmi w czerwonych kombinezonach. Babcia leżała na łóżku. Jej twarz, jak z wosku, była spokojna. Nieruchoma.

Tamci do niej przypadli, strzeliły jednorazowe rękawiczki wciągane na dłonie, coś zapikało, w kąt potoczyła się plastikowa osłonka po igle. Coś robili, po coś sięgali, czymś szeleścili. W końcu się wyprostowali i uciekli ze wzrokiem przed jej spojrzeniem.

— Reanimujcie ją, na co, do cholery, czekacie?! — darła się i szarpała ratowników. Wielkie chłopiska cofały się przed nią jak lekka konnica przed szarżą husarii.

— To już nie ma sensu — odważył się w końcu wydusić z siebie jeden z nich. — Ona nie żyje. Co najmniej od pół godziny. Przykro mi.

Osunęła się na kolana, klapnęła brzuchem o drewnianą, sosnową podłogę. Gdzieś w tle słyszała piskliwe słowa Leny:

— Ja weszła zobaczyć, czy pani starszej wody albo czegoś nie trzeba. No i od razu poznała, że to nie sen. Oczy jej tylko zamknęła.

Anna szlochała bezgłośnie, wciąż na podłodze półtora metra od łóżka, bojąc się — mimo całej odwagi, której jej przecież nigdy w życiu nie brakowało — podejść do zmarłej, dotknąć jej, pocałować. Jakby nie mogła jeszcze pogodzić się z tym, co się stało, jakby obawiała się, że kiedy zrobi choćby ruch, w jakiś sposób zatwierdzi tę śmierć.

I wtedy poczuła na plecach znajomy dotyk. Bartek. Jego palce, dłoń na swoim ramieniu. A niech to! W takiej chwili potrzebowała czegoś więcej niż mdławe klepnięcie! Chciała jego wściekłego ryku albo chociaż mocnego uścisku, wspólnych łez mieszających się na wciśniętych w siebie twarzach. A ten przebiera na jej ramieniu palcami…

Zdecydowanie strzepnęła więc jego rękę i podczołgała się, nie wstając z kolan, do zmarłej.

— Babciu… — zaczęła, ale nagle spostrzegła, że Zosia coś trzyma w zaciśniętej, kościstej piąstce. Chusteczka? Kartka? Modlitwa? Bezwiednie sięgnęła do jej kruchych palców, rozsunęła je i dotknęła przechowującego jeszcze resztki ciepła babcinej dłoni skrawka papieru. Ostrożnie rozprostowała zgniecioną kulkę. I zobaczyła napis. Drżące, koślawe i nieporadne litery. Z pewnością jednak postawione ręką Zosi.

„Strzeżcie się. Witold powrócił”.

Anka poczuła, jakby poraził ją prąd. Krótki, bolesny wstrząs. Witold? Witek? Ten… Witek? Ale przecież jego nie ma. I nigdy nie było. To tylko krwawy upiór z przeszłości. Duch. Wytwór chorego umysłu Zosi. Ktoś taki nie mógł powrócić.

Powoli uniosła głowę i zobaczyła pochylonego nad sobą Bartka. Przejrzała się w jego oczach. Ujrzała w nich odbicie swojego przerażenia.

Pani babcia! Niech pani przyjeżdża! (ros.). [wróć]

GRUDZIEŃ 2014, MOSKWA

Oksana

Spacerowały sobie Twerską, śmiejąc się i żartując. Od leżącego tuż przy Kremlu placu Maneżowego ulica lekko się wznosiła, ale to im przecież nie przeszkadzało. Były młode, szczęśliwe, a w papierowych torbach miały kilka ciuszków kupionych przed chwilą w luksusowym Gławnym Uniwersalnym Magazinie1. Dzieliła je różnica piętnastu lat, ale uważały się za przyjaciółki. No, może nie takie do końca równoprawne, jak dziewczyny z tej samej szkolnej ławki. Dla czternastoletniej Swietki Oksana była wyrocznią, imponowała jej. Dla Oksany Swietłana stanowiła źródło matczynej dumy. A przecież nie łączyły ich żadne więzy krwi. Po prostu, Swietka przypadła jej wraz z Arkadijem, któremu kilka lat temu wpadła w ramiona w samym środku spanikowanego ludzkiego tumultu.

No więc szły i machały torebkami z zakupami. Nogi same je niosły obok starego hotelu Nacjonal, ciężkiego gmaszyska Centralnego Telegrafu i jeszcze dalej w kierunku Teatru Jermołowej. Śmiały się, trochę wygłupiały, a Swieta doskonale parodiowała Arkadija, który z pewnością najpierw będzie robił wyrzuty, że wydały tyle pieniędzy na ubrania, a potem zacznie klaskać z zachwytu, gdy zaprezentują mu, jak pięknie w nich wyglądają.

Wreszcie doszły do zdobnej w kolumny i pozłacane płaskorzeźby siedziby władz miasta z pomnikiem dumnie dosiadającego rumaka Jerzego Dołgorukiego naprzeciwko i lekko już zasapane umilkły. Oksana przypomniała sobie, jak w latach dziewięćdziesiątych, kiedy była małym dzieckiem, wyglądała Twerska. Szeroki chodnik był zastawiony samochodami tak, że matki prowadzące dziecięce wózki nie mogły się między nimi przecisnąć. Wszędzie wokół mieściły się jawnie ochraniane przez milicjantów kantory wymiany walut, a babcie w chustkach na głowach sprzedawały „spod spódnicy” wódkę niewiadomego pochodzenia, pozwalającą spragnionemu konsumentowi umrzeć, oślepnąć lub zabawić się na całego. Jeszcze gorzej było w pobliskim parku Gorkiego, niedaleko którego mieszkała wtedy z mamą. Nad zaniedbaną zielenią unosił się smród grillowanych szaszłyków, uryny i taniego piwa, a pod każdym krzakiem stali odziani w dresy mołodcy2, którym lepiej było nie patrzeć prosto w oczy.

Teraz wszystko się zmieniło. Chodnik przy Twerskiej był tylko dla pieszych, kantory zastąpiły butiki i kafeterie, babcie ze „spirtnym” zniknęły. To samo zresztą było w Parku Kultury i Wypoczynku im. Maksyma Gorkiego, w którym zamiast ulicznych szaszłykarni odbywały się festiwale, koncerty i lekcje tańca dla emerytów, a na równo przyciętej trawie, zamiast w dziób dostawało się darmowe Wi-Fi.

Oksana była dumna ze swojej Moskwy. Cieszyła się, że znów tu mieszka, kocha i jest kochana. A do tego ma obok siebie taką dziewczynkę jak Swieta. Mądrą, rezolutną, ciepłą. I tylko jedna rzecz psuła odrobinę ten jej sielankowy obraz — nie nazywała się Oksana. Jej prawdziwe imię budziło w niej tak silny lęk i tak bolesne wspomnienia, że go nie używała. A przez to z kolei, wszystko wokół — całe to szczęście i stabilizacja, uczucie Arkadija i przywiązanie Swietki — wydawało się jej nietrwałe niczym piękny sen, który ulotni się i zostanie zapomniany od razu po przebudzeniu. I do tego jeszcze — czuła to coraz wyraźniej — w jej życiu zanosiło się na kolejną zmianę. Nie chciała jej, bała się, co ze sobą przyniesie, ale nie potrafiła tego zatrzymać. Próbowała, owszem. Kilkanaście dni temu wysłała z kafejki internetowej ostrzegawczego maila pod adres, którego nie powinna nawet znać. Zrobiła to, złamała zasady. Boże, jak strasznie się wtedy bała. Ale to poświęcenie poszło chyba na marne. Nic się nie stało. Cóż. Nie zmienisz przeznaczenia…

Póki co jednak miała przed sobą kolejny cudowny wieczór z Arkadijem, który jako jedyny mężczyzna na świecie potrafił swoimi delikatnymi pieszczotami, czułymi pocałunkami i rozkochanym spojrzeniem sprawić, że jej ciało otwierało się niczym wiosenny kwiat w porannym słońcu. Oby tylko zastała go w ich mieszkaniu na siódmym piętrze przy Twerskiej. Żeby znów nie okazało się, że nieodpowiedzialnie wybrał się na spacer albo spotkanie z innymi nieprawomyślnymi. Areszt domowy nałożony przez prokuraturę, która mieściła się niedaleko stąd, w czteropiętrowym brudnobeżowym budynku, to nie żarty. Jeśli stale będzie go łamał, w końcu posadzą go w tym strasznym Lefortowie, więzieniu dla terrorystów i politycznych, a potem skażą na wieloletni łagier. Teraz jednak nie chciała się tym zamartwiać. Tak bardzo była zakochana. Taka szczęśliwa. Pod wpływem tych emocji sięgnęła po telefon i napisała mu to, co czasem zbyt trudno wyrazić słowami: „Kocham cię, Arkadij. Jesteś jedynym światłem mojego życia”. I zaraz zaproponowała Swietłanie, żeby zamiast męczyć nogi, wsiadły na placu Puszkina w trolejbus i ostatni odcinek do położonego obok Dworca Białoruskiego domu pokonały komunikacją miejską.

