Jak to na wojence - Edward Słoński - ebook + książka

Jak to na wojence ebook

Edward Słoński

0,0

Opis

Edward Słoński (1872-1926) - polski poeta i pisarz. Skazany za działalność niepodległościową na zesłanie na Syberię. Zyskał miano jednego z wybitniejszych polskich poetów. Gdzieś we dworze, w centralnej Polsce, kilkunastoletni Jerzyk ze swoją siostrą Hanią przygotowuje się do Bożego Narodzenia. Jest I wojna  światowa. Ojciec Jerzyka i Hani zaciąga się do legionów Piłsudskiego, by jak przodkowie hulanickiego rodu stawić się na wezwanie ojczyzny. Chłopiec tęskni za ojcem, bawi się małymi żołnierzykami, rozgrywa bitwy. Magia nocy wigilijnej sprawia, że ołowiane żołnierzyki ożywają... Jak to na wojence... to jedna z najpiękniejszych opowieści przepełnionych nie tylko miłością  do ojczyzny, rodziny i wolności, ale także mówiąca o znaczeniu tradycji i świąt w naszym życiu. Klasyczna książeczka dla dzieci, która powinna znaleźć miejsce na półce każdego, nie tylko młodego, czytelnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 55

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Edward Słoński

Jak to na wojence…

OPOWIEŚĆ WIGILIJNA

Ilustrował Przemysław Liput

Wydawnictwo Zysk i S-ka

Sen o szpadzie

Do mego syna

Gdy dym pożarów słońce gasi i coraz krwawszy huczy bój, ty mnie nie pytaj, czy to nasi, czy to nie nasi, synu mój!

Ty mnie nie pytaj, kto zwycięża, czyj tryumfalny słychać śpiew — naszego nie masz tam oręża, chociaż się nasza leje krew.

O, synu mój, na wszystkich frontach, od płowej Wisły aż po Ren, przy zapalonych stojąc lontach, my swój o Polsce śnimy sen.

Niszczeją grody, płoną wioski, świat cały — ognia krwawy słup, a chłop poznański i krakowski kładą się u wrót naszych w grób.

A my? O los nasz zbądź się troski! I nas dosięgnie krwawy cios! Wszak celnie strzela chłop krakowski, kiedy się Polski waży los.

Lecz, synu, nie mów nic o zdradzie! To w niemilknącym huku dział nasz sen rycerski, sen o szpadzie wreszcie się dzisiaj jawą stał.

I.

Była Wilia Bożego Narodzenia. Od rana padał śnieg, a zwykle kiedy śnieg pada, jest tak cicho, zupełnie jak w bajce, w której śpi zaklęta królewna w ogromnym zamku, w najwyższej wieży. Wszystko wtedy tam jest zaczarowane — i złoty kołowrotek, i czarny kot — który śpiąc, nawet nie mruczy i dlatego jest tak cicho zupełnie.

Właśnie tak cicho, jak w tej bajce było, w Wilię Bożego Narodzenia w hulanickim dworze.

Od rana padał śnieg. Śnieg kładł się grubą warstwą na klombach przed gankiem i słał się miękkim, białym puchem w parku na gładkiej tafl i zamarzłego stawu i zasypywał wszystkie drogi wiodące do Hulanicz. I dwór hulanicki zasypany śniegiem, otoczony białym wieńcem drzew, wyglądał jak pałac lodowy, w którym mieszka biała Śnieżka i małe krasnoludki z długimi, białymi brodami.

