Kryteria powodzenia - Krzysztof Cedro - ebook

Kryteria powodzenia ebook

Krzysztof Cedro

2,0

Opis

Kryteria powodzenia” to pastisz rozprawy naukowej. Nie stroniąc od ironii, Autor prowadzi nas do wyjaśnienia niezłomnej woli zwycięstwa, jaką zasłynął wielki rycerz Zawisza Czarny podczas swego słynnego pojedynku z Janem Aragońskim na zamku w Perpignon. Barwny opis zdarzenia, w całości oparty na autentycznych materiałach źródłowych  i historycznych faktach, zachowuje realia epoki, w której wspomnianym bohaterom przyszło żyć i zmagać się zbrojnie na „udeptanej ziemi”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 110

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Okładka

Karta tytułowa

1

Na wstępie kilka zdań tytułem wyjaśnienia…

Otóż, w myśl słusznej zasady: „festina lente”, zanim przystąpiłem do niniejszej rozprawy, której spiritus movens była nurtująca mnie od pewnego czasu idée fixe, obligująca do ostatecznego wyjaśnienia pewnej niebagatelnej kwestii związanej z historycznym wydarzeniem o międzynarodowych reperkusjach, którego jednym z bohaterów był nasz chlubnej pamięci rycerz Zawisza Czarny z Garbowa, a to celem rozwiania wszelkich ewentualnych wątpliwości, jakie mogłyby być powodem niepotrzebnej różnicy zdań pośród badaczy w interpretacji motywów takiego a nie innego zachowania wyżej wymienionego wobec swego nie mniej słynnego adwersarza, z którym przyszło mu się zmierzyć na udeptanej ziemi.

Rzecz w tym, żeby raz na zawsze uciąć wszelkie aluzyjne komeraże, prowadzące często do piramidalnych nonsensów w ocenie rzeczywistych faktów – grożących wręcz degrengoladą pewnego mitu – jako że po prostu to non licet.

Zatem nie bez kozery, serio i dogłębnie rozważałem ewentualność zastosowania istotnej innowacji lingwistycznej o charakterze transformacyjnym, celem nadania owemu elaboratowi ekstraordynaryjnej expressis verbis wymowy.

W rezultacie jednak intensywnych, zasadnych przemyśleń dotyczących aspektów czysto pragmatycznych poprzestałem świadomie – ba, wręcz z premedytacją – na wyborze takiej formy literackiej, której stylistyka nie powinna przysporzyć potencjalnemu czytelnikowi – zdecydowanemu zapoznać się z problemami, które są przedmiotem tej być może kontrowersyjnej, zdaniem ewentualnych oponentów, pracy – większych trudności związanych z ich percepcją.

Nie jest wszak tajemnicą, że rozmaite opracowania popularnonaukowe – w postaci rozpraw, traktatów i esejów – prowadzone są zazwyczaj w tonie emfatycznej narracji w dość zawiły i sformalizowany sposób, nie wzbudzający tym samym – stylistyką skomplikowanej terminologii – specjalnego entuzjazmu, a tym bardziej ekscytującej fascynacji, w trakcie zapoznawania się z ich treścią.

Toteż, ażeby nie dopuścić do efemerycznego czy wręcz negatywnego stosunku szanownego czytelnika do mojego dzieła, tak by w konsekwencji nie powodowały nim na przyszłość ambiwalentne odczucia wobec tego rodzaju ważkich i miarodajnych publikacji, i żebym ja sam nie musiał zadawać sobie pytania: „quis leget haec?” – postanowiłem, co rozumie się per fas et nefas, wystrzegać się zbędnych redundancji tudzież ekstensyfikacji, żeby z racji przysługującego mi de iure eksceptu dokonać wielu kapitalnych czy, mówiąc prościej, zasadniczych skrótów i uproszczeń, dążąc do jak największej syntezy, lapidarności i lucio ordo tekstu, tak by w sposób wiarygodny i komunikatywny przybliżyć meritum i sens roztrząsanych tu problemów bez konieczności odwoływania się do translacji ekstemporale.

A rzecz niewątpliwie, o czym z całą odpowiedzialnością zapewniam, jest na tyle frapująca i wyjątkowo odkrywcza w swym unikatowym temacie, iż ewidentnym błędem byłby brak poświęcenia jej należytej uwagi.

Zatem, ażeby już dłużej nie wystawiać pacjencji P.T. czytelników na próbę, bo jak mówi przysłowie: „czas to pieniądz”… A dla ścisłości dodam, że „pecunia non olet…”

In medias res…

*****

Zawisza Czarny herbu Sulima, z rodu konarsko-sieradzkiego kasztelana Mikołaja z Garbowa – sioła położonego w dolinie rzeki Dwikozy, w parafii Góry Wysokie, 10 kilometrów od Sandomierza – urodzony przypuszczalnie około roku 1370 lub – jak podają inne źródła – 1375, pasowany na rycerza między rokiem 1394 a 99, starościc kruszwicki, a od roku 1420 także spiski, właściciel 31 wsi z Rożnowem i Gródkiem nad Dunajcem, trzech zamków warownych ze stajniami i garnizonami gwardii przybocznej oraz majątku Staresioło w dorzeczu Dniestru na Rusi – był to, jak wiemy z przekazów pisemnych, w oparciu o werbalne, człek zacny, szlachetny, dzielny i wykształcony. Znający łacinę tudzież język niemiecki i węgierski.

Najznamienitszy spośród polskich rycerzy, o którym Długosz pisał: „Imieniem Zawiszy na prawdę swych słów zaklinało się rycerstwo polskie” i „Na nim ci, jako na Zawiszy”. A przy tym fenomenalny mocarz nad mocarze, który w ciągu 25 lat stoczył ponad sto pojedynków, nigdy żadnego nie przegrywając. Ta siła była jego najlepszą polisą na życie.

Nadto wzięty i zaufany dyplomata na usługach króla Władysława Jagiełły, spełniający się w rozlicznych poselstwach. Jak na przykład w roku 1415, kiedy to pod przewodnictwem arcybiskupa gnieźnieńskiego Mikołaja Trąby, przyszłego prymasa Polski, i w towarzystwie swego osobistego sekretarza Piotra, kanonika kruszwickiego, uczestniczył w delegacji na Sobór powszechny w Konstancji. Misja ta, mająca na celu skłonić do abdykacji jednego z trzech panujących wówczas papieży, a także rozstrzygnąć spór między Polską a zakonem krzyżackim etc., zakończyła się jednak dyplomatycznym fiaskiem. Zawisza natomiast wsławił się jako orędownik sprawy i osoby posądzonego o herezję Jana Husa, którego zresztą wkrótce podstępnie pojmano i spalono na stosie.

Walczył też jako kondotier na polach wielu bitew. W roku 1428, podczas wojny z Turcją, osłaniał z garstką rycerzy odwrót z pola walki pod Golubacem króla Węgier Zygmunta Luksemburskiego, pod berłem którego, wraz z bratem Janem, zwanym Fururejem, najemnie służył. Król, chcąc ratować go otoczonego przez Turków na prawym brzegu Dunaju, zamierzał wysłać po niego łódź, na co Zawisza, odrzucając pomoc, odparł: „Nie ma takiej łodzi, która mogłaby przewieźć honor Zawiszy wstecz” – co tłumaczy się idem per idem.

Po wycięciu w pień około stu janczarów, pojmany w jasyr przez kilku z nich – nie mogących się dogadać, którego z nich jest brańcem – został bestialsko ścięty, a głowę jego rzucono do stóp zwycięskiego sułtana.

Ciało odarte ze zbroi, jak głosi legenda, pochowano w serbskim monastyrze Tumane, odległym o 7 kilometrów od zamku w Golubacu, gdzie jego szczątki spoczywają ponoć do dziś, choć pewną wątpliwość budzić musi fakt, iż ów klasztor wzniesiono dopiero w XVIII wieku.

Jego symboliczny pogrzeb odbył się w tymże samym roku, w listopadzie, w Krakowie, w kościele oo. Franciszkanów. A elegię na śmierć rycerza ułożył po łacinie kanonik wawelski Adam Świnka, zaczynając ją słowami: „Arma tua fulgent, sed non hic ossa quiescunt, Divae memoriae miles, o Zawisza Niger”. Co po polsku znaczy: „Lśni twój herb, ale twoje nie leżą tu kości, Zawiszo Czarny, sławy wieczystej rycerzu”. (Opracowane na podstawie: A. Klubówna, Zawisza Czarny w historii i legendzie, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1979 – przypis autora).

Mąż był to charyzmatyczny i głębokiej wiary, a nade wszystko honorowy, który nawet dzieciom stawiany jest za godny naśladowania wzór rycerskich cnót, zachęcając je, by w życiu podążały jego śladem. Czego dowodem jest drugi punkt „Prawa harcerskiego”, który brzmi: „Na słowie harcerza polegaj jak na Zawiszy”.

Mówiąc górnolotnie: ecce homo godzien wiekopomnej chwały, którego poprzedzał etos sensu stricte nie mniej walecznego wojownika niż jego sławny odpowiednik – hrabia Roland, siostrzeniec Karola Wielkiego.

W potężnym niegdyś kraju nad Wisłą, zwanym i dziś Rzeczpospolitą, a rozpościerającym się w XV wieku, za dynastii Jagiellonów, od Marchii Brandenburskiej, Pomorza i Prus, Żmudzi i Kurlandii, aż po Królestwa Czech i Węgier, Ruś Czerwoną, Hospodarstwo Mołdawskie i Wołyń, Podole, Wielkie Księstwo Litewskie i dalej, aż po Ukrainę, Dzikie Pola i Zadnieprze – imię Zawiszy zawsze było i jest synonimem prawości charakteru, pełnego zaufania i swoistą dewizą prawdziwych ludzi honoru. Pod warunkiem, że jeszcze gdzieś tacy w dzisiejszych czasach, miejmy nadzieję, istnieją.

Analizując sylwetkę, a dokładniej rzecz ujmując, osobowość owej wybitnej, wręcz unikatowej jednostki we wspomnianych kategoriach, celem nakreślenia jej jak najbardziej optymalnego konterfektu – z perspektywy minionego czasu, ale na tle epoki, w jakiej przyszło jej funkcjonować i żyć, która nie skąpiła jej współczesnym ad exemplum i pro memoriam herosów tej miary co On: mężnych, prawych i mocarnych – uzasadnionym wydaje się być twierdzenie, iż był to człek wyjątkowy. Istny Goliat o stalowych mięśniach i niezłomnej woli, a zarazem kryształowym charakterze.

Mówiąc nieco trywialnie: „mens sana in corpore sano”, czyli „w zdrowym ciele zdrowy duch”. Mąż bez zmazy i bez skazy. Ideał prawdziwego mężczyzny. Słowem… „situ venia verbo – Bayard!”

Przykładów na to, że tak było w istocie, a jest to oczywistym truizmem, przytoczyć można by wiele. Ja jednakowoż, nie sięgając do wątpliwych apokryfów, poprzestanę tylko na kilku, tych najbardziej spektakularnych i szeroko rozpopularyzowanych przez dziejopisów i kronikarzy, które w sposób absolutnie wiarygodny i przekonywujący zaświadczają o jego nadludzkiej wręcz krzepie i niebywałej woli preponderancji tudzież dominacji.

Pierwszym zatem niech będzie powszechnie znany fakt regularnego odbudowywania swej vis vitalis poprzez ćwiczenia muskulatury metodą wyciskania żywicznych soków ze świeżo ściętych konarów i gałęzi, które miażdżył w dłoniach niby pod naciskiem hydraulicznej prasy. W rzadkich chwilach pokoju między europejskimi mocarstwami zajęciu temu oddawał się on ochoczo, by nie rzec z upodobaniem, w myśl zasady „carpe diem”, podczas rutynowych treningów w plenerze z druhami, lubo też ze swymi czterema synami, z których – po latach – Stanisław poległ w roku 1444 w słynnej bitwie pod Warną, zaś najmłodszy Jan, starościc kolski, padł w roku 1454 pod Chojnicami. A takoż w chwilach sielskiego baraszkowania na łonie przyrody z poślubioną w 1397 roku Barbarą, córką Piotra Rożena herbu Gryf (lub według innych źródeł – Pilawa), bratanicą biskupa krakowskiego Piotra Wysza. Gdyby tak można było, co jest oczywiście niemożliwe, zebrać ów wyżęty przez niego przez lata drzewny sok, ani chybi uzbierałaby się go pełna kwarta, a może i cały garniec.

No cóż, wówczas jeszcze nie dokumentowano ludzkich dokonań i wyczynów wszelkimi dostępnymi metodami, toteż objętość tej wyciśniętej przez niego żywicy, mierzona w centymetrach sześciennych, pozostaje tylko w sferze domniemań i spekulacji.

Wszelako nie był to jedyny rezultat wysiłków Zawiszy na polu tężyzny fizycznej, jakim mógł zadziwić i zaszokować współczesnych mu i potomnych. To właśnie dzięki tym wszystkim zacnym czynom i rekordowym wyczynom, jakimi się wsławił, zasłużył sobie bezapelacyjnie na miano… opoki oręża polskiego na przestrzeni dziejów.

Za inny przykład potwierdzający słuszność i zasadność takiej właśnie jego oceny niech posłuży głośne wydarzenie stawiane czasem, może i zbyt pochopnie, niemalże na równi z polsko-litewską wiktorią w bitwie pod Grunwaldem (15 lipca 1410), w której to nasz dzielny rycerz, na wezwanie króla Władysława Jagiełły, także uczestniczył, broniąc bohatersko królewskiego sztandaru z białym orłem na czerwonym polu, niesionego przez chorążego Marcisza z Wracimowic. (Fakt ów uwiecznił sławny malarz, patron krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych – Jan Matejko, w swym batalistycznym mega-obrazie znajdującym się w ekspozycji Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie i jego wiernej kopii w zamczysku malborskim – przypis autora).

Otóż, zwycięstwo to nad sprowadzonym w roku 1226 na ziemię chełmińską przez księcia Konrada Mazowieckiego, syna Kazimierza Sprawiedliwego, który – tu dygresja odnośnie treści zawartej poniżej – nadał w 1222 roku opatowi czerwińskiemu prawo tzw. ordaliów, czyli sądzenia metodą próby żelaza, wody i pojedynku sądowego. (W brzmieniu oryginalnym: „Habet ab antiquo iudicium ferri et aquae, pariter et duellum” – przypis autora).

Podobny przywilej, wprowadzony wprawdzie z pewnymi oporami, nadał nieco później, w roku 1252 – w świetle prawa magdeburskiego nadawanego miastom – Bolesław Wstydliwy Klemensowi z Ruszczy, co później zakwestionował, zabraniając ich stosowania, Henryk Brodaty, a jeszcze później, w roku 1775 – polskie prawo wojskowe wyrażone w „Artykułach hetmańskich”.

Gromił też pojedynki w kazaniach jezuita Piotr Skarga, potępiali, między innymi: Andrzej Frycz Modrzewski, Wawrzyniec Goślicki, a w dobie oświecenia – Franciszek Bohomolec i Franciszek Zabłocki. Niestety, nie były w stanie zaradzić temu żadne sankcje – kościelne klątwy, infamie, banicja, ani też wyroki śmierci, jak ten w roku 1627, kiedy to król Ludwik XIII za zabicie w pojedynkach przeciwników kazał ściąć dwóch szlachciców, którzy się tego dopuścili.

Trudno się owym głosom sprzeciwu dziwić, zważywszy na fakt zawartego w pojedynkach niebezpieczeństwa, choćby nawet miały one charakter zmagań para-sportowych. Bo na przykład w turnieju rozegranym w roku 1559 od ciosu zadanego przez hrabiego Gabriela Montgomery'ego, został śmiertelnie ugodzony kopią w oko król Francji Henryk II.

Albo weźmy za kolejny przykład – świadczący wręcz o okrucieństwie tych na pozór sprawnościowych zapasów, a w gruncie rzeczy bezpardonowych walk – fragment przełożonego na język polski przez Tadeusza „Boya” Żeleńskiego średniowiecznego eposu, to jest słynnej „Pieśni o Rolandzie”. Cytuję: „Tiery widzi, że jest ranny w twarz. Krew jego spada jasna na trawę na łące. Wali Pinabela w hełm z ciemnej stali, kruszy i przecina go aż do przyłbicy, wypuszcza z czaszki mózg; obraca brzeszczot w ranie i wali go trupem. Ten cios rozstrzygnął bitwę. Frankowie krzyczą: Bóg sprawił cud! Słuszne jest, aby Ganelona powiesić i jego krewnych, którzy ręczyli za niego!”

Brrr… aż ciarki idą po plecach i włos się jeży na głowie. To nie były niewinne igrce. O nie!

A gwoli ścisłości, w latach 15891608 tylko we Francji zginęło w pojedynkach 78 tysięcy osób, a na początku XVII wieku – około 30 tysięcy, co unaocznia skalę problemu. (Opracowane w oparciu o wprowadzenie Jacka Sobczaka do „Polskiego Kodeksu Honorowego” Władysława Boziewicza, wydanie z roku 1999 – przypis autora). Ale to tak en passant, wyprzedzająco. Wróćmy zatem do sedna tematu.

No więc owo wspomniane zwycięstwo nad Zakonem Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, czyli – krótko mówiąc – nad teutońskim Zakonem Krzyżackim nawracającym Żmudzinów ferro et igni na wiarę (w czasie, kiedy jego Wielkim Mistrzem był Ulrich von Jungingen, który – nawiasem mówiąc – w tejże bitwie poległ wraz z kwiatem zachodnioeuropejskiego rycerstwa, zwiedzionego fałszywym apelem walki w obronie zagrożonego przez pogan chrześcijaństwa) – długo stanowiło inspirację i asumpt do uczczenia go w jakiś szczególny, nietuzinkowy sposób. I Zawisza jako pierwszy to uczynił. A wyczyn ów był zaiste niewiarygodny i karkołomny nawet dla takiego jak on mocarza.

Mianowicie w pierwszą uroczystą rocznicę wiekopomnej bitwy Zawisza nomen omen zawiesił się, podciągając na rękach w pełnej zbroi i rynsztunku bojowym, a jakby tego jeszcze było mało… z zakleszczonym między nogami rumakiem – na obronnej kracie Bramy Floriańskiej, jednej z baszt warownych murów okalających stołeczny naonczas gród Kraka, która kamienną szyją łączyła się z bastionem zwanym Barbakanem.

Nota bene po latach, ku czci z kolei Zawiszy, wyczyn ten powtórzył inny osiłek, niejaki Wojciech z Brudzewa, dworzanin króla Zygmunta Starego, który idąc za przykładem swego znamienitego poprzednika, uniósł się na rękach takoż razem z koniem na podobnej bronie bramy wjazdowej wawelskiego zamku. Gwoli historycznej ścisłości należy jednak dodać, że wyczyn ten nie został przez imć Wojciecha skopiowany dosłownie, albowiem – jak źródła donoszą, a znany ekspert od koni i militariów, mistrz Szymon Kobyliński z Warszawy, graficznie przedstawił – nie miał on na sobie ciężkiej rycerskiej zbroi, jakie już wówczas stopniowo wychodziły z użycia. Koniem zaś był bachmat znacznie mniej okazałej postury niż Zawiszowy rumak, co plasuje ów rekord w rankingach niewątpliwie o całą kategorię niżej.

Gdyby jednak znalazł się ktoś, kto by zechciał, ze sobie tylko znanych powodów, dezawuować tak jedno, jak i drugie niebywałe osiągnięcie o wymiarze ponadczasowym, przeciwstawiając im, na przykład, inny brawurowy wyczyn, jakiego dokonał imć Świętosław Szczenię herbu Łada, który to po klęsce sprzymierzonych pod Nikopolem, zmuszony wraz z niedobitkami towarzyszy broni spod znaku Krzyżowców do sromotnego odwrotu przed mrowiem napierających tureckich janczarów, przepłynął wpław w pełnej zbroi rzekę Dunaj, to musiałbym stanowczo zaprotestować na takie dictum. I bynajmniej nie dlatego, żeby w niekorzystnym świetle przedstawić konterfekt dzielnego Świętosława, bo wyczyn był to zaiste imponujący, ale z bardzo prozaicznego powodu, jaki on sam po latach, w przypływie szczerości wyjawił… Otóż, rzecz w tym, że gdyby nie nadmuchany świński pęcherz, jaki miał pod kolczugą czy też płynąca z nurtem tarcica, której się uczepił – jako że podawał czasem dwie rozbieżne wersje – wyczyn ten byłby absolutnie niewykonalny, zważywszy tak na prawo Archimedesa, jak i prawo powszechnego ciążenia Izaaka Newtona, czyli na ziemską grawitację. Co przeczyłoby słowom przypisywanym Heraklitowi, że… „panta rhei”.

Tak więc Zawisza był w tych umownych szrankach liderem. Zaś rozrywanie przez niego podków, zwijanie w obwarzanki żelaznych sztab, rwanie łańcuchów czy też kruszenie w palcach dębowych zydli i stołów ku uciesze współbiesiadników w ilościach mogących dziś uchodzić wręcz za marnotrawstwo – aczkolwiek niewątpliwie warte odnotowania w „Księdze Rekordów Guinnessa”, gdyby wówczas taką wydawano – było tylko formą niewinnej rozrywki wynikającej z organicznej, niepohamowanej potrzeby zaspokojenia wrodzonego popędu czynu i rywalizacji, jakiej oddawał się z ukontentowaniem w antraktach między turniejowymi zmaganiami bądź zbrojnymi krucjatami przeciwko niewiernym Saracenom, Maurom i Osmanom, tudzież innymi formami sprawdzania swych fizycznych możliwości w warunkach bojowych i ekstremalnych.

Wielu szczegółów z żywota Zawiszy nie znamy. Giną one w pomrokach dziejów i burzliwym trybie życia, jaki wiódł, przemieszczając się wciąż z miejsca na miejsce, by jako zaciężny kondotier, otoczony powszechną estymą i splendorem, wspierać i umacniać siłą swego oręża chrześcijańską wiarę wszędzie tam, gdzie istniało dla niej realne zagrożenie ze strony pogan. To tabula rasa. Istotne, że nie wlokło się za nim, jak za niektórymi bohaterami turniejowych aren, odium krwawego okrutnika zabójcy, mimo iż zbytnim miłosierdziem wobec wrogów bądź stających przeciw niemu rywali nie szafował, skręcając im karki i łamiąc kręgosłupy, co sprawiało, że prawie nie używał w celu ich dobijania swej nieodłącznej mizerykordii.

Był jednakowoż pewien ważki moment w życiu rycerza, który w istotny sposób wpłynął na jego stan psychiczny, powodując taką a nie inną, sterowaną podświadomością, fizyczną reakcję podczas znaczącego wydarzenia w jego rycerskiej karierze, jakie stanowi clou niniejszej rozprawy.

Jednocześnie mniemam, że egzemplifikacja tego faktu pozwoli lepiej zrozumieć i usprawiedliwić motywy postępowania Zawiszy tudzież zajrzeć nie tylko pod szczelny pancerz z wysokiej próby damasceńskiej stali, ale w głąb jego umysłu i duszy.

Nie jest to wbrew pozorom sprawa prosta, bowiem Zawisza z natury był typowym introwertykiem i bardzo dbał o to, by nikt nieproszony nie naruszył delikatnej sfery jego intymności, jak to często bywa w przypadku osobników cieszących się estymą i sławą, o których głośno jest na publicznym forum za sprawą ich niepospolitych czynów i zachowań. Dlatego też współcześni mu wiedzieli o nim tylko tyle, na ile im sam pozwalał, odkrywając przed nimi jedynie rąbek tajemnicy, odsłaniając jedynie przyłbicę, że użyję tu takiej metafory, skrzętnie natomiast broniąc dostępu do ezoterycznej głębi swego jestestwa.

My jednak drogą wnikliwych, acz dyskretnych obserwacji, dokonanych w oparciu o badania dziejopisów i biografów działających illo tempore, których spostrzeżenia stały się niejako kanwą wysnutych przeze mnie drogą dedukcji wniosków, dokonamy analizy nie symulowanych symptomów jego psychofizycznych reakcji, będących naturalnym odruchem organizmu w odpowiedzi na ewidentną, choć być może podświadomą i iluzoryczną prowokację, co wprawdzie demaskowało pewne immanentne cechy jego charakteru, ale nie wpływało na osłabienie jego ducha walki i bojowych inklinacji. Mało tego! Reakcje te były główną przyczyną jego niekwestionowanych, chwalebnych zwycięstw – tak na polach wiekopomnych bitew, na placach turniejowych bojów, jak i podczas rozlicznych pomniejszych konfrontacji.

Tu muszę wyjawić, iż swego czasu w pewnych kołach naukowych, pośród badaczy z dziedziny mediewistyki, znanych skądinąd z rzetelności i obiektywizmu w stosunku do wydarzeń historycznych, a w szczególności do enigmatycznych faktów z żywotów co znamienitszych osobistości minionych epok, wyłonił się pogląd, jakoby Zawiszą Czarnym w ekstremalnych sytuacjach powodowały pobudki o podłożu kompleksu, co z psychologicznego punktu widzenia mogłoby być tezą nawet uzasadnioną i wiarygodną, bowiem mało która jednostka w mniejszym lub większym stopniu przypadłością tą nie jest dotknięta. Zatem przyłapanie imć Zawiszy in flagranti z jego niezidentyfikowanym na pozór incognito nie byłoby niczym nadzwyczajnym, jednakowoż pod warunkiem, że nie posłużyłoby to negatywnej ocenie owej transformacji ze stanu umiarkowanej aktywności do ostentacyjnej, wręcz obsesyjnej ekspresji, bliskiej egzaltowanej euforii w okazywaniu swej wyższości i dominacji nad dającą się spersonifikować stroną, która ów stan podwyższonego wydzielania się adrenaliny – w ilościach znacznie przekraczających adekwatne w stosunku do potrzeb normy – wywołała.

Teorii tej zdecydowanie muszę zaprzeczyć, bo gdyby istotnie osiągający formę kompensaty kompleks miał prokurować u Zawiszy asumpt do odruchowego kontrdziałania, mogłoby się okazać, że z upływem czasu reakcje te nabrałyby cech patologicznych, podważając przekonanie co do szlachetności pobudek, jakimi się kierował.

Nie występowały tu bynajmniej żadne aberracje jego świadomości, a tylko konsekwentne przestrzeganie reguł określonej honorowym kodeksem gry, w oparciu o twardą zasadę biblijnej sprawiedliwości: „oko za oko, ząb za ząb” – gry prowadzonej w sposób spontaniczny, lecz uczciwy, z zachowaniem żelaznej logiki podyktowanej przez instynkt samozachowawczy, a wyrażającej się konkluzją: „nie ja jego, to on mnie”. Co z punktu widzenia każdej żywej istoty – w aspekcie totalnej walki o byt, a nie tylko przestrzegającego pryncypiów w zbrojnej konfrontacji wojownika – było ze wszech miar słuszne, uzasadnione i błędem byłoby tego nie afirmować. Stąd moje votum separatum.

Toteż śmiem twierdzić, że wygłaszane ex officio poglądy owych badaczy, które zmusiły mnie do niniejszej egzemplifikacji, już w samym swoim założeniu są niewątpliwie absurdalnym paralogizmem. Co podaję pro futuro, pro memoriam i pro publico bono.

Ergo, działania Zawiszy były metodyczne i w pełni kontrolowane, choć prima facie mogło wyglądać, że jest zgoła inaczej.

Atoli abstrahując od fałszywych spekulacji, skupmy się na sednie zagadnienia, przyjmując ten mój punkt widzenia przedmiotowej sprawy, który – suponuję – powinien być najwłaściwszy, bo nie paralelny z fakultatywnymi tezami rozmaitych obskurantów, by nie rzec… profanów. W aspekcie ich anachronicznej poprawności społecznej, mającej jakoby stanowić remedium na wszelkie odmienne poglądy i modus procedendi swoich antagonistów. Co w rzeczy samej wyklucza pełny obiektywizm w ocenie kontrowersyjnych i enigmatycznych faktów.

Otóż, bazując na empirycznych doznaniach, skrupulatnych przemyśleniach i wszelakich spostrzeżeniach znanych mi z autopsji, zastosuję optymalną, sprawdzoną eksperymentalnie metodę, polegającą na selekcji naturalnej, która wyklucza jakiekolwiek pejoratywne skutki wynikające z jej stosowania. Słowem, eliminując przez stopniowe odrzucanie wszelkie zbędne elementy mogące wprowadzić w błąd, a nie związane bezpośrednio z istotą roztrząsanego problemu – sedno sprawy pozbawione zbędnego balastu ujawni się w czystej postaci samo, niczym… że pozwolę sobie na łut trywialności – owo przysłowiowe szydło wyłażące z worka. Skuteczność tej metody jest tak oczywista, że osobiście nie widzę powodu, dla którego miałbym przytaczać dodatkowe argumenty na potwierdzenie zasadności jej zastosowania.

Skoro już więc, choć pobieżnie, poznaliśmy sposób, za pomocą którego da się zgłębić tajniki ludzkiej duszy, która już od dawna, uleciawszy z cielesnej powłoki, orbituje hen w zaświatach, pora zdemaskować jeszcze jeden, z gruntu fałszywy, pogląd teoretyków klasyfikujących ludzkie typy i osobowości nie pod kątem walorów umysłowych i fizycznych, twórczych predyspozycji i indywidualnych cech charakteru, ale powierzchownych znamion zewnętrznych i społecznego pochodzenia, czyli rodowodu, co już samo w sobie warte jest zdeprecjonowania, by nie powiedzieć – napiętnowania, z uwagi na zbyt daleko posuniętą schematyczność takiej klasyfikacji i próbę dopasowania niepowtarzalnej przecież indywidualności do skrojonego na przeciętną i zunifikowaną miarę szablonu.

Używając prostych sformułowań, można by to sprecyzować następująco.

Określając typ człowieka w myśl spreparowanych tendencyjnie, na użytek owych pseudopurystów, kanonów nie uwzględniających tego, co naprawdę istotne, tylko biorących pod uwagę jedynie powierzchowność, wygląd zewnętrzny tudzież wysokość urodzenia, koligacje, jak też stan cywilny i majątkowy danego „delikwenta”, zakładano a priori, że persona o takiej proweniencji jak Zawisza herbu Sulima, szlachetnie urodzony, wykształcony, zamożny (w roku 1414 otrzymał z zapisu króla Jagiełły 800 grzywien na wsi Borowicze w powiecie pilzneńskim, co pozwalało mu wieść prawdziwie magnacki styl życia), o posturze atlety i herosa i sławie wykraczającej daleko poza granice wielkiego Królestwa, nie może być obiektem rozterek duchowych natury psychicznej, mogących budzić wątpliwości co do monolitycznego wizerunku rycerskiego wzorca, jaki przecież stanowił.

Emanując i epatując kompletem wyłącznie pozytywnych cech charakteru na świadomość i morale ludzi, winien on zadośćuczynić ich oczekiwaniom i potrzebie, podyktowanej nieodpartym imperatywem, nie tylko oddawania hołdu i czci idolowi bez skazy, ale też chęci traktowania go jako wzoru do naśladowania przez potencjalnych adeptów rycerskiego fachu, wywodzących się podobnie jak i on z rodów herbowych. Również ludzi z gminu, spośród którego rekrutowała się przecież ogromna rzesza pospolitych wojów, giermków i knechtów, których morale, szczególnie podczas walki, takoż powinno być wysokie, po to by podsycać ich wiarę w zwycięstwo nawet w sytuacjach beznadziejnych.