GUM — znany dom handlowy w Moskwie. [wróć]

Zuchy (ros.). [wróć]

GRUDZIEŃ 2014, WARSZAWA

Bartek

Już od godziny tkwił w tym przeklętym rozliczeniu unijnych dopłat pomostowych. Wgapiał się w komputer stojący na przeszklonej ladzie swojego sklepiku i serwisu rowerowego, usiłując się skoncentrować. Owszem, fajnie było dostawać co miesiąc 1600 złotych, ale towarzysząca temu wsparciu papierologia go przytłaczała. Każda faktura za ZUS, opłaty czy narzędzia musiała mieć na tylnej stronie wydrukowany opis. Numer przyznania, dowód wpłaty, czyli wyciąg z konta, nazwa wydatku… Bartek się w tym gubił. Problem miał nawet z wkładaniem faktur do drukarki tak, aby te dane wydrukowały się na rewersie. Raz mu się nie udało i opis znalazł się na froncie rachunku — ale była afera! A to przecież nie wszystko. Każdy papier trzeba było później opatrzyć wpisem „za zgodność z oryginałem”, datą i podpisem. Niby nic, ale on miał miesięcznie około sześćdziesięciu rachunków! Ręka odpadała. Sytuacji nie ułatwiała myszkująca po sklepie blondynka. Niewysoka, obdarzona kształtnymi, opiętymi przez dopasowane dżinsy nogami i trochę zbyt szerokimi biodrami. Oraz biustem, nad którego kształtem oraz wielkością trudno było przejść obojętnie. Został on zresztą dodatkowo sprytnie wyeksponowany. Ciało blondynki opinała zapinana na zamek błyskawiczny bluza z różowo-lśniącym napisem „No!”, który to suwak był na dekolcie kusząco niedopięty. Ania powiedziałaby o niej: dziewczyna w złym stylu. Albo i dosadniej — tipsiara. I miałaby rację. Te utlenione włosy, raczej mocny makijaż, pierścionki, wisiorki, sreberka, perełki… No i rzeczone tipsy. Kiedy jednak patrzył w jej buzię — nieco zbyt małe, jakby półprzymknięte oczy z mocno wytuszowanymi rzęsami i niebywale wydatne, podkreślone dodatkowo czerwoną, wpadającą w róż pomadką usta — czuł mrowienie w okolicach przysadki mózgowej. Dziewczyna może i miała dość perwersyjną urodę, ale właśnie przez to chciało się ją chwycić, przyciągnąć, rozpłaszczyć na klacie te jej zderzaki, a potem…

Brr. Otrząsnął się w myśli. „Co ty wyprawiasz, człowieku? Żona, dziecko w drodze i w ogóle”.

Desperacko wbił wzrok w monitor, z którego naigrawały się z niego rzędy cyferek. W kącie przy drzwiach szumiał piecyk gazowy, w powietrzu unosił się delikatny zapach metanu z zasilającej go butli. Suterena miała słabą wentylację. Na regałach za nim piętrzyły się pudełka z częściami, przed nim stały lub wisiały na wieszakach nowiutkie rowery. Blondynka przechodziła pomiędzy nimi krokiem bociana polującego na żabę, a zapach jej wyrazistych perfum spychał do defensywy opary metanu.

Nie przyszła tu pierwszy raz. Dwa dni temu kupiła licznik rowerowy za trzydzieści złotych, przed tygodniem lampkę za dwadzieścia pięć, a przy pierwszej wizycie opaskę odblaskową za piątaka. Jedyny jego urobek w ostatnim czasie… Każdorazowo domagała się szczegółowych wyjaśnień na temat nabytych akcesoriów, śmiała się, patrzyła spod ciężkiej kotary grubych jak druciana siatka rzęs i poprzez ladę napierała na niego biustem. Nie trzeba było przenikliwości Greya tudzież intuicji Kalibabki, żeby domyślić się, że go podrywa.

Bartek mężnie odpierał te ataki. Nie robił nadziei, unikał wszelkich dwuznaczności. Pytania o swoją pompkę zbywał zdystansowanym, niemal chłodnym, uśmiechem handlowca, nie wdawał się w rozważania na temat wielkości wentyli, nie ujawniał, którędy przebiega jego rowerowa trasa powrotna do domu. Siląc się na spokój, udzielał technicznych wyjaśnień, prezentował tryby pracy lampki (światło stałe, mruganie, jeszcze szybsze mruganie, SOS), ujawniał mroczne sekrety wymiany baterii w liczniku. I nic ponadto. Ale sam czuł, czuł z narastającą wobec samego siebie złością, że mury jego twierdzy zaczynają kruszeć.

„A gdyby tak?”. Natychmiast się skarcił za tę wywrotową myśl. Nie. Kochał Ankę. Naprawdę. Po prostu. Nie potrzebował nawet żadnych przymiotników, by opis tego uczucia wzmocnić. Bo miłość to miłość. Sytuacja zero-jedynkowa. Albo jest i wypełnia człowieka po brzegi. Albo jej nie ma.

Tyle tylko, że… Narastał w nim strach. Jasne, każdy facet ma trochę pietra, kiedy ma się urodzić jego pierwsze dziecko. Trzeba stać się nagle odpowiedzialnym, kompetentnym, zaradnym i zorganizowanym. Jaki samiec temu podoła?! U niego jednak było coś więcej. Coś głębiej. Boleśniej. Jak otoczona torbielą zadra wbita w tkanki ciała tak mocno, że lepiej jej nie ruszać, bo może zatrzymać się serce.

Już kiedyś los zażądał od niego, by stanął na wysokości zadania. Dawno, dawno temu. Wezwał do egzaminu z prawdziwej dojrzałości, kładąc na szali życie bliskiej Bartkowi osoby. Żeby go zdać, trzeba było stanąć do walki. A on? Zawalił. Zawiódł. Okazał się tchórzem. Do dziś w najgorszych snach powracał do niego obraz niebotycznie wielkich drzwi, pod którymi klęczał bezsilny. Wystarczyło je pchnąć, żeby wszystko — nie tylko jego życie, ale i cały świat — potoczyło się inaczej. Spieprzył to…

Pokonany przez excelowskie tabelki oderwał wzrok od ekranu i kątem oka, sekretnie przyzezował na buszującą wśród jednośladów blondynkę. Natychmiast pochwyciła jego spojrzenie. „Cholera. Kobiety są jak koty. Zawsze wiedzą, kiedy na nie patrzysz, a do tego orientują się, co ci wtedy chodzi po głowie…”.

Od razu przeniósł wzrok na wylewające się z komputera cyferki. Kurczę, teraz łatwo się od niej nie uwolni. Nie, żeby jakoś strasznie mu zależało. Pochlebiało mu oczywiście jej zainteresowanie i niezmordowana atencja. Przecież na pierwszy rzut oka było widać, że kobieta w ogóle nie jest rowerzystką! Nie chciał jednak, by sprawa wymknęła się spod kontroli. Bał się, że w końcu zrobi coś, czego będzie później bardzo żałował. A jednak… Tak, miał świadomość, że ofensywna atrakcyjność młodszej od niego co najmniej o dziesięć lat dziewczyny uderza w niego ze dwojoną siłą. Bo raz, że po prostu była z niej niezła foczka. A dwa — że gdyby uległ, zrobiłby to, czym zajmował się przez całe życie. Uciekł.

Bo właśnie ucieczką było jego życie, dopóki nie poznał Ani. To przenoszenie się z zalanych jaskiń Jukatanu nad Morze Czerwone, a stamtąd do zatopionych wraków Bałtyku. Trwająca dwadzieścia jeden lat ucieczka… Skakał z miejsca na miejsce, mieszkał w przyczepach kempingowych, bazach nurkowych, kwaterach wynajętych w kilka osób. Nurkował i szkolił kursantów z Polski, Niemiec, nawet Rosji. Bywało, że budził się tuż przed świtem i przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, w jakim jest rejonie świata i w jakim języku ma się przywitać z ludźmi, którzy będą czekać na niego na łodzi. Jego hasłem przewodnim była tymczasowość. Trochę tu, trochę tam. Płytkie znajomości z ludźmi, głębokie zanurzenia. Żył samotnie w tłumie znajomych tylko na chwilę, wśród ludzi, którzy go podziwiali, ale nie był im niczego w zamian winien. Nikogo nie kochał, za nikogo i za nic nie czuł się odpowiedzialny. No owszem, kiedy schodził pod wodę z uczniem, musiał zadbać o jego bezpieczeństwo. To było jednak prostsze niż układanie międzyludzkich relacji i nie tak strasznie rozciągnięte w czasie. Kursant musiał po prostu przez pół godziny mieć automat oddechowy w ustach i z niego korzystać. Nie wynurzyć się zbyt gwałtownie ani nie opaść za nisko. Zrobić dekompresję. Dawało się nad tym zapanować.

A teraz, kiedy wreszcie się zatrzymał, gdy odważył się być po prostu szczęśliwy bez ciągłego udowadniania sobie, że wcale nie jest tchórzem, że stać go na wielkie czyny — lęk znów go dogonił. Trudno byłoby mu to zaakceptować. Przyzwyczaił się myśleć o sobie jako o kimś odważnym, niezwykłym. Kto w Polsce nurkował w starych, zalanych kopalniach? On. Kto penetrował wnętrza śmiertelnie niebezpiecznych bałtyckich wraków? On. Do kogo należy rekord głębokości zanurzenia w jaskini? Do niego! Dlaczego więc teraz tak panicznie się boi nadchodzących narodzin dziecka i tego, że nareszcie staną się z Anią prawdziwą rodziną? Znał odpowiedź: bo przeczuwał, nawet jeśli nie miało to sensu, że los znów spróbuje mu zabrać wszystko, co kocha. A on ponownie nie da rady tego obronić. Czy więc nie lepiej od razu podkulić ogon i dać dyla?

Mgliście uświadomił sobie, że blondynka stoi nad nim i rozmarzonym głosem rozprawia coś o dziurawej dętce w swoim rowerze, fajnym klubie, w którym puszczają chilloutową muzę, i tym, że zupełnie nie wie, co zrobić z dzisiejszym wieczorem.

Nie, dosyć tego. Nagle poczuł się zmęczony i przyparty do muru. Zdecydowanie uniósł głowę, zrywając lepką więź z domagającym się jego uwagi komputerem, i spojrzał dziewczynie prosto w oczy. Jej kusząco ostentacyjne piersi nabrały powietrza, paluszek prawej ręki uchwycił jeden z platynowych loków, zakręcając kosmyk wokół siebie. Czekała.

— Przepraszam panią, ale tę dziurkę w dętce będzie musiał załatać ktoś inny. Ja — tu wskazał swój serdeczny palec skrępowany obrączką — jestem żonaty.

Powoli wypuściła powietrze. Im bardziej opadały jej wciąż uroczo zaokrąglone piersi, tym bardziej na twarz wypływał karminowy rumieniec. Zmarszczyła czoło, zacisnęła usta, zdumienie i wyraz zaskoczenia w jej niebieskich oczach zamieniły się w iskierki gniewu.

— Cham! — wyrzuciła z siebie wreszcie. — Lata za mną całymi dniami, zagaduje, podrywa, a na koniec… O! Że niby taki święty. A wsadź sobie w dupę te… Te…

Zamaszyście rzuciła na szklaną ladę coś, co najwyraźniej zamierzała kupić tym razem. Zerknął na paczuszkę.

— Szczęki — podpowiedział jej. — Hamulcowe szczęki.

Nie odpowiedziała. Hardo zadarła głowę i wyszła ze sklepu. Od trzaśnięcia drzwiami zakołysała się nawet ciężka butla gazowa.

— Brawo — powiedział sam do siebie. — Koniec handlu. Właśnie przegoniłeś swoją ostatnią klientkę, kretynie.

Wrócił do swoich zabójczo nudnych tabelek na monitorze. Na zewnątrz zapadł już zmrok, ulicą Fieldorfa w ślimaczym tempie sunął świetlny sznur powracających do gocławskiego blokowiska samochodów. Z okna swojej sutereny widział nogi przechodniów rozchlapujące grudniową mżawkę. Na wprost jego oczu, na monitorze, jarzyła się tabelka zatytułowana „Zestawienie dokumentów potwierdzających poniesione wydatki w ramach drugiej transzy dofinansowania za okres…”.

Nie mógł się skupić na uzupełnianiu okienek wordowego dokumentu. Myśli uciekały mu w kierunku Ani, ich prawie-już-narodzonego dziecka oraz starego, drewnianego domu w Józefowie, w którym przeciekał dach, szwankowała instalacja elektryczna, a do piwnicy zaczynały przesączać się wody gruntowe. Oczywiście, miał prawo do stresu. Jesienią stracił pracę, musiał więc zaryzykować i otworzyć własną firmę. No i ta śmierć ukochanej babci Anny, Zosi. Ale przecież Bartek wiedział, że powód jego przerażenia, tego przeklętego paraliżu, który go coraz mocniej ogarniał, ma źródło dużo głębiej niż w bieżących zmartwieniach.

Akurat gdy doszedł do tej konkluzji, zabrzęczał dzwonek zawieszony u wejścia. Czyżby klienci? Poderwał głowę i naciągnął na twarz uprzejmy uśmiech sprzedawcy.

Weszło ich trzech. Od razu mu się nie spodobali. Dwóch wielkich jak dęby facetów w skórzanych kurtkach i trzeci równie wysoki, ale szczupły, w garniturze marki Zegna. Chudy miał nadziane na wskazujący palec prawej dłoni kółko od wielkiego kluczyka samochodowego, którym wykręcał nonszalanckie piruety, tamci dwaj szli z ramionami tak odsuniętymi od boków, jakby pod pachami nieśli po jednym arbuzie.

— Cześć! — powiedział raźno chudy, a jego dwaj kompani zajęli strategiczne miejsca przy drzwiach wejściowych i drugich, prowadzących na zaplecze. — Jak interesy? Poza szczurami odwiedza ktoś w ogóle tę norę?

Bartek przyglądał im się przez chwilę. Dwa osiłki przy drzwiach miały ponure, zadziorne miny. Patrzyły na niego jak kierowca TIR-a na kupionego na stacji benzynowej hot doga. Chudy natomiast szczerzył się do niego w takim samym uśmiechu, jakim drapieżna murena obdarza przepływające obok jej zasadzki rybki.

— Kim panowie są? — spytał ostrożnie.

Chudy jakby właśnie na takie pytanie czekał.

— Twoim wybawieniem od tej zatęchłej pakamery, misiu! — odparł radośnie. — Od tego poronionego biznesu z handlowaniem rowerami zimą!

Na te słowa wielkoludy przy drzwiach zarechotały. Ich śmiech przypominał odgłos zapalonego na zimnie czołgowego silnika.

— A tak trochę jaśniej, to o co wam chodzi?

— O to, że dostajesz ode mnie pięć tysi i czas do końca roku na usunięcie tego badziewia. — Chudy zatoczył ramieniem, wskazując pyszniące się pod ścianą jednoślady. — A potem radośnie sobie stąd spierdalasz.

— Nie mogę zamknąć interesu. — Bartek z niesmakiem odkrył, że niepotrzebnie się przed tamtym tłumaczy, zamiast kazać mu się wynosić. — Założyłem firmę z dotacji unijnych.

— To sobie ją prowadź! — roześmiał się natręt. — W przydomowej piwnicy, pod mostem albo w drewutni. Wszystko jedno. Dorosły jesteś. Ja cię nie będę uczył, jak walić w rogi fiskusa.

— Dość tego! — Bartek w końcu wykrzesał z siebie garść zdecydowania. — Za kogo się pan uważa? Przychodzisz pan z dwoma gorylami i mówisz mi…

— O, przepraszam! — Chudy uniósł wskazujący palec, a kluczyk na jego końcu złowróżbnie zawirował. — Ci panowie nie są żadnymi gorylami. Nie obrażaj moich wspólników, chłoptasiu. Dla ciebie, misiu, to jest pan Pif oraz pan Paf. Pif-Paf, rozkminiasz, głupolu? A ja jestem pan Cyngiel.

Bartek po tym krótkotrwałym i raczej żałosnym zrywie znów poczuł się zepchnięty do defensywy.

— Grozi mi pan? — zachrypiał, bo język jakoś dziwnie zaczął przysychać mu do podniebienia.

— Gdybym chciał cię nastraszyć — Cyngiel podszedł do lady, za którą stał Bartek, i lekko się przez nią w jego kierunku przechylił — to już srałbyś w gacie, misiu.

Kluczyk, na chwilę zamknięty w kościstej dłoni, znowu ożył, wywijając w powietrzu wesołe ósemki.

— Po co wam mój lokal? — zapytał, żeby zyskać na czasie i spróbować pozbierać spłoszone myśli.

Chudy wyprostował się, cofnął o krok, na jego twarz powrócił ironiczny uśmiech.

— Gdybym był nieuprzejmy, mógłbym powiedzieć, że gówno cię to obchodzi. Ale dla okazania swej dobrej woli i czystych intencji, odpowiem. Chcę tu otworzyć całodobowy salon gier losowych ogólnopolskiej sieci Hard Core, której jestem udziałowcem.

— Pif-Paf, Hard Core, Cyngiel — powtórzył Bartek. — To ukryta kamera? Wygłupy jakieś?

Chudy ponownie się roześmiał, w jego oczach pojawił się jednak błysk irytacji. Znowu postąpił krok w stronę lady, a w ślad za nim do Bartka zbliżyli się także jego dwaj troglodyci.

— Żartowniś z ciebie — wycedził. — Ja też lubię pofiglować. Dlatego, dla żartu, panowie Pif i Paf wezmą sobie teraz po jednym twoim rowerze. Oczywiście, zwrócimy ci je, jak już podpiszesz z nami porozumienie. No, chyba że będziesz uparty. Wtedy, powiedzmy w ostatni dzień roku, wpadniemy po kolejne dwa rowerki. I tak dalej. Przecież żartować, wygłupiać się i błaznować można bez końca, co nie?

Szturchnął Bartka końcówką kluczyka, puszczając mu równocześnie oko, a jego dwaj małomówni kompani chwycili po rowerze. Sekundę później wszyscy trzej byli już na zewnątrz. Bartek chciał zaprotestować, rzucić się na nich, bronić swojej własności. Ale nie zrobił nic. Stał jak stał i tylko oddychał szybciej. Jakby jego nogi nie chciały wypełnić rozkazu z mózgu.

A tamci bez ceregieli wrzucili zabrany sprzęt na wielką pakę ładunkową ogromnego, przeładowanego chromem, wymyślnymi zderzakami, wielkimi jak młyńskie koła alufelgami i dodatkowymi reflektorami pikapa, po czym włączyli silnik i odjechali. Bartek został sam, stojąc w otwartych na oścież, nowiutkich antywłamaniowych drzwiach zakupionych ze środków pomocowych Unii Europejskiej.

GRUDZIEŃ 2014, WARSZAWA

Lena

Taniec na rurze, czyli pole dance, był kiedyś dla niej jedynie modną rozrywką, formą rekreacji, za którą słono płaciła w jednym z najlepszych klubów fitness w Doniecku. Jako pracownik naukowy instytutu fizyki Donieckiego Narodowego Uniwersytetu Technicznego nie zarabiała wprawdzie tak dużo, żeby bez ryzyka zawalenia domowego budżetu móc fundować sobie miesięczny karnet all inclusive w miejscu, w którym trenowała elita, ale jeszcze na początku roku zupełnie nie liczyła się z pieniędzmi. Po co, skoro i tak miała lada miesiąc wyjechać do Genewy? Jako jedynej na całej uczelni, ba, jedynej ze wszystkich ośrodków akademickich na Ukrainie, udało jej się zdobyć prestiżowy grant na prowadzenie badań w sławnym szwajcarskim instytucie CERN, na największym na świecie akceleratorze, w którym dopiero co udało się potwierdzić istnienie bozonu Higgsa, boskiej cząstki nadającej całej materii we wszechświecie masę.

Powiedzieć, że była z tego dumna, to za mało. Lena, która tytuł doktora fizyki uzyskała, zanim jeszcze stuknęła jej trzydziestka, teraz, zaledwie sześć lat później, prowadziła już własne, pionierskie prace badawcze i tylko dlatego nie objęła jeszcze stanowiska kierownika katedry, że Ukrainą wciąż rządził nepotyzm, korupcja, a przede wszystkim męski szowinizm… no więc krótko mówiąc, Lena poczuła się, jakby urosły jej skrzydła. Zagrała na nosie tym wszystkim opasłym akademikom, którzy stopnie naukowe dostawali jeszcze w czasach Związku Radzieckiego! Pokazała nadętym zbukom, że kobieta potrafi! Bez znajomości, koneksji, łapówek i seksu z panem dziekanem. A przede wszystkim — bez siusiaka w spodniach. Kręcili na nią nosami, podśmiewali się, widzieli w niej tylko cycatą okularnicę, prymuskę i kujona. No to dostali za swoje. Lata samotnej pracy, rezygnacja z rodziny, męża i dzieci oraz kredytu na mieszkanie wreszcie przyniosły efekty. Jechała do Genewy pracować z najlepszymi! A ci wszyscy odęci profesorkowie od puszczania bąków na ciepłych posadkach zostawali tutaj!

A potem do Doniecka weszły „zielone ludziki”… I wszystko zgasło, skończyło się. Uniwersytet przeniesiono do zapadłego, niespełna osiemdziesięciotysięcznego Krasnoarmiejska, a urażony jej arogancją rektor (miała czelność posłać swój projekt bezpośrednio do Genewy z pominięciem jego osoby!) nie miał czasu podpisać jej ostatnich, niezbędnych do wyjazdu papierów. Co więcej, straciła pracę. Fizyka kwantowa jako dziedzina zbyt oderwana od życia przestała być uczelni potrzebna. Ważniejsze było górnictwo i technologia wytopu stali. Niemal z dnia na dzień z gwiazdy ukraińskiej nauki Lena stała się jedną z tysięcy bezrobotnych, którzy nie mieli czego do garnka włożyć na terenach opanowanych przez rosyjskich separatystów. A wolny świat, który jeszcze niedawno wyciągał ku niej ramiona, odwrócił wzrok. Grant dostał ktoś inny, korespondencja z Genewą wygasła. I okazało się, że jedynym krajem, który był jeszcze gotów zapraszać do siebie Ukraińców, jest ta napuszona, zaściankowa i rasistowska Polska, którą zawsze miała w pogardzie. Lena zostawiła więc w Doniecku schorowaną matkę, przyrzekając solennie ściągnąć ją do siebie, kiedy tylko w nowym miejscu trochę się ustabilizuje. I wyjechała. Tyle tylko, że cóż ona, doktor fizyki, miałaby w tej Polsce robić? Tu też nikt nie cenił naukowców. Zwłaszcza tych noszących spódnicę. A do tego jeszcze nikt sobie nie wyobrażał, żeby kobieta z Ukrainy mogła nad Wisłą robić cokolwiek innego niż sprzątanie mieszkań lub świecenie tyłkiem w burdelu. Przeklęte Lachy!

Lena szybko wydała tu wszystkie skromne oszczędności, śląc listy motywacyjne do różnych uczelni i pilnie ucząc się polskiego. Miała nadzieję przytulić się w jakiejś katedrze fizyki, dostać ćwiczenia ze studentami, przeczekać nawałnicę. Nic z tego. Odpowiedzi, o ile w ogóle przychodziły, były sztampowo grzeczne i niezmiennie odmowne. Została więc najpierw sprzątaczką i opiekunką jakiegoś staruszka, a potem trafiła w końcu do klubu. Tyle że nie był to klub fitness, a go-go. Co drugą noc tańczyła w miejscu opodal warszawskiego centrum. Na początku wieczoru majtała gołymi cyckami, owijając ciało na rurze, a kiedy klientela się rozochociła — odstawiała tańce na indywidualne zamówienia po 150 złotych za cztery minuty ocierania się tyłkiem o ich uda. Ona, doktor fizyki, pozwalała pijanym spaślakom klepać się po pośladkach i mizdrzyć do niej w zamian za postawienie drinka. Fakt, że drink kosztował stówę, z której to kwoty Lenie przypadało 70 złotych. Dostawała dwie trzecie z każdego tańca, niemal trzy czwarte wartości drinka i dziesięć procent, jeżeli klient zdecydował się postawić jej butelkę szampana za tysiąc złotych do wypicia w VIP-roomie. Kilka takich tańców, parę drinków i pół godzinki popijania bąbelków w oddzielonej od reszty sali frędzelkami niszy dla tak zwanych VIP-ów, stanowiło dochód równy jej tygodniowym zarobkom w Doniecku. O bozonie Higgsa już nie myślała.

Tej nocy, jak zwykle wyszła w szpilkach na długi i wysoki na ponad metr wybieg czy raczej barową ladę, modląc się, żeby na emaliowanej powierzchni nie wywinąć orła. Jej biust w rozmiarze D zachęcająco kołysał się na boki, budząc w stłoczonej poniżej gawiedzi pełne zachwytu gwizdy, godowe ryki i obleśne cmoknięcia. Ona jednak tego nie słyszała. Nauczyła się nie zwracać na tę czerń uwagi, nie widzieć, nie słyszeć, nawet nie czuć. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem docierała do lśniącej rury rozgrzanej dotykiem dziewczyn występujących przed nią i zroszonej ich potem, a potem robiła, co musiała. Fizycznie dawała radę bez problemu. Psychicznie? Też. Raczej też. Nieważne. I tylko z dnia na dzień narastała w niej wściekłość, uraza i pogarda do tych żałosnych gardzących Ukraińcami Polaczków, co to się mają za wielkich panów, szlachciców, sarmatów, husarzy i lisowczyków, a tak naprawdę nie widzą, że ich czas już minął, a sami są tylko żałosną karykaturą dawno rozsypujących się w grobach przodków.

W rytm Lady Gagi zawirowała na chromowanym drążku, a jej jasne włosy zatoczyły świetlisty krąg wokół głowy. Nie zatrzymując się, zrobiła zwrot i trzymając się rury jedynie zgiętą prawą nogą, zwisła w dół i powoli zjechała, aż nie dotknęła wyciągniętymi rękami podłogi wybiegu. Koniec. Następne wyjście za pół godziny. Wstała i rozkołysanym krokiem ruszyła z powrotem. Szła powoli, bo za kostki, łydki i biodra chwytały ją dziesiątki spoconych dłoni.

W garderobie opadła na krzesło i spojrzała w lustro. Zobaczyła w nim zimną, zaciśniętą niczym pięść twarz. Swoją twarz. Wtedy dobiegł ją z drugiego końca salki głos szefa klubu instruującego jakąś przerażoną nowicjuszkę, która miała dziś dać pierwszy występ.

— Spoko, dziewczyna, nie musisz umieć tańczyć. Oni i tak będą patrzeć na twój tyłek i cycki.

Lena wydęła usta, a potem powoli wypuściła powietrze. Rany, jak ją ci ludzie wokół wkurzali! Nawet ta żałosna para idiotów, u których wynajęła piętro domu — Anka i Bartek. Choć niby przyjaźni i sympatyczni, na pewno skrycie nią gardzili. Jedynie ta stara babuszka Zofia początkowo budziła jej sympatię. Lena starała się jej nawet pomagać przy kuchni, rozmawiać. I jak się babsko jej odwdzięczyło? Szkoda słów! Dobrze, że chociaż młodzi nie mają pojęcia, co się kilka tygodni temu stało w ich domu. I co było prawdopodobnie przyczyną wylewu u tej ich Zofii. Lena poczuła nawet z tego powodu lekkie wyrzuty sumienia, ale zaraz je w sobie stłumiła. Co się stało, to się nie odstanie. Zresztą, babuszka była już dobrze po dziewięćdziesiątce. I tak chyliła się do grobu.

— Babuszka — szepnęła bezgłośnie do swojego półnagiego odbicia. Na dźwięk tego słowa w jej stwardniałym sercu coś drgnęło. Przypomniała sobie swoją matkę, która też mogłaby być już babcią. Aleksandra dobiegała już przecież sześćdziesiątki! Kiedy Lena uciekała z Doniecka, obiecywała zabrać ją wkrótce do siebie. I słowa, choć trwało to dłużej, niż myślała, prawie dotrzymała. Za kilka dni mama wysiądzie z samolotu na warszawskim lotnisku Chopina. Nie było łatwo. Początkowo zdobycie polskiej wizy dla niej wydawało się niemożliwe. Tak samo jak wydostanie Aleksandry przez linię frontu z Donieckiej Republiki Ludowej. Trzeba też było opłacić jej podróż. Koszty wprawdzie nie grały roli, ale organizacja tego wszystkiego strasznie się ślimaczyła. Chwilami Lena traciła nawet nadzieję, że wyciągnie mamoczkę z tego piekła. Aż tu nagle, kilkanaście dni temu, wszystkie trudności zniknęły jak ręką odjął! Aleksandra dostała od Polaków wizę, a od rosyjskich separatystów propusk1 na wyjazd do Kijowa. Niesamowite! Ledwo Lena zdążyła pogadać z Anną i Bartkiem, że na święta spodziewa się gościa. Na szczęście poczciwcy nie protestowali. Zapomniała im jedynie dodać, że mama już na Ukrainę nie wróci. Nie puści jej z powrotem. Ciekawe, czy będą się ciskać? Nie dbała o to. Bo jeśli nawet… To takie gołodupce, że jak im rzuci parę złotych miesięcznie więcej za wynajem, na pewno pozamykają dzioby.

I tylko jedna rzecz wciąż ją niepokoiła. Zanim jeszcze ruszyły procedury wizowe, w listopadzie mama przesłała jej maila. Sama zupełnie nie znała się na Internecie, ale swojego komputera użyczali jej czasem sąsiedzi z bloku. Można było na ich adres przesyłać listy, a oni je Aleksandrze drukowali i zanosili do mieszkania. A potem zapraszali ją do siebie, żeby przedyktowała im odpowiedzi. Oczywiście, o ile akurat był prąd. Trochę było to więc uciążliwe, ale zapewniało im łączność. No więc pewnego jesiennego dnia Aleksandra napisała córce, że wkrótce dostanie wizę i przyjedzie do Warszawy. Z kuzynką. Lena tak się ucieszyła, że dopiero kilka dni później zadała pytanie: „A właściwie, to z kim przyjedziesz?”.

„Nie martw się o nią” — odpowiedziała mama. „Poradzi sobie w Polsce sama. Poproś tylko swoich gospodarzy, żeby przenocowali ją przez jedną, góra dwie noce”.

Lena okryła się szlafrokiem, energicznie zacisnęła na swojej smukłej talii pasek. A potem, wciąż gniewnie patrząc w lustro, zwróciła się do własnego odbicia:

— Jaka, do diabła, „kuzynka”?! Przecież my nie mamy kuzynek!

Przepustka (ros.). [wróć]

GRUDZIEŃ 2014, DONIECKA REPUBLIKA LUDOWA

Wiera

Zimno powoli przesączało się do jej ciała z zamrożonej ziemi. Ani wojskowa pałatka, na której leżała, ani chemiczne ogrzewacze na brzuchu, klatce piersiowej i stopach nie mogły go powstrzymać. Była jednak do tego przyzwyczajona. Bo to pierwszy raz leżała zimą w zasadzce? Zresztą tu, w okręgu donieckim, zimy były jeszcze jako takie. Naprawdę uświerknąć to można było na Kaukazie. Uch, tam nie raz przemarzła tak, że po zmroku pozbierać się z ziemi nie mogła!

Więc wychładzała się na pozycji, którą starannie wybrała jeszcze wczoraj. Leciutkie, niemal niewidoczne z daleka zagłębienie w równej powierzchni przyprószonej śniegiem łąki. Doczołgała się tutaj w białym stroju maskującym jeszcze przed wschodem słońca, trzy godziny temu, wsparła swój okręcony barwionym na biało workiem jutowym karabin wyborowy SWD na dwunożnym statywie, przyłożyła kolbę do barku i zamarła bez ruchu. Musi tak wytrwać do zmroku. Bez jedzenia i picia, bez jednego choćby poruszenia. Jak się zachce siku, trudno, trzeba lać w pampersa. Nie wolno jej zdradzić swojej pozycji. Bo po pierwsze, była myśliwym. Przyszła tu na polowanie. Po drugie natomiast, znajdowała się dokładnie na środku „ziemi niczyjej” pomiędzy pozycjami swoich a tych faszystów z pułku „Azow”. A oni też mieli lornetki. Była więc zarazem łowną zwierzyną…

Właśnie dlatego starała się wtopić w ziemię. Oddychać płytko, by ramiona nie unosiły się miarowo, zwracając uwagę tamtych, a także w dosłownym sensie nie puszczać pary z ust (w tym celu wciąż ssała śnieg) ani nie płoszyć spacerujących po polu ptaków. Dla większości ludzi spędzenie ośmiu godzin, leżąc na brzuchu, w grudniu, pod ostrzałem, byłoby torturą nie do zniesienia. Wiera jednak patrzyła na to inaczej — czekała na moment nagrody, kiedy wreszcie zlokalizuje cel. Tę krótką, ale intensywną jak orgazm chwilę poczucia władzy, kiedy widziana w optycznym celowniku postać wyrzuca nagle ręce, a potem osuwa się na ziemię. Moment ekstazy, która wyrwie ją na krótki czas z nieustannego odrętwienia, w którym żyła od… Sama nie mogła już policzyć od kiedy. Chyba ostatni raz czuła, że żyje, kiedy widziała ojca. Wiele, wiele lat temu. No więc czekała teraz na strzał. Czy nastąpi to dziś? Gwarancji nie ma. Jeśli zajdzie taka potrzeba, wróci tu jutro i pojutrze. Aż w końcu dopadnie swój cel. Wiera umiała być cierpliwa.

* * *

Na ten odcinek frontu w pobliżu Awdijiwki przyjechała trzy dni temu. Chłopcy ze 106. Dywizji Powietrznodesantowej udający donieckich separatystów stracili tu przez ostatnie dwa tygodnie kilkunastu ludzi. Przede wszystkim podoficerów i oficerów. Pierwszy dostał, kiedy wychylił się, żeby spojrzeć przez lornetkę na okopy wroga. Kula weszła jednym z okularów, przeszła przez głowę i kręgosłup, wyszła lewą łopatką, wyrywając wielki kawał mięsa. Drugi poszedł się odlać. Dostał między łopatki. Trzeci, o zmierzchu, poprosił kumpla o ogień. Ten potarł zapałkę, przypalił sobie, a potem podał ogieniek dalej. Facet nawet się nie zaciągnął. Oberwał w miejsce nazywane przez strzelców wyborowych „trójkątem sposobności”, czyli w obszar pomiędzy linią łączącą oczy a punktem u dołu nosa. Masakra. Krótko mówiąc, Ukraińcy mieli snajpera. I to dobrego. W tym miejscu okopy przeciwnych stron oddzielone były od siebie ośmiusetmetrowym pasem ziemi niczyjej. Osiemset metrów! A tamten trafiał w czubek nosa!

No więc dowódca „stoszóstki” zadzwonił do sztabu w Doniecku. „Mamy tu chorobę, przyślijcie lekarstwo”. To posłali im Wierkę.

— A eto czto? Diewoczka?1 — Jakiś sierżancina powitał ją pogardliwym wydęciem warg. — Na co ty do nas przyjechała? Druta chłopakom ciągać?

Nie zareagowała ani na jego słowa, ani na rechot zgromadzonych wokół „starszyny” żołnierzyków. Do tego też była przyzwyczajona. Wszędzie to samo. Tak było w Czeczenii, w Osetii Południowej, na Krymie. I tak jest tutaj. Zawsze, kiedy Wierka pojawia się w nowym oddziale — zielonooka, rudowłosa, wysoka i szczupła jak trzcina, z talią, której nie są w stanie przesłonić nawet workowate wojskowe kurtki — żołnierzyki zaraz zaczynają prężyć muskuły, ślinić się i świntuszyć. Raz i drugi, a nawet trzeci i czwarty jakiś pijany wiarus startował do niej z łapami. A kiedyś, blisko dagestańskiej granicy, gdzie udało się wziąć w okrążenie sporą grupę rebeliantów, chłopcy nawet się na nią zmówili i próbowali ją dopaść, gdy szła się umyć nad rzekę. Na takie okazje była jednak przygotowana. Długi i ostry jak brzytwa myśliwski nóż u pasa wyskakiwał z pochwy z cichym szelestem, a potem ciął, zadając dość powierzchowne, ale długie i bolesne rany. Umiała pracować nim krótkimi, ale dynamicznymi ruchami samego nadgarstka. Szast, cięcie od lewego ucha, jakby wierzchem dłoni wycierała sobie usta, i już jeden młodziak wyje, chwytając się za twarz. Ciach, od prawego na wprost i spada palec u dłoni, która przed chwilą zaciskała się na jej bluzie. Szuu, młynek na krzyż od dołu, w pachwinę, i kolejny fajtłapa chwyta się za skrócone o jeden centymetr przyrodzenie.