A śnieg, zasypawszy wszystkie drogi wiodące do Hulanicz, jął zasypywać huki dalekich armat, które już od paru miesięcy błąkały się po hulanickich polach i otrząsały drobne perełki szronów z cienkich gałązek wierzby rosnącej w parku nad stawem, i uderzały w szyby okien starego dworu, jakby je chciały wysadzić. Jeszcze nocy ubiegłej te dalekie wybuchy drżały i dzwoniły na szybach dziecinnego pokoju, a już dziś od rana nie ozwały się ani razu. Właśnie nocy ubiegłej, kiedy taki głośny huk armatni uderzył w okno, że aż stuknęło coś w piecu i zajęczało w kominie, zerwał się z łóżeczka na równe nogi mały sześcioletni Jerzyk i z przerażeniem zaczął się rozglądać dokoła. Nie mógł zrozumieć, co to się stało. W pokoju było ciemno, zupełnie ciemno. Noc siedziała na białych krzesełkach, noc siedziała na podłodze i wisiała na ścianach. Tylko niezgrabny piec niezgrabnie wyłaził z ciemnego kąta i wyglądał jak góra lodowa, która mogła lada chwila runąć i przytłoczyć Jerzyka swoim ciężarem. I Jerzyk zaczął się bać tego niezgrabnego pieca.

— Haniu, czy ty śpisz, Haniu? — zawołał, trzęsąc się ze strachu i zimna.

Ale Hania spała… Białe jej łóżeczko stało trochę dalej od okna i dopiero wołanie Jerzyka obudziło ją ze snu.

Usłyszała je i przelękła się. Co się stało?

— To ty, Jerzyk? To ty? Czemu nie śpisz?

— Jak to nie słyszałaś? — zapytał Jerzyk, wskakując z powrotem do łóżeczka. Teraz już mógł leżeć spokojnie i śmiało patrzeć na piec, który nagle przestał być górą lodową i odsunął się od jego łóżeczka.

— Nie — odpowiedziała Hania i ziewnęła.

— Więc nie słyszałaś, jak strzelali?

Hania podniosła główkę. Przecież tak co dzień strzelają, widocznie tak zawsze jest na wojnie.

Ale Hania tym razem nic nie słyszała. Śniła się jej ślizgawka na stawie w parku, duża tafl a lodu, przezroczysta, zielona… duża tafl a lodu nakryta uginającymi się pod szronem gałązkami wierzb, ślizgawka, której nigdy nie było w Hulaniczach, a o której marzyli oboje.

— I było głośno? — zapytała po chwili.

— Ojej! aż w piecu stękało i w kominie.

— A może to nie oni?

— Jak to nie oni?

— A tak — może to twoi żołnierze. Przecie stoją pod stołem z armatami.

— Et! — mruknął Jerzyk niechętnie. Hania zawsze ma go za głupiego, a o sobie myśli, że jest już dorosłą. Jakżeby ci drewniani żołnierze pod stołem mogli strzelać z drewnianych armat? Zupełnie nieprawdziwa historia. Co prawda musztruje ich co dzień, ustawia w szeregi, każe im leżeć zupełnie po żołniersku, niewygodnie na twardych drewnianych brzuchach, to znów rozrzuca ich po całym pokoju i chowa po kątach. Zapewne, że gdyby nie byli wystrugani z drzewa, to kto wie, co by się mogło stać… Ale to są tylko zabawki. I Hania doskonale wie, że to są tylko zabawki, a jednak żartuje sobie z niego zupełnie niestosownie.

Ale Hania tym razem wcale nie żartowała. Mówiła jej stara Agata, że wszystkie przedmioty mają swoją duszę.

Co prawda Hania nie wiedziała jeszcze na pewno, co to jest dusza, ale ta sama Agata mówiła jej również, że stoły, krzesła a nade wszystko zabawki porozumiewają się między sobą jak ludzie. Ludzie nie umieją słyszeć tego, co one mówią, i dlatego myślą, że to są martwe przedmioty. W ogóle ludzie są bardzo zabawni, z tą swoją zarozumiałością, zdaje im się, że tylko oni jedni wiedzą wszystko. A przecie Hania sama słyszała, jak drzewa w parku rozmawiają i jak kwiaty i trawy szepczą o zachodzie słońca. Drzewa mają liście, które szumią głośno, ale czasem i w samym pniu coś zagada. Za to kwiaty rozmawiają najciszej — niby milczą, a mówią.

Hania jeszcze nie rozumiała tych rozmów, ale była pewna, że się potrafi nauczyć ich języka. Toteż nieraz latem kładła się na kwitnącej łące w parku lub siadała pod starym kasztanem i łowiła uchem najcichsze szmery rosnących traw i poważne, jakby zamyślone, szumy kwitnącego kasztana.

Były tam najrozmaitsze głosy i Hania powoli zaczynała już się uczyć poszczególnych wyrazów. Razu pewnego na przykład, kiedy zerwał się wicher przed burzą i gałązki zakołysały się nad nią, usłyszała najwyraźniej, jak stary kasztan mówił:

— Do domu! do domu!

I dobrze wówczas się stało, że usłuchała rady starego kasztana, bo ledwie dobiegła do ganku, lunął rzęsisty deszcz.

Ale Jerzyk był mały, o całe dwa lata od niej młodszy, i nic dziwnego, że nie rozumiał tych rzeczy zupełnie prostych i jednocześnie bardzo dziwnych. I teraz zupełnie niepotrzebnie rozgniewał się na nią.

— Na pewno wiesz, że to oni strzelali? — zagaiła, chcąc jakoś nawiązać rozmowę.

— Ależ, Haniu! — bronił się Jerzyk. Wciąż mu się zdawało, że Hania kpi sobie z niego.

— I ty naprawdę myślisz, że twoi żołnierze nie potrafi ą w nocy hałasować? I ty myślisz, że oni nie rozumieją tego, co my mówimy?

— Jakże mogą rozumieć?

— Mogą… mogą… na pewno mogą — uparcie powtarzała Hania. — Czasem coś do lalki mówię, a ona słucha… Patrzy na mnie i słucha… A tak na mnie patrzy, że na pewno wiem, że rozumie każde moje słowo.

— I co?

— Raz mówiłam jej o tym… wiesz? o tatusiu. Mówiłam jej, że tatuś jest tam, gdzie strzelają, ale nie z tej strony, tylko z tamtej, bo jest strzelcem polskim. I mówiłam jej, że tatusia szukają Kozacy, ci, co do nas już nieraz wpadali… I wówczas widziałam, jak się przelękła — zamrugała oczkami i zbladła i mnie się samej straszno zrobiło.

— I tak jej mówiłaś naprawdę? I ona wie o tatusiu? — pytał Jerzyk, zapominając, że przed chwilą utrzymywał, że zabawki są martwe i nic nie rozumieją.

— Mówiłam… Żebyś wiedział, że mówiłam…

— To niedobrze.

— Dlaczego niedobrze?

— A pamiętasz, co mówiła mamusia?

— Co?

— Mówiła, żeby o tatusiu nikomu nie opowiadać.

— A ty niby nie mówiłeś nikomu?

— Ja? — zawołał Jerzyk i przeląkł się. Rozmawiał o tym ze wszystkimi zabawkami, a nawet drewnianym armatom opowiadał o tatusiu.

I Hania wiedziała o tym.

— Sama słyszałam, jak mówiłeś. I drewniani żołnierze wiedzą, i choinkowy dziad wie, i nawet ten Moskal bez nóg i rąk, ten Moskal, który się za nic położyć nie umie.

— Już nie mów… już nie mów — prosił Jerzyk.

Zrobiło mu się strasznie przykro — rozpaplał tatusiową tajemnicę przed wszystkimi. A mama mówiła, żeby nie mówić o tym nikomu.

Leżał i myślał, jak się to stało.

Najwięcej szczegółów wiedział stary dziad choinkowy zamknięty w jesionowej komodzie, stary dziad, jego powiernik i przyjaciel.

Z nim rozmawiał Jerzyk najchętniej. Był to stary jego znajomy, bo już trzy razy siedział na choince. Po zdjęciu z choinki szedł zwykle na odpoczynek do komody, w której spędzał czas do następnych świąt Bożego Narodzenia. Tylko czasem, kiedy deszcz padał i dzieci musiały siedzieć w domu, wydobywała go mama z ukrycia i dawała im do zabawy.

Właśnie wówczas opowiadał mu Jerzyk o wszystkim. Mówił mu o rzeczach zwyczajnych i nadzwyczajnych i o tatusiu. Pod dachem nad oknami są jaskółcze gniazda, a bociany mają swoje gniazdo na spichrzu. Stryjek Cześ jest w Moskwie na uniwersytecie i kiedy śpiewa „uch ja!", tupie nogą i jest bardzo podobny do tego Moskala, który nie ma ani jednej nogi, i chociaż jest zawsze pijany, za nic przewrócić się nie może. A elfy, jak utrzymuje jedna bardzo piękna książeczka z rycinami, to są takie drobniutkie okruszynki dziecięcych uśmiechów, które w słońcu rozsypują się po kwiatach i same potem udają kwiaty. I prócz tego opowiadał mu Jerzyk nieraz o tatusiowej tajemnicy, o której nie powinien był mówić, mówił o strzelcach polskich, o tych żołnierzach dobrowolnych, co poszli walczyć za Polskę. A raz nawet, gdy Kozacy wpadli do Hulanicz i chcieli cały dwór spalić, i szukali tatusia, opowiedział Jerzyk dziadowi, że oni wiedzą, że tatuś jest w strzelcach i że mama, żeby się ich pozbyć, pokazała ofi cerowi list stryjka z Moskwy i powiedziała, że to list tatusia. I ofi cer kozacki uwierzył. Oj dziadziuniu, jak to dobrze się stało, że ofi cer kozacki uwierzył! Brzęczał ostrogami, stukał, zjadł śniadanie i zrobił się taki wesoły i uwierzył.

A tatuś w Moskwie nigdy nie był.

Tak, tak — to wszystko Jerzyk opowiadał dziadowi — i dziadziuś wie, gdzie jest tatuś.

Leżąc teraz w łóżeczku, myślał o tym wszystkim i robił sobie wyrzuty, gdy nagle znowu daleki trzykrotny huk strzału uderzył w okno.

— Słyszałaś?

— Słyszałam.

Oboje usiedli na łóżeczkach.

— To tatuś.

— Tatuś — wyszeptali niemal jednocześnie, jakby bojąc się, żeby ich tym razem ci drewniani żołnierze pod stołem nie podsłuchali.

I już bez słowa pokładli się znowu i leżeli w szarym mroku zimowej nocy, aż wreszcie słodki sen zmorzył ich płowe główki.

Ale od rana nie słychać już było strzałów i dzieci zapomniały o tym, co było w nocy, i zdawało im się, że we śnie rozmawiały ze swymi zabawkami o tatusiu.

A na dworze było biało i cicho.

Dziwił się tej ciszy stary Jakób, mąż Agaty, stary Jakób, który kiedyś był stangretem, a teraz pełnił obowiązki koniucha, bo już trochę niedowidział, dziwił się tej ciszy, dźwigając na plecach z parku do dworu równiutką, jak świeca, choinkę.

— Pewnikiem sfolgują na święta — mruczał, grzęznąc w sypkim śniegu do kolan.

I ciocia Andzia, która tego dnia na całe święta przyjechała z Warszawy, obładowana zawiniątkami i pakuneczkami, wysiadając z sanek, powiedziała, że w Hulaniczach wcale nie słychać wojny. Wszyscy w Warszawie mówili cioci Andzi, że Hulanicze leżą w samej wojnie, a tymczasem w Hulaniczach tak cicho, jakby kto makiem siał, i tak biało, jak w bajce. Wszystko to powiedziała ciocia Andzia mamie jeszcze na ganku, bo nie wiedziała, że tej nocy szyby dzwoniły od armatnich strzałów i że w zeszłym tygodniu Kozacy szukali tatusia i chcieli wszystko spalić, i stodołę, i spichlerz, i nawet sam dwór.

Dzieci postanowiły to wszystko opowiedzieć cioci zaraz po śniadaniu, ale po śniadaniu zajęły się rozpakowywaniem wszystkich zawiniątek i pakuneczków cioci i zapomniały zupełnie o swoim postanowieniu.

Bo też było tam tyle niespodzianek, że dzieciom rozbiegły się oczy na wszystkie strony i nie wiedziały, na czym się zatrzymać. Więc przede wszystkim była lalka, duża lalka w białym haftowanym szlafroczku, leżąca na trzcinowym łóżeczku. Łóżeczko było ze złotymi gałkami, a lalka umiała zamykać oczy. Stanowczo była to najładniejsza lalka na świecie i najwytworniejsze łóżeczko. Nawet mama nie miała takich gałek na łóżku. I taka lalka mogła się tylko Wandzią nazywać, bo trudno było sobie wyobrazić, żeby jej mogło być inaczej na imię.

A potem był ułan polski, prawdziwy blaszany ułan, znać zabijaka i rębacz zawołany, bo, jak na takiego przystało, był już trochę podrapany i pogięty. O takim żołnierzu blaszanym Jerzyk marzył od dawna. Amarantowe wyłogi, amarantowe rabaty na piersi i u boku szabla, długa szabla ułańska. Naprawdę trudno było wyobrazić sobie coś bardziej rycerskiego i malowniczego.

A potem był pajac papierowy, znany śmieszek i psotnik, który wywijał rękami i śmiał się, i nogami wywijał i śmiał się. I była stara Łowiczanka wycięta z deseczki z namalowanym kilimem łowickim na plecach i przy niej sześć drewnianych owieczek. Drewniane owieczki były pomalowane na biało, a stara Łowiczanka trzymała kij w ręku.

A dalej była armata i dwie kule drewniane i dwa tuziny ołowianych żołnierzy do jej obsługi. I były świeczki małe, kolorowe, przezroczyste i papierowe, ozdoby srebrne i złote, i sztuczny śnieg na choinkę.

Wydobywszy to wszystko ze stosu pudełek i odwinąwszy z grubych papierów i cienkich bibułek, dzieci zapomniały o wszystkim.

— Od razu zgadłam — mówiła Hania do swojej lalki — że ty się nazywasz Wandzią. Prawda, Wandziu, jak to dziwnie, że się domyśliłam od razu. I ty pewnie wiesz, jak się nazywam. A skąd wiesz, jak się nazywam? Oj, Wandziu!

A Jerzyk tymczasem popychał w różne strony swego blaszanego żołnierza i wołał:

— Raz, dwa! Na lewo zwrot!

Raz, dwa! Na prawo… Doskonale chodzisz, mój żołnierzu, i znasz musztrę… Raz, dwa! Na lewo zwrot! I jesteś strasznie duży, więc będziesz moim adiutantem.

I żołnierz zataczał się i brzęczał.

Kiedy tak pierwsza znajomość była zawarta, dzieci zajęły się ubieraniem ustawionej na środku sali choinki. Wydobyły z jesionowej komody dziada, wydostały z jakichś schowanek pudełka ze złotymi aniołami i gwiazdami i zaczęły to wszystko przywiązywać do choinki.

Choinka była jeszcze wilgotna, jeszcze żywa i dzieciom się zdawało, że bierze udział w ich zabawie.

— Jak ci z tym ładnie, żebyś wiedziała! Jak ci z tym do twarzy! — wołały zachwycone swoją robotą i wieszały coraz to nowe błyskotki na mokrych jeszcze gałęziach.

Drzewko nic nie odpowiadało, ale wciąż się przeglądało w lustrze, jakby chciało sprawdzić, czy dzieci mówią prawdę.

Ale dzieci mówiły prawdę — drzewko wyglądało wspaniale.

Na najgrubszej gałęzi pośrodku siedział choinkowy dziad, nad nim wysoko pod złotym aniołem wisiał papierowy pajac.

Dzieci zrazu miały wątpliwość, czy takie niepoważne sąsiedztwo nie urazi sędziwego dziada. Będzie mu się to straszydło wciąż śmiało nad głową. Przyszły jednak do przekonania, że w śmiechu nic nie ma złego — przecie same śmiały się tak często. Więc niech sobie wisi!

A pod dziadem na podłodze stał blaszany ułan i stara Łowiczanka pasła białe owieczki, i nowa armata otoczona dwunastoma ołowianymi żołnierzami groźnie zadzierała swoją lufę do góry, i stara drewniana gwardia Jerzyka wyglądała spod zwieszających się gałęzi obitymi bokami żołnierzy i poszczerbionymi kołami armat, tak, jakby przed chwilą zeszła z pobojowiska. Tuż przy nich na wzniesieniu utworzonym z przewróconego pudełka stało trzcinowe łóżeczko ze złotymi gałkami, a na nim w białym haftowanym szlafroczku leżała złotowłosa Wandzia.

— Będzie ci tu dobrze, moja Wandziu — mówiła, układając ją na łóżeczku Hania — i będzie ci tu bezpiecznie. Ci żołnierze obronią cię nawet przed Kozakami.

Słowa te przypomniały Jerzykowi ich nocną rozmowę i jego obawy i smutne myśli o tatusiowej tajemnicy rozpaplanej przez niego, i o dziadku, który wiedział za dużo, więc spojrzał na niego ostro, po żołniersku i pogroził mu paluszkiem.

— Pamiętaj, dziadziu, żebyś nikomu nic nie powtarzał — powiedział z powagą, żeby dziadzio naprawdę zapamiętał sobie jego słowa, i wybiegł z pokoju.

Po chwili powrócił, dźwigając za głowę jakiegoś małego człowieczka bez rąk i bez nóg.

— Patrz, Haniu, a ten Moskal! Zapomnieliśmy o nim. Jemu chyba tu będzie najlepiej… — wołał, ustawiając go obok blaszanego żołnierza.

Ten mały człowieczek bez rąk i bez nóg nazywał się Wańką Wstańką i miał na sobie czerwoną koszulę i granatową kamizelkę.

Nie można go było ani położyć, ani prze wrócić, bo przewrócony podnosił się na swoim beznogim tułowiu i długo potem kiwał się, jak pop wybijający w cerkwi pokłony.

— Wiesz, on będzie jeńcem blaszanego żołnierza. Co? — mówił Jerzyk. — Żołnierz stoi i pilnuje jeńca. Choć jeniec nie ma nóg i nie może uciec, polski ułan musi go pilnować, bo to jest wróg. Prawda, Haniu?

Pomysł był w samej rzeczy świetny i dzieci ucieszyły się z niego. Przecież taki żołnierz blaszany, taki ułan polski mógł poobcinać Wańce ręce, żeby ten go podstępnie nie zabił, i nogi, żeby nie mógł uciec, i potem, jako swemu jeńcowi, mógł kazać wszędzie chodzić za sobą. Myśl wyborna! Hania z zachwytem patrzyła na Jerzyka. Jak on to wszystko obmyślił świetnie! Ale co będzie, jeśli znów w nocy Kozacy wpadną do Hulanicz i wejdą do sali i domyślą się, że tego Wańkę tak okrutnie pokaleczył polski ułan? Co wtedy będzie?

Zwierzyła się ze swych myśli Jerzykowi. Trzeba nad tym się zastanowić. Przecież mogą wpaść znienacka, mogą i do sali zajrzeć. To prawda, że w sali jest wojsko i są armaty, a Kozacy armat nie mają, ale zawsze lepiej być ostrożnym.

— Może na noc tego Wańkę schowamy — mówiła, rozglądając się po pokoju. — Może postawimy go pod kanapą.

Jerzyk zamyślił się poważnie. W samej rzeczy można by go schować pod kanapą.

— A jeśli ucieknie? — zapytał.

Była to zupełnie nowa myśl. Wańka z chwilą, gdy się stał jeńcem, mógł naprawdę uciec, nawet nie mając nóg.

— To może przywiążemy go za głowę do kanapy — zaprojektowała Hania.

— Za głowę… ma się rozumieć za głowę. Przecież jego tylko za głowę można przywiązać.

— Przynajmniej nie ucieknie.

Więc przyniosły kawał sznurka i ukryły w kącie kanapy.

Był już zmrok trochę blady od śniegu leżącego za oknem i przezroczysty, taki, którego namalować nie sposób, a w którym wszystko inaczej wygląda niż we dnie, kiedy dzieci skończyły ubierać choinkę.

Chciały pójść do mamy, ale mama rozmawiała o czymś z ciocią w pokoju tatusia i drzwi były zamknięte. Ciocia mówiła półgłosem, a mama szeptała…

Dzieci stanęły w oknie i patrzyły na zawianą śniegiem drogę.

Dokoła było cicho, tak samo cicho, jak z rana. Żaden głos bliskiej wojny nie odzywał się w parku, nie toczył się po śniegu aż pod okna domu.

Ta cisza zaczęła niepokoić dzieci. Co by to mogło być? Ani jednego wystrzału przez cały dzień.

Daleko gdzieś na samej linii strzałów, gdzieś z tamtej strony w szczerym polu, w śnieżnej pustyni bez dachu nad głową był ich tatuś. Kiedy armaty grały głośniej, zdawało im się, że tatuś się zbliża, kiedy milkły na chwilę, myślały, że tatuś odpoczywa, ale z dniem każdym jest bliżej.

Oto jedzie na karym koniu w ułańskim mundurze, w siwej maciejówce. Gościńcem kule latają, straszne ołowiane muszki gorące i brzęczące, a tatuś jedzie gościńcem, jedzie koło kopca, gdzie się hulanickie pole zaczyna, jedzie koło krzyża z Pańską Męką i koło stodoły, która stoi jeszcze w polu.

Dziś gościniec śniegi zawiały i armaty milczą. Nie słychać, żeby tatuś się zbliżał.

Więc dzieci posmutniały. Kiedyż wreszcie zobaczą tatusia?

Ale mama wciąż rozmawiała z ciocią i dzieci nie miały co robić, więc znowu poszły do sali.

W sali Jerzyk począł liczyć swoje wojsko. Robił to powoli, dodawał na paluszkach, mylił się i poprawiał.

Miał jednego blaszanego żołnierza i trzydziestu dwóch drewnianych, i dwudziestu czterech ołowianych, i trzech ofi cerów z wydobytymi szablami, i trzech z szablami w pochwach, i jednego generała, i sześć armat. Liczba była wcale pokaźna, jak na załogę hulanickiego dworu, więc patrzył z dumą na swoje wojsko.

Było ich razem sześćdziesięciu czterech — a wszyscy chłop w chłopa. Ofi cerowie siedzieli na koniach i przy każdej armacie były cztery konie.

I gdyby nie ta nieudana bitwa nad Dziurą w Moście, ta bitwa, której dotąd Jerzyk zapomnieć nie może, miałby dziś o trzech żołnierzy więcej. Aż trzech ludzi kosztowała go ta bitwa.

A było to tak — z wiosną strumyk w parku wezbrał i był szeroki, jak rzeka. Nad Dziurą w Moście z jednej strony stało wojsko i z drugiej. Wszystko było gotowe do bitwy, a choć właściwie bitwy nie było, zginęło trzech żołnierzy. Bo w decydującej chwili, kiedy ustawione przed frontem armaty miały dać ognia, przybiegł Nor. Jerzyk bardzo lubi Nora, ale wówczas Nor był nieprzyzwoity. Skakał i machał ogonem. Jerzyk prosił go, żeby poszedł sobie precz, ale Nor się bardzo cieszył i machał ogonem tak niezręcznie, że zrzucił do Dziury w Moście trzech żołnierzy. Drewniane ich ciała uniósł prąd. Jerzyk widział, jak płynęły, i nie mógł ich uratować. Gdyby nie ten smutny wypadek, dziś miałby trzech żołnierzy więcej.

Ale i sześćdziesięciu czterech do obrony Hulanicz wystarczy.

Wkrótce podano wieczerzę. Mama ze wszystkimi podzieliła się opłatkiem, potem z opłatkiem w ręku podeszła do okna i długo stała, patrząc na drogę, a kiedy potem zbliżyła się do stołu, dwie duże łzy płynęły jej po twarzy.

Pewnie myślała o tatusiu i w myślach dzieliła się z nim opłatkiem.

Wówczas Hania nie wytrzymała i sama bliska płaczu zapytała:

— Czemu dziś nie słychać strzałów, mamusiu?

I mama już dłużej wytrzymać nie mogła.

— Nie wiem, dziecko! — odrzekła i wybuchnęła płaczem.

Skądże mogła wiedzieć? Bała się wydarzeń, które lada dzień miały nastąpić i czekała tych wydarzeń jak zbawienia. Więc i ją zaniepokoiła ta cisza. Czyżby byli odeszli gdzieś na dalsze pozycje?

Smutne myśli mamy o tatusiu usiadły przy dzieciach — za stołem i przy stole było tak cicho, jak w kościele.

Dopiero wszyscy ożywili się wówczas, kiedy dzieci zapaliły choinkę.

Wesoło paliły się małe kolorowe świeczki i cały salonik w hulanickim dworze wyglądał tak, jakby wcale nie było wojny.

Ciocia grała na fortepianie i śpiewała kolędy o Chrystusie Panu, który się na sianie w żłobie urodził, a potem żołnierską piosenkę o rozmarynie.

O mój rozmarynie, Rozwijaj się!

A kiedy było już bardzo późno i świeczki na choince zaczęły się dopalać i gasnąć, zahuczał nagle gdzieś za parkiem w polu armatni wystrzał.

Po nim nastąpił drugi i trzeci. Potoczyły się po śniegu i uderzyły w okno.

Gasnące świeczki na choince naraz zapłonęły jaśniej. Dzieci zerwały się ze swych miejsc i pobiegły do okna.

— Mamusiu, mamusiu! — zawołały jednocześnie — już są! już strzelają!

Biała ręka mamusi zadrżała na ciemnej serwecie i zsunęła się ze stołu…

A ciocia Andzia wzięła jakiś akord mocny, który tak zahuczał jak armatni wystrzał, i zaczęła śpiewać tę piosenkę o wojence i ułanie, którą Jerzyk tak lubił:

Jak to na wojence ładnie, Kiedy ułan z konia spadnie!

— To prawda — myślał Jerzyk — że na wojence ładnie. A ciocia śpiewała w dalszym ciągu:

Koledzy go nie żałują, Jeszcze końmi potratują…

— Ach, jak ładnie! — myślał Jerzyk. — Jak ładnie. Końmi potratują!

A kiedy zabrzmiała ostatnia zwrotka:

Śpij, kolego, w zimnym grobie, Niech się Polska przyśni tobie…

Jerzyk miał łzy w oczach i wciąż powtarzał: — Jak to na wojence ładnie!

Choinka z Puszczy Jodłowej

Z Jodłowej Puszczy choinka zielona do polskich sierot wyciąga ramiona.

Patrzą sieroty i oczom nie wierzą — jakieś cudeńka pod choinką leżą,

jakieś zabawne rzeczy i nieznane i nie wiadomo, dlaczego kochane.

A nad choinką w złocistej koronie uśmiech świętego Mikołaja płonie.

Patrzą sieroty i zachodzą w głowy, że ta choinka aż z Puszczy Jodłowej,

że ta choinka, tak ślicznie zdobiona, do nich łaskawie wyciąga ramiona.

— W Jodłowej Puszczy gdzieś nad Wierną rzeką a dla was rosłam pod Boską opieką.

Wicher mnie smagał, drobny deszcz mnie poił, szron swym bisiorem na gwiazdkę mnie stroił.

A ja wciąż rosłam w żywicznym zapachu pod ostrym łukiem błękitnego dachu.

I miałam z świętym Mikołajem zmowy nad Wierną rzeką gdzieś w Puszczy Jodłowej.

I całą Polskę, i tam, i z powrotem, okryłam swoich gałęzi namiotem

i jestem wszędzie, bom, jak Wierna rzeka, wyrosła z serca wielkiego człowieka! —

Patrzą sieroty i oczom nie wierzą — jakieś cudeńka pod choinką leżą,

krwi rubinami żywymi ocieka umarłe serce wielkiego człowieka.

II.

Dostępne w wersji pełnej

III.

Dostępne w wersji pełnej

IV.

Dostępne w wersji pełnej

Przy wigilijnym stole

Dostępne w wersji pełnej

Karta redakcyjna

Copyright © by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2011 All rights reserved

Projekt okładki Przemysław Liput

Redaktor prowadzący Katarzyna Lajborek-Jarysz

ISBN 978-83-7785-911-7

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

www.woblink.com