Ania z Zielonego Wzgórza -  Montgomery Maud Lucy  - ebook + książka

Ania z Zielonego Wzgórza ebook

Montgomery Maud Lucy

4,6

Opis

Maryla i Mateusz Cuthbertowie postanowili zaadoptować sierotę. Myśleli o chłopcu, który z czasem pomoże w pracach na gospodarstwie. Sierociniec jednak wysłał im dziewczynkę. W pierwszej chwili rodzeństwo uznało, że szczupła, by nie powiedzieć wątła, dziecina o rudych włosach na nic się na ich farmie nie zda. Od kiedy jednak Ania przekroczyła próg domu Cuthbertów, życie na Zielonym Wzgórzu zaczęło się przecudownie zmieniać. Mijały dni, a Maryli i Mateuszowi coraz trudniej było sobie wyobrazić Zielone Wzgórze bez Ani. Ania z Zielonego Wzgórza należy do światowego kanonu literatury dziecięcej. 

Lektura dla klasy VI

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 489

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (119 ocen)
94
12
5
3
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:

Anne of Green Gables

Ilustracja na okładce:

Artur Lobus

LEKTURA DLA KLASY VI

© Copyright by Siedmioróg

ISBN 978-83-7791-508-0

Wydawnictwo Siedmioróg

ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław

Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg

www.siedmioróg.com

Wrocław 2016

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

Dobre gwiazdy, które cię prowadzą

Stworzyły cię z ducha, i ognia, i rosy…

Robert Browning

PANI MAŁGORZATA LINDE SIĘ DZIWI

Dom pani Małgorzaty Linde stał w miejscu, gdzie biegnący przez Avonlea gościniec opadał ku ocienionej olchami, porośniętej drobnym kwieciem płytkiej dolince, którą przecinał strumyk, mający swe źródło daleko, w lasach graniczących z posiadłością starego Cuthberta. U swych początków strumyk ów wił się swawolnie wśród drzew, to skrząc się kaskadami, to znów rozlewając się w tajemnicze, mroczne jeziorka, kiedy jednak docierał do doliny Linde’ów, zamieniał się w spokojny, grzeczny potoczek, albowiem nic, co przemykało pod drzwiami domu pani Małgorzaty, nawet zwykły strumyk, nie mogło lekceważyć zasad dobrego wychowania. Był z pewnością świadom tego, że pani Małgorzata siedzi przy oknie, bacznie przyglądając się wszystkiemu, co się naokoło dzieje, od strumyków i dzieci począwszy, a jeśli dostrzeże coś dziwnego czy niezwykłego, nie spocznie, dopóki nie wyniucha, dlaczego takie coś się wydarzyło.

Zarówno w Avonlea, jak i poza tą miejscowością wiele jest osób, które wścibiają nos we wszystkie sprawy sąsiadów kosztem zaniedbywania swoich własnych. Ale pani Małgorzata Linde należała do tych dzielnych istot, którym udaje się pogodzić z najlepszym skutkiem żywe zainteresowanie sprawami bliźnich ze swoimi własnymi. Będąc wzorową gospodynią, dopełniała domowych obowiązków zawsze na czas i z wielką starannością. Ponadto była duszą żeńskiego kółka krawieckiego, pomagała w prowadzeniu szkółki niedzielnej i stanowiła główną podporę Kościelnego Towarzystwa Dobroczynności i Stowarzyszenia na rzecz działalności misyjnej za granicą. I miała jeszcze dość czasu, aby godzinami pikować przy kuchennym oknie bawełniane kołdry – a zrobiła ich już szesnaście, jak pełnym nabożnego lęku głosem opowiadały sobie miejscowe kumoszki – i bacznie obserwować gościniec, który schodził w dolinę, potem zaś piął się zakosami na strome, czerwonawe wzgórze po drugiej stronie. A ponieważ Avonlea rozciąga się na niewielkim, trójkątnym półwyspie, którego dwa boki wcinają się w Zatokę Świętego Wawrzyńca, każdy, kto dokądś się wybierał lub skądś powracał, musiał podążać owym gościńcem, pod wszystkowidzącym okiem pani Małgorzaty.

Pewnego popołudnia na początku czerwca pani Małgorzata siedziała tam jak zwykle. Do okna zaglądało jasne i ciepłe słońce. Rosnący na pochyłości za domem sad ustroił się w weselną szatę biało-różowych kwiatów, a ponad nim unosiły się miriady brzęczących pszczół. Na pagórku za stodołą siał późną rzepę Tomasz Linde – dobrotliwy, potulny człowieczek, którego mieszkańcy Avonlea zwykli byli nazywać „mężem Małgorzaty Linde”. A to samo powinien był robić Mateusz Cuthbert na szerokim, czerwonawym polu nad potokiem za Zielonym Wzgórzem. Pani Małgorzata nie miała co do tego żadnych wątpliwości, słyszała bowiem poprzedniego popołudnia w sklepie Williama Blaira w Carmody, jak Mateusz mówił do Petera Morrisona, że zamierza siać dzisiaj rzepę. Oczywiście Peter zapytał go o to, bowiem nigdy nie słyszano, aby Mateusz Cuthbert udzielił komuś jakiejkolwiek informacji z własnej i nieprzymuszonej woli.

Mimo to on sam, o pół do czwartej po południu w zwykły, roboczy dzień zjeżdżał spokojnie w dolinkę, potem piął się pod górę, a co więcej, miał na sobie najlepsze ubranie i biały kołnierzyk, oczywisty dowód na to, że udaje się gdzieś poza Avonlea, zaś to, że powoził lekką dwukółką zaprzężoną w kasztankę, wskazywało, że czeka go ładny kawał drogi. Dokąd ten Mateusz Cuthbert się wybiera i w jakim celu?

Gdyby chodziło o kogokolwiek innego spośród mieszkańców Avonlea, pani Małgorzata bez trudu odpowiedziałaby sobie na oba pytania, kojarząc sprytnie to i owo z zasłyszanych wieści. Ale Mateusz tak rzadko wyjeżdżał z domu, że musiała go do tego zmusić tylko jakaś pilna i niezwykła sprawa. Był najbardziej nieśmiałym człowiekiem pod słońcem i nie cierpiał udawania się między obcych ludzi, z którymi być może musiałby rozmawiać. Nieczęsto więc można było ujrzeć go z białym kołnierzykiem na szyi i w kabriolecie. Na próżno pani Małgorzata dumała nad sprawą, a te rozmyślania zmąciły jej tylko przyjemne popołudnie.

„Zaraz po herbacie przejdę się po prostu na Zielone Wzgórze i wyciągnę z Maryli, dokąd on pojechał i po co” – zdecydowała w końcu zacna niewiasta. „Zwykle nie jeździ o tej porze roku do miasta, no i nigdy nie składa żadnych wizyt. Gdyby zabrakło mu nasion rzepy, nie zakładałby przecież niedzielnego ubrania i nie jechał po nie dwukółką. Nie wybrał się po lekarza, bo nie dość mu się spieszyło. A jednak musiało się u nich od wczoraj wydarzyć coś, co wygnało go z domu! Straszniem tego ciekawa, ot co, i nie zaznam spokoju, póki się nie dowiem, dlaczego Mateusz Cuthbert wyjechał dziś z Avonlea”.

Tak więc po herbacie pani Małgorzata ruszyła w drogę. Nie musiała iść daleko, bowiem duży, obrośnięty dzikim winem, otoczony sadem dom Cuthbertów oddalony był zaledwie o ćwierć mili gościńcem. Prawdę mówiąc, odległość tę mocno wydłużała długa, boczna dróżka. Budując swą siedzibę, ojciec Mateusza, który był tak samo nieśmiały i małomówny jak i on, wzniósł ją najdalej, jak tylko mógł, od sąsiednich domów, nie skrywając jej jednak całkowicie pośrodku lasu. Postawił więc dom na samym końcu swego pola i tam też stał on do dzisiaj, ledwo widoczny z gościńca, przy którym przycupnęły, jakby dla dotrzymania sobie wzajem towarzystwa, wszystkie pozostałe zagrody w Avonlea. Pani Małgorzata Linde nigdy nie mogła zrozumieć, jak można mieszkać na takim odludziu.

– Takie życie to zwykła wegetacja, ot co – mówiła do siebie, krocząc pooraną głębokimi koleinami, trawiastą dróżką, obrzeżoną krzewami dzikiej róży. – Trudno się dziwić, że Maryla i Mateusz, zdani tylko na siebie, stali się trochę dziwakami. Drzewa to nieszczególne towarzystwo, a gdyby nawet nim były, to Bóg mi świadkiem, mają ich tu pod dostatkiem. Co do mnie, to wolę oglądać ludzi. Prawda, że oboje wyglądają na zadowolonych, ale pewnie przywykli już do tego. Jak mawiał pewien Irlandczyk, człek może się przyzwyczaić do wszystkiego, nawet do tego, że go powieszą.

Tak sobie dumając, pani Małgorzata wkroczyła na zielone, porządnie utrzymane podwórze, otoczone z jednej strony dużymi, wiekowymi wierzbami, z drugiej zaś smukłymi topolami. Na ziemi nie było widać ani jednego kamyka czy przypadkowo rzuconego patyka, w przeciwnym bowiem razie pani Małgorzata niechybnie by to zauważyła. Była zresztą przekonana, że Maryla Cuthbert zamiata podwórze równie często jak swój dom. Można było jeść wprost z ziemi bez obawy, że do jedzenia dostanie się przysłowiowa odrobina brudu.

Zapukała mocno do kuchennych drzwi i usłyszawszy „Proszę!”, weszła do środka. Kuchnia na Zielonym Wzgórzu była, a raczej byłaby przytulna i pogodna, gdyby nie panowała w niej owa przeraźliwa czystość, z powodu której przypominała trochę nieużywany przez nikogo salonik. Jej okna wychodziły na wschód i na zachód. Zachodnie, położone od strony tylnego podwórza, zalewały właśnie potoki łagodnego, czerwcowego słońca, ale wschodnie, przez które widać było kwitnące biało wiśnie z sadu i kołyszące się w oddali, nad potokiem, smukłe brzozy, ocieniała zieleń dzikiego wina. Przy nim właśnie siadywała Maryla Cuthbert, jeśli w ogóle zdecydowała się przysiąść na chwilę, zawsze trochę nieufna wobec tańczących na podłodze słonecznych odblasków, które jej zdaniem zbyt lekkomyślnie nastrajały do świata, zasługującego na to, aby go brać z całą powagą. Tutaj też siedziała i teraz, dziergając coś na drutach. Stół za jej plecami nakryty był do wieczerzy.

Pani Małgorzata nie zdążyła jeszcze zamknąć za sobą drzwi, a już dostrzegła wszystko, co było na stole. Stały tam trzy nakrycia, więc Maryla musiała spodziewać się gościa, po którego zapewne pojechał Mateusz. Ale codzienne talerze, trochę marmolady z dzikich jabłek i kawałek zwykłego placka wskazywały, że nie oczekiwano tu wizyty kogoś szczególnie ważnego. Ale co w takim razie oznaczał biały kołnierzyk Mateusza i kasztanka? Pani Małgorzata poczuła, że ta niezwykła jak na pozbawione wszelkich sekretów życie na Zielonym Wzgórzu tajemnica przyprawia ją o zawrót głowy.

– Dzień dobry, Małgorzato! – powiedziała wesoło Maryla. – Śliczne dziś popołudnie, prawda? Usiądź, proszę! Zdrowiście oboje?

Między Marylą Cuthbert i panią Małgorzatą istniało zawsze coś, co w braku lepszego określenia można było nazwać przyjaźnią, i to pomimo, a może właśnie z powodu całkowitej odmienności ich charakterów.

Maryla była wysoką, szczupłą kobietą, o nieco kanciastych kształtach. Jej ciemne włosy, w których tu i ówdzie widać było siwe pasemka, związane były zawsze z tyłu w ścisły, nieduży kok, mocno spięty dwiema drucianymi szpilkami. Wyglądała na kobietę o niewielkim życiowym doświadczeniu i surowych zasadach, i taką też była w istocie. Ale w rysunku jej ust było coś, leciutko tylko zaznaczone, co mogło wskazywać, że nie brakowało jej poczucia humoru.

– Dziękuję, czujemy się doskonale – odpowiedziała pani Małgorzata. – Ale jak zobaczyłam Mateusza jadącego gościńcem, zaniepokoiłam się o was. Przyszło mi na myśl, że pojechał może po doktora.

Usta Maryli drgnęły niedostrzegalnym uśmiechem. Spodziewała się odwiedzin Małgorzaty; wiedziała, że będzie ona chciała zaspokoić swą ciekawość, rozbudzoną niespodziewanym wyjazdem Mateusza.

– Och, nie, nic mi nie dolega, chociaż wczoraj mocno bolała mnie głowa – powiedziała. – Mateusz pojechał na stację do Bright River. Bierzemy małego chłopca z sierocińca w Nowej Szkocji. Miał przyjechać popołudniowym pociągiem.

Pani Małgorzata pewnie nie zdziwiłaby się bardziej, gdyby Maryla oświadczyła, że Mateusz pojechał odebrać kangura przysłanego z Australii. Po prostu oniemiała na ładnych parę sekund. Nie dopuszczała myśli, że Maryla może sobie z niej żartować, ale zaczynała już podejrzewać, że tak jest w istocie.

– Mówisz poważnie, Marylo? – zapytała, odzyskawszy mowę.

– Ależ tak, oczywiście – odparła Maryla, jakby branie chłopców z sierocińca w Nowej Szkocji nie było czymś niesłychanym, ale należało do najzwyklejszych zajęć, jakich wiele podejmuje się wiosną na każdej farmie w Avonlea.

Pani Małgorzata poczuła, że traci zmysły. Przez głowę zaczęły przelatywać jej same wykrzykniki. Chłopiec! Maryla i Mateusz Cuthbertowie adoptują chłopca! Właśnie oni! Z sierocińca! No, to świat przewrócił się całkiem do góry nogami! Po czymś takim nic już nie zdoła jej zadziwić! Absolutnie nic!

– Na litość boską, skąd wam to przyszło do głowy? – zapytała z dezaprobatą w głosie.

Postanowienie zostało podjęte bez zapytania jej o radę, siłą rzeczy musiała więc je zganić.

– Och, rozmyślaliśmy nad tym już od jakiegoś czasu, właściwie przez całą zimę – odparła Maryla. – Jeszcze przed Bożym Narodzeniem była u nas pani Spencer i zwierzyła się, że na wiosnę zamierza wziąć dziewczynkę z sierocińca w Hopetown. Mieszka tam jej kuzynka, u której pani Spencer była i dowiedziała się wszystkiego. Od tego czasu zaczęliśmy omawiać sprawę z Mateuszem. Postanowiliśmy wziąć chłopca. Jak wiesz, Mateusz jest już niemłody, skończył sześćdziesiąt lat, i nie rusza się już tak żwawo, jak dawniej. Ma poważne kłopoty z sercem. A rozumiesz chyba, jak strasznie ciężko jest dziś znaleźć kogoś, kto by się wynajął do pomocy. Można liczyć tylko na tych głupkowatych francuskich wyrostków, ale ledwo to-to wdroży się do naszych zwyczajów i czegoś poduczy, już zmyka do jakiejś fabryki konserw albo do Stanów. Z początku Mateusz proponował, żebyśmy wzięli jakiegoś chłopca z Anglii. Ale ja sprzeciwiłam się temu. „Być może oni się nadają, nie twierdzę, że nie – powiedziałam – ale nie chcę tu żadnych włóczykijów z Londynu. Niechże będzie to przynajmniej tutejsze dziecko. Kogo byśmy nie wzięli, i tak poniesiemy ryzyko. Ale będzie mi lżej na sercu i będę spokojniej spała, jeżeli będziemy mieć pod dachem rodowitego Kanadyjczyka”. W końcu więc postanowiliśmy poprosić panią Spencer, żeby wybrała dla nas chłopca, kiedy pojedzie po swoją dziewczynkę. W zeszłym tygodniu doszła nas wieść, że właśnie tam się udaje, więc posłaliśmy jej słówko przez kuzynów Richarda Spencera z Carmody, żeby przywiozła nam miłego, rozgarniętego chłopczyka, w wieku dziesięciu albo jedenastu lat. Uznaliśmy, że taki chłopiec będzie dość duży na to, żeby pomóc nam przy tym i owym, a zarazem wystarczająco młody, żeby dał się wykierować na człowieka. Zamierzamy zapewnić mu prawdziwy dom i wykształcenie. I właśnie dziś przyszedł telegram od pani Spencer – listonosz przyniósł go prosto z dworca – że przyjeżdża pociągiem o wpół do szóstej po południu. Więc Mateusz pojechał do Bright River. Pani Spencer zostawi chłopca na stacji, a sama pojedzie dalej, do Białych Piasków.

Pani Małgorzata szczyciła się tym, że nigdy nie owija niczego w bawełnę. Także i teraz, odzyskawszy jaką taką równowagę ducha, postanowiła wygarnąć całą prawdę.

– Wiesz, Marylo, powiem ci otwarcie, że moim zdaniem popełniacie wielkie głupstwo, do tego mocno ryzykowne, ot co. Nie zdajecie sobie sprawy, co na siebie bierzecie. Przyjmujecie pod swój dach obcego chłopczynę, o którym nie wiecie dosłownie nic, ani jaki ma charakter, ani kim byli jego rodzice, ani co z niego może wyrosnąć. No proszę, nie dalej jak w zeszłym tygodniu czytałam w gazecie, że jakieś małżeństwo z zachodnich stron naszej wyspy przygarnęło sierotę z przytułku, a on w nocy podpalił ich dom – i to naumyślnie, Marylo – tak, że o mało nie upiekli się żywcem w łóżku. A znowu inny taki przygarnięty chłopak wysysał jajka i w żaden sposób nie można go było od tego odzwyczaić. Gdybyś była zapytała mnie o radę, Marylo – a nie zrobiłaś tego – zaklinałabym cię na wszystkie świętości, żebyś nie myślała nawet o czymś takim, ot co.

Maryla spokojnie przyjęła jej narzekania. Nie obraziła się ani nie zaniepokoiła, ale dalej spokojnie robiła na drutach.

– Nie przeczę, Małgorzato, że w tym, co mówisz, jest trochę racji. Mnie samą nawiedzały różne myśli. Ale Mateusz okropnie się uparł. Widziałam, jak mu na tym zależy, więc ustąpiłam. A Mateusz tak rzadko zapala się do jakichś pomysłów, że jak już to robi, czuję, że po prostu muszę się poddać. A co do ryzyka, to człowiek napotyka je prawie we wszystkim, do czego by się nie zabrał na tym świecie. Przecież nawet ludzie, którzy mają własne dzieci, nigdy nie mogą mieć pewności, co z nich wyrośnie. Poza tym Nowa Szkocja prawie przylega do naszej wyspy. Więc to nie będzie tak, jakbyśmy sprowadzili chłopca z Anglii czy ze Stanów. On nie może różnić się zbytnio od nas samych.

– No cóż, mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży – stwierdziła pani Małgorzata tonem wskazującym otwarcie, że ma co do tego poważne wątpliwości. – Tylko mi nie mów, że cię nie ostrzegałam, jak ten urwis podpali wasz dom albo wrzuci strychninę do studni. Słyszałam o podobnym wypadku w Nowym Brunszwiku, gdzie coś takiego zrobiło dziecko z sierocińca i cała rodzina umarła w okropnych męczarniach. Tyle że tam była to sprawka dziewczyny, a nie chłopaka.

– Ależ my nie adoptujemy dziewczynki – odparła Maryla, tak jakby w zatruwaniu studni specjalizowały się wyłącznie osoby płci żeńskiej i można się było nie obawiać tego ze strony przedstawiciela męskiego rodu. – Nawet by mi się nie przyśniło, żeby brać na wychowanie dziewczynkę. Dziwię się, że pani Spencer to robi. Ale ona zaopiekowałaby się bez mrugnięcia okiem całym sierocińcem, gdyby tylko wbiła to sobie do głowy.

Pani Małgorzata zostałaby z przyjemnością aż do powrotu Mateusza z małą sierotką. Pomyślała jednak, że musiałaby czekać co najmniej bite dwie godziny, postanowiła więc pójść dalej gościńcem i zajrzeć do Bellów, aby podzielić się z nimi wielką nowiną. Była pewna, że wzbudzi sensację, a nic nie sprawiało jej tyle radości, co właśnie wywoływanie sensacji. Maryla przyjęła jej wyjście z uczuciem ulgi, czuła bowiem, że pod wpływem złowróżbnych myśli przyjaciółki wracają jej własne wątpliwości i niepokoje.

– Cóż to wyczynia się dziś na tym świecie! – rzuciła do siebie pani Małgorzata, znalazłszy się w bezpiecznej odległości od Zielonego Wzgórza. – Mam doprawdy wrażenie, że to jakiś sen. Najbardziej, bez wątpienia, żal mi biednego chłopczyny. Ani Mateusz, ani Maryla nie mają pojęcia o dzieciach i będą spodziewać się po nim, że okaże się mądrzejszy i bardziej sumienny od własnego dziadka, jeśli kiedykolwiek go miał, w co należy wątpić. Jakoś zupełnie nie mogę sobie wyobrazić dziecka na Zielonym Wzgórzu. Nigdy przecież nie było tam dzieci, bo kiedy budowano nowy dom, Mateusz i Maryla byli już prawie dorośli, a zresztą, jak się na nich patrzy, to trudno uwierzyć, że kiedykolwiek mogli być dziećmi. Za nic w świecie nie chciałabym się znaleźć w skórze tej sierotki. Och, biedny, biedny chłopczyna, ot co.

Takie to żale płynęły prosto z serca pani Małgorzaty ku rosnącym wzdłuż drogi krzakom dzikiej róży. Ale jej współczucie byłoby jeszcze głębsze i bardziej przejmujące, gdyby mogła ujrzeć dziecko, które w tej właśnie chwili oczekiwało cierpliwie na stacji w Bright River.