Tych krótkich, piorunujących cięć nauczył ją dziadek, Chamzat Bażejew, zanim zabiła go bomba zrzucona przez samolot szturmowy Su-24M z rosyjskich sił powietrznych generała Dejnikina. To właśnie po Chamzacie odziedziczyła ten stuletni nóż z rękojeścią z rogu górskiej kozicy.

No więc trzy dni temu wysiadła z pochlapanej zieloną farbą mazdy l-2000, którą ją tutaj podrzucili ze sztabu. Powitał ją sierżant wojsk powietrznodesantowych Rosji udający, jak wszyscy wokół, miejscowego separatystę. Obrzuciła wzrokiem otaczających go młodziaków w pasiastych koszulkach sił specjalnych pod zimowymi kurtkami, ściśniętymi kewlarowymi kamizelkami przeciwodłamkowymi, i cichym głosem powiedziała:

— Ty starszyna, chyba śmierci szukasz. Macie po drugiej stronie snajpera, a ty dystynkcje na pagonach nosisz. I jeszcze pozwalasz sobie salutować tym chłopcom. Z daleka widać, żeś podoficer. Łakomy kąsek mięska dla faszystowskiego strzelca…

Wystarczyło. Facet pobladł, kopniakami rozgonił szeregowców, a potem jak niepyszny poprowadził ją do ziemianki dowódcy odcinka. Tutejszy lejtnant był na szczęście dość łebskim facetem. Niewysoki, krępy, piwnooki. Miał białe zęby, niezepsute jeszcze przez machorkę, rzadki rudawy zarost na rumianych policzkach. W jej wieku albo i nieco młodszy. Wiera zmierzyła go uważnym spojrzeniem, a ten spuścił wzrok. „No cóż, pożywiom, uwidim2. Może co z tego będzie” — pomyślała. „Po robocie”.

Stary Chamzat, który nauczył ją polować, powtarzał zawsze, że myśliwy musi dobrze poznać swoją zwierzynę. Jej zwyczaje, ścieżki, pastwiska i wodopoje. Kiedy zaczęła strzelać do ludzi, najpierw uznała, że ta wiedza dotycząca polowań już się jej na nic nie przyda. Bo jak snajper ma poznać ofiarę? Bierze na cel gościa i już. Szybko jednak pojęła, że nie miała racji. Owszem, gdy walisz do kogo popadnie, to tak. Czekasz w ukryciu, aż jakaś oferma wejdzie ci w krzyż celownika. Gdy jednak masz do wyeliminowania konkretną osobę — tak jak pod Awdijiwką — to nie ma rady, musisz czegoś się o niej dowiedzieć.

Zaczęła więc od pytań. Kogo dotychczas wyeliminował ukraiński snajper, w jakich okolicznościach, gdzie, w które miejsca na ciałach ofiar trafiała zazwyczaj kula. Potem kazała się zawieźć w miejsca, gdzie padały trupy. I szybko odkryła, że tamten jest zbyt pewny siebie. Bo myśli, że strzał z bardzo daleka zapewnia mu bezpieczeństwo. Rzadko zmieniał swoje pozycje, zawsze wybierał miejsca na płaskim, odkrytym terenie. Najczęściej, choć nie ostatnio, strzelał z zabudowań opuszczonej i na wpół zrujnowanej wioski po ukraińskiej stronie frontu. Pewnie było mu wygodnie zasiąść sobie pod dachem na jakimś starym materacu, oprzeć karabin o stół i spokojnie czekać.

A właśnie, karabin.

— Pokażcie mi jakiegoś trupa — rozkazała lejtnantowi.

— Trupa? — zdziwił się.

— Najlepiej któregoś z ostatnich, nie przepadam za wonią zepsutego mięsa — sprecyzowała.

— A, chodzi o ofiarę snajpera. Tak, tak.

Na szczęście „najświeższy” zabity przez Ukraińca zaledwie rano kapral nie został jeszcze pochowany. Obejrzała ciało dokładnie. Dostał w bark. Kula przeszła przez staw, przebiła prawe płuco, rykoszetowała od kręgosłupa, skręcając w stronę wątroby i wyszła tuż nad biodrem. W ranie wylotowej Wiera zauważyła zmielone tkanki mięśni i drobne odłamki kości. Pocisk musiał mieć wysoką energię. Trafił w ciało z naddźwiękową prędkością, a siła kawitacji wytworzyła za nim próżnię zasysającą płyny ustrojowe, fragmenty ubrania, tkanki i kości. Rana wylotowa miała średnicę jej pięści.

— Facet ma karabin SW-98, kaliber 7,62 milimetra o optymalnym zasięgu ośmiuset metrów. Strzela pociskami snajperskimi 7N1, z ołowianym rdzeniem. Ma celownik optyczny o siedmiokrotnym powiększeniu. Nic dziwnego, że kosi was jak łan pszenicy.

Lejtnant popatrzył na nią z niepokojem w swoich miodowych oczach.

— Nowoczesna broń — przyznał. — Jak chcecie dać mu radę z tym czymś?

Ruchem swego ryżawego podbródka wskazał na przewieszony przez jej ramię karabin SWD. Broń przestarzałą, zbyt głośną i na dystansach powyżej pół kilometra zupełnie niecelną. A do tego wyposażoną w pradawny celownik PSO-1 o czterokrotnym zaledwie powiększeniu.

— Sięgniecie go stąd? — Głos oficerka zamarł w mroźnym, zimowym powietrzu.

— Nie — odparła, po raz pierwszy od przyjazdu szeroko się uśmiechając.

— To jak? Dzwonimy do sztabu, żeby przysłali nam jakiegoś mużyka?

Uśmiech zniknął z jej twarzy, jak zdmuchnięty powiewem grudniowego wiatru.

— Niepotrzebny nam żaden mężczyzna — odpowiedziała lodowatym tonem.

— Ale mówiliście…

— Powiedziałam tylko, że z linii waszych okopów go nie dostanę. Będę więc musiała troszeczkę podejść.

— Na ziemię niczyją? — Z wrażenia lejtnant aż sięgnął po papierosa. — Ale to płaska patelnia, za dnia będziecie widoczni jak pluszowy miś na strzelnicy. No i jeszcze po drodze druty kolczaste, miny, ichniejsi zwiadowcy…

— Na drut wystarczą cążki. Miny przeciwpiechotne da się wymacać nawet gwoździem. A na ukraińską razwiedkę3 mam to…

Szuu, w jej dłoni pojawił się Chamzatowski nóż, nadgarstek wykonał podkręcony ruch i żarząca się końcówka lejtnantowskiego cygareta spadła w śnieg u jego stóp.

* * *

A więc leżała teraz na płaskim polu, mniej więcej pośrodku między liniami okopów. Obserwowała zabudowania przed sobą, a gdy coś — krzywy kurnik, stos starych opon od traktora albo przerdzewiała beczka do rozwożenia nawozu — wydało jej się podejrzane, przykładała lunetę do oka i szukała obcego snajpera. Lepiej byłoby zauważyć, zanim on spostrzeże ją…

Czas mijał, lekki mrozek szczypał w policzki. Nic. Chaty na wprost stały puste, gapiąc się w dal oczodołami okien, z których wypadły okiennice. Odległość około czterystu metrów. Żywego ducha. Choć nie, czasem między zabudowaniami mignęła jej jakaś ludzka postać. Od razu składała się do strzału, ale w lunecie widziała tylko zwykłych żołnierzy. Brodacz z podgoloną głową, niedźwiedziowaty sierżancina, nawet jakiś domorosły ataman w karakułowej czapce. Ten ostatni to oficer. W innych okolicznościach byłby niezłym celem. Ale nie dziś. Tego dnia polowała na jeszcze grubszego zwierza. Tylko czy dobrze wytypowała miejsce polowania?

Około południa z nieprzyjacielskich pozycji zaleciał zapach zupy cebulowej. Przełknęła ślinę. Głód skręcał jej kiszki. W szare niebo wzbił się obłoczek pary uwolnionej spod pokrywy garnka, gdzieś między sztachetami szczerbatego płotu zamigotał blask ogniska. I ciągle żadnego celu.

Coraz bardziej sennym i zrezygnowanym wzrokiem wodziła po znanych już sobie na pamięć koślawych bryłach domów. Jeden ustawiony do niej frontem, z rozwaloną sławojką w przeciwległym narożniku podwórza, drugi nieco cofnięty, stojący bokiem, z dziurą w ścianie po uderzeniu pocisku wystrzelonego z granatnika RPG „Osa”, trzeci z zarwanym dachem i śladami pożaru.

Zaraz, zaraz! Czując nagłe uderzenie adrenaliny, szybko cofnęła wzrok na budynek z przestrzelonym murem. Coś ją w nim zaniepokoiło. Ale co? Sygnał dotarł tylko do jej podświadomości, racjonalne oko nie zarejestrowało nic podejrzanego. Wpatrywała się więc w brunatne kontury, starając się wychwycić jakąkolwiek zmianę, ślad, nielogiczność.

Ach tak! Wreszcie to pojęła. Ptaki. Szare cielska wron. Jedna siedziała na słupku po płocie, druga skakała po ziemi i coś dziobała. Trzecia i czwarta czaiły się w pobliżu odganiane przez tę dziobiącą. A więc znalazły tam coś do żarcia. Co? Pewnie okruchy czyjegoś obiadu. Resztki konserwowej tuszonki, bułki ze słoniną lub kawałka chleba do wytarcia talerza po zupie. Nieważne co. Ważne, kto im to tam rzucił.

Zwykły żołnierz? Nie. Ci raczej siedzieliby z drugiej strony budynku. Tam, gdzie wyjście na podwórko. A więc prawdopodobnie ktoś, kto czaił się w półmroku wyrwanej w murze dziury. Ktoś, kto nie zszedł z posterunku nawet na czas posiłku. Kto to mógł być? Czujny obserwator? Wartownik samotnik? A może…

Powolutku, ruchem bardziej leniwym niż spacer ślimaka, przyłożyła oko do lunety. Skierowała ją w głąb wyrwy i czekała, aż siatkówka oka przywyknie do ciemności. Mijały minuty, a do jej mózgu stopniowo przesiąkały informacje ze środka chałupy. Przewrócone krzesło, wersalka, wybebeszona bieliźniarka, a przed nią stos wymiętolonych ciuchów. Stos ciuchów? Przyjrzała się dokładniej nieregularnej bryle i w końcu dostrzegła w niej proporcje człowieka. Omotanego szmatami, skulonego za krzesłem, na którym wspierała się długa lufa zakończona tłumikiem płomieni. Karabin SW-98.

— Mam cię, ptaszku — szepnęła, wtulając policzek w kolbę swojej broni.

Na siatce celowniczej swojej lunety ustaliła odległość — 410 metrów. Czterysta dziesięć. To prawie granica skutecznego ognia jej SWD. Delikatnie dotknęła bębna celownika i wyzerowała go na ten dystans. Potem spojrzała na łyse gałązki owocowych drzew obok chałupy. Nie ruszały się, a więc poprawka na wiatr niepotrzebna. Temperatura lufy i otaczającego powietrza też praktycznie ta sama, można odhaczyć kolejną zmienną mającą wpływ na trajektorię lotu pocisku. A sam celownik? Był stary, starszy od Wiery. A przecież wiadomo, że przy takim strzale każde jego nawet najdrobniejsze rozregulowanie oznacza pudło. I błyskawiczną ripostę tamtego. Głupie przesunięcie celownika względem osi o dwie setne centymetra to na tym dystansie przestrzelenie aż o jeden metr! Na to jednak teraz wpływu nie miała. Mogła tylko mieć nadzieję, że troskliwa opieka, jaką obdarzała niemal codziennie swój PSO-1, teraz się jej opłaci.

Uspokoiła oddech, wsłuchała się w zwalniający powoli rytm swego serca. Łagodnie, jakby muskała usta śpiącego kochanka, dotknęła spustu. Samą opuszką palca, bo zbyt mocne ściągnięcie języczka mogłoby o dziesiętne milimetra przechylić karabin. W sam środek krzyża na celowniku wzięła trójkąt sposobności tamtego. Widziała jego blisko osadzone oczy, lekko skrzywiony nos, leniwie poruszające się szczęki. Pewnie żuł skórkę chleba. Czując rozlewające się po żyłach rozkoszne ciepło, leciutko nacisnęła.

Bach. Trzask wystrzału poderwał w powietrze wrony, odbił się echem od chałup, przetoczył przez łąkę i zniknął w oddali. Blisko osadzone oczy, krzywy nos i pracujące szczęki zamieniły się w krwawy ochłap. Kawałek różowego mózgu wzbił się w powietrze i pacnął w ścianę pokrytą tapetą w kwiatki, a potem zostawiając za sobą czerwony ślad, osunął się na ziemię. Karabin spadł z krzesła, „stos ubrań” bezwładnie runął w przód.

Po nieprzyjacielskiej stronie wzmógł się ruch, zamieszanie, kurwamacie i krzyki. Potem padły w jej kierunku jakieś bezładne strzały z kałasznikowów i cięższego PK. Pociski waliły jednak daleko od niej. Tamci wciąż nie mieli pojęcia, gdzie szukać zabójcy swojego snajpera. Od tej żałosnej kanonady serce Wiery nawet nie przyspieszyło. Leżała spokojnie, bez ruchu, czując się bezpiecznie niczym we własnym łóżku. Przepełniało ją uczucie spełnienia i siły. Wiedziała, że obraz blisko osadzonych oczu dołączy do innych zapisanych w jej pamięci twarzy — starych i młodych, kobiecych i męskich, pięknych i brzydkich, brodatych, wąsatych lub gładko ogolonych — które łączyło jedno. Wiera była ostatnim człowiekiem, który patrzył na nie przed śmiercią. Ta kolekcja dawała jej poczucie niemal boskiej władzy nad ludzkim życiem. Tyle tylko, że z każdym kolejnym zabitym uczucie to coraz szybciej się z niej ulatniało. I wracała znajoma pustka. A nawet gorzej — przerażenie. Paniczny strach przed czymś nieznanym, przed mroczną tajemnicą, która kalała jej życie. Wiera, świadoma i pełnoprawna dysponentka własnego ciała, od czasu do czasu traciła nad nim kontrolę. Znikała sama przed sobą. Zdarzały się jej dziury w pamięci, nawet kilkumiesięczne — kiedy nikt, z Wierką na czele, nie wiedział, co się z nią działo, gdzie była i co robiła. Skrywał je kompletny mrok, który był dla niej niemal nie do zniesienia. Bo jeśli w swoim prawilnym, świadomym i oficjalnym życiu, które w szczegółach pamiętała, była zabójcą strzelającym z ukrycia… to kim musiała być w tym drugim, niedostępnym dla jej pamięci? Czy robiła rzeczy tak straszne, że dusza nie chciała ich pamiętać? Jaka bestia się wtedy budziła w jej ciele? Do jakich potwornych uczynków musiała być zdolna? Ta niewiedza, ten lęk przed samą sobą — z biegiem czasu stawał się dla Wierki nie do zniesienia.

Ale nie dziś. Dziś powrócił do niej spokój. Czysty strzał. Trafiony — zatopiony. Kiedy zapadnie zmrok, ostrożnie wycofa się na pozycje 106. Dywizji po własnych śladach, wypije szklankę wódki, zakąsi słoniną. A potem weźmie w obroty tego piwnookiego lejtnanta.

„Oj, lepiej, żeby się malczik4 tej nocy postarał” — zaśmiała się w myślach. „Zanim go dosiądę i ścisnę udami, uprzedzę, że jestem jak ogrodnik, który zeschłe i niepotrzebne pędy obcina. A potem położę przy pryczy nóż dziadka Chamzata”.

A to co? Dziewczyna? (ros.). [wróć]

Pożyjemy, zobaczymy (ros.). [wróć]

Zwiad (wojskowy) (ros.). [wróć]

Chłopiec (ros.). [wróć]

GRUDZIEŃ 2014, JÓZEFÓW

Anna i Bartek

— Powiesz mi, o co chodzi z tym Witkiem? — zapytał po powrocie do domu.

Szczerze mówiąc, nie był jakoś nadzwyczajnie ciekaw. Wciąż czuł strach i upokorzenie, jakie wzbudziła w nim wizyta Cyngla i jego małomównych kompanów. Do licha, takie akcje kojarzyły mu się początkiem lat dziewięćdziesiątych, wczesnym agresywnym kapitalizmem, a nie ze współczesną stołeczną rzeczywistością! O tym jednak nie był jeszcze gotów z Anką rozmawiać. Zresztą, po co ją dodatkowo martwić? Już i tak bardzo mocno ją przybiła śmierć Zosi.

— Witek… — powtórzyła w zamyśleniu, zamierając nad patelnią pełną jajecznicy.

Stała wyprostowana w ich dużej, rustykalnej kuchni oświetlonej w tej chwili tylko światłem lampek ukrytych w przeszklonych ściennych szafkach i płomykiem stojących na stole świec. W czerwonożółtym, rozmigotanym blasku jej jasne włosy lśniły złotem, a ściągnięte brwi i blisko osadzone oczy nadawały jej twarzy nieco surowy wyraz. Proste plecy, smukłe ramiona, piersi rozpychające zapinany na guziki sweter — wyglądała jak pradawna, barbarzyńska bogini. „Bogini płodności” — uśmiechnął się w myśli, zsuwając się spojrzeniem na jej wydatny brzuch. Ania zestawiła patelnię z ognia, wyłączyła gaz, a następnie zrobiła krok w stronę blatu nad szafkami, na którym stał elektryczny czajnik. Pstryk. Włączyła go i zaraz zadzwoniła dwoma kubkami.

— Kolacja poczeka — powiedziała. — Zrobię nam herbatę.

Krzątała się po kuchni, a on patrzył, jak materiał spódnicy opina jej jędrne pośladki. Miała mocne, kształtne nogi i dość szerokie biodra, co nadawało jej sylwetce bardzo kobiece kształty. Nagle poczuł ogarniającą go falę pożądania. Kiedyś kochali się po kilka razy dziennie. Wpadali na siebie, w pokoju, kuchni, korytarzu prowadzącym z łazienki i ciężko dysząc, zdzierali z siebie ubrania. Co z tego do dzisiaj zostało? Kiedy ostatni raz uprawiali seks? Jasne, teraz w końcówce ciąży to nie wchodziło w rachubę. Ale przecież pożądanie opuściło ich wcześniej. Kiedy? Dlaczego? Czy to jego wina?

Zreflektował się nagle, że siedzi jak panisko, a ciężarna kobieta mu usługuje. Zerwał się na równe nogi, objął ją w pogrubiałej talii, cmoknął w skroń. Jakoś nieporadnie to wyszło, jakby wyszedł z wprawy…

— Usiądź, kochanie — powiedział. — Ja to zrobię.

Odpowiedziała ledwo zauważalnym uśmiechem, który uniósł tylko kąciki jej ust. „Trochę za wąskich, nieco zbyt szerokich” — jak sama o nich mówiła. On jednak tego nie widział. Uwielbiał muskać je swoimi wargami, całować, pieścić, a wreszcie rozchylać językiem i… Tak, tego też już dawno nie robił. Gdzie się podziała ich czułość, bliskość, porozumienie ciał?

— Witek — powtórzyła, kiedy postawił przed nią parujący kubek naparu zaprawiony łyżeczką konfitury malinowej, plasterkiem cytryny i kawałeczkiem imbiru — to największa miłość i najgorsze przekleństwo mojej babci.

— Naprawdę? — zdziwił się uprzejmie, wciąż niezbyt tym wszystkim zainteresowany. Przez ostatnie miesiące wspólnego mieszkania nieźle poznał historię Zosi. Zanim nie powalił jej ten przeklęty udar, siadywali nieraz z butelczyną nalewki pigwowej na kuchennym stole, śmiali się i gawędzili. Najbardziej bawiło ją to, że Bartek i Anna są spokrewnieni. Łączące ich więzy były wprawdzie słabe i odległe, ale jednak.

„Gdyby twój stryjeczny dziadek nie uwiódł mnie latem trzydziestego dziewiątego i niecnie nie wykorzystał, nie byłoby na świecie twojej ukochanej” — lubiła powtarzać, wbijając w niego szelmowskie spojrzenie swoich wciąż bardzo jasnych mimo starczego wieku oczu.

Tak, znał na wyrywki tę historię. Tuż przed wybuchem wojny Zosia, uboga warszawska studentka, wyjechała do majątku Załugi na Wołyniu dawać najmłodszym dzieciom państwa Hryniewiczów korepetycje. Poznała tam siedemnastoletnią Natalię, ich najstarszą córkę i — niestety — ich najstarszego syna, Adama. Student Politechniki we Lwowie zjechał w rodzinne strony na wakacje. I wpadła mu w oko drobna i energiczna brunetka. Nauczył ją jeździć konno i grać w tenisa, na koniec powiedział, że kocha. I dostał, co chciał. Tyle że z tą miłością to były żarty, a ona myślała, że on na poważnie.

Kiedy okazało się, że korepetytorka jest w ciąży, państwo Hryniewiczowie wysłali ją do znachorki biegłej w spędzaniu płodów. Ale wiejska baba ciąży usunąć nie chciała. Kupili więc studentce bilet powrotny do stolicy. I wszystko rozeszłoby się po kościach, gdyby nie wybuchła wojna.

„Zabawne, że moja córeczka, mama twojej Ani, przyszła na świat w tej samej chacie znachorki, do której dziewięć miesięcy wcześniej wysłali mnie państwo na skrobankę” — przy drugim kieliszeczku nalewki zwykła chichotać jak nastolatka Zosia.

Wtórował jej nieco wymuszonym śmiechem. Bo przecież Hryniewicze to jego pradziadkowie, a młodsza siostra rzeczonego Adama, Natalia — to babcia. Po wejściu do Polski czerwonych cała rodzina trafiła na Sybir. Tyle że w różne miejsca. Państwo Hryniewiczowie z najmłodszymi dziećmi sczeźli z zimna i głodu w Magadanie, a Natalia i Adam, których wojna zastała we Lwowie (wrócili tam, bo od września zaczynał się rok szkolny, a zaraz potem — akademicki), dwa lata później wylądowali za Uralem, dokąd Stalin przenosił w czterdziestym pierwszym fabryki zbrojeniowe z Doniecka. O tym jednak, a zwłaszcza o tym, co się stało później, Bartek wolał nie myśleć. Ani wtedy, rozmawiając z Zosią, ani teraz. Szybko więc zapytał Ankę:

— To kim w końcu była ta kolejna wielka miłość twojej babci? Widzę, że często zmieniała obiekty swoich uczuć…

— Nie kpij sobie — skarciła go, ale bez złości. — Kiedy Adam, mój, pożal się Boże, dziadek, ją wystawił, musiała sobie radzić sama. Z małym dzieckiem na rękach. Przetrwać rzeź wołyńską, kiedy Ukraińcy masowo mordowali Polaków, wyjść cało z powstania warszawskiego…

— Wiem, wiem. Przecież znam te wszystkie opowieści. — Bartek ze znużeniem sięgnął po swój kubek i upił łyk herbaty. — Po zburzeniu Warszawy Zosia trafiła do równie zburzonego Wrocławia i tam, w ruinach, próbowała żyć normalnie, wychowując Wandę, twoją mamę. Tyle że poczciwa Wandzia nieładnie jej odpłaciła, donosząc na matkę do bezpieki.

— W latach pięćdziesiątych Wanda była jeszcze dzieckiem. Młodziutka i naiwna. Uwierzyła w propagandę. Nową, sprawiedliwą Polskę Ludową. A socjalistyczna ojczyzna kazała donosić. Także na rodziców.

— Nie musisz jej tłumaczyć. Przecież nawet jej nie znałaś. Została zabita, zanim się urodziłaś. To cud, że w tamtych czasach lekarzom udało się ciebie odratować.

— To nie były znowu aż tak odległe dzieje! — Ania lekko się zarumieniła. — A o matce wiem wszystko z opowiadań Zosi. To przecież babcia wyciągnęła mnie z sierocińca.

— Ale dopiero po dziesięciu latach! Wcześniej, bagatela, musiała odsiedzieć wyrok za morderstwo z premedytacją!

Słysząc swoje własne słowa, Bartek pojął, że się zagalopował. Po co przywoływał te bolesne dla Anki dzieje? Dlaczego nagle zechciał wsadzić jej szpilę? Żeby poprawić sobie nastrój i poczucie wartości wdeptane w ziemię przez panów Pifa i Pafa?

— Wiesz dobrze, kogo zabiła — odparła chłodno Ania. — Mordercę Wandzi. Jej męża rogacza. Zazdrosnego impotenta, który nie potrafił nawet zmajstrować im dziecka.

— Hola, hola! Widzę, że masz bardzo swobodny stosunek do małżeńskiej zdrady. — Bartek wcale tego nie chciał, ale coś w jego głowie kazało mu przeć dalej w stronę bezsensownej kłótni.

— Zdrady? — zaperzyła się Ania. — Większą zdradą jest przemoc i znęcanie się nad kobietą, którą się poślubiło! A wiesz dobrze, że taki właśnie był mąż mojej mamy.

— I dlatego miała prawo puścić się z pierwszym lepszym? Przecież ty nawet nie wiesz, kto jest twoim ojcem! — nie przebierał już w słowach Bartek. Wzbierała w nim niezrozumiała fala wściekłości, która — czuł to wyraźnie — swoje źródło miała bardziej w jego własnych porażkach, słabościach i lękach niż w zacietrzewieniu dyskusją o dobrze przecież znanych mu faktach.

Ania jednak tego nie wiedziała. Poczuła się zaatakowana, obrażona. Zerwała się na równe nogi, kubek z gorącą herbatą chlusnął swoją zawartością na szary i pobrudzony tynk ściany.

— Jak śmiesz czepiać się mojej rodziny? — powiedziała szeptem, od którego zatrzęsły się fundamenty całego domu. — Moja babcia i matka żyły w strasznych czasach. Wtedy można było zginąć albo pójść do więzienia za jedno niewłaściwe spojrzenie, jedno nieostrożne słowo. A mimo to, raz gorzej, raz lepiej, ale przez długi czas dawały sobie radę. A ty co? Od tygodni chodzisz z nosem na kwintę i boleściwym wyrazem twarzy, bo straciłeś pracę, sklep rowerowy nie idzie, a — co już zupełnie załamujące — na świat ma wkrótce przyjść twoje dziecko.

Jej słowa uderzyły go jak chlaśnięcie otwartą dłonią w policzek. A więc i ona dostrzegła ten głęboki cień, który w nim wzbierał już od jesieni. Tylko nie rozumiała prawdziwych jego przyczyn. Bo niby skąd miała o nich wiedzieć? On sam je wyparł z pamięci, a to, co w niej pozostało, przysypał pokładami nowych wspomnień, w których już nie był tchórzem, lecz dzielnym i podziwianym nurkiem, luzakiem i obieżyświatem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki