Łowcy wilków - James Oliver Curwood - ebook

Łowcy wilków ebook

James Oliver Curwood

4,0

Opis

Łowcy wilków są powieścią przygodową amerykańskiego pisarza Jamesa Olivera Curwooda należącą do światowego kanonu literatury pięknej.

Jej akcja rozgrywa się w scenerii bezkresnych lasów kanadyjskich, a jej bohaterami są Rod, pół-krwi Indianin Wabi i stary Indianin Mukkoki. Trójka przyjaciół postanawia spędzić zimę na polowaniu na wilki w nadziei, że za skóry drapieżników zarobią spore pieniądze od rządu. Podczas wyprawy okazuje się, że muszą wykazać się odwagą i wytrzymałością nie tylko ze względu na srogą zimę i na niebezpieczne zwierzęta. Muszą także stawić czoła wrogim plemionom indiańskim, które od dawna się na nich zasadzały. Wśród wielu przygód Łowcy wilków trafią nawet na trop poszukiwaczy złota.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 210

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (21 ocen)
8
7
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:The Wolf Hunters
Projekt okładki i ilustracje:Artur Łobuś
Lektura dla klasy VII
© Copyright by Siedmioróg
ISBN 978-83-7791-731-2
Wydawnictwo Siedmioróg ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg:www.siedmiorog.pl
Wrocław 2017
Konwersja: eLitera s.c.

Moim towarzyszom z rozległych północnych pustkowi,

wiernym towarzyszom, z którymi dzieliłem radości i trudy

„długich, cichych szlaków”,

szczególnie zaś Mukokiemu,

mojemu czerwonoskóremu przewodnikowi

i najdroższemu przyjacielowi,

ten tom dedykuję z wdzięcznością.

Autor

Rozdział 1

Walka  w  lesie

Kanadyjskie pustkowia ogarnęła ciężka zima. Księżyc, jak pulsująca czerwona kula oświetlał migocącym blaskiem rozległą, białą, nocną ciszę. Żaden dźwięk nie zakłócał milczenia puszczy. Na dzienne życie było bowiem za późno, a zbyt wcześnie na wędrówki i głosy nocnych stworzeń. W świetle księżyca i gwiazd zamarznięte jezioro wyglądało jak arena wielkiego amfiteatru. Za nim rósł świerkowy las, czarny i groźny. Wzdłuż bliższego skraju wznosiły się ściany modrzewi pochylonych pod otulającym je śniegiem i sadzią, otoczone nieprzeniknioną ciemnością.

Ogromna biała sowa wyfrunęła z mroku, potem zawróciła, a jej pierwsze wibrujące hukanie zabrzmiało łagodnie, jak gdyby mistyczna godzina ciszy jeszcze nie minęła dla nocnych stworzeń. Śnieg padający przez cały dzień ustał, najlżejszy podmuch nie poruszał oblodzonych gałązek drzew. Jednak nadal mróz trzymał siarczysty, tak ostry, że człowiek pozostający w bezruchu zamarzłby na śmierć już po godzinie.

Nagle ciszę przerwał niesamowity, przejmujący odgłos, jakby ciężkie westchnienie, ale nie ludzkie – odgłos, od którego krew zaczynała krążyć szybciej, a palce zaciskały się na kolbie karabinu. Dobiegał z mroku modrzewi. Po nim zapadła cisza głębsza niż poprzednio, a sowa, bezgłośnie jak płatek śniegu, poszybowała nad zamarzniętym jeziorem. Po paru chwilach dźwięk rozległ się ponownie, słabszy niż poprzednio. Obeznany z lasem myśliwy podkradłby się bliżej granicy ciemności i nasłuchiwał, czatował, albowiem w tym głosie rozpoznałby dziką, z trudem hamowaną nutę cierpienia i konania zranionego zwierzęcia.

