Zabić Ptasidzioba - Aleksander Minkowski - ebook + książka
PROMOCJA

Zabić Ptasidzioba ebook

Aleksander Minkowski

4,0
8,53 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 9,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zacząłem pracować nad tą książką chyba z dziesięć lat temu. Lecieliśmy Lufthansą do Nowego Jorku, w iluminatorze zobaczyłem stadko przelatujących ludzi, jak na obrazie Chagalla: jakąś całującą się parę, staruszka z kozą na postronku, dwie baby rozplotkowane, dzieciaki kopiące szmaciankę. Nie zwrócili na nas uwagi. Przyszło mi wtedy do głowy, że też bym sobie polatał. Później, na Manhattanie, pokazałem żonie budynek przy Sto Trzynastej Ulicy, w którym mieszkałem, prowadząc seminarium na Uniwersytecie Columbia ćwierć wieku temu. Przyszło mi do głowy, by zapukać do swoich drzwi – kto tam teraz mieszka? Zapukałem. Otworzył mi… ja tamten, z roku 1972. Tak zaczęła się powieść, konfrontacyjna, baśniowo-realistyczna i pełna magii, jak u Chagalla. Dałem się ponieść fantazjom, grzebałem w przeszłości, opowiadałem nie kończącą się miłość i wpisywałem zdarzenia z teraźniejszości. Rzucałem. Wracałem. Wraz ze swoim młodszym antysobowtórem lewitowałem w czasoprzestrzeni. Nazwałem go Ptasidziób. Nigdy nie czytałem podobnej książki. Wątpiłem czy ją skończę. Ale udało się w końcu. Zabić Ptasidzioba jest w drukarni, ukaże się wkrótce nakładem Wydawnictwa SIEDMIORÓG. A ja już przeżywam spotkanie z Wami. Aprobata czy potępienie? Maszynopis powieści przeczytało paru moich przyjaciół: tak sprzecznych opinii nie uzyskała dotychczas żadna z moich książek, a wydałem ich sporo. Żadna też nie była tak osobista, może z wyjątkiem "Grubego".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 612

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ROZDZIAŁ 1

Samolot Lufthansy sunie nad Atlantykiem jak po sznurku, szumu silników prawie nie słychać. Jarzą się mdłe światełka, pasażerowie drzemią. L. śpi obok mnie, zwinięta w kłębuszek i opatulona pledem, z głową opartą na szarym nadmuchiwanym półkołnierzu. Na oczach jedwabna opaska, w uszach koreczki. Już niecałe dwie godziny lotu do Nowego Jorku.

Zasłonki w oknach samolotu są opuszczone. Unoszę moją i widzę za owalną szybką różowiejący błękit poranka. Słońce jeszcze nie wzeszło. Daleko w dole zielenieje ocean z rzadkimi kreseczkami statków.

Nie mogę już spać. Patrzę przez szybę na błękit, który z różowego robi się pomarańczowy. I widzę najpierw przelatującą parę: ona szczuplutka, z rozwianymi włosami, w staromodnej sukni do kostek, on w czerni, młodziutki, kruchy, biała koszula pod surdutem, pejsaty, w jarmułce. Lecą obok siebie, trzymając się za ręce, wpatrzeni sobie w oczy, a za nimi, nieco dalej i trochę niżej, baba z kozą na postronku. Potem dwaj starsi, też pejsaci, w czarnych kapeluszach z szerokimi rondami, gestykulują zawzięcie. Po nich chłop w kaszkiecie, z kosturem w ręce, z tobołem na plecach, a pod nim, nieoczekiwanie, zamiast bezkresnych wód, przytulone do siebie biało-niebieskie wieżyczki cerkiewne i chaty, wszystko przysypane poduchą śnieżną. Na końcu szybuje siwobrody starzec, w tałesie pod rozchełstanym chałatem, z grubą otwartą księgą, a wokół niego młodzieńcy, wychudli i bladzi, jakby wyposzczeni, w takich samych chałatach, spodniach do kolan i wysokich skarpetach. Trzymają się za ręce i galopują w tańcu wokół siwobrodego.

Stadko przelatuje tuż obok mego okna, mogę dokładnie się przyjrzeć. Dokąd lecą? Kto nie oddałby tuzina lat życia, aby to wiedzieć, poznać tajemnicę tajemnic? Nie widzą samolotu albo nie zwracają na nas uwagi. Co za różnica? Maleją z wolna, oddalając się, aż znikną w błękicie, który zaczyna jaśnieć coraz mocniej. To wschodzi słońce.

ROZDZIAŁ 2

Ranek jest słoneczny i chłodny, majowe powietrze pachnie morską bryzą i czymś jeszcze, ozonowo rześkim, czego nie uświadczysz nigdzie na świecie poza Manhattanem. Odcień imbiru z nutką magnolii, a może melancholii, z dodatkiem aromatu gnijących jesiennych liści, których brunatne okruszki dotrwały do teraz w szparach płyt chodnikowych. Wietrzyk od Hudson River ciągnie Sto Trzynastą Ulicą w poprzek Riverside Drive i Broadwayu, w stronę Amsterdam Avenue. Między Broadwayem i Amsterdamem moja Sto Trzynasta Ulica po lewej graniczy z Uniwersytetem Columbia, a po prawej jest przystrojona wąskimi kamieniczkami w kolonialnym stylu, z ażurem ganków, oraz secesyjnymi kamienicami z lat dwudziestych, wysokimi na osiem do dziesięciu pięter, o bramach z pociemniałego drewna, w półwieńcach ozdób z granitu, piaskowca albo marmuru, z mosiężnymi okuciami zawsze wyczyszczonymi do blasku. Obok bram i ganków stoją pojemniki, napełnione po brzegi worami śmieci, a przy nich stare, często antyczne meble, telewizory i radia, obrazy i książki, komputery i piekarniki, lodówki i pralki automatyczne, i licho wie co jeszcze, niepotrzebne, brudne, zakurzone. Musi być środa. We środy śmieciarze wywożą takie sprzęty i tylko wtedy wolno je wystawiać na ulicę. Tego dnia wczesnym rankiem na miasto wyruszają poszukiwacze skarbów. Kiedyś skompletowałem w ten sposób urządzenie swojego mieszkania przy Sto Trzynastej Ulicy: stylowe biurko, obrotowy fotel, białe regały ścienne, królewski tapczan, okrągły stolik z kompletem krzeseł, radio Sharp, dwie stojące lampy i sprawny czarno-biały telewizor w pękniętej obudowie.

Moja brama numer 520 wpada w ciemny brąz. Z obu stron strzegą jej dwaj granitowi tytani, ten z lewej ma nadkruszony nos. Masywny domofon, nie z ebonitu, ale jeszcze mosiężny, tabliczki z nazwiskami obok czarnych przycisków, niżej guziczki z cyframi. Ciekawe, kto teraz mieszka w suterenie na lewo, cztery schodki w dół. Czy zachowało się coś z tamtych mebli, na przykład dębowy stół kuchenny na lwich łapach albo owalne kryształowe lustro w przedpokoju, w złoconych ramach, wysokie od podłogi po sufit? Wariat ze mnie. Kto by trzymał takie rupiecie przez czterdzieści lat? Tutaj często zmieniają się lokatorzy. Mieszkania należą do uniwersytetu, są wynajmowane przyjezdnym stypendystom, młodym naukowcom na kontraktach. Kontrakty opiewają na rok, dwa, góra trzy lata. Potem wprowadza się kolejny rezydent.

Gdy zatrzymuję się przed bramą 520, moja pamięć automatycznie wyrzuca cztery cyfry: 1 – 9 – 3 – 3. To kod do bramy. Ileż razy musiał się zmienić od tamtego czasu?

Gwoli wspomnień sentymentalnych wciskam tamte cztery cyfry.

O dziwo brama się otwiera z metalicznym kliknięciem. Rozpoznaję tę tonację, pogłos fortepianowej struny, i robię parę kroków do przodu.

Półmroczny hol, wielkie żółtawe lustra wtopione w czarny marmur, żeliwna plecionka szybu windy obok szerokich schodów. Kamienne stopnie są zmatowiałe i wytarte. Odruchowo skręcam w lewo ku czterem schodkom prowadzącym do sutereny. Na drzwiach tabliczka z nieczytelnym napisem, a może tylko półmrok utrudnia odcyfrowanie. Zresztą, nie próbuję. Bez namysłu, jak we śnie, dwa razy naciskam dzwonek, pauza i jeszcze raz, krótko.

Słyszę kroki, są energiczne, lekkie, i zaraz drzwi otwierają się, bez pytania kto czy do kogo. W świetlistym prostokącie dostrzegam jedynie zarys sylwetki, jej cień, ponieważ źródło światła, ampla z mocną jarzeniówką, znajduje się w głębi pomieszczenia. To moja ampla. Po prawej, zauważam natychmiast, wisi moje stare lustro. Gospodarz widzi mnie dokładnie. Wyciąga rękę. Leciutki współczujący półuśmiech; no cóż, sam wiem, że nie wyglądam najlepiej, a jak miałbym wyglądać po siedemdziesiątce?

Uśmiecham się i ja. Próbuję wejść do środka, a on się cofa przyzwalająco. Idąc korytarzykiem do pokoju, zerkam w lewo i stwierdzam, że w kuchni wszystko jest na miejscu, stół na lwich łapach przykryty szafirową lakierowaną ceratą, na nim toster, wyżej zegar, na ścianie kolorowy afisz z wędlinami, które można kupić w A&A. Zazwyczaj kupowałem tam wędzoną szynkę z indyka, była niedroga i smaczna. W pokoju też bez zmian. Tapczan nakryty zieloną narzutą. Na biurku stosik rękopisów, studenckie prace do sprawdzenia. W kącie, obok barku z alkoholami, masywny, ciężki telewizor w ukośnie pękniętej obudowie i o niewielkim ekranie. Dziś już nie ma takich telewizorów. Ani telefonicznych szkatuł z tarczami do wykręcania. Znajomy fotel: głęboki, obity spłowiałym sinym pluszem, z zapadniętym siedziskiem i rzeźbionymi poręczami. Nawet ładny, ale bez jaśka nie należy na nim siadać, bo sprężyna rżnie w tyłek.

Biorę poduszkę i rozsiadam się wygodnie, zapatrzony w gospodarza. Wiem, że patrzę chciwie, może z akcentem politowania, a może z zawiścią. Facet jest po trzydziestce, ale wygląda młodziej. Średniego wzrostu, szczupły, prawie chudy, wysokie czoło z mocnymi już zakolami, ciut garbaty nos, bardzo niebieskie oczy. W zimnym świetle jarzeniówki jego cera bez zmarszczek wydaje się żółtawa. Zęby też są żółtawe od nikotyny. Na biurku, w sąsiedztwie papierów, widzę paczkę larków i popielniczkę z niedopałkami. Cuchną, lecz to mi nie przeszkadza, lubię palaczy, odkąd sam przestałem palić osiem lat temu.

− Co tak patrzysz? – pyta gospodarz.

– Nic się nie zmieniłeś – stwierdzam.

– Od kiedy?

– Co od kiedy?

Opieram dłonie na podłokietnikach, odpycham się lekko i unoszę nad fotelem. Zastygam w powietrzu na kilka sekund. Potem wolniutko opadam na poduszkę.

– Nie musisz błaznować – słyszę znajomy głos.

Obaj jesteśmy błaznami. Z tym człowiek się rodzi i taki umiera, choć rodzaj błazeństwa z biegiem czasu ulega w nim przemianom, subtelnieje i nabiera głębi, a ściślej – wieloznaczności z prawie niedostrzegalną nutką smutku. Bo i czym tu się bawić? Własną naiwnością, by nie powiedzieć głupotą? Słabościami innych? Kto postanowił, że słabość jest be, a siła cacy? Słabość rodzi się z wątpliwości, z niezgody na ostateczności, z obawy przed urażeniem myślących inaczej. Primum non nocere. Każdemu jego działeczka na tej ziemi, dwa metry na metr, żeby pomieścić się w opakowaniu. Teraz, po kremacji, opakowania są mniejsze – pucharki, szkatuły. Mieszczą lekko garstkę popiołu. Coś takiego zamówię sobie w testamencie, żeby nie wyobrażać sobie robaków w gnijącym mięsie. Co za paskudztwo. Popiół jest po stokroć estetyczniejszy. Błogosławieni marzyciele, szaleńcy. Niczego nie są w stanie zmienić, ale poszerzają nam horyzonty. Chcesz fruwać? Nie musisz mieć skrzydeł!

Słabość bywa heroiczna. Wymaga pokory, uczy rezygnowania, zmusza do kompromisów i dzięki temu nie dochodzi do wielu nieszczęść. Moc charakteru to radykalizm. Mocni milczą na torturach. Słaby na sam widok iskrzących elektrod wypapla wszystko. Po co ma skwierczeć, jeżeli współczesna technika przesłuchań za pomocą jednego zastrzyku skłania do wyznań najtwardszych twardzieli?

Profesor Sebastian nie był idiotą. U progu wielkiego odkrycia, które miało zaowocować Noblem, a wymagało jedynie nowoczesnego laboratorium w Massachusetts Institute of Technology, by dopracować szczegóły, otóż mój przyjaciel Sebastian, aby dostać paszport, po krótkim wahaniu zgodził się podpisać cyrograf o współpracy z tajnymi służbami swego kraju. No i co się stało? Nic się nie stało. Profesor Sebastian napisał dla służb kilka zdawkowych raportów, które nie wstrząsnęły światem, i dokonał odkrycia, które nim wstrząsnęło. Służby, rozczarowane raportami w postaci filozoficznych mikroesejów, skreśliły Sebastiana z ewidencji, ale w archiwach ślad pozostał i po latach go odkurzono, nadmuchano i wpędzono noblistę pod pręgierz. Profesor parsknął śmiechem, ponieważ dawno nie był w kraju. Potem zrozumiał, że to nie żart, że zamykają go w leprozorium, więc spakował manatki i opuścił ojczyznę na zawsze, przyjmując zaproszenie jednego ze sławnych uniwersytetów.

Mój młody gospodarz może wybrać wolność i pozostać na Columbii. Jest taka opcja. Ma przy tym prawo obrazić się na ojczyznę, ponieważ jego żonie i córkom nie pozwolono odwiedzić go w USA. Ojczyzna potrzebowała zakładniczek. I jest coś jeszcze, co zachęca do pozostania.

Ilana.

ROZDZIAŁ 3

Poznałeś ją w urzędzie pocztowym na Amsterdam Avenue, stała przed tobą w kolejce do okienka, gdzie przyjmowano paczki, i ściskała oburącz pakiet zaadresowany: Wrocław, Polska. Wysoka, szczupła, konopne wijące się włosy spięte w koński ogon. Dżinsowy żakiecik, sztruksowe czarne spodnie, skórzane sandały. „Pani jest Polką?” – rzuciłeś w przestrzeń półgłosem i zaraz pożałowałeś, ponieważ odwróciła się i spojrzała na ciebie pytająco, a ty nie wiedziałeś, co dalej powiedzieć. Oczy miała niebieskie jak niebo po wiosennej ulewie. Chyba była piękna, może tylko ładna, nie miałeś kobiety od paru miesięcy. I nie chciałeś mieć. Byłeś jeszcze wiernym mężem i nie szukałeś dodatkowych komplikacji. Żadnych kontaktów z Polonią, z emigrantami. Wiesz dlaczego. Więc byłeś zaskoczony, słysząc własny głos: „O, Polka. Z Wrocławia? Od dawna pani tutaj?”.

– A ty?

Już nie pani. Ilana, studentka medycyny na Columbii. Stryj multimilioner opłaca studia i pokój w akademiku. Drugi rok w Stanach, mnóstwo przyjaciół, fajni ludzie, zawsze naturalni, nie pozują, nie kłamią.

− A ty?

Nie lubiłeś mówić o sobie. Nie umiałeś. Suche fakty: seminarium dla studentów dziennikarstwa, dokument filmowy w krótkim metrażu, kontrakt na rok. Potem? Do kraju oczywiście. Tam? Pisanie: wiersze, reportaże, scenariusze filmowe. Nie od razu powiedziałeś Ilanie, że jesteś autorem krótkometrażowego filmiku Pół cudu, który obiegł świat, nie szczędząc ci obelg i nagród.

Dziewczyna (miała na imię Estera) cudem uciekła spod krematorium, gdzie żywcem palono jej ziomków. Ale w polu, już na wolności, dopadli ją chłopi i zarąbali siekierami. Cud ocalenia się nie dopełnił. Znalazłeś we wsi świadków, którzy opowiedzieli o tym, plecami do kamery. Mieli jakiś żal do tamtych, ale nie żeby twarze pokazać. Okrzyknięto ich kłamcami, a ciebie oszczercą przynależnym po części do tego samego plemienia obcych i z pewnością odpokutowałbyś za swój paszkwil, gdyby filmu ktoś nie przemycił na Zachód. Grand Prix na światowym festiwalu sprawiło, że państwowy dygnitariat zmienił optykę. Film z lekka pochwalono, powołano jakąś komisję, a tobie pozwolono przyjąć zaproszenie Columbii. Pod pewnym warunkiem.

– Co to za plemię obcych? – spyta Ilana. – Kosmici? Podobno wszyscy pochodzimy od kosmitów.

Odpowiesz, że każdą, no, może prawie każdą nację uwiarygodnia i spaja obca mniejszość. To taki liszaj, narośl pasożytnicza na organizmie narodu. Jej zewnętrzną strukturę łatwo rozpoznać – inny język, inna religia, inne obyczaje – gorzej z odpryskami, które wrastają w organizm, asymilują się, upodobniają do większości nawet wyglądem zewnętrznym. Ale i na tych są sposoby. Ważne, by większość trzymała się razem i była czujna.

– Komu przeszkadzają zasymilowani? – nie zrozumie Ilana.

– Są inni. Potrafią unosić się w powietrzu.

Wyjaśnisz, że kanon patriotycznej większości nakazuje ograniczone zaufanie. Idzie o chwilę próby. W obliczu próby z utajonych obcych wypełza ich prawdziwa natura – inność.

Taka jadowita inność, nie do zniesienia dla niektórych. Na wsi, gdzie kręciłeś swój film o Esterze, nagle poczułeś strach. Był to atak paniki na myśl, że trójka chłopów, którzy zarąbali dziewczynę, wywęszy w tobie domieszkę inności i się zaczai, by dokończyć dzieła. Truchlałeś z przerażenia, że poderżną ci gardło i zniszczą materiał filmowy. Nic takiego się nie stało. Zabójcy mogli być pewni, że świadkowie – ci plecami do kamery – nie wymienią ich nazwisk. Nie pożyliby długo. Wieś nie przebacza swoim zdrajcom.

Ilana słyszała o twoim filmiku, pokazywano go na trzynastym kanale, grubo po północy. To jedyny tu kanał niekomercyjny, bez reklam. Pokazano Pół cudu ukradkiem, ponieważ tutejsza publiczność też nie jest bezstronna. Kiedy w Europie sumienni wykonawcy rozkazu Wodza systematycznie mordowali ziomków Estery, trując ich gazami, paląc w piecach, żywcem zakopując w ziemi, Prezydent Stanów Zjednoczonych odmówił wymiany skazańców na wojskowe ciężarówki i wpuszczenia ocalałych niedobitków do USA, uzyskując na to poparcie Kongresu. Ameryka nie chciała mieć ich tylu u siebie. Mogliby, zdaniem ekspertów, „stanowić zagrożenie dla kraju”. Amerykańscy ziomkowie ziomków Estery też nie nalegali zbyt stanowczo, aby ratować współbraci przed męczeńską śmiercią. Uważali, że jest ich tutaj dosyć. Później będą się tłumaczyć, że nie wierzyli wtedy w ludobójstwo, i zostanie im to wybaczone.

Ilanie podobało się, że jesteś artystą. Ciebie ujmowała jej beztroska wesołość, srebrzysty śmiech z byle czego. Kiedy się śmiała, robiły jej się dwa dołeczki w policzkach i trzeci na podbródku. Oczy miała szelmowskie, bezczelne. Siedzieliście na sofie w holu biblioteki uniwersyteckiej, plecami do wielkiego malowidła ściennego przedstawiającego scenę z mitologii greckiej, mijali was studenci z plikami książek, nie zwracaliście na nich uwagi, zajęci sobą. Czarowałeś Ilanę opowieściami o Wrocławiu, za którym bardzo tęskniła. Ty już nie, bo od matury, którą tam zdawałeś w I Gimnazjum na Poniatowskiego, minęło sporo lat, sentyment jednak pozostał. Opowiadałeś Ilanie o tajemniczych podziemiach na Ostrowie Tumskim, które penetrowaliście z Kubą, nie bacząc na ostrzeżenia o minach. Jaki czternastolatek boi się min? Był rok 1947, wrocławskie ruiny jeszcze pachniały mokrą spalenizną, w lochach walała się rdzewiejąca niemiecka broń, zaśniedziała amunicja, przestrzelone hełmy. Raz natknęliście się na ludzki szkielet…

Ilana przytuliła się do ciebie, poczułeś, że drży, i sprawiło ci to przyjemność. Przykryłeś dłonią jej dłoń i bardzo ostrożnie splotłeś palce z jej palcami, gotów cofnąć rękę, gdyby palce Ilany pozostały nieruchome. Ale odpowiedziały uściskiem. Chciałeś ją pocałować, lecz nie zdobyłeś się jeszcze na odwagę. To stało się później i nie w bibliotece, a w jej pokoiku akademickim na siódmym piętrze.

A nim się stało, chodziłeś jak struty, nie wiedząc, co ze sobą począć, jak się uwolnić od opętania, które zawładnęło tobą niczym uczniakiem po raz pierwszy zadurzonym w koleżance z klasy. Najgorsze były noce. Przedtem bezsenne, z gonitwą myśli, tęsknotą za domem, bliskimi, lękiem przed kolejnym dniem w obcym, mało ci znanym języku, którego uczyłeś się gwałtownie, aby rozumieć, co do ciebie mówią studenci, w nerwach, że nie podołasz, ośmieszysz się, że cię wyleją z Columbii na zbity pysk. Teraz twoja bezsenność pełna była Ilany. Niby wszystko toczyło się normalnie, zajęcia ze studentami, sprawdzanie prac, szykowanie się do kolejnych wykładów. Jakby było was dwóch i ten drugi trwał w oszołomieniu, w oczarowaniu, nie przestając myśleć o lnianowłosej, słyszeć jej śmiechu, widzieć łobuzerskiego błysku w zielonych oczach. Ten pierwszy wściekał się na drugiego. Po cholerę komplikować sobie życie? Ubóstwiam córki, jestem przywiązany do żony, kocham je wszystkie, władze dobrze wiedziały, jak zapewnić mój powrót do kraju, nie dając im paszportów. Dygnitariat, nauczony bolesnym doświadczeniem ucieczek znanych osób oraz kompromitujących wypędzeń, zatrudnił psychologów, którzy opiniowali kandydatów na wyjazd zagraniczny. O mnie musieli napisać, że nie porzucę żony i córek. Fakt. A w takim razie nie powinienem ulegać oszołomieniu, bo co w zamian? Pierwsza zasada – poczucie obowiązku, odpowiedzialność za najbliższych. To dla nich, dla Agnieszki, Kai i Anny, żywię się tutaj kurczakami, ponieważ są najtańsze, i każdy zaoszczędzony dolar ślę do kraju, żeby Anna nie czuła się gorsza od zamożnych z domu koleżanek, a Agnieszkę i Kajkę stać było na kożuszki, bo zima blisko. Co powiedziałbym Ilanie? Że limit mojego uczucia nie wykroczy poza ten jeden rok i że nasz związek jest pozbawiony przyszłości? Że „żyjmy chwilą”? Że chciałbym, lecz nie zaproszę jej na kolację do West Endu, ponieważ kosztowałoby to kilkadziesiąt dolarów?

A jednak się stało.

Wieczór był duszny na Manhattanie, w pokoiku Ilany szumiał klimatyzator, z radia dobiegał zmysłowy, zachrypnięty głos Brendy Lee. Ukląkłeś. Patrząc prosto w niebieskie, zalęknione z nagła, szeroko otwarte oczy, wyszeptałeś, że kochasz, i zaraz dodałeś, że nie masz prawa. A jednak. Mimo to. Mimo wszystko. Ale niczego nie przyrzekasz. Więcej: nie jesteś wolny i tak zostanie. Niech ci powie, żebyś sobie poszedł, a odejdziesz. Nie będziesz jej narzucał miłości bez perspektyw.

– Mam odejść?

– No co ty, głuptasie. Umarłabym.

ROZDZIAŁ 4

Nie powiem mu, jak i kiedy umarła.

Przeżyje ją, ale nie musi o tym wiedzieć.

Umierała przekornie, zbuntowana przeciwko nowotworowi, który pożerał kolejne narządy. Aż do samego końca była zachłanna na życie. Między jedną chemią a drugą, bez sił, powłócząc nogami, pakowała się do airbusa i leciała do Nepalu, Laponii, na Madagaskar. Sypiała w igloo, w celach klasztorów buddyjskich, żywiła się korzonkami, wędrowała przez góry, czasem na czworakach. Tak uciekała przed ciemnością, w którą nie wierzyła – kto z nas tak naprawdę wierzy we własną śmierć? – i której się bała każdym nerwem.

Życiożerczość granicząca z szaleństwem. Romanse cygańskie śpiewane pod gitarę przez rosyjskich emigrantów, psy przygarnięte z ulicy i kochające ją bezprzytomnie, jacyś artyści komediowi bez pracy, jakieś dziewczyny z Polski szukające w Stanach narzeczonego, jakaś ciotka, jakaś wróżka, jakiś kochanek. Z kart tarota wynikało, że będzie żyła długo. Długo – jak? O tym tarot milczał.

Nie miała czasu na umieranie, taka była zajęta. Na chemię pędziła sportowym samochodem, gaz do dechy, może byłoby lepiej, gdyby walnęła w drzewo, ale nie walnęła. Jej córki mieszkające w Paryżu nie za bardzo przejmowały się chorobą matki, bo co to za chora pędząca na trzy dni do Chin? Bardziej obchodził je ojciec, bliski krewny byłego cesarza Iranu i znany wynalazca, gwiazdor NASA Nadir Pahlawi, którego alzheimer przerobił w kukłę. Tatuś był miły, nie poznawał córek, z grzecznym uśmiechem podpisywał astronomiczne czeki. A mama wariatka. Zawsze taka była. Złego diabli nie biorą.

Zaskoczyła je nagła śmierć Ilany, za kierownicą porsche, którym nie zdążyła ruszyć. Tylko ten jej grymas. Zawsze uśmiechnięta, rozbawiona, na luzie, a tu raptem twarz przekrzywiona, woskowa maska zastygła w przerażeniu. Nikt nie widział jej takiej. Umiała się kryć.

Kilka tygodni przed śmiercią przysłała mi e-mail, w którym przyznała się, że byłem jej jedyną prawdziwą miłością. Potem zdarzały się już tylko miłostki, przygody, w których brała na mnie odwet za tamto, a może szukała antidotum na uczucie, które nie chciało do końca wygasnąć, sama nie wie. Z jej temperamentem – pamiętasz? – nie mogła, choć próbowała, dochować wierności swojemu perskiemu mężowi, którego zresztą nigdy nie kochała.

− To dlaczego za niego wyszłaś?

− Co ty, głupi? Dla pieniędzy. Bardzo bogaty był.

Nie chce mi dokuczyć, mówi prawdę. Ty nic nie widziałeś, wierzyłeś w stryja milionera, który finansuje Ilanę, godziłeś się, by stawiała ci piwo w uczelnianym pubie, płaciła twoje rachunki za czynsz, elektryczność, telefon, gdy zamieszkaliście razem. Byłeś szczęśliwy, nie obchodziły cię detale, mężczyźni nie są drobiazgowi. Twoje przekazy do kraju nie mogły być niższe. Zazdrosny jednak byłeś, kiedy znikała na całe dni, czasami na noce, i na twoje pytania odpowiadała śmiechem albo zmyślała na poczekaniu bzdurne historyjki, w które głupek by nie uwierzył. Twoją wściekłość i rozpacz gasiła pocałunkami, lawiną pieszczot – nie mogły być udawaniem. Nie były. Po co miałbyś wiedzieć, gdzie podziewała się przez owe dni i noce? Rozłąka na stęsknienie. Przecież to ty powiedziałeś, że nie ma dla was trzech czasów, jest tylko jeden – teraźniejszy.

Niczego sobie nie wypominać. O nic nie pytać. Żadnych planów, projektów. Szczęście na bieżąco, życie chwilą.

Kto, do jasnej cholery, wymyślił czas? Nie było pod ręką nic innego?

Stopniowo nauczyłeś się kochać tajemniczość Ilany. Postanowiłeś, że będziesz jej ufał. Nawet wtedy, gdy ci wmówiła, że leci na weekend do Wrocławia, wylatuje ze stryjem w piątek rano i wróci wieczorem w poniedziałek.

Poprosiłeś o kilo polskiej kiełbasy.

Wróciła w poniedziałek wieczorem, zdarła z ciebie ubranie i obsypała od stóp do głów pocałunkami. Bardzo za tobą tęskniła we Wrocławiu, nie mogła się doczekać powrotu na Sto Trzynastą Ulicę. A polska kiełbasa? Och… Twoją kiełbasę zjadł w samolocie stryjek.

ROZDZIAŁ 5

Zielony staw w parku na Riverside Drive, ławeczka przy samym brzegu i smukły biały łabędź, sam urok, sielanka. Siedzieliście na ławeczce, przytuleni do siebie, ty kombinowałeś, jak zatrzymać czas, a Ilana ułamała okruch bagietki i rzuciła ptakowi. Bez pośpiechu podpłynął do was, wyłowił z wody kęs bułki, połknął i wyczekująco, z wdziękiem, wygiął szyję. Pokruszyliście bagietkę, zaczęliście rzucać na zmianę, a biały ptak zgrabnie chwytał w locie okruchy. Ilana śmiała się, jej oczy lśniły jak trawa pokryta rosą, do łabędzia wołała „Maciuś”.

Bagietka skończyła się. Pomachaliście łabędziowi, wstając z ławki.

Maciuś zasyczał. Zaczął bić skrzydłami, sycząc coraz gniewniej. Niezgrabnie wylazł ze stawu i rzucił się na was. Jakoś zdołaliście uciec przed rozwścieczonym ptaszyskiem, zdyszani, za ogrodzenie parkowe.

– Co mu się stało? – spytała głośno Ilana.

– Nie należy dokarmiać łabędzi – odpowiedział jej starszy pan z bródką, w kraciastej cyklistówce, obserwujący waszą przygodę. – One nigdy nie mają dosyć i są niebezpieczne.

– Żadnej wdzięczności! – rzuciła z urazą Ilana.

– Zwierzęta nie bywają wdzięczne – powiedział starszy pan.

– A pieski?

– Tresura. Pies wie, jak się zachować, żeby dostać więcej. Dzikie zwierzęta znają tylko agresję i strach. Jak niegdyś ludzie, nim zeszli na psy.

Pomyślałeś brzydko o gościu w cyklistówce. Byłeś wtedy innego zdania o ludziach. Uważałeś, że rodzą się piękni i szlachetni, a do łajdactw skłania niektórych brutalna walka o byt, zwłaszcza w ustrojach społecznej krzywdy. Co do własnego ustroju, w dalekiej komunistycznej ojczyźnie, zaczynałeś już mieć wątpliwości. Dlaczego bywał nieodporny na wypaczenia?

Przypomniał mi się kruk Erwin, wielkie czarne ptaszysko z połamanym skrzydłem, które znalazł w lesie mój przyjaciel, mazurski pisarz i myśliwy, Lothar Nowacki. Owinął kruka w kurtkę, przyniósł do domu i z pomocą żony, która ściskała ptasi dziób, opatrzył mu skrzydło. Znał się trochę na rzeczy, zaliczył dwa lata weterynarii.

Kruk zamieszkał w szopie na podwórzu. Szybko zaczął reagować na imię Erwin, które nadała mu żona pisarza. Kruki to najmądrzejsze z ptaków, z najwyższym ilorazem ptasiej inteligencji. I wredne. Lothar, po konsultacji z ornitologiem, ułożył kruczy jadłospis, a jego małżonka godzinami krążyła po lesie, wyszukując dla ptaka odpowiednie pożywienie. Najpierw Erwin ogłosił głodówkę, odwracając się kuprem do miski i kracząc wzgardliwie, lecz nie wytrzymał długo. Trzeciej nocy zżarł wszystko. Uszczęśliwiona Alicja zdobyła dla niego świeżą porcję przysmaków i wsypała je do miski. Wtedy Erwin poderwał się nagle, skoczył w górę i dziabnął ją dziobem w policzek, wyrywając kawał mięsa. Trysnęła krew. Lothar nadbiegł ze strzelbą, chciał zastrzelić ptaka, lecz Alicja nie pozwoliła. Nazajutrz dostało się od Erwina Lotharowi – o mało nie wykłuł mu oka, uratowało je grube szkło okularów, które tylko pękło. Kot pisarza, syjamski olbrzym o imieniu Pankracy, którego bały się okoliczne psy, spróbował pokazać Erwinowi, czyje jest podwórze – i musiał salwować się paniczną ucieczką przed rozwścieczonym ptaszydłem. Erwin zaanektował całą szopę, nie było mowy, aby wejść tam po drewno do kominka. Inteligentny ptak pojął, że jest silniejszy od ludzi, że budzi w nich strach. Więc on bać się przestał. Łaskawie pozwalał Alicji napełniać miskę i natychmiast po tym przepędzał, kracząc ostrzegawczo.

Lothar próbował go oswoić. W jednej ręce trzymał kij bejsbolowy, drugą sypał przysmaki. Ptak ignorował jedno i drugie. Nie wolno było ani na moment odwrócić się do niego plecami. Wtedy błyskawicznie atakował.

Pisarz o sercu myśliwego nie bardzo chciał przyznać się do porażki, ale nie było rady.

– Muszę się go pozbyć – wyznał mi ponuro. – Płoszy ludzi. Sąsiedzi boją się wejść na podwórko, ja sypiam przy zamkniętym oknie, bo próbował mi wlecieć do sypialni. Już trochę fruwa.

– Wywieź do lasu – poradziłem. – Tam, gdzie go znalazłeś.

– Jeszcze za wcześnie. Nie przeżyje. Zadziobią go inne kruki.

– A powiada się, że kruk krukowi oka nie wykole.

– Bzdura. Nie są lepsze od nas. Przemęczymy się, aż całkiem wydobrzeje.

– Zależy ci na tym draniu? – podpuściłem go.

Nie odpowiedział.

Byliśmy blisko ze sobą. Książki pisał świetne, skandaliczne tylko na pozór, choć uchodził za skandalistę i u krytyków miał przechlapane. Szczerze cieszył się opinią cynika i łobuza, słynął ze złośliwości, wygarniał ludziom prosto w oczy najpaskudniejszą o nich prawdę, czego ludzie nie tolerują. Takich jak Lothar uważa się za chamów. Ponieważ są chamami, wstydząc się swojej dobroci jak kalectwa. Ja tej dobroci Lothara miałem okazję doświadczyć, gdy kurowałem się samotnie po wypadku samochodowym. Wstrząśnienie mózgu, pogruchotane żebra. Do szpitala iść nie chciałem. Leżałem na wyrku w mojej walącej się chacie nad jeziorem, wdychałem bagienne opary, a każdy wdech przyprawiał o cierpienie, ponieważ odłamki żeber kłuły w płuca. Był to w moim życiu etap osamotnienia i nic nie miałem przeciwko śmierci. Lothar przyjeżdżał do mnie na rowerku nocą po kilka razy sprawdzić, czy oddycham, podać lekarstwo, zmienić opatrunki. Zmuszał, bym coś zjadł i wypił. Nie użalał się nade mną, nie współczuł, robił swoje i wracał do siebie, by po paru godzinach zjawić się znowu.

Taki dziwak.

Kiedy zmarł nagle na atak serca, poczułem, że mnie ubyło.

ROZDZIAŁ 6

Siedzimy naprzeciwko siebie, ja w dziurawym fotelu, podparty jaśkiem, on na tapczanie przykrytym zieloną supełkową narzutą. W radiu przemawia prezydent Nixon, chwaląc bohaterstwo amerykańskich marines w Wietnamie. Tu się zgadzamy: co ma Ameryka do Wietnamu, jakie prawo do mordowania Azjatów „w imię wolności i demokracji”? Później wyjdzie na jaw, że nie było żadnej wietnamskiej prowokacji przeciw USA. Wielka Ameryka przegra z ubogim Wietnamem, swoim kalekim weteranom nie zapewni godnego bytu, budowanie bohaterskiej legendy odda w ręce hollywoodzkiego aktora Sylvestra Stallone’a o nicku Rambo, a sam Nixon abdykuje, zhańbiony aferą Watergate. Tego wszystkiego Ptasidziób jeszcze nie może wiedzieć. Ale nie podoba mu się wojna w Wietnamie – tak jak większości młodych Amerykanów, jak wszystkim jego studentom.

Dlaczego nie skojarzysz tej agresji z najazdem sowieckim na Węgry i zabiciem Imrego Nagya? Z niedawnym najazdem na Czechosłowację, w czym uczestniczył nasz własny kraj, choć polscy żołnierze nie strzelali do Czechów? Twój mózg nie jest w stanie wykrzesać analogii?

Nie jest. Nie może być. Na razie za krótko żyjesz. W barku pod ścianą piętrzy się armada butelek z alkoholami – wyborowa, jarzębiak, wytrawna wiśniówka dry sherry vodka, żubrówka, spirytus rektyfikowany. Odgadujesz bez trudu, o czym myślę, i nalewasz mi szklaneczkę wytrawnej sherry, którą z nieznanych powodów przestano już w Polsce wytwarzać od lat kilkudziesięciu. Wiśni zabrakło? Sabotażysta skradł recepturę?

– Dobry wieczór – wznosisz nasz toast zapożyczony od Władka Hasiora, rzeźbiarza zakopiańskiego, który był zdania, że bez względu na porę dnia „dobry wieczór” zapowiada dobry ranek i cały dzień następny.

Kawał artysty był z Hasiora. Miał wyobraźnię zawieszoną między niebem a ziemią: pulchne cherubinki, anioły z blach i konopi, odpustowe gwiazdy, baranki, skrzypkowie w przestworzach – i odrutowane cmentarze, naguski bez główek, zakrwawione kukły, bochenki chleba z ukrzyżowanym na nich Chrystusem. Kochano Hasiora. W jego zakopiańskiej piwnicy pełnej cudownych straszydeł zbierali się wielcy aktorzy, znani pisarze i muzycy, studenci, a w Marcu ’68 ukrywali się buntownicy ścigani przez milicję. Po góralskiej herbatce zaprawionej spirtem – spirt należało przynieść ze sobą – Władek urządzał projekcję slajdów z dziejów brzydoty ojczystej: krasnale w ogródkach, gipsowe sarenki i bociany, wille z hiszpańskimi wieżyczkami na Mazowszu, plastikowe palmy i cyprysy na Podhalu, serie makatek w pokojach z meblami na wysoki połysk przedstawiające jelenie na rykowiskach i Matki Boskie kapiące od pozłoty. Do tego był przewrotnie naiwny komentarz Władka w tonacji mieszczańskiego zachwytu. Goście rechotali. Władek Hasior nie śmiał się prawie nigdy.

Lubił dziewczyny, a te lgnęły do niego jak ćmy do ognia. W Marcu ’68 w lochu Władka pojawiła się zjawiskowo piękna nastolatka, Bułgarka studiująca w Berlinie, podobno genialna matematyczka. Zakochałeś się w niej natychmiast i wyczułeś w pewnej mierze wzajemność, do utrwalenia gestem, wyznaniem, propozycją. Kilka razy spojrzała na ciebie wyczekująco, a ty nic. Głupie zahamowania, wstydliwość. Po północy zaczęliście opuszczać piwnicę, Hasior skinął na Bułgarkę i ta została. Przez trzy doby pracownia Władka była zaryglowana od wewnątrz, na twoje dobijanie się nikt nie reagował. Czwartego dnia wieczorem Bułgarka i Hasior pojawili się w Watrze, wychudli i bladzi. Byłeś już po kilku wódkach, wstydliwość wygasła, szepnąłeś Bułgarce do ucha, że tamtego wieczoru była twoim marzeniem.

– Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? – spytała rzeczowo. – Mogłeś dać znak. Poszłabym z tobą.

W Sierpniu ’80 Władek Hasior nie odłożył na bok sztuki, nie przyłączył się do wielkiego ruchu na czele z wąsatym stoczniowcem, który wkrótce zyska światową sławę, by po kolejnych latach przeczytać, że był agentem bezpieki. Rechot historii, którego Władek już nie usłyszy, nie skomentuje po swojemu, że oto esbecja zjadła samą siebie, jak baron Münchausen, który wyciągnął się z bagna za włosy.

W stanie wojennym, poprzedzającym upadek komuny, piwnicę Hasiora odwiedzi rzecznik komunistycznego rządu, gość o nadzwyczajnej cynicznej inteligencji. Zapewne uzna, że warto w rewolucyjnych czasach postawić na apolitycznego artystę i oto Hasior, ku własnemu zaskoczeniu, zostanie przeniesiony z lochu do sal wystawowych. Chyba po raz pierwszy w życiu zamieszka jak człowiek. Nie prosił o to, ale dar przyjął.

Wystarczyło.

Byłbyś zdziwiony, że się rozpił do reszty? Ten cudowny naiwniak nie rozumiał, czego chcą od niego świeżo upieczeni zwycięzcy, za co trafił na niepisaną czarną listę i przez tajną cenzurę skazany został na nieistnienie, tak jak wielu innych artystów, którzy nie wsparli rewolucji. Rewolucja to kanibal. Najpierw zjada tych, co byli przeciw, potem tych, którzy nie byli za, by na końcu pożreć własnych bohaterów. Właśnie wkracza w trzecią fazę, ale nie będę ci o tym opowiadał, bo i tak nie zrozumiesz.

Nie każda rewolucja ma swojego Napoleona Bonaparte, nie każdej niepodległości na imię Józef Piłsudski. Nasza zadowoli się przeciętnością z łapanki i utonie w swarach, pomówieniach, małości. Zakończenia zazwyczaj są sprawiedliwe: każdemu to, na co zasłużył.

Nie napisano w gazetach, że umarł, nie było w telewizji programów pożegnalnych. Ktoś gdzieś chlapnął, że wysługiwał się bezpiece. Nie uwierzył nikt, kto znał Hasiora.

Powiedziano mi, że zasnął pijany i już się nie obudził. Podobno nie trzeźwiał od miesięcy. Jest się czemu dziwić?

Z mojej konstrukcji wypadła kolejna cegiełka. Jest mnie mniej o Hasiora, ale tego szczęśliwie nie widać, i bardzo dobrze.

ROZDZIAŁ 7

Tak więc nalałeś mi szklaneczkę wytrawnej sherry, nie pytając, bo przecież lubimy to samo. Wciąż czekałem, abyś zapytał, po co tu jestem, lecz pytanie nie padło. Chciałeś, żebym już sobie poszedł. Nic z tego. Jeszcze ci się dokładnie nie przypatrzyłem, weryfikując własną pamięć, która jest cholerną kłamczuchą. Czekasz na Ilanę i nie chcesz, by mnie tu zastała. Bez obaw, nie przyjdzie. Każdy ma swoje tajemnice. Ty, na przykład, nie powiesz jej, skąd przywilej kupowania za bezcen alkoholi w dyplomatycznym sklepiku. Przecież nie jesteś dyplomatą. Tanie zakupy idą na rachunek attaché kulturalnego polskiej placówki, sympatycznego osiłka o kwadratowej szczęce, którego jeszcze w Warszawie przedstawił ci twój niezwykły przyjaciel. Zapewnił, że to cenny kontakt na obczyźnie. Choćby w aspekcie tanich zakupów oraz dyplomatycznych przyjęć, na których można pysznie podjeść.

Niezwykły przyjaciel? W pewnym sensie każdy przyjaciel jest niezwykły, ponieważ nie należy do zwykłych prawdziwa przyjaźń między ludźmi. Żeby przetrwać, trzeba kombinować, w tym celu bywają zawierane sojusze, potocznie nazywane przyjaźnią. Wystarczy jednak poskrobać taką przyjaźń, by spod szlachetnej bieli zaczęły wyłazić plamki. Biel dogłębna trafia się nader rzadko i trudno się temu dziwić, albowiem bezinteresowność nie popłaca.

Popiołek był wyjątkiem.

Odmowa paszportu do Francji nie tyle cię zaskoczyła, ile doprowadziła do wściekłości: Kuba specjalnie wziął urlop, mieliście jego żaglówką opłynąć południowe wybrzeże, od portu do portu, od wyspy do wyspy. Marzyłeś o tym. Pognałeś więc do biura paszportów, wymachując zawiadomieniem, że odmowa podyktowana jest interesem państwa. Jakim interesem?! Co by państwu szkodziło, że się powłóczysz po morzu ze szkolnym kolegą? Bo nakręciłeś Pół cudu, które wyróżniono na festiwalu w Bordeaux? Bo cenzura zdjęła ci jakiś wiersz? Bo odrzucono twój projekt scenariusza w wytwórni filmów dokumentalnych?

Urzędniczka w okienku biura paszportowego rzuciła zimno, że państwo nie musi się tłumaczyć przed obywatelem ze swoich decyzji. Naczelnik przyjmuje we wtorki, możesz się do niego zapisać, najbliższy termin za miesiąc. Wyszedłeś, trzaskając drzwiami – i już to mogło źle się dla ciebie skończyć.

Za tobą wyszedł przysadzisty, łysawy mężczyzna w szarym garniturze z elany i w beżowym popelinowym płaszczu. Dogonił cię dopiero za rogiem.

– Ja bardzo pana przepraszam – zaczął, przestępując z nogi na nogę – przypadkowo byłem świadkiem, ta baba w okienku nie miała prawa tak się zachować. Postaram się, żeby dostała naganę z wpisaniem do akt.

– Czego pan chce? – warknąłeś.

– Nazywam się Emil Popiołek. Oglądałem kilka razy pańskie Pół cudu. Płakałem, wie pan? Powściągliwa relacja, która chwyta za gardło… Talent. Dziękuję panu za ten film.

– Kim pan jest?

– Pracuję w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Niech pan nie myśli, że tam są wszyscy tacy jak ta baba. Będzie paszport. Przyrzekam.

– Co w zamian? – spytałeś z ironicznym uśmieszkiem.

Mężczyzna spojrzał ci prosto w oczy.

– Jest mi bliżej do pana niż do nich – powiedział, akcentując każde słowo. – Też chcę, żeby było inaczej. Z ludzką twarzą. Mamy te same poglądy.

– Skąd zna pan moje?

– Z donosów. – Mężczyzna zaśmiał się cicho. – Wstąpimy na kawę?

Spodobał ci się. Wiedziałeś, że ryzykuje, pozwalając sobie na taką szczerość z tobą. Narzekał na obcych doradców w ministerstwie, ich wszechwładzę, i na rodzimych karierowiczów, którzy zrobią wszystko, żeby się przypodobać nadzorcom. Ale są w ministerstwie i patrioci, są porządni, przyzwoici ludzie. Gotowi narazić się dla takich jak ty.

Po tygodniu Emil Popiołek do tej samej kawiarni przyniósł ci paszport i jeszcze postawił winiak, aby to oblać. We dwóch wypiliście całą butelkę.

– Co bym mógł zrobić dla ciebie? – spytałeś, udając wstawionego.

– Rób dobre filmy – odpowiedział. – Otwieraj ludziom oczy na to, co się u nas wyczynia. Już czas, żeby Polacy zaczęli się buntować.

Przed odlotem do Francji ty zaprosiłeś Emila na wódkę. Już byliście po imieniu. Przy pożegnaniu wymienił szeptem nazwisko twojego kolegi, operatora filmowego, prawie przyjaciela.

– Uważaj na niego. Donosi.

Nie uwierzyłeś. Wtedy Emil zacytował twoją wypowiedź o pewnym dygnitarzu partyjnym. Dosłownie. To dlatego miałeś nie dostać paszportu. Między innymi.

– Skurwiel! – wyrwało ci się. – A sam…

Potem Emil, gryząc wargi, opowiedział ci o swoim nieszczęściu. Jego ośmioletnia córeczka, Martynka, zmarła na białaczkę. W amerykańskiej klinice Mayo testowano nowy lek, zgodzono się włączyć Martynkę do programu, mieli duży procent wyzdrowień. Ale resort mu nie pozwolił. Dewizy i nie tylko. Za mała fisza. Co innego syn wiceministra, temu we Francji uratowano życie…

Kiedy wracałeś z Paryża, obdarowany w Księgarni Polskiej zakazaną literaturą, poproszono cię na lotnisku do rewizji osobistej. Pierwszy raz w życiu. Książki miałeś przy sobie, w przepastnych kieszeniach kurtki. Odebrano je, spisano protokół, bardzo grzecznie. W Księgarni Polskiej też byli donosiciele?

Emil przyszedł na spotkanie zmartwiony. Powinien był cię ostrzec. Sprawa wygląda źle, pachnie prokuratorem. Jest paragraf za rozpowszechnianie wrogiej literatury, do kilku lat więzienia, sprawie nadano już bieg. Jest paru takich, którym zależy, żebyś siedział.

Nie chciałeś siedzieć. Na samą myśl, że zamkną cię w celi z jakimiś wszawymi menelami, dostałeś dreszczy. Poczułeś, jak ogarnia cię panika.

– Co można zrobić? – wymamrotałeś.

– Chyba byłby sposób – powiedział Emil. – Ryzykowny dla mnie, ale co tam.

– Jaki?

– Podpiszesz, że współpracujemy. Ja potwierdzę. Wymyślimy jakiś meldunek, lipny oczywiście. Na przykład o tym, który doniósł na ciebie. – Emil zaśmiał się. – Skąd miałbyś wiedzieć, że to nasz agent? A sprawie z książkami ukręcę łeb.

Podpisałeś, tłumiąc w sobie skrupuły, że narażasz przyjaciela, gdyby rzecz miała się wydać. Emil poradzi sobie, zna resortowe reguły gry. Donos na donosiciela był smakowitym pomysłem.

Ułożyliście go we dwójkę, w mieszkaniu Emila – bezosobowym, nijakim, ciasnym, w bloku z wielkiej płyty. Żona odeszła, mieszkał sam. Po córeczce został mu pluszowy misiek. O zdradzie żony opowiadał ci z goryczą i pogardą. O śmierci Martynki, jej męczarniach i własnej bezradności – chrapliwie, ze łzami w oczach.

ROZDZIAŁ 8

Zabierał cię na ryby. Miał działkę nad Narwią, a na tej działce budę z nieheblowanych desek, w środku dwa materace, lampę naftową i zdjęcie córki na ścianie. Ale ryby brały – okonie, karaski, płocie. Gadało się, o czym popadnie. O absurdach, nonsensach, idiotyzmach powszednich. Także o twoich kolegach z branży, filmowcach, dokumentalistach, kto z kim, o czym i po co. Emil był ciekaw ich poglądów. W jego resortowym środowisku – powiadał – funkcjonariusze mają poglądy słuszne aż do mdłości. Z tobą on, Emil, czuje się innym człowiekiem.

Poparł twój wyjazd do Stanów. Powiedział ci to. Były opory, przełamywał je z trudem, ale się udało. Gdybyś nie wrócił, będzie skończony, a to w resorcie spraw wewnętrznych nie kończy się na degradacji.

– Przecież wrócę – powiedziałeś. – Czy tam u was nie ufają nikomu?

– Nikomu – zapewnił. – A już zwłaszcza artystom.

Dał ci liścik polecający do swego kolegi szkolnego, który pracuje w nowojorskim konsulacie. Równy gość, można na niego liczyć, ma na imię Zygmunt. Jeden z tych przyzwoitych, którzy nie podłożą ci świni.

Trzy czwarte litra spirytusu za jednego dolara. Na konsularnych przyjęciach kabanosy i tatar, bigos myśliwski i golonka. Pogawędki z Zygmuntem – zgodziłeś się być po imieniu z konsulem – o twoich studentach, ich zapatrywaniach, ambicjach dziennikarskich. Żadne sekrety.

W zamian nowinki z kraju, świeże gazety, trochę plotek. Cenisz to sobie, ponieważ boleśnie tęsknisz za krajem. Po nocach śnią ci się córki, przyjaciele. Zajadłe spory w Klubie Filmowca, kłęby dymu zmieszane z oparem alkoholu, erupcje pychy, durnej pewności siebie, wielkie nadzieje, wielkie plany. Każdemu z was „morie po kolieno”, każdy to geniusz, niech tylko świat was dostrzeże.

Ilu się przebije? Jeden, może dwóch. Nie ty. A wiesz dlaczego? Ja już wiem: za głęboko tkwisz w polskiej codzienności, którą świat ma gdzieś. Nie jesteś uniwersalny, nie pasujesz do uogólnień. Taplasz się w stawie, nie śmiałeś skoczyć do głębokiej wody, wynieść się ponad ojczystą przyziemność. Pomimo naszej inności.

Albo zabrakło ci talentu. Tego nigdy nie wiemy.

Do córek w snach mówisz po angielsku. Koszmar. Ty mozolnie, pocąc się, klecisz zdania, a dzieci nic nie rozumieją.

W twoich snach zielenią się wierzby i pachnie kapuśniakiem.

A tutaj wszystko jest obce. Często dziwne, zaskakujące. Na przykład gdy cię pytają, jak się masz, odpowiadasz, że świetnie, choćby ci matka umarła godzinę temu. Zakłamanie? Oni twierdzą, że wcale. Konwencja. Nie obciążaj innych swoimi problemami, każdy ma własne. Albo brak tematów tabu – znajoma, w towarzystwie, bez najmniejszego skrępowania opowiada, jak osiąga orgazm. Na egzaminie nie ma ściągania, podpowiedzi: wiedza jest towarem, nikomu nic za darmo. Kłamstwo to rzadkość – nie okrada się kogoś z prawdy. I słynne tutaj „Help yourself” – licz na siebie, sam sobie pomóż – tak odmienne od dobrodziejstw kolektywu, którymi szczycono się u nas.

– Spoko. – Uśmiecham się. – Ilana dziś nie przyjdzie.

– „Spoko”? – Gospodarz nie rozumie. Język nie poszedł jeszcze na skróty, „szacun” nie zastąpił szacunku, „shop” sklepu. – Przyjdzie na pewno.

Wciąż wierzysz we wszystko, co ci mówi Ilana, choć okłamała cię tyle razy. Zakochani to głupcy. A to korek na Broadwayu, a to chora koleżanka, a to stryj wpadł niespodzianie. Numer z Zygmuntem. Poznała go u ciebie. Nazajutrz miał do niej dzwonić, proponować kolację w Plazie, taką ze śniadaniem, wiadomo. Zrobiłeś mu scenę. Nie stracił panowania, wyjaśnił krótko, że nonsens. Dokąd mógłby dzwonić? Twoja znajoma nie ma telefonu. Fakt. Gdy to powtórzyłeś Ilanie, parsknęła gardłowym śmiechem i szybko odwróciła głowę, dając ci do zrozumienia, że nic nie rozumiesz. Nie rozumiałeś. Ale byłeś zazdrosny, nawet o samego siebie. Tak jak tęskniłeś za nią, nawet gdy byliście razem. Na zapas.

Jesteś pewien, że Ilana zaraz tu przyjdzie. Bądź nadal.

– Dobry wieczór. – Jeszcze jedna szklaneczka wytrawnej wiśniówki. – Gdyby przyszła, mnie tu nie będzie – przyrzekam.

Powinienem już wyjść, ale nie mam siły wstać z fotela. Łatwiej unieść się nad nim parę centymetrów. Tyle zostało z naszej inności. Jaka to lewitacja? Cyrkowa sztuczka raczej. Ale w aktach odnotowana. Zygmunt zna twoją teczkę. Ma na ciebie haka, gdyby co. Normalni ludzie nie lewitują. Odmieńcom nie ufa się, są podejrzani, nigdy nie wiadomo, czego się po takich spodziewać.

Tamtej nocy przestraszyłeś Ilanę. Nie wtedy, gdy w nią wszedłeś – duszny wieczór, gardłowy śpiew Brendy Lee z radiowego głośniczka, opętanie, oszołomienie, brak tchu, niewiarygodna szczęśliwość – ale wtedy gdy już było po wszystkim i oboje zastygliście w znieruchomieniu, w półśnie, przytuleni do siebie. Jeszcze się z niej nie zsunąłeś. Błąd. Powinieneś był zrobić to natychmiast.

– Co jest? – zapytała. – Dlaczego cię nie czuję? Jakbyś nic nie ważył.

Odpowiedziałeś pocałunkiem i ostrożnie odwróciłeś się na bok, podparty na łokciu, aby wyglądało, że łokieć wziął na siebie ciężar ciała. Ilana dała się zwieść. Tak myślałeś. Odtąd już nigdy nie kochałeś się z nią w pozycji „jak Pan Bóg przykazał”. Kochacie się „na ułana”, po malezyjsku, „z przytupem” i „z poślizgiem”, wedle kanonów Kamasutry, którą starannie przestudiowałeś, aby było ciekawie i bez błędu. Jeśli ktoś ma być górą, to zawsze Ilana. Ty, kiedy trzeba, bierzesz na siebie jej smukłe wysportowane ciało, lekkie, ale ważące. Żadnych więcej pytań, żadnych podejrzeń. Tak ci się zdaje.

ROZDZIAŁ 9

Sherry dopite. Współczuć czy zazdrościć? Błogosławieni, którzy nie znają przyszłości, nic o sobie nie wiedzą, wierzą jeszcze, że świat można poprawić. Przerobić na świat z dobrą ludzką twarzą, przyjazny wszystkim, wymierzający każdemu wedle zasług. Nic prostszego, starczy przestrzegać konstytucji. Nie tutejszej, stworzonej, by służyć silnym, lekceważącej słabych. W podziemiach Central Station bezdomni żyją w kartonach, w nich rodzą się i umierają, mają do tego prawo. Pod ziemią jest ciepło, są krany z wodą. Za pierwszym razem, gdy tam trafiłeś, byłeś wstrząśnięty. Oto bogata Ameryka. W biednej Polsce czegoś takiego nie uświadczysz. Później, po bytności w Harlemie, gdzie bieda wcale nie była smutna, wprost przeciwnie, w głowie zrobił ci się mętlik. Tuzin rozbawionych dzieciaków pędził z nory do nory, wołając „mamusiu!” do kolejnej Murzynki porzuconej przez męża pijaka. Inspektor opieki społecznej (twój student dorabiający do stypendium) doskonale wiedział, że robią go w konia, ale prawo to prawo: spisywał cały tuzin i opieka społeczna fundowała kobiecie kupony żywnościowe dla dwanaściorga dzieci. Mąż pijak dostawał swoje osobno. Kupony dawało się wymienić na papierosy i alkohol. Żyć nie umierać.

Do Harlemu trafiłeś przez pomyłkę. Wziąłeś nie ten subway i zamiast przy Sto Szesnastej West, gdzie się mieści Columbia, wysiadłeś na Sto Szesnastej East, w sercu Harlemu. Było to serce ciekawskie i okrutne. Czego tu szuka białas pod krawatem i z teczką? „Bracie, daj papierosa!” Dałeś. Zabrali całą paczkę. „Co masz jeszcze? Daj dolara!” Zabrali całą portmonetkę, a do tego zegarek Omega oraz skórzaną teczkę – bez notatek i skryptów. Te ci zwrócono.

Ruszyłeś przed siebie, nieświadom, że do Columbii będzie dobra godzina marszu. Oglądałeś stare kobiety rozwalone przed domami na starych kanapach i plotkujące zawzięcie, chłopaków grających w piłkę na środku jezdni, nie bacząc na samochody, pary całujące się w bramach, obrzyganych pijaków opartych o mur, pociągających z flaszek zawiniętych w papier. Dlaczego w papier? Później dowiesz się, że pić na ulicy nie wolno, butelka to dowód, ale nie zawiniątko w papierze, a sprawdzać nie wolno – byłoby to naruszenie wolności osobistej.

Oglądałeś rudery, sterty śmieci na chodnikach, spalone auta, połamane meble, przerdzewiałe na wylot pralki, lodówki, gnijące odpadki w dziurawych wiadrach. Po drodze, z niejakim rozbawieniem, pozwalałeś się rewidować facetom i facetkom, oburzonym, że nic już przy sobie nie masz. Najpierw się bałeś, potem już nie. W Harlemie raczej nie było chuliganów agresywnych bezinteresownie, dla rozrywki, jak u nas. Na Columbię dotarłeś już bez krawata i marynarki, obiecując sobie, że kiedyś wrócisz do Harlemu z kamerą.

Nie zrobisz tego. Znajomi ci odradzą. Szkoda byłoby kamery.

ROZDZIAŁ 10

Żałowałeś, że nie masz ze sobą kamery filmowej, kiedy trafiłeś na wiec przeciwników wojny w Wietnamie. Było to w Central Parku: zielona polana pełna młodych ludzi, policyjny kordon naokoło, policjanci w kaskach, z pałami.

– Będą bić? – zapytałeś Ilanę.

– No co ty. Za co?

– Wiec antyrządowy. Mogą obrażać prezydenta.

– No to co?

– To po co policja?

– Żeby nas chronić przed patriotami.

Patrioci całym sercem wspierają wojnę w Wietnamie. To misja. Ameryka to misjonarz krzewiący sprawiedliwość, broniący krzywdzonych narodów na całej kuli ziemskiej. Robiła to w Korei, teraz robi w Wietnamie, przed sobą ma jeszcze Irak, Libię, Afganistan. Ja wiem, jak to się skończy. Ptasidziób nie wie, bo skąd? Nie wolno być egoistą, myśleć tylko o sobie. Szczęśliwa Ameryka winna jest światu obronę przed komunizmem.

– Co oni mają do komunistów? Czy komuniści pchają się tutaj?

– Jeszcze by tego brakowało – śmieje się Ilana. – To wolny kraj. Każdy ma prawo walczyć z komunizmem. Albo nie walczyć.

– Za odmowę służby wojskowej idzie się tu siedzieć.

– Jak wszędzie. W więzieniu nie musisz do nikogo strzelać.

– Kto dał Ameryce prawo narzucać innym narodom swoją demokrację? – pytasz, poirytowany.

– Moralność – śmieje się jeszcze chrapliwiej Ilana. – Nie zauważyłeś, że Amerykanie to naród z zasadami? Nie zostawią ludzkości samej sobie.

Kpi czy o drogę pyta? Nigdy nie wiesz, co Ilana naprawdę myśli. Śmiech przeczy słowom, podważa ich kaliber, a jednak słowa ważą.

Słowa padały ostre. Dostało się Nixonowi. Uczestnicy wiecu skandowali żarliwie: „Precz z brudną wojną! Won z Wietnamu!”, jakiś weteran pokazywał swoje kikuty, na ekran rzucono slajdy z okrwawionymi trupami wietnamskich dzieci, kobiet. Nie wytrzymałeś. Razem z innymi wrzeszczałeś zapamiętale: „Won z Wietnamu!”, aż ochrypłeś do szczętu.

Tymczasem na lewo od ciebie coś zaczęło się dziać. Barczysty drągal w wojskowej kurtce z naszytym na rękawie sztandarem amerykańskim nagle rozdarł się na cały plac:

– Zdrajcy!… Komuchy!… Pachołki Kremla!… Atomówkę na Hanoi!… Koniec z Wietkongiem!

Pożałowałeś, że nie masz kamery. Spodziewałeś się linczu. Facet był obrzydliwy i równocześnie budził twój podziw: samotny bohater w tłumie wrogów. Zadepczą? Rozszarpią?

Prowokacja. Zaraz wybuchnie awantura, policja ruszy do szturmu, tylko na to czeka.

– Uciekajmy stąd – szepnąłeś do Ilany, ściskając jej łokieć. – Z polskim paszportem…

– Nic się nie bój. Patrz.

Wokół drągala zaczęła powstawać wolna przestrzeń. Najbliżej stojący poczęli się cofać, oddalać, odwracać głowy. Jeszcze wykrzykiwał swoje: „Tchórze! Zdrajcy! Sprzedawczyki!…”, ale już nie tak głośno, nie tak płomiennie. W końcu został sam. Jeszcze coś krzyknął i zamilkł. Rozejrzał się pytająco, szukając choćby pojedynczego wsparcia, ale nikt na niego nie patrzył. Z pochyloną głową, jak szarżujący byk, ruszył przed siebie, a ludzie schodzili mu z drogi, aż dotarł do kordonu policjantów, którzy także się rozstąpili.

Zapamiętałeś tę scenę szczególnie wyraziście, ponieważ stało się coś dziwnego: przecież nie podzielałeś zapatrywań drągala i równocześnie całym sobą byłeś po jego stronie, przeciwko fanatycznemu tłumowi, który usuwał się przed nim, jakby był trędowaty.

Jeszcze nie pojmowałeś konfliktu między przekonaniami a odruchem. Odruch jest głębszy od przekonań, ponieważ wynika z zasad niejako wrodzonych, a przekonania to rzecz nabyta i można je zmieniać. Odruchu w sobie nie wykorzenisz. Boisz się duchów, choć w nie nie wierzysz, brzydzisz się brudu, lubisz czystość, wolisz prawdę od kłamstwa. Wstydzisz się swojej inności, ale ciągniesz ku socjalistom, bo głoszą równość wszystkich ludzi bez względu na ich pochodzenie. Głoszą na głos, a co czują? Czy „wszyscy ludzie” to także ci, którzy pochodzą od ptaków?

Mógłbyś porozmawiać z ojcem. Mało wiesz o waszej inności. On wie dużo, ale się nie narzuca. A ty nie chcesz wiedzieć, chętnie byś zoperował swój garbaty nos, rozsunął blisko osadzone, wyłupiaste oczy i przybrał na wadze. Dawno temu, na szkolnym boisku, podczas lekcji wf. od niechcenia skoczyłeś wzwyż dwa metry, wprawiając w zdumienie nauczyciela. Kazał ci skoczyć raz jeszcze, ale już byłeś ostrożny. Strącałeś poprzeczkę na wysokości 180, 165, 158 centymetrów, aż belfer uznał, że mu się przywidziało. Jednak przestał cię lubić. Musiałeś załatwić sobie zwolnienie z lekcji gimnastyki.

Będziesz żałował, że nie starałeś się zbliżyć do ojca. Wściekałeś się, że miał cię za nic. Chciał, żebyś został lekarzem albo krawcem, bo trzeba mieć fach w ręku, a nie machać piórem, latać z kamerą. Pańska łaska na pstrym koniu jeździ: dziś cię drukują, zamawiają filmiki, jutro podpadniesz – i cię nie ma. Tu tak jest. Zdolniejsi od ciebie artyści klepią biedę, naraziwszy się władzy.

Ojciec wiedział, co mówi. Był pyskaty, podpadał szefom, raz po raz wystawiano go za bramę, aż przeszedł na dziadowską rentę. Gdyby był krawcem, powiadał, nic by sobie nie robił z władz i nic by mu za to nie zrobiono. Był, niestety, matematykiem. Źle obliczył, całe dorosłe życie walcząc o sprawiedliwość społeczną. Skąd mógł wiedzieć, że sprawiedliwość społeczna u władzy przepoczwarza się we własne przeciwieństwo?

Ty też jeszcze nie wiesz. Nie ufasz instynktowi, wątpliwości gnasz precz.

Porządny człowiek pochodzi od małpy. Jak można wywodzić się z ptactwa? Chyba że się jest aniołem. Myślisz, że lubiano by aniołów, gdyby je było widać?

ROZDZIAŁ 11

Przymawiam się o kolejną szklaneczkę sherry. W końcu sam ją sobie nalewam. Pachnie wiśniami, słońcem. Przydałoby się ciut słońca w suterenie przy Sto Trzynastej Ulicy. Nigdy go tu jeszcze nie było. Za oknem przesuwanym do góry czernieje kamienna studnia podwórza, nie da się stąd zobaczyć nieba w żaden żywy sposób. Unosić okna nie należy, bo podwórko śmierdzi zepsutą chińszczyzną. Na siódmym piętrze mieszka Chińczyk. To pewnie on przez okno wyrzuca resztki. Albo ktoś inny.

Gospodarz zapala larka. Uwielbiałem ten gatunek papierosów, pamiętam aromat, lecz teraz dusi mnie ich słodkawy fetor. Od ilu lat nie palę? Ostrzegano mnie, że w moim wieku palenia się nie rzuca, szok dla organizmu może być zabójczy, a groźba raka to pestka w porównaniu z samą starością, która jest paskudztwem. Starych ludzi rak pożera wolno.

Rzucenie palenia było aroganckim wyzwaniem, na złość mojemu ortopedzie. Ortopeda, któremu poskarżyłem się na ból w nodze przy chodzeniu, stwierdził, że to chromanie przestankowe – wynik kiepskiego przepływu krwi przez sklerotyczne naczynia.

– Nogę trzeba będzie amputować – orzekł. – Ale jeszcze nie teraz. Przekuśtyka pan parę latek, nim ciachniemy. Zapiszę panu halidor, ale da to tyle, co umarłemu kadzidło.

– Nikotyna ma wpływ na chromanie? – spytałem.

– Jeszcze jaki! – Lekarz wskazał z uśmieszkiem na paczkę kentów leżącą na biurku. – Też próbowałem rzucić. Nie da rady.

– Da radę – powiedziałem.

– Szczęść Boże.

Pożegnałem ortopedę i od tamtego dnia nie zapaliłem nigdy papierosa. Życie stało się smutniejsze, ale chromanie przestankowe częściowo ustąpiło.

Mój gospodarz uśmiecha się ironicznie i z apetytem ćmi swojego „skowronka”, pykając kółeczkami dymu. „Lark” to skowronek.

– Ja nie będę próbował rzucić palenia – zapewnia. – Po pierwsze, nie tak wiele mamy przyjemności w życiu. Po drugie, na długie życie z nikim się nie umawiałem.

Głupek. Co on wie o życiu? Jakie znaczenie ma jego długość dla delikwenta? O długości, czy o krótkości raczej, czyjegoś życia rozprawiają żyjący: „Tyle mógł jeszcze! Tak młodo odszedł…”. O mnie nikt już nie powie, że odszedłem młodo. Szkoda. Sądzą o nas po opakowaniu i dacie narodzin, a co to ma do rzeczy? W środku jestem młodszy niż mój gospodarz, to i owo zaczynam dopiero rozumieć, a że zadyszka, nogi słabe, gęba jak uschnięte jabłko – nic do rzeczy to nie ma.

Ciekawe, skąd u mnie ta pewność, że moja wiedza o życiu jest pełniejsza niż jego. Zbiór przeżyć nie zawsze wzbogaca. Czasem powiększa chaos. Twoja kolekcja jest w miarę uporządkowana: żyjesz w niezmienionej rzeczywistości, przykładasz te same miarki do zdarzeń. Jeszcze nie masz za sobą objawienia. Życie to życie, śmierć to śmierć.

Opowiem ci trochę o życiu i śmierci.

ROZDZIAŁ 12

Jeszcze dymią gdzieniegdzie wrocławskie zgliszcza, praży słońce, ruiny cuchną trupem. Wrocław przeżył kilka nalotów dywanowych, nie tyle, ile Drezno, ale zawszeć. Na placu z ponurą gotycką kirchą, ocalałą cudem, bo wokół same rumowiska, ekipa mężczyzn przeprowadza ekshumację. Noszą żółte ceratowe fartuchy z kapturami, na twarzach płócienne maski. Wykopują galaretę, która wylewa się ze zgniłych szmat, a po niej wypadają na ziemię czaszki, piszczele. Najlepiej zachowały się metalowe guziki, niektóre jeszcze błyszczą. Guzik żyje dłużej niż człowiek, jest dużo wytrzymalszy.

Nad placem, ogrodzonym sznurkami, szybuje słodkawy fetor, śmierdzące powietrze faluje w słonecznym żarze. Przyglądamy się z Kubą wykopkom. Mamy po czternaście lat. Mdli mnie od smrodu, ale nie mogę przestać patrzeć.

– Tyle zostaje – rzucam przez zęby zaciśnięte mocno, żeby nie zwymiotować.

– To są tylko opakowania – uśmiecha się Kuba; czoło ma wysokie, nos z garbkiem, wąski jak dziób ptaka, oczy okrągłe, koloru miodu. – Do wyrzucenia na śmietnik. Cmentarze, stary, to wysypiska odpadów.

I tłumaczy mi, że wszechświat składa się z materii i energii, niczego innego nie ma. W Boga nie wierzymy, mamy obaj za sobą syberyjskie zesłanie, śmiertelny głód i bajkową sowiecką indoktrynację. Boga zmyślono dla tumanienia ludu, żeby dawał się wyzyskiwać: kto cierpi na ziemi, temu w niebie raj. Ale proletariusze już się łączą i wkrótce zaprowadzą na świecie sprawiedliwość, nakarmią głodnych, utulą skrzywdzonych, odbiorą bogaczom i rozdadzą biedocie.

Że wtedy biedota stanie się bogata, a bogacze biedni, i trzeba będzie na odwyrtkę? O nie, żaden z nas nie myślał w ten sposób.

Więc Kuba, najlepszy w klasie matematyk i poeta, tłumaczy mi dalej, że moje ciało to materia, a ja sam jestem energią, która posługuje się ciałem jako narzędziem do używania świata. Kiedy narzędzie się psuje lub zużywa, idzie na śmietnik, a energia duchowa z niego uchodzi.

– Co to za energia? – pytam. – Dokąd uchodzi?

– W przestrzeń – odpowiada Kuba bez wahania. – Energia duchowa waży dwanaście gramów. Tyle się traci na wadze zaraz po śmierci.

Ta energia szybuje w przestrzeni, spotyka inne energie i tworzy z nimi sieć energetyczną, a gdy gdzieś rodzi się człowiek, sieć wpina w niego dwunastogramowy ładunek. Natura nie znosi marnotrawstwa. Buddyści są najbliżej tej prawdy, bo wierzą w reinkarnację, czyli wędrówkę dusz.

– To kim ja byłem przedtem? Nie pamiętam, żebym kimś był.

– Nikim nie byłeś – odpowiada z przekonaniem Kuba. – Pamięć zostaje w opakowaniach. Napełniasz się od początku i stopniowo stajesz się sobą.

Nie wpadłbym na to wszystko. Z pokorą godzę się, że Kuba jest lepszy ode mnie. Lepszy na boisku szkolnym, lepszy w szachach i z każdego szkolnego przedmiotu, lepsze wiersze pisze, lepiej się bije. Zna łacinę i grekę, bo matka, filolog klasyczny, czytała dziecku do snu starożytnych klasyków w oryginale. Moja matka nie zna obcych języków, jest prostą kobietą o złotym, ciężko chorym sercu.

Za to ja lepiej gotuję.

Obaj jesteśmy jedynakami, ale ja mam ojca i nie jestem, jak Kuba, oczkiem w głowie matki. Naszym oczkiem w głowie jest tato. Gdy mama robi nam kanapki, ojciec ma na swoich kiełbasę i plasterek ogórka, a ja odwrotnie, ogórek i ciut kiełbasy. Ojciec ciężko pracuje i musi dobrze zjeść. Kiedy mamę zabierają do szpitala na kardiologię, zostawia mi spis potraw, które mam przyrządzać tacie. Stałem się mistrzem w rosołach z domowym makaronem, mostku cielęcym faszerowanym i rybie po turkmeńsku. Gdyby nie ja, ojciec umarłby z głodu, bo nawet jajka sobie nie usmaży. Taki jest.

Kuba nie ma taty. Matka go ubóstwia. Ona wie, że jej syn będzie kiedyś wielki – poeta, odkrywca, malarz, może kompozytor – i szykuje go do tej roli, opłacając dodatkowe lekcje języków, muzyki, rysunku. Mnie nie lubi, ponieważ zabieram Kubie drogocenny czas. Ponadto, zapewne dzięki brudnej machlojce, to nie Kubę, lecz mnie wybrano gospodarzem klasy. W tajnym głosowaniu. Dlaczego w tajnym? Tak zarządziła polonistka, nasza wychowawczyni – żeby było demokratycznie. Zaraz po wojnie wycierano sobie u nas gębę demokracją. Kuba dostał osiemnaście głosów, ja dwadzieścia dwa. Wcale tego nie chciałem. Jego matka oczywiście nie uwierzyła.

Przyglądamy się ekshumacji. Jedni wydobywają z ziemi szarą galaretę, inni przeszukują łachmany, wyciągają jakieś torebki, portfele, a z nich papiery, które pakują do teczek. Papier jest słabszy od guzików, ale trwalszy niż człowiek. Nawet papier, dobre sobie. Człowiek jest nic. Galareta i kości. To te dwanaście gramów energii trzyma go przy życiu?

– Nie chciałbym umrzeć – wyrywa mi się niechcący.

– Boisz się? – pyta Kuba.

– A ty nie?

– Ja nie.

Dowiaduję się, czym jest śmierć. Kiedy zasypiam i śnią mi się różne rzeczy – „Skąd masz pewność, że to sen, a nie jawa, może jest akurat na odwrót i bierzesz za rzeczywistość to, co jest snem, mnie na przykład?” – otóż kiedy zasypiam i mam sny, po przebudzeniu czuję upływ czasu. Od zaśnięcia minęło osiem, dziewięć godzin. Bywa jednak, że zasypiam i nic mi się nie śni – „To sen najgłębszy” – a wtedy gdy się budzę, mam wrażenie, że ledwie zamknąłem oczy.

Spanie bez snów dzieje się poza czasem.

– I to jest jak śmierć – tłumaczy mi Kuba. – Tyle że się nie budzisz. Wielkie mi coś. Czego tu się bać?

– A jeśli jest inaczej?

– No to raj i piekło, diabełki z aniołkami, krasnoludki i sierotka Marysia – śmieje się Kuba. – Co wybierasz?

Nic nie wybieram. Często dobrze jest nie wiedzieć.

Wracamy z Kubą ze szkolnej zabawy. Nad rozległym dziedzińcem I Gimnazjum przy ulicy Poniatowskiego we Wrocławiu wśród chmur kołysze się księżyc. Jest mi błogo, cały wieczór przetańczyłem ze złotowłosą Barbarą z ósmej C, patrzyłem w oczy, na policzku czułem jej oddech. Podoba mi się bardzo, może nawet jestem w niej zakochany. Że chodzi z Janem, bandziorem o byczym karku, powtarzającym dziewiątą klasę? Tak mówią w szkole. No to co? Poprosił ją do tanga, odmówiła mu, a ze mną poszła. Przytulała się do mnie w tańcu. Jan ukradkiem pogroził mi pięścią i wybiegł z sali. Nic sobie z tego nie robiłem. Barbara była najładniejszą dziewczyną w szkole. Mnóstwo chłopaków szalało za nią, ale bali się Jana. Ja nie.

Do czasu.

Przecinamy z Kubą pusty dziedziniec. Mówię mu, że umówiłem się z Barbarą na jutro do kina, i gdy to mówię, dostrzegam kątem oka zbliżających się facetów. Jest ich trzech. Poznaję Jana, tamtych dwóch nie znam. Byki. Kuba jeszcze ich nie widzi, jest zwrócony do mnie twarzą, a ja już wiem, co się szykuje, i wysycha mi w gardle.

Zagradzają nam drogę.

– Do ciebie nic nie mamy – rzuca przez zęby Jan, paluchem celując w Kubę. – Ty możesz odejść.

Dwaj kumple Jana mają bandyckie gęby. Są starsi od niego, z kilkudniowym zarostem, jeden ma złamany nos, drugi szramę przez prawy policzek. Para zakapiorów. Niedobrze. W powojennym Wrocławiu nocami trup ściele się gęsto. Szumowiny, demoralizacja. Zabijają o byle co. Każdego dnia piszą o tym w gazetach.

Nogi zaczynają być miękkie jak z gumy, pot spływa mi po plecach.

– O co leci? – pyta grzecznie Kuba.

– Chcemy z nim porozmawiać. Sam na sam. Spadaj.

Dlaczego Kuba miałby nie uwierzyć, że chodzi tylko o rozmowę? To by mu było na rękę. A ja nie śmiem prosić, żeby mnie nie zostawiał. Honor nie pozwala. Głupi honor, silniejszy od strachu, kompletny idiotyzm. Truchleję.

Kuba wykonuje półobrót, jakby zamierzał odejść.

– Bij! – słyszę jego dziki wrzask; skok, wykop, typ ze szramą pada na ziemię, drugi dostaje z główki.

Bez zastanowienia rzucam się na Jana, walę pięścią w szczękę. Kompletne zaskoczenie. Mamy chwilkę przewagi i zaczynamy uciekać, pędzimy przed siebie jak wariaci, ale nikt nas nie goni. Ulica pełna ludzi, w kinie Polonia właśnie skończył się seans.

Co ja bym zrobił, gdyby było odwrotnie?

To pytanie długo nie będzie dawać mi spokoju. W teorii postąpiłbym tak samo, ale już wiem, że teoria i praktyka to dwie różne rzeczy, a w tym przypadku instynkt samozachowawczy mógłby wziąć górę. Nie jestem odważny. Wyobraźnia kłóci się z odwagą. Albo, zwyczajnie, nie starcza mi charakteru.

I jeszcze jedno wspomnienie, wcześniejsze: wrocławska Hala Ludowa, bez szyb, z ranami po pociskach, park naokoło, w parku staw z nieczynną fontanną. Znajdujemy z Kubą w krzakach drewniane białe drzwi, napis „Damen”, spuszczamy je na wodę i mamy tratwę. Kij od szczotki robi za wiosło. Drzwi utrzymują nas obu. Płyniemy na stojąco. Woda jest płytka, przejrzysta. Kuba mocno odpycha się kijem od dna. Nabieramy szybkości.

Dalej sekundy. Może ułamki sekund. Równocześnie widzimy wystający z wody czubek niewybuchu. Rdzawy z czarnym szpicem. Płyniemy prosto na niego.

Kuba zrzuca mnie z tratwy.

Sam nie zdążył zeskoczyć. Nie pomyślał.

Stoję w wodzie po kolana i w osłupieniu patrzę, jak klozetowe drzwi nacierają na bombę.

Nie wybuchła.

ROZDZIAŁ 13

Już wkrótce matka wywiezie Kubę do Francji, żeby tam został wielkim człowiekiem. Będzie jej to winien, więc zostanie, choć nie przyjdzie mu to łatwo, ponieważ nosi w sobie tę samą inność co ja. On też waży mało i lewituje.

Ptasidziób zaczyna wędrować po pokoju. Najpierw wolno, od ściany do ściany, potem szybciej, jeszcze szybciej, skręcając do przedpokoju, aby przystanąć przy drzwiach, nasłuchując, później skręcić do kuchni. Słyszę, jak otwiera lodówkę i zamyka ją. Sekundowy odstęp, niczego nie włożył, nie wyjął. Brzęk naczyń i marsz do pokoju. Wędrówka nabiera tempa, z krótkimi przerwami przy drzwiach wejściowych.

Nikt nie puka, nie dzwoni. Klucz nie zgrzyta w zamku.

Powrót do pokoju i długa pauza przy telefonie. Wpatrywanie się niecierpliwe, proszące w czerwone pudełko aparatu. Ale telefon milczy.

– Coś mogło jej się stać…

Mnie to tłumaczy czy sobie?

Myślisz, że robi tak specjalnie, żebyś się niepokoił, żebyś tęsknił za nią. A ty za nią tęsknisz, nawet gdy jesteście razem, na zapas. Trzymasz Ilanę w objęciach i ściskasz za mocno, bo się boisz o siebie, gdy cię zostawi samego. Ma zajęcia na uczelni, ćwiczenia w laboratoriach, jakieś testy w St Patrick’s Hospital, seminaria, zaliczenia, studiowanie w czytelni. Nie może być cały czas przy tobie. Wiesz, rozumiesz. Ale masz żal do nocy, że takie są krótkie, i nie lubisz świtów. Budzisz się pierwszy, słuchasz jej oddechu, dziecinnego posapywania, ostrożnie zanurzasz palce we włosach Ilany rozsypanych na poduszce i w myślach zwalczasz czas, rozciągasz go, wydłużasz. Z nienawiścią patrzysz na budzik, który wkrótce zadzwoni.

Jesteś jej wdzięczny, że o nic nie pyta. Jesteście oboje zachłanni na teraźniejszość. Na razie nie ma przeszłości ani czasu przyszłego, wymiary są tylko trzy, kalendarz wcisnąłeś pod tapczan. Masz dużo wolnego czasu do czekania na Ilanę, o wiele za dużo, niż byś chciał, a przecież to nieprawda – skracasz swoje zajęcia, zaniedbujesz różne sprawy, żonie nie odpisałeś na trzy jej listy. To ma być sposób? Na co? Owszem, w kłamaniu nie jesteś dobry, ale nie musisz być papla. Primum non nocere. W sprawach męsko-damskich szczerość bywa łajdactwem. Zaczynasz to pojmować, dlatego nie odpisujesz. Następnym krokiem powinno jednak być odpisywanie – przyjacielskie, serdeczne, troskliwe. Nie musisz kłamać. Starczy omijać to, co sprawiłoby ból. Definicje prawdy i kłamstwa są dostatecznie plastyczne, aby nimi pożonglować, pougniatać na własną modłę. Liczą się intencje; fakty są prymitywne, toporne, bez subtelności i niuansów, tak się mają do intencji jak do brylantu diament. Jeszcze o tym nie wiesz? Wszystko przed tobą.

– Nic Ilanie się nie stało – zapewniam, popijając wiśniówkę.

– Co ty tam wiesz. Boję się o nią. Taka jest dziecinna, naiwna.

Akurat. Dziecięca naiwność czasami idzie w parze z przebiegłością, zwłaszcza gdy nie ma wyboru. Ilana musi ratować brata. Tomek wpakował się w brzydką historię, FBI nie uwierzy, że nie miał pojęcia, kim są, byli serdeczni, poprosili o drobną przysługę. Ilana jest pewna, że brat nie wiedział, co wiezie w wedlowskiej bombonierce. No, prawie pewna. Tomek miewał już kłopoty, był w poprawczaku, ale poprawczak to nie mafia. Tu za mafię idzie się do pudła na długo. Chyba że ktoś znaczący wstawi się za tobą, i nie przez protekcję, a z istotnym uzasadnieniem. Coś za coś, tak jak wszędzie.

Nie wiesz, że Ilana ma tu młodszego brata. Że gnojek siedzi w areszcie śledczym. I że od niej zależy jego dalszy los. Tak jak nie domyślasz się, kiedy ci znika, że chodzi sprzątać do ludzi, pilnować ich dzieciaków, zmieniać staruchom pampersy. Każdy ma swoje sekrety, a zwłaszcza ci z wyobraźnią.

Mój gospodarz miota się po pokoju jak wystraszone zwierzę, nie zwraca na mnie uwagi, jakby mnie tu nie było. A jestem?

Brakowało mi Kuby. Był gdzieś we Francji, za siedmioma górami, w kraju za żelazną kurtyną, którą zawieszono między nami, żeby ocalić mnie od czadu. Jakimś cudem dochodziły listy. Potem przestały dochodzić. Mój do Kuby wrócił z pieczątką ADRESAT NIEZNANY. Po polsku. Czyżby szukał go we Francji polski listonosz i nie potrafił tam znaleźć? Po latach dowiem się, że list Kuby wrócił do niego z taką samą polską pieczątką. Granatowy stempel, znany w całym świecie zachodnim. Czy to nie powód do dumy narodowej?

Kuba był dla mnie punktem odniesienia. Kiedy musiałem podejmować decyzje, odbywałem z nim dialogi. Najpierw szczere. Ale szczerości nie starcza na długo, kiedy przebywa się w dwóch odmiennych czasoprzestrzeniach. Gdy mnie przypierał do muru, w czym mu przecież sam dopomagałem, demagogicznie odbijałem piłeczkę, że w tej swojej Francji nic nie rozumie z naszego bytu i że nie ma na świecie ani prawd, ani zasad uniwersalnych. Gorzej: świata też nie ma, są światy. Po pewnym czasie nauczyłem Kubę akceptowania moich wyborów. Nie był to jednak, podejrzewam, prawdziwy Kuba.

Powoli stawał się wspomnieniem.

ROZDZIAŁ 14

Jeszcze ci bardzo daleko do moich najważniejszych wspomnień. Rzucasz się na telefon, ledwo rozbrzmiewa pierwszy dzwonek, lecz to nie Ilana. Telefonuje Zygmunt, attaché kulturalny.

– Cześć, Zygmunt. Chyba będę zajęty dziś wieczorem. Nie wiem na pewno. Zadzwoń później.

Świństwo mi robisz. Przecież wyczuwasz, że kontakt Zygmunta z tobą nie jest bezinteresowny. Komunistyczny dyplomata w kapitalistycznym mocarstwie nie ma bezinteresownych kontaktów. Wymieniasz z nim swoje gadulstwo, a czasem drobne przysługi, na dostęp do sklepiku z alkoholem i papierosami po cenach dyplomatycznych, czyli za centy. Pamiętasz? Na kolumbijskich śmietnikach pojawiły się sterty oprawnych w zielony plastik tomów z corocznym sprawozdaniem uczelni – bilans, liczba studentów na wydziałach, jakieś statystyki, lista wykładowców, ich telefony, adresy. Każdy wykładowca dostawał taką księgę, większość je wyrzucała. Ty swojej nie zdążyłeś cisnąć na śmietnik, porwał ją Zygmunt. Nazajutrz kierowca konsulatu przywiózł ci karton żytniej i nie chciał pieniędzy – prezent od attaché. Z jakiej okazji? Nie udawaj.

Nie udaję. – Tu zamyśliłbyś się. – A gdyby nawet? Czy to grzech? Jestem artystą.

Ani ci w głowie, że w szyfrogramach dyplomatycznych majora „Z” występujesz pod pseudonimem „Artysta” i że to ty zdekonspirowałeś korespondenta NBC, który wyruszał z kamerą do Moskwy na jakieś tamtejsze uroczystości pod zmienionym nazwiskiem; był twoim studentem przez jeden semestr, technika skręcania dokumentu, trochę języka rosyjskiego. Opowiedziałeś o nim Zygmuntowi, ponieważ chłopak miał polskie korzenie, jego rodzina pochodziła z Kielc.

Sprawiłeś, że młodego filmowca w Moskwie aresztowano. W teczce „Artysta” zachowa się o tym notatka. Po roku filmowca wymieniono na sowieckiego szpiega, tego jednak w twoich papierach nie będzie.

Powiedziałbym ci, w co się pakujesz, ale nic z tego. W suterenie przy Sto Trzynastej Ulicy szarogęsi się teraźniejszość.

Czas