Powolutku, z ostrożnością nabytą w doświadczeniach tego dnia, wynurzył się w księżycowym świetle ogromny łoś. Wspaniały łeb, pochylony pod ciężarem potężnego poroża, zwrócił z zaciekawieniem na północ, patrzył ponad jezioro. Chrapy miał rozdęte, oczy płonęły mu wściekłością, zostawiał za sobą smugę krwi. Pół mili dzieliło go od skraju świerkowego lasu. Instynktownie wyczuwał, że tam będzie bezpieczny. Myśliwy poznałby, że zwierzę jest śmiertelnie zranione, gdy tak wlokło się przez głęboki na stopę śnieg pokrywający jezioro.

Łoś zatrzymał się o kilka metrów od modrzewi, głowę uniósł wysoko, długie uszy wystawił do przodu, chrapy uniósł ku niebu. W takiej postawie mógł słyszeć z odległości trzech czwartych mili pluskanie w wodzie pstrąga. Teraz zapanowała głęboka, bezkresna cisza, przerywana tylko ponurym pohukiwaniem sowy po drugiej stronie jeziora. Wielkie zwierzę dalej stało bez ruchu, małe jeziorko krwi powiększało się na śniegu pod jego przednimi nogami. Jaka tajemnica czaiła się w mroku tamtego lasu? Może kryło się tam jakieś niebezpieczeństwo? Najczulszy ludzki słuch niczego by nie wychwycił. A jednak do wydłużonych, delikatnych uszu łosia, pochylonych ukośnie za ciężkimi łopatami, dobiegł jakiś odgłos. Zwierzę uniosło łeb jeszcze wyżej, węsząc w stronę wschodu, zachodu i znów w stronę modrzewi. Ale jednak uwagę jego przyciągała północ.

Zza bariery świerków doleciał niebawem dźwięk, który człowiek uznałby ni to za początek, ni to za koniec czyjegoś szlochu, czy też czegoś w tym rodzaju. Z każdą minutą stawał się wyraźniejszy, to przybierał na sile, to prawie milkł; przybliżał się jednak z każdą chwilą: było to dalekie wycie stada wilków! Czym katowski stryczek dla mordercy, czym uniesione karabiny dla skazanego szpiega, tym jest wycie polującego stada wilków dla rannego zwierzęcia w lesie.

Staremu łosiowi podpowiedział to instynkt. Łeb mu opadł, olbrzymie poroże znalazło się na równi z grzbietem, łoś ruszył wolnym truchtem na wschód. Na odsłoniętej przestrzeni ryzykował wiele, natomiast świerkowy las był mu domem, tam mógł znaleźć schronienie. Zwierzęcym instynktem wyczuwał, że zdoła się tam dostać, zanim wilki wypadną na otwartą przestrzeń. Bo wtedy...

Znów stanął i to tak nagle, że przednie nogi ugięły się pod nim i zaryły w śnieg. Tym razem, od strony stada wilków, dobiegł go donośny huk. Strzał padł zapewne o milę czy dwie od niego, jednak odległość nie zmniejszyła strachu, jaki ogarnął konającego króla Północy. Tego dnia już słyszał ten sam huk, który sprawił mu dziwny, obezwładniający ból. Najwyższym wysiłkiem zwierzę dźwignęło się na nogi, ponownie zaczęło węszyć w stronę północy, wschodu i zachodu, wreszcie zawróciło i zaszyło się w czarnym, skutym mrozem gąszczu modrzewi.

Po strzale znowu zaległa cisza. Minęło może pięć, może dziesięć minut, kiedy zza jeziora dobiegło długie, samotne wycie. Zakończył je ostry, krótki skowyt wilka na tropie, podchwycony chwilę później przez inne, aż wreszcie zawyło całe stado. Prawie równocześnie na lód wyskoczyła z lasu jakaś postać. Po kilkunastu krokach przystanęła i obróciła się w stronę czarnej ściany świerków.

– Idziesz, Wabi?

Z lasu odpowiedział głos:

– Tak. Pospiesz się, biegnij!

Po tym przynagleniu pytający jeszcze raz obrócił się w stronę lasu. Był to młody chłopiec, wyglądał najwyżej na osiemnaście lat. W prawej ręce miał kij. Lewe ramię, chyba poważnie uszkodzone, trzymał na zaimprowizowanym temblaku z grubego szalika, takiego jakie noszą drwale. Podrapana twarz krwawiła, cały wygląd świadczył o tym, że chłopiec jest bliski skrajnego wyczerpania. Przez kilka chwil biegł po śniegu, po czym zwolnił i dalej szedł chwiejnym krokiem. Z trudem łapał oddech. Kij wyśliznął się z bezsilnych palców, a ogarnięty śmiertelną słabością, chłopiec nawet nie usiłował go podnieść. Brnął krok za krokiem, aż nagle nogi się pod nim ugięły i upadł na śnieg.

Od brzegu świerkowego lasu oderwał się młody Indianin i wybiegł na jezioro. Oddychał szybko, ale raczej z podniecenia niż ze zmęczenia. Za sobą, z odległości nie większej od pół mili, słyszał gwałtownie zbliżające się wycie polującego stada i na chwilę pochylił swoją smukłą postać nisko nad śniegiem, szacując  z wnikliwością właściwą swojej rasie odległość dzielącą go od  prześladowców. Następnie rozejrzał się za swoim białym towarzyszem, ale nie dostrzegł nieruchomej plamy w miejscu, gdzie tamten upadł. W jego oczach pojawił się błysk przerażenia. Przytrzymując kolanami karabin, złożył przy ustach dłonie w trąbkę i wydał ostrzegawczy okrzyk, który w taką jak ta cichą noc niósł się na milę.

– Wa-hoo-o-o-o! Wa-hoo-o-o-o!

Słysząc to wołanie, leżący na śniegu chłopiec dźwignął się z trudem na nogi, odpowiedział okrzykiem, który ledwo dotarł do uszu Indianina, i dalej brnął po jeziorze. Po dwóch, trzech minutach Wabi był przy nim.

– Dasz sobie radę, Rod? – krzyknął.

Tamten próbował zdobyć się na wysiłek, żeby odpowiedzieć, ale jego głos zabrzmiał jak ciche stęknięcie. Zanim Wabi zdążył go podtrzymać, Rod stracił resztkę sił i ponownie upadł na śnieg.

– Obawiam się, że nie dam rady, Wabi – westchnął. – Jestem wykończony...

Młody Indianin odłożył karabin i ukląkł obok rannego, opierając jego głowę na swoim ramieniu.

– Jeszcze tylko parę kroków, Rod – ponaglał. – Dobrniemy do lasu i wdrapiemy się na drzewo. Powinniśmy byli o tym pomyśleć jeszcze tam, ale nie wiedziałem, że z tobą jest aż tak źle; mieliśmy też dobrą okazję, żeby rozbić obóz, na jeziorze zostały nam jeszcze trzy naboje.

– Tylko trzy?

– Tylko, ale właściwie powinienem je liczyć za dwa przy tym świetle. No, uchwyć się moich ramion! Szybko!

Zgiął się we dwoje jak scyzoryk przed swoim półleżącym towarzyszem. Nagle z tyłu za nimi rozległ się wilczy chór, głośniejszy i wyraźniejszy niż przedtem.

– Dotarły na otwartą przestrzeń i będą na jeziorze w ciągu dwóch minut – zawołał Wabi. – Zarzuć mi ramiona na szyję, Rod! Tak! Możesz utrzymać broń?

Zachwiał się pod ciężarem towarzysza, ale zaraz się wyprostował i pobiegł truchcikiem ku odległym modrzewiom. Każdy mięsień jego młodego, silnego ciała był napięty do ostatecznych granic. Dokładniej niż jego bezbronny towarzysz uświadamiał sobie grożące z tyłu niebezpieczeństwo.

Jeszcze trzy, jeszcze cztery minuty i...

W mózgu Wabiego płonął makabryczny, zachowany z dzieciństwa obraz dziecka rozszarpanego w jego oczach przez tych bandytów Północy; Wabi aż się wzdrygnął na jego wspomnienie. Wiedział, jaki ich czeka los, jeżeli nie wystrzeli pozostałych trzech naboi celnie, jeżeli nie dobiegną na czas do modrzewi. Przez głowę przemknął mu niesamowity pomysł. Mógłby zrzucić na ziemię swego rannego towarzysza i bezpiecznie uciec samemu. Ale ta myśl wywołała na usta Wabiego smutny uśmiech. Nie po raz pierwszy ryzykowali życie jeden dla drugiego, a tego właśnie dnia Roderick dzielnie walczył w jego obronie, narażając własne życie. Gdyby więc mieli teraz umrzeć – to razem. Wabi podjął taką decyzję i mocniej uchwycił towarzysza za ramiona. Był prawie pewien, że ich obu czeka śmierć. Może wymkną się wilkom, ale schronienie się na drzewie, z wygłodniałym stadem czatującym na dole, oznaczało tylko mniej bolesną śmierć przez zamarznięcie. Jednak dopóki trwało życie, trwała nadzieja, toteż spiesznie brnął przez śnieg, nasłuchując wycia goniącego ich stada i czując z każdą chwilą wyraźniej, że jego wytrzymałość szybko dobiega kresu.

Z jakiegoś powodu, którego Wabi nie potrafił wytłumaczyć, polujące stado przestało dawać głos. Minęły nie tylko przewidziane przez niego dwie minuty, ale co najmniej pięć, a zwierzęta nie pokazały się na jeziorze. Czy to możliwe, że zgubiły ślad? Wtem Indianinowi wpadło do głowy, że może zranił jednego z napastników, pozostali zaś, odkrywszy to, rzucili się na ofiarę i teraz uczestniczyli w jednej z kanibalistycznych uczt, jakie ich dotąd utrzymywały przy życiu. Ledwie pomyślał o takiej możliwości, gdy wstrząsnął nim dreszcz zgrozy: usłyszał całą serię przeciągłych wyć, a kiedy obejrzał się za siebie, dostrzegł co najmniej kilkanaście ciemnych plam szybko sunących ich śladem.

Przed nimi, o niespełna jedną ósmą mili, był modrzewiowy las! Na pewno Rod zdoła przebyć taką odległość!

– Biegnij do lasu, Rod! – zawołał. – Już trochę wypocząłeś. Ja zostanę i je zatrzymam!

Rozluźnił splecione ramiona Roda, a kiedy to uczynił, karabin wypadł z bezwładnych dłoni chłopca i zarył się w śnieg. Gdy Wabi uwolnił się od ciężaru, po raz pierwszy dostrzegł śmiertelną bladość i na wpół przymknięte oczy towarzysza. Jego wierne serce na nowo przepełnił strach. Wabi ukląkł obok nieruchomej, nie dającej oznak życia postaci, przenosząc płonący wzrok z widmowej twarzy na nadciągające stado wilków i trzymając w dłoni gotowy do strzału karabin. Mógł teraz rozróżnić wilki wynurzające się ze świerkowego lasu niczym mrówki. Kilkanaście z nich znajdowało się już w zasięgu strzału. Wabi dobrze wiedział, że musi rozprawić się z tą awangardą, jeżeli ma zatrzymać biegnące za nią stado. Pozwolił wilkom zbliżyć się jeszcze bardziej, aż pierwsze znalazły się o niespełna dwieście stóp od niego. Wtedy Indianin zerwał się na nogi i z nagłym wrzaskiem odważnie rzucił się ku nim. Ten nieoczekiwany ruch, zgodnie z zamierzeniem chłopca, na moment zatrzymał biegnące przodem wilki, które zbiły się w gromadę, a w tej dogodnej chwili Wabi uniósł broń i strzelił. Przeciągłe wycie bólu zaświadczyło o skuteczności strzału. Ledwie się zaczęło, a już Wabi strzelił znowu, tym razem z tak morderczą precyzją, że jeden z wilków wykonał wysoki skok i opadł pomiędzy stado nieżywy, nie wydawszy głosu.

Wabi podbiegł do leżącego Rodericka, szybko zarzucił go sobie na ramiona, chwycił jego broń i znowu pobiegł w stronę modrzewi. Raz jeden spojrzał za siebie i zobaczył, że wilki zbiły się w warczącą, kotłującą się gromadę wokół martwych towarzyszy. Młody Indianin dotarł pod osłonę modrzewi i dopiero wtedy spuścił z ramion ciężar, sam zaś, także wyczerpany, padł plackiem na śnieg, nie odwracając czujnych czarnych oczu od ucztującego stada. Po kilku minutach zauważył ciemne plamy ukazujące się tu i ówdzie na białym śniegu i na ten znak, świadczący o zakończonej uczcie, wdrapał się na niższe gałęzie drzewa ciągnąc za sobą Rodericka. Dopiero tu ranny chłopiec zaczął powoli wychodzić z omdlenia, w które popadł, i niebawem, z pomocą Wabiego, zdołał ulokować się bezpiecznie na wyższej gałęzi.

– To już drugi raz mnie ratujesz, Wabi – powiedział, kładąc serdecznym ruchem rękę na ramieniu Indianina. – Raz od utonięcia, raz od wilków. Mam ogromny rachunek do wyrównania!

– Już nie masz, po tym, co się wydarzyło dzisiaj.

Indianin uniósł ciemną twarz i obaj patrzyli sobie w oczy z serdecznością i zaufaniem. Ale trwało to tylko chwilę, po czym ich spojrzenia instynktownie zwróciły się ku jezioru. Stado widzieli jak na dłoni. Było największe, jakie Wabi przez całe swoje życie w tej głuszy spotkał. Szacował je na co najmniej pół setki. Wilki biegały węsząc tu i tam, niczym zgłodniałe psy, którym rzucono parę ochłapów mięsa, jak gdyby w nadziei znalezienia kąska, którego nikt nie zauważył. Nagle jeden z nich zatrzymał się nad tropem i przysiadłszy, ze łbem uniesionym ku niebu jak ujadający pies, zawył nawołując do polowania.

– Tu są dwa stada. Tak myślałem, bo jest ich za dużo na jedno – powiedział Indianin. – Widzisz? Część z nich idzie dalej za tropem, a część guzdrze się z ogryzaniem kości zabitego wilka. Gdybyśmy teraz mieli amunicję i drugi karabin, ustrzeliwszy tych morderców zbilibyśmy majątek. Co...

Wabi gwałtownie przerwał swe wywody, ramię otaczające Roda zacisnęło się tak mocno, że ranny drgnął. Obaj chłopcy patrzyli w głuchym milczeniu. Wilki gromadziły się wokół jakiejś plamy na śniegu, w pół drogi między schronieniem chłopców a areną niedawnej uczty. Wygłodzone zwierzęta zdradzały niezwykłe podniecenie. Natrafiły na plamę krwi i czerwony trop pozostawiony przez dogorywającego łosia!

– Co to jest, Wabi? – szepnął Rod.

Indianin nie odpowiedział. W jego czarnych oczach rozbłysnął nowy ogień, wargi miał rozchylone w oczekiwaniu pełnym takiego niepokoju, że aż wstrzymał oddech. Ranny chłopiec powtórzył swoje pytanie, a stado jak gdyby w odpowiedzi, zmieniło kierunek i wpadło między modrzewie, o jakieś sto jardów od młodych myśliwych.

– Znalazły nowy trop – szeptał Wabi. – Nowy trop, w dodatku świeży! Słuchaj! Nie wydają głosu. Tak dzieje się zawsze, kiedy są blisko zdobyczy.

Wreszcie ostatni wilk zniknął wśród drzew. Przez kilka chwil panowała cisza, po czym chór wilczych głosów dobiegł ich z głębi lasu.

– To nasza szansa – zawołał Indianin. – Stado znów się rozbiło i poluje...

Zsunął się niżej po pniu, cofając ramię podtrzymujące Roda, i już szykował się do zejścia na ziemię, kiedy stado znów zwróciło się w ich kierunku. Ciężki łoskot w zaroślach odległych o niecałe sześćdziesiąt jardów od nich sprawił, że Wabi w pośpiechu wdrapał się na dawne miejsce.

– Szybko, właź wyżej! – rozkazał w podnieceniu. – Biegną właśnie tutaj, za chwilę znajdą się pod nami. Jeżeli nie zdołamy się wdrapać na tyle wysoko, żeby nas nie mogły zobaczyć czy zwietrzyć...

Ledwo zdążył wypowiedzieć te słowa, kiedy jakieś ogromne ciemne cielsko przemknęło nie dalej niż pięćdziesiąt stóp od świerka, na którym znaleźli schronienie. Obaj chłopcy rozpoznali łosia, ale żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że był on tym samym zwierzęciem, które Wabi próbował upolować tego samego dnia, o parę mil stąd. Ścigając łosia stado zbliżało się coraz bardziej. Ze łbami zwieszonymi tuż nad krwawym tropem, głodne, z warkotliwym wyciem wydobywającym się z rozdziawionych pysków, wilki przemknęły przez wąski rozstęp między drzewami, niemal u stóp młodych myśliwych. Był to widok, jakiego Rod nigdy się nie spodziewał zobaczyć, zadziwił on nawet bardziej doświadczonego Wabiego. Najlżejszy dźwięk nie wydobył się z ich ust, kiedy spoglądali w dół na dzikich, zgłodniałych pariasów puszczy. Wabiemu widok tego stada z bliska przypomniał jakąś fatalną historię, dla Roda nie był niczym więcej, jak tylko tragedią rozgrywającą się przed jego oczami. Bystry wzrok Indianina postrzegał w białym świetle księżyca długie, chude ciała, składające się prawie ze skóry i kości; jego towarzysz widział w nacierającym stadzie zręczne, silne bestie, którym bliskość zdobyczy dodawała niemal diabelskiej siły.

Zniknęły błyskawicznie, ale ta chwila ich obecności utrwaliła w pamięci Rodericka Drewa obraz, który przetrwał w nim przez całe życie. Następny był jeszcze tragiczniejszy, jeszcze bardziej wstrząsający. Oszołomionemu, półprzytomnemu młodemu myśliwemu wydało się, że znów minęła tylko chwila, nim stado dopadło starego, zdychającego jelenia. Widział, jak olbrzym się obraca, słyszał wśród ciszy kłapanie szczęk, warczenie oszalałych z głodu zwierząt oraz dźwięk, który mógł być chrapliwym, ciężkim stękaniem lub rykiem konania. W żyłach Wabiego krew szumiała z podniecenia, jakie i jego przodków pchało do boju. Ani jeden szczegół tragedii, która się rozgrywała przed jego oczami, nie umknął temu prawdziwemu synowi puszczy. Cóż to była za wspaniała walka! Wiedział, że stary łoś będzie konał powoli w tym straszliwym pojedynku, a kiedy on się skończy, na miejscu zostanie też niejedno wilcze ścierwo, którym te zwierzęta, co przeżyją, będą mogły się najeść do syta. Spokojnie wyciągnął rękę i dotknął towarzysza.

– Na nas czas – powiedział. – Schodź po cichutku, i po tej stronie drzewa.

Zsunął się na dół, pomagając zejść z drzewa Rodowi, a kiedy obaj stanęli na ziemi, pochylił się jak przedtem, chcąc wziąć towarzysza na barana.

– Teraz już potrafię iść sam, Wabi – ranny chłopiec chciał oszczędzić przyjaciela. – Podtrzymuj mnie tylko, dobrze?

Wabi otoczył go ramieniem i obaj zagłębili się w las. Po piętnastu minutach dotarli nad zamarzniętą rzeczułkę. Na przeciwległym brzegu, o jakieś sto jardów w dół strumienia, ukazał się im widok, który obaj, jakby się zmówili, powitali radosnym okrzykiem. Nad samą wodą strzelało w górę ognisko, osłonięte gęsto rosnącymi świerkami. W odpowiedzi na donośny okrzyk Wabiego, ukazała się w świetle ogniska jakaś postać i odwzajemniła się takim samym okrzykiem.

– Mukoki! – zawołał Indianin.

– Mukoki – śmiał się Rod szczęśliwy, że zbliża się koniec udręki.

Wymówiwszy to słowo, zachwiał się i Wabi odrzucił karabin, żeby uchronić swego towarzysza od upadku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki