Spóźnieni kochankowie - William Wharton - ebook + audiobook + książka

Spóźnieni kochankowie ebook i audiobook

William Wharton

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Jack – amerykański biznesmen – porzuca świat interesów, aby na powrót odkryć swoje życie, malując ulice Paryża i żyjąc jak kloszard. Spotkanie z Mirabelle, niewidomą siedemdziesięcioletnią kobietą, odmienia całe jego życie. Związek, który się między nimi rodzi, okazuje się zaskakujący: potężny, niewinny, a jednocześnie głęboko erotyczny. Spóźnieni kochankowie to cudownie ciepła opowieść o miłości, która pokonuje wszelkie bariery, nawet barierę śmierci.

„Dzieło Whartona przypomina nam o tym, że prawdziwie cenne jest nie to, co myślą inni, ale to, co robimy. Spóźnieni kochankowie opowiadają o miłości i śmierci, ciemności i świetle, ważności pracy. Jeżeli ta piękna książka niesie z sobą jakiś morał, to brzmi on następująco: nikt nie jest tak ślepy, by pewnego dnia nie przejrzeć na oczy”.

Richard Burns, „Independent”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 24 min

Lektor: Jerzy Zelnik

Oceny
4,3 (485 ocen)
284
108
62
19
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Werka35

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna czytałam już trzeci raz pierwszy raz 20 lat temu
30
Przylga

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała pozycja .rozczula ,daje do myślenia pochłania momentami doszczętnie. opisy pozwalają wczuc się w klimat historii bohaterów.
20
irmek1

Całkiem niezła

Pan Zelnik mistrz
20
annapaw11

Nie oderwiesz się od lektury

Takiej miłości, czułości ,troski trudno szukać w literaturze i życiu. Historia dojrzałych , samotnych i nieszczęśliwych postaci poruszyła mnie niezwykle i nie mogłam oderwać się od tekstu. Sprawił to również Paryż i atmosfera miasta sztuki, której ulegali bohaterowie. To nie tylko malarstwo, ale również muzyka była cichą bohaterką , która tworzyła piękna aurę dla niezwykłej miłości kochanków, którzy skradli moje serce.❤️
10
kaja519

Dobrze spędzony czas

Książka nie dla każdego, wyjątkowa
10

Popularność




Mojej żonie, Rose­mary

Opo­wieść ta dzieje się w Paryżu

pomię­dzy kwiet­niem

a listo­pa­dem 1975 roku.

Uwie­rzyć zna­czy zoba­czyć

W.W.

Roz­dział 1

Bum! Nie­spo­dzie­wa­nie ląduję na dło­niach i kola­nach na asfal­cie obok ławki sto­ją­cej w pobliżu pomnika Dide­rota na nie­wiel­kim pla­cyku przy­le­ga­ją­cym do bul­waru Saint-Ger­main, naprze­ciwko kościoła Saint-Ger­main-des-Prés.

Trzy­na­ście bez­cen­nych tubek z farbą leży poroz­rzu­ca­nych dookoła. Moje wspa­niałe szta­lugi, szta­lugi, które wytar­go­wa­łem za trzy­sta fran­ków na Marché Ali­gre, leżą prze­wró­cone z jedną nogą pod­giętą pod sie­bie, a drugą wycią­gniętą w bok, jak gdyby były kula­wym wiel­błą­dem, który pró­buje utrzy­mać się na nogach w cza­sie burzy.

Cho­lera! Tego tylko mi bra­ko­wało. Na­dal trzy­mam w dłoni pędzel, uła­many jakieś osiem cen­ty­me­trów nad moimi knyk­ciami. Na szczę­ście płótno upa­dło poma­lo­waną stroną do góry, mogło więc być jesz­cze gorzej.

Wtedy dopiero ją zauwa­żam. Tuż obok mnie klę­czy star­sza pani ubrana na czer­wono. Wyglą­damy teraz pew­nie jak dwójka klo­szar­dów biją­cych się o jeden rzu­cony na chod­nik nie­do­pa­łek. W pierw­szej chwili uznaję, że wszystko to jej wina, dla­czego, u dia­bła, nie patrzy, gdzie lezie?

Nie pod­no­szę się więc z kolan, sta­ram się nie zwra­cać na nią żad­nej uwagi i zaczy­nam zgar­niać ku sobie roz­sy­pane tubki z farbą, zanim jakiś idiota nadep­nie na któ­rąś z nich. To dopiero byłby bała­gan, kolo­rowe ślady roz­bie­głyby się po całej Dziel­nicy Łaciń­skiej, żółte, zie­lone, kar­ma­zy­nowe. Prze­su­wam się, by pod­nieść płótno i oprzeć je o ławkę, nie dostrze­gam żad­nych uszko­dzeń. Następ­nym razem skryję się we wnęce za ławką, tam nie będą mi już zagra­żać zwa­rio­wane pod­sta­rzałe paniu­sie w czer­wo­nych kostiu­mach.

Póź­niej wra­cam. Kobieta pod­nio­sła się i usia­dła, pociera teraz kolano. Pada­jąc na zie­mię, podarła poń­czo­chy. Jedno kolano krwawi, kobieta liże palec i pociera nim ska­le­cze­nie jak kotka. Nie patrzy jed­nak na swoje kolano. Patrzy na mnie.

– Est-ce que vous êtes pein­tre, mon­sieur, arti­ste pein­tre?1

A co ona sobie, do dia­bła, wyobraża? Że jestem geo­me­trą, który doko­nuje pomia­rów Saint-Ger­main-des-Prés, aby­śmy mogli posta­wić jego kopię na pustyni dla jakie­goś arab­skiego księ­cia, który prze­robi go póź­niej na meczet? Może zna­la­złoby się tam miej­sce dla mojego che­va­let, konia zmie­nio­nego w wiel­błąda. Fran­cuzi nie wie­dzieć czemu nazy­wają szta­lugi che­va­let, co dla mojego nie­do­kształ­co­nego fran­cu­sko-ame­ry­kań­skiego ucha brzmi podob­nie do słowa che­val, koń.

Pochy­lam się i pró­buję posta­wić szta­lugi, wycią­gam tylną nóżkę, potem powoli prze­krę­cam tę, która wygięła się w bok. Wygląda na to, że nic nie jest poła­mane, dzięki Bogu. Mogłoby to zdu­sić w zarodku moją zna­ko­mi­cie się zapo­wia­da­jącą karierę arty­styczną. Choć słowo „szczep” lepiej chyba pasuje w tym kon­tek­ście niż „zaro­dek”.

– Oui, madame, je suis pein­tre, arti­ste pein­tre2.

– Ach, zatem jest pan rów­nież Ame­ry­ka­ni­nem. To bar­dzo cie­kawe.

Wtedy dopiero zauwa­żam jej laskę. Białą. Czuję się jak praw­dziwy kre­tyn. Nie­czu­łość, nie­wraż­li­wość, oto moje naj­więk­sze pro­blemy. Opa­dam na kolana obok star­szej pani.

– Est-ce que je peux vous aider?3

Wydaje mi się, że prze­nika mnie wzro­kiem na wylot. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że ode­zwała się do mnie dosko­nałą, pra­wie cał­ko­wi­cie pozba­wioną obcego akcentu angielsz­czy­zną.

– Ach tak, zauwa­żył pan moją laskę. Poznaję to po zmia­nie pań­skiego głosu. Tak, może mi pan pomóc. Czy mógłby pan pomóc mi pod­nieść się na nogi? Jeśli spró­buję to zro­bić sama, będę musiała uklęk­nąć, a to byłoby dość bole­sne.

Wyciąga ku mnie drobne, gład­kie dło­nie. Łagod­nie poma­gam jej wstać. Prawdę powie­dziaw­szy, pod­nosi się sama, wyko­rzy­stu­jąc moje dło­nie jako opar­cie. Jak na star­szą paniu­się ma wcale silne ramiona.

Pochy­lam się, pod­no­szę z ziemi białą laskę i wsu­wam w jej dłoń. Otrze­puje się ze sta­ran­no­ścią ślepca, który nie wie, gdzie naprawdę się pobru­dził. Zaczyna wyko­ny­wać swoją laską szyb­kie ruchy tuż nad zie­mią, jakby był to radar albo wykry­wa­czem metali poszu­ki­wała skar­bów na plaży.

Widzę, że szuka swo­jej torebki czy raczej torby, która leży dwa metry od niej w stronę kościoła. Pod­cho­dzę i pod­no­szę torbę, potem wcho­dzę w zasięg jej laski i doty­kam jej ręki, wsu­wa­jąc skó­rzane paski w jej dłoń, tak by mogła je uchwy­cić.

– Ach, pro­szę pana, cza­sami tak trudno jest być ślepą. Dzię­kuję za pań­ską uprzej­mość. Bar­dzo mi przy­kro, że na pana wpa­dłam. A może powin­nam powie­dzieć, że zde­rzy­łam się z panem? W każ­dym razie bar­dzo prze­pra­szam. Widzi pan, mam swoje ścieżki, na któ­rych mogę być pewna, że na nikogo ani na nic nie wpadnę, a pan wła­śnie sta­nął na jed­nej z nich. Nie spo­dzie­wa­łam się tu pana. Musi pan bar­dzo cicho pra­co­wać, mon­sieur, w prze­ciw­nym razie usły­sza­ła­bym pana. Oczy­wi­ście, panuje tutaj hałas ze względu na samo­chody. – Wska­zuje laską bul­war Saint-Ger­main. – Powin­nam jed­nak była pana poczuć, a przy­naj­mniej poczuć cudowny zapach ter­pen­tyny. Tak, powin­nam była go poczuć. Chyba już się sta­rzeję, cza­sami trudno jest zdać sobie z tego sprawę.

– Może sta­łem pod wiatr?

Pro­stuje się, uśmie­cha, patrzy mi pro­sto w oczy, oczy­wi­ście jeżeli nie­wi­doma może spoj­rzeć komuś pro­sto w oczy.

– Więc jest pan ame­ry­kań­skim mala­rzem obda­rzo­nym poczu­ciem humoru. Bar­dzo inte­re­su­jące. Nie spo­dzie­wa­łam się tego, a to bar­dzo miła nie­spo­dzianka. W moim życiu nie­czę­sto zda­rzają się przy­jemne nie­spo­dzianki.

Zauwa­żam, że nie jest ubrana wyłącz­nie na czer­wono, już nie. Ma na gło­wie toczek, podobny do tego, który miała w Dal­las Jac­kie Ken­nedy, tylko że ten jest czer­wony, nie różowy, spód­nicę czer­woną jak płaszcz Świę­tego Miko­łaja, swe­te­rek i płaszcz. Płaszcz jest jed­nak teraz dość mocno popla­miony far­bami z mojej palety. Musiała otrzeć się o nią w cza­sie naszego zde­rze­nia, koli­zji, kata­kli­zmu czy jak jesz­cze można to okre­ślić.

– Bar­dzo prze­pra­szam, madame, ale ma pani farbę na płasz­czu. Jeśli zechce pani sta­nąć na chwilę nie­ru­chomo, wywa­bię ją ter­pen­tyną. Jeśli jej teraz nie usunę, zaschnie, a wtedy nie da się już jej sczy­ścić.

– Czy malu­nek na moim płasz­czu jest ładny? Gdyby tak było, wola­ła­bym, aby tam pozo­stał. Cudow­nie byłoby mieć ręcz­nie malo­wany płaszcz, pomalo­wany przez ame­ry­kań­skiego mala­rza w Paryżu, n’est-ce pas? Wpraw­dzie nie mogła­bym go ni­gdy zoba­czyć, ale byłoby to nie­zwy­kle eks­cy­tu­jące.

– Oba­wiam się, madame, że to tylko plama sjeny palo­nej, ochry i kar­ma­zy­no­wej czer­wieni z odro­biną ultra­ma­ryny. Nawet w Salon de Mai nie uznano by tego za szcze­gól­nie inte­re­su­jącą kom­po­zy­cję.

Zazwy­czaj nie jestem tak bar­dzo wyga­dany. Może dzieje się tak dla­tego, że nie­czę­sto ostat­nio mie­wam oka­zję, by mówić po angiel­sku, bawię się zatem wol­no­ścią, jaką daje mi mój wła­sny język, choć myślę, że wynika to po czę­ści z cha­rak­teru tej kobiety, z całej sytu­acji. Chcę dalej cią­gnąć te małe gry słów, naszą zabawę, pra­wie flirt. A może dzieje się tak dla­tego, że wyczu­wam przez skórę, że i ona jest samotna, że i ona chce z kimś poroz­ma­wiać, poćwi­czyć angiel­ski.

– A zatem, mon­sieur, chyba naj­le­piej będzie, jeśli zdejmę płaszcz, aby mógł pan usu­nąć, prze­kształ­cić lub zma­zać pań­skie dzieło sztuki spon­ta­nicz­nej. Wtedy przy­naj­mniej będzie mnie przez dzień czy dwa ota­czał zapach ter­pen­tyny, pamiątka naszego spo­tka­nia. Myślę, że to będzie bar­dzo miłe. Jestem pewna, że będzie to o wiele lep­sze od wizyt w gale­riach. Zawsze czuję się w nich nie­po­żą­da­nym gościem. Wydaje mi się, że nie­któ­rzy mala­rze czują się obra­żeni, kiedy na ich obrazy patrzy nie­wi­domy, być może mają rację. Szu­kam tam jed­nak cze­goś, co chcia­ła­bym zoba­czyć. Z tego, co mówiła mi moja sio­stra Rolande, nie­wiele zmie­ni­łoby się dla mnie, gdy­bym mogła widzieć, nie­wiele więc tracę. No cóż, śle­pota rów­nież miewa swoje dobre strony.

Zaczyna roz­pi­nać guziki i zsuwa z ramion płaszcz. Jest szczu­płą, zgrabną, schludną kobietą. Pod­cho­dzę do niej od tyłu i biorę od niej palto. Prze­kłada torbę i laskę z jed­nej ręki do dru­giej, by wysu­nąć ramię z rękawa.

– Czy nie będzie pani zbyt zimno, madame? Mógł­bym poży­czyć pani swoją mary­narkę, ale jest pra­wie cał­ko­wi­cie poma­zana farbą. Myślę, że zosta­łaby bez pro­blemu przy­jęta do jakiejś gale­rii.

– Nie, nie oba­wiam się, by było mi zimno. Usiądę sobie na ławeczce u stóp mon­sieur Dide­rota. Tam wła­śnie szłam, kiedy spo­tka­li­śmy się w tak nie­ocze­ki­wany czy może raczej nie­spo­dzie­wany spo­sób, nie, to nie są wła­ściwe słowa. Jak naj­le­piej wyra­zić to po ame­ry­kań­sku, mon­sieur?

Przy­siągł­bym, że znowu spoj­rzała mi pro­sto w oczy. Może nie jest wcale cał­ko­wi­cie nie­wi­doma, a może udaje, gdyż z jej tylko zna­nych powo­dów bawią ją spa­cery z białą laską. A może nie jest wcale Fran­cuzką? Mówi po angiel­sku lepiej niż więk­szość zna­nych mi Angli­ków czy Ame­ry­ka­nów, jej język jest tak pre­cy­zyjny, dobór słów tak bogaty i prze­my­ślany.

– Czy zgo­dzi­łaby się pani na „for­tunne”, madame?

– Oczy­wi­ście, to wprost cudowne. Ame­ry­ka­nin z poczu­ciem humoru, a na doda­tek tak ele­gancki. Ależ tak!

Odcho­dzi szyb­kim kro­kiem, kie­ru­jąc się pro­sto w stronę pomnika, nie stuka wcale swoją laską o chod­nik, nie widać w ogóle, by była nie­wi­doma. Nie dzi­wię się teraz wcale, że na mnie wpa­dła. Jeśli szła w takim tem­pie, aż dziw, że oboje prze­ży­li­śmy to zde­rze­nie. Gdy­by­śmy grali w piłkę, dosta­łaby czer­woną kartkę za fau­lo­wa­nie.

Zbie­ram z ziemi wszyst­kie swoje rze­czy. Jeśli nie liczyć roz­ma­za­nej palety i zła­ma­nego pędzla, nie ponio­słem spe­cjal­nych strat. Roz­kła­dam płaszcz na ławeczce i zaczy­nam wycie­rać go jedną z moich szma­tek zamo­czoną w ter­pen­ty­nie.

Wczo­raj w pobliżu mojej kry­jówki w Basty­lii zna­la­złem na śmiet­niku trzy ręcz­niki. Wszyst­kie były mocno prze­tarte na środku, ale na szmatki do farby nada­wały się po pro­stu zna­ko­mi­cie. Podar­łem je na mniej wię­cej trzy­dzie­sto­cen­ty­me­trowe kwa­draty. Teraz posłu­guję się naj­lep­szą z nich.

Pro­blem polega na tym, by nie roz­cie­rać farby bar­dziej, niż jest to abso­lut­nie konieczne, a jed­no­cze­śnie by usu­nąć ją z mate­riału. Praca zaj­muje mi około dzie­się­ciu minut, inną czę­ścią szmatki wycie­ram każdy kolor. Kiedy koń­czę, na płasz­czu widać tylko wil­gotną plamę ter­pen­tyny.

W Paryżu zaczyna się już wio­sna. Gałę­zie kasz­ta­now­ców wypusz­czają dopiero pierw­sze listki, które wychy­lają się wła­śnie z pąków, nie ma jesz­cze nawet śladu kwia­tów. Znana pio­senka opo­wiada o kwiet­niu w Paryżu, gałę­ziach kasz­ta­now­ców obsy­pa­nych kwia­tami i tak dalej, ale kwiaty tak naprawdę poja­wiają się dopiero w maju. Dzi­siaj mamy dzie­wiąty kwiet­nia, ale choć słońce świeci jasno, tem­pe­ra­tura zale­d­wie pozwala na malo­wa­nie; chłód nie spra­wia już przy­naj­mniej, że palce sztyw­nieją, a farba zastyga na pale­cie, jed­nak star­sza pani musiała nie­źle zmar­z­nąć bez płasz­cza. Przy­glą­dam się swo­jemu dziełu po raz ostatni.

Rzu­cam okiem w jej stronę. Chry­ste, gołę­bie obsia­dły ją od stóp do głów! Sie­dzą na jej ramio­nach, na gło­wie, na kola­nach, a jed­nego trzyma w dłoni. Jak ślepa kobieta mogła schwy­tać gołę­bia?

Pod­cho­dzę do niej. Kiedy się zbli­żam, więk­szość pta­ków pod­rywa się w powie­trze, kilka siada na ziemi u jej stóp, obser­wują, co się teraz wyda­rzy.

Nie­na­wi­dzę gołębi. Jeśli zamie­rza pozwa­lać, by ją obsia­dały, zna­czy to, że stra­ci­łem tylko czas i ter­pen­tynę, aby usu­nąć plamy. Za chwilę cała będzie pokryta gołę­bimi kup­kami, jaką więc róż­nicę może jej spra­wić kilka plam farby? Cho­lera, gołę­bie to lata­jące szczury, nic wię­cej!

Zwraca się ku mnie, kiedy dzieli nas jesz­cze około trzech metrów.

– Ach, to ame­ry­kań­ski malarz przy­szedł do nas z wizytą. Pro­szę się nie przej­mo­wać, moi skrzy­dlaci towa­rzy­sze przy­lecą z powro­tem, kiedy prze­ko­nają się, że jest pan moim przy­ja­cie­lem.

A zatem pod­nie­siony zosta­łem do rangi przy­ja­ciela. Czy może to tylko dosłowny odpo­wied­nik fran­cu­skiego ami? Jeśli zaś cho­dzi o gołę­bie, w zupeł­no­ści wystar­czy, że nie będą srać na mnie czy na mój obraz.

– Oczy­ści­łem pani płaszcz z farby. Zapach powi­nien wkrótce się ulot­nić. Mam nadzieję, że nie będzie prze­szka­dzał gołę­biom.

Cóż mi szko­dzi przy­naj­mniej spró­bo­wać zacho­wy­wać się uprzej­mie? Star­sza pani pod­nosi się i wkłada płaszcz. Popra­wia ramiona, spraw­dza dło­nią, czy koł­nierz jest wła­ści­wie uło­żony, zapina guziki. Wszystko to robi szyb­kimi, swo­bod­nymi ruchami, bez pośpie­chu, ale bar­dzo efek­tyw­nie. Zwraca oczy w moją stronę. Wydają mi się zupeł­nie nor­malne, nie dostrze­gam kata­rakty czy bielma. Wyglą­dają na cał­ko­wi­cie zdrowe, wrota pro­wa­dzące do duszy.

– Czy mógłby pan posie­dzieć ze mną przez chwilę, mon­sieur le pein­tre? Nie­czę­sto zda­rza mi się z kimś poroz­ma­wiać, a zwłasz­cza z mala­rzem, ame­ry­kań­skim mala­rzem. Dziwne, ale zdaje mi się ostat­nio, że gram rolę w fil­mie, jed­nym z tych rucho­mych obra­zów, o któ­rych sły­sza­łam.

Siada, a ja sia­dam obok niej. Kamienna ławka jest bar­dzo zimna, zauwa­żam, że ona sie­dzi na małej, dmu­cha­nej podu­szeczce. Sięga do swej torby i wydo­bywa z niej drugą, iden­tyczną, zwi­niętą w małą paczuszkę roz­mia­rów cygara.

– Pro­szę, może pan na niej usiąść, w prze­ciw­nym razie może pan zacho­ro­wać na nerki.

Boże, jak­bym sły­szał moją matkę! Wydaje mi się, że potrafi czy­tać w moich myślach, nie tylko „widzieć”, choć jest nie­wi­doma. Czuję się dość głu­pio, ale nadmu­chuję podu­szeczkę i wsu­wam ją pod sie­dze­nie. Jest wygodna i nie prze­pusz­cza zimna, a poza tym jest o wiele bar­dziej miękka od twar­dego kamie­nia. Star­sza pani naprawdę wie, jak radzić sobie z takimi spra­wami.

W dzień taki jak dzi­siej­szy, kiedy świeci słońce, szybko robi się cie­pło. Jed­nak kiedy tylko zosta­nie zasło­nięte przez nad­cią­ga­jące czarne i białe chmury, pod­rywa się chłodny wie­trzyk i natych­miast robi się zimno. Teraz jed­nak słońce oświe­tla cudowne fran­cu­skie chmury takie jak na obra­zach impre­sjo­ni­stów, ni­gdzie indziej takich nie widzia­łem. Mam nadzieję, że pew­nego dnia zbiorę w sobie dość odwagi, by samemu spró­bo­wać je nama­lo­wać.

Prze­klęte gołę­bie naprawdę wró­ciły. Wygląda na to, że nie zwra­cają na mnie zbyt­niej uwagi, jak gdyby star­sza pani była w sta­nie zapew­nić im cza­ro­dziej­ską opiekę. W tej chwili cała jej uwaga sku­piona jest na pta­kach. Obser­wuję ją, a ni­gdy w życiu nie widzia­łem cze­goś rów­nie dziw­nego.

Ma nie­wielki skła­dany przy­bor­nik ze skóry, dobry mecha­nik mógłby nosić w podob­nym swoje klu­cze, ten jest tylko odro­binę mniej­szy. Otwarty przy­bor­nik leży obok niej na ławce, w środku znaj­dują się nie­wielkie nożyczki, dwie pin­cetki, duża i mała, różne meta­lowe dłutka, wyka­łaczki, krót­kie patyczki z watką na końcu, nie­wielkie bute­leczki pach­nące alko­ho­lem i kilka małych pil­ni­ków. Widzę też butelkę ze środ­kiem odka­ża­ją­cym.

Sam nie wiem, jak ona to robi, wysuwa przed sie­bie palec, nie kła­dzie na nim nawet nic do jedze­nia, i kilka z tych zwa­rio­wa­nych gołębi pod­la­tuje natych­miast, by na nim usiąść. Wybiera jed­nego z pta­ków, powoli i deli­kat­nie kła­dzie dłoń na jego grzbie­cie. Kiedy gołąb kuli się, pod­nosi go do góry. Deli­kat­nie roz­kłada jego skrzy­dła i prze­suwa wzdłuż nich pal­cem. Jeśli natrafi na uszko­dzone pióro, pró­buje je wypro­sto­wać, jeśli pióro jest zła­mane, wyrywa je szyb­kim szarp­nię­ciem, dotyka wraż­li­wymi pal­cami pochewki i zakra­pia ją odro­biną środka odka­ża­ją­cego.

Bada w ten spo­sób całe ciało ptaka, spraw­dza, maca, popra­wia. Wygląda na to, że gołę­biom bar­dzo się to podoba, trak­tują to jak szwedzki masaż. Nie trze­pocą skrzy­dłami, aby wyrwać się z jej rąk, żad­nej paniki, odprę­żają się i pod­dają jej woli. Póź­niej bada łapki, szu­ka­jąc łusek, jak sądzę, wygła­dza lub spi­ło­wuje stward­nie­nia, przy­cina pazurki, jeżeli jest to konieczne, czy­ści ich oko­lice, myje całą łapkę. Gdy­bym był gołę­biem, chciał­bym, by ktoś dbał tak o mnie. Nie srał­bym wtedy na pomniki.

Jeden z pta­ków ma zain­fe­ko­wany staw, w miej­scu gdzie palec łączy się z łapką. Kobieta czy­ści go sta­ran­nie, deli­kat­nie, ale fachowo, szuka opu­chli­zny i apli­kuje na chore miej­sce alko­hol i śro­dek odka­ża­jący.

Skoń­czyw­szy opa­try­wać kolej­nego gołę­bia, sięga pew­nym ruchem do każ­dej z dzie­się­ciu tore­bek, które usta­wiła obok swego uda. Wybiera poje­dyn­cze zia­renka, jak gdyby były to wita­miny w piguł­kach, i karmi nimi ptaka, któ­rym się wła­śnie zaj­muje. W tym cza­sie gołąb stro­szy piórka, szybko dotyka wszyst­kiego dzio­bem, spraw­dza­jąc, co z nim zro­biła.

Gołąb wybiera ziarna, póź­niej łagod­nym ruchem kobieta wypusz­cza go z dłoni. Kolejne ptaki pod­ry­wają się do lotu, wyko­nu­jąc kilka kółek w powie­trzu, a potem lądują na posągu Dide­rota na szybką kupkę. Wygląda na to, że ich ulu­bio­nym miej­scem jest pióro w dłoni pisa­rza, sama dłoń i głowa. Obsia­dły całą postać Dide­rota. Sie­dzi na nim o wiele wię­cej gołębi niż na star­szej pani, ale nic dziw­nego, jest od niej dzie­sięć razy więk­szy. Posąg pokryty jest białą war­stwą pta­siego kału, zasła­nia­ją­cego zie­loną patynę.

Patrzę, jak kobieta opa­truje w ten spo­sób pięć czy sześć gołębi. Jestem nazbyt zafa­scy­no­wany, by choćby pomy­śleć o powro­cie do pracy. Ni­gdy w życiu nie widzia­łem niczego podob­nego. W liceum hodo­wa­łem kanarki, kocha­łem wprost ich śpiew. Ale gołę­bie potra­fią jedy­nie gul­go­tać bez prze­rwy, sam ten dźwięk dopro­wa­dza mnie do wymio­tów. Muszę jed­nak przy­znać, że ni­gdy nie widzia­łem, by ktoś zaj­mo­wał się pta­kami tak jak ta star­sza pani.

Wyko­nu­jąc te wszyst­kie czyn­no­ści, nie prze­rywa roz­mowy ze mną, naj­czę­ściej to ona zadaje pyta­nia. Jest skon­cen­tro­wana na ptaku, któ­rym się zaj­muje, ale co pewien czas „spo­gląda” w moją stronę i uśmie­cha się do mnie. Zaczy­nam rozu­mieć, że poznaje, gdzie jestem, po gło­sie, zapa­chu, Bóg wie czym jesz­cze. Domy­ślam się, że robi to, aby nie krę­po­wała mnie jej śle­pota. Udaje dla mnie, że widzi. Ja jed­nak czuję się skrę­po­wany, nic nie mogę na to pora­dzić. Na­dal nie potra­fię domy­ślić się, jak to moż­liwe, że patrzy mi pro­sto w oczy. Dziwne.

– Od dawna mieszka pan w Paryżu, mon­sieur le pein­tre?

– Od pra­wie pię­ciu lat.

– A jed­nak ma pan na­dal silny ame­ry­kań­ski akcent. Skoro tak długo mieszka pan w Paryżu, powi­nien pan mówić o wiele lepiej po fran­cu­sku.

Wielki Boże, powie­dzia­łem do niej może pięt­na­ście słów po fran­cu­sku. Nie wie­dzia­łem, że jest aż tak źle.

– Oba­wiam się, że nie mam ucha do języ­ków, madame. Sta­ram się nauczyć fran­cu­skiego, ale to bar­dzo trudne. Mówię teraz o wiele lepiej niż rok temu, a to już pewne osią­gnię­cie.

Moja roz­mów­czyni kon­cen­truje się na lotce, którą należy usu­nąć. Byłaby świet­nym chi­rur­giem, jej dło­nie są tak szyb­kie i pewne.

– Ma pan zatem dobre oczy, a ja dobre uszy. Razem wiele mogli­by­śmy dowie­dzieć się o świe­cie, gdy­by­śmy tylko potra­fili się tym podzie­lić. Pra­wie nikt nie wyko­rzy­stuje swo­ich talen­tów. Dopiero gdy utraci się jeden z posia­da­nych darów, zaczyna się dostrze­gać i doce­niać pozo­stałe. – Tu prze­rywa na długą chwilę, ostroż­nie usuwa pióro i zakra­pia pochewkę środ­kiem odka­ża­ją­cym. – Teraz będziesz czuł się o wiele lepiej, Orlando. Będziesz mógł latać szyb­ciej od samo­cho­dów, a pióro wkrótce ci odro­śnie. – Ponow­nie odwraca się w moją stronę i uśmie­cha. – Mam nadzieję, że nie prze­szka­dza panu, że roz­ma­wiam z moimi gołę­biami. Każ­demu z nich nada­łam imię, to moi jedyni przy­ja­ciele, cała moja rodzina. Stara nie­wi­doma kobieta bywa cza­sami bar­dzo samotna.

– Ja sam mówię do gołębi, madame, cza­sami to jedyne stwo­rze­nia, z któ­rymi mogę poroz­ma­wiać. – Nie mówię jed­nak, że naj­czę­ściej prze­kli­nam je, kiedy pod­ry­wają się nagle z fur­ko­tem skrzy­deł za moimi ple­cami, wła­śnie wtedy, kiedy pró­buję skon­cen­tro­wać się na malo­wa­niu. Można dostać ataku serca, kiedy całe stado gołębi pod­rywa się nagle do lotu. – Nie znam ich jed­nak tak jak pani, madame. Kiedy do nich mówię, wydaje się im pew­nie, że mówię do sie­bie, nie są w sta­nie niczego się ode mnie dowie­dzieć. Ni­gdy nie byłem z nimi tak bli­sko jak pani.

– No cóż, przy­cho­dzę tutaj codzien­nie od trzy­dzie­stu lat. Od końca wiel­kiej wojny sie­dzę tutaj od dzie­sią­tej rano aż do czasu, gdy dzwony wybiją połu­dnie. Gołę­bie w sta­dzie zmie­niają się, ale samo stado pozo­staje to samo. Znają mnie pisklęta i ptaki, które przy­łą­czają się z innych stad. Widzi pan, gołę­bie to naj­ła­god­niej­sze, naj­uf­niej­sze, naj­mniej agre­sywne stwo­rze­nia na ziemi. Jestem prze­ko­nana, że są w sta­nie się poro­zu­mie­wać, mają swoją mowę, ale choć słu­cham ich zawsze uważ­nie, nie zdo­ła­łam poznać ich języka. Ludzie mogą jed­nak wiele się od nich nauczyć, dowie­dzieć się, jak powinni żyć.

Żyję na uli­cach, zda­rza mi się więc spo­ty­kać naj­róż­niej­szych waria­tów, ale tym razem tra­fi­łem na okaz spe­cjalny – nie­wi­domą sta­ruszkę, która chce roz­ma­wiać z gołę­biami w nadziei, że nauczą ją, jak powinni żyć ludzie.

Zaczy­nam oba­wiać się, że spo­tka­łem następ­nego świra. Roz­wi­ną­łem w sobie szó­sty zmysł, który pozwala mi na odróż­nie­nie praw­dzi­wych waria­tów. Ta kobieta zdaje się jed­nak inna. Oprócz tego, co mówi o gołę­biach, wydaje mi się nor­mal­niej­sza, mądrzej­sza, inte­li­gent­niej­sza od wszyst­kich ludzi, z któ­rymi zda­rzyło mi się od dłuż­szego czasu roz­ma­wiać.

Czuję jed­nak też, że pora już wra­cać do mojego malo­wa­nia. Posta­no­wi­łem nama­lo­wać tę kobietę u stóp pomnika. Zde­cy­do­wa­nie przyda mi się wyraźna barwna plama w tle, czer­wony świet­nie by wyglą­dał na tle zie­leni drzew w parku przy kościele. Naszki­cuję jedy­nie syl­wetkę Dide­rota, zarys brązu, kilka gołębi i skłon w stronę kościoła po prze­ciw­nej stro­nie ulicy.

– Pora wra­cać do pracy, madame. Świa­tło się zmie­nia, a ja chciał­bym skoń­czyć dzi­siaj pod­ma­lówkę.

– Co pan maluje? Czy może kościół?

Na­dal nie potra­fię przy­jąć do wia­do­mo­ści, że jest nie­wi­doma. Kiedy mówi coś takiego, wydaje mi się, że żar­tuje, ale zda­rzało mi się to już prze­cież z ludźmi widzą­cymi. Sie­dzę sobie przed inte­re­su­ją­cym mnie wido­kiem, sta­ra­jąc się oddać go mak­sy­mal­nie wier­nie, a oni stają obok, roz­glą­dają się dokoła zasko­czeni i w końcu pytają, co wła­ści­wie maluję. Takie pyta­nia dopro­wa­dzają mnie do sza­leń­stwa, nie naj­le­piej działa to rów­nież na moją wiarę we wła­sne moż­li­wo­ści.

Z początku wyda­wało mi się, że żar­tują, ale tak nie jest, po pro­stu nie potra­fią patrzeć, tak jak ja nie potra­fię nauczyć się fran­cu­skiego. Ale ta kobieta jest oczy­wi­ście naprawdę nie­wi­doma. Wie tylko, że stoję obok pomnika Dide­rota. Mogę prze­cież malo­wać kawiar­nię czy nawet Hôtel Madi­son.

– Tak, madame. Maluję kościół, ale nie tylko. Po lewej stro­nie obrazu znaj­dzie się posąg Dide­rota, dalej bul­war Saint-Ger­main i Le Drug­store, po dru­giej stro­nie ulicy Les Deux-Magots i rue Bona­parte. Na środku obrazu znaj­dzie się wieża kościoła, nawa prze­tnie obraz na pół. W tle umie­ści­łem ogród, w któ­rym bawią się dzieci, a na pierw­szym pla­nie bul­war i przy­sta­nek auto­bu­sowy.

Prze­staje zaj­mo­wać się gołę­biem i słu­cha mnie uważ­nie. Przy­myka oczy, jak osoba widząca, która stara się wyobra­zić sobie jakiś obraz.

– Zna­ko­mi­cie pan to opi­sał, widzę to teraz w myślach. Chcia­ła­bym zoba­czyć pań­ski obraz. Całe swoje życie prze­ży­łam w tej dziel­nicy. Domy­ślam się, że jest pan bar­dzo dobrym mala­rzem, ponie­waż, jak sądzę, jest pan dobrym czło­wie­kiem. Dzię­kuję za oczysz­cze­nie mojego płasz­cza i za dotrzy­ma­nie mi towa­rzy­stwa. Mam nadzieję, że będzie pan zado­wo­lony ze swo­jego obrazu, gdy już pan go skoń­czy.

Gdy to mówi, dzwony Saint-Ger­main-des-Prés zaczy­nają bić pięk­nym, głu­chym, pustym tonem. Naj­pierw kilka nut, potem cre­scendo, które w miarę jak tempo nara­sta, pod­nosi mnie na duchu. Wła­śnie w Paryżu nauczy­łem się kochać dzwony. Nie­zbyt daleko stąd niż­szy ton dzwo­nów Saint-Sul­pice wita połu­dnie, zapra­sza na tak ważny dla Fran­cu­zów déjeuner4.

Star­sza nie­wi­doma dama zaczyna skła­dać swoje narzę­dzia, umiesz­cza je kolejno w przy­bor­niku. Zbiera woreczki z ziar­nem, potem sięga do więk­szego i rzuca na zie­mię przed sie­bie tro­chę ziarna. Zwraca się w moją stronę:

– W ten spo­sób nie zauwa­żają, że odcho­dzę, łatwiej jest im się z tym pogo­dzić. Pro­szę mi powie­dzieć, czy są wśród nich jakieś mniej­sze ptaszki?

Patrzę na ptaki i dostrze­gam wśród gołębi kilka wró­bli, które wydzio­bują nawet wię­cej, niż im się należy.

– Tak, wró­ble.

– Czy gołę­bie wal­czą z nimi o poży­wie­nie?

Patrzę i pewien jestem, że nie, ptaki odpy­chają się, aby dotrzeć do upa­trzo­nego zia­renka, ale nie dzio­bią się, nie wal­czą pomię­dzy sobą czy z małymi wró­blami.

– Nie, nie wal­czą. Pozwa­lają mniej­szym ptasz­kom brać to, na co mają ochotę.

– Sam pan zatem widzi, mon­sieur, jak wiele możemy nauczyć się od gołębi. – Po tych sło­wach bie­rze laskę i wyciąga dłoń w moją stronę. Wymie­niamy uścisk dłoni. – Czy będzie pan tu jutro pra­co­wał nad swoim obra­zem?

– Tak, pod warun­kiem że nie będzie zbyt zimno albo nie będzie padał deszcz.

Pod­nosi głowę, prze­chyla ją w lewo i w prawo jak poin­ter szu­ka­jący tropu.

– Nie, pogoda będzie taka jak dzi­siaj. Mam zatem nadzieję, że zoba­czymy się jutro.

Obser­wuję, jak odwraca się i odcho­dzi szyb­kim kro­kiem, z rzadka tylko posłu­gu­jąc się laską. Powie­działa, że się „zoba­czymy”. Dziwne, że nie­wi­doma mówi o widze­niu.

Wra­cam do mojego płótna. Zosta­wiam wolne miej­sce tam, gdzie zamie­rzam ją nama­lo­wać. Będę musiał zapy­tać ją, czy nie ma nic prze­ciwko temu. Oczy­wi­ście, ni­gdy by się o tym nie dowie­działa, ale uznaję, że tak wła­śnie należy postą­pić. Uczę się podob­nych rze­czy powoli, ale nie­za­wod­nie. Coś, co jed­nemu czło­wie­kowi wydaje się zupeł­nie oczy­wi­ste i logiczne, dla dru­giego może oka­zać się potwor­nym gwał­tem, każdy z nas jest inny. Szkoda, że nie nauczy­łem się tego wcze­śniej. Zapy­tam ją jutro, zanim na poważ­nie zabiorę się do malo­wa­nia.

Kilka godzin pra­cuję nad pod­ma­lówką. Zazwy­czaj idzie mi to o wiele szyb­ciej, ale w kilku obra­zach olej­nych, które do tej pory nama­lo­wa­łem, odkry­łem błędy rysunku lub kom­po­zy­cji moż­liwe do przy­ję­cia czy wręcz nie­wi­doczne na początku, które rzu­cają się w oczy po ukoń­cze­niu pracy. Sta­ram się usu­nąć wszel­kie podobne usterki.

Mimo to czuję jed­nak, że cze­kają mnie pro­blemy podobne do tych, które mia­łem z poprzed­nimi płót­nami. Nawet jeśli uda mi się wyko­nać poprawny rysu­nek, nie tylko dokładny, ale odpo­wied­nio zakom­po­no­wany, nawet jeśli pod­ma­lówka wydaje się odpo­wied­nia, wła­ściwa, w moim obra­zie bra­kuje pasji. Czuję, że nie jestem w sta­nie zawrzeć, umie­ścić w moich obra­zach głę­bo­kich uczuć, jakie wywo­łuje we mnie przed­miot moich obra­zów, Paryż, życie. Cze­goś w nich bra­kuje, pomię­dzy mną a tym, co chcę powie­dzieć, wyra­sta ściana stra­chu, nie­pew­no­ści. Poja­wia się też aro­gan­cja. Wydaje mi się, że nie potra­fię roz­luź­nić się, wpaść w obraz, stać się jego czę­ścią. Może przyj­dzie to w miarę prak­tyki, kiedy mniej już będą mnie tra­pić pro­blemy tech­niczne, mam przy­naj­mniej taką nadzieję.

Około pią­tej po połu­dniu świa­tło zaczyna przy­ga­sać. Czuję, że pod­ma­lówka jest już pra­wie skoń­czona, jeśli prze­schnie przez noc, powierzch­nia powinna być jutro rano gotowa do impa­stu. Zacznę od nieba, spró­buję uchwy­cić zmienne, cza­ro­dziej­skie chmury na płyn­nym błę­ki­cie nieba. Przyda mi się teraz mój błę­kit pary­ski.

Kie­dyś spró­buję malo­wać na mokro, przejść bez­po­śred­nio z pod­ma­lówki do impa­stu bez susze­nia płótna. Tak malo­wał Rem­brandt i kilku innych wiel­kich Holen­drów, a także nie­któ­rzy Włosi.

Pakuję szta­lugi, wie­szam na nich płótno i ruszam do domu. Mógł­bym poje­chać auto­bu­sem linii 86, który dowió­złby mnie pra­wie do samego domu, ale lubię spa­ce­ro­wać po Paryżu. To wła­śnie trzy­mało mnie przy życiu przez naj­gor­sze dni. Poza tym o tej porze dnia auto­busy są zazwy­czaj pełne, a bar­dzo łatwo pobru­dzić kogoś wil­gotną farbą, nawet jeśli jest to tylko pod­ma­lówka.

Idę bul­wa­rem Saint-Ger­main, prze­cho­dzę na drugą stronę przez Pont Sully, a potem ulicą Henri IV kie­ruję się w stronę Basty­lii. Idę rue de la Roqu­ette, potem robię sobie skrót wąską uliczką o nazwie rue Kel­ler. Spa­cer ten zaj­muje mi około czter­dzie­stu pię­ciu minut. Szta­lugi są tak lek­kie, że pra­wie nie zauwa­żam ich cię­żaru. Cho­dze­nie pomaga mi rów­nież zacho­wać kon­dy­cję. Dzi­siaj naprawdę będzie mi sma­ko­wała kola­cja.

Wcho­dzę w pas­sage des Tail­lan­diers, ulicę, przy któ­rej miesz­kam. Jest wcze­śnie, więc domo­fon nie został jesz­cze włą­czony. Prze­śli­zguję się bez kło­potu obok loge de con­cierge5. Znam nazwi­sko pew­nego mala­rza miesz­ka­ją­cego w tym budynku, gdyby zatem zda­rzyło się, że kon­sjerżka zapyta mnie, dokąd idę, odpo­wiem, że chcę go odwie­dzić. Prawdę powie­dziaw­szy, ni­gdy nie widzia­łem tego mala­rza, mam nadzieję, że ni­gdy go nie spo­tkam.

Wcho­dzę na górę klatką scho­dową C, naj­mniej uży­waną. O tej porze więk­szość rze­mieśl­ni­ków poszła już do domu. Cicho, ale pew­nym kro­kiem, jak gdy­bym był u sie­bie w domu, pobrzę­ku­jąc w dłoni kół­kiem z nie­po­trzeb­nymi klu­czami, wcho­dzę na samą górę, mijam ostat­nie drzwi pro­wa­dzące do miesz­ka­nia, wcho­dzę wyżej i przez cięż­kie prze­ciw­po­ża­rowe drzwi dostaję się na ciemny strych, le gre­nier.

Nie ma tu żad­nego oświe­tle­nia. Wycią­gam ze schowka latarkę, zapa­lam ją i wcho­dzę w wąski kory­ta­rzyk pro­wa­dzący do poszcze­gól­nych pomiesz­czeń na stry­chu, kie­ru­jąc się do pokoju, który uzna­łem za wła­sny, choć jestem tu tylko dzi­kim loka­to­rem. Się­gam po klucz ukryty nad drzwiami i wcho­dzę do środka.

Woń sta­rego kurzu, suchego drewna pokry­tego tro­ci­nami, stę­chłe powie­trze, oto zapa­chy mojego domu. Usta­wiam szta­lugi i obraz w kącie pokoju. W pochy­łym sufi­cie umiesz­czony jest świe­tlik z meta­lową pod­pórką. Otwie­ram go, chcąc wpu­ścić tro­chę powie­trza. Szpary w drzwiach zasła­niam starą kotarą, aby nie prze­pusz­czały świa­tła na kory­tarz, i zapa­lam dwie świeczki. Zdej­muję płótno ze szta­lug i usta­wiam je pomię­dzy świecz­kami. Roz­glą­dam się dokoła, by spraw­dzić, czy nikt tu nie grze­bał. Wydaje mi się, że minął co naj­mniej rok od chwili, gdy wszedł tu ktoś oprócz mnie. Nie wiem nawet, który z miesz­czą­cych się na dole zakła­dów rze­mieśl­ni­czych wyko­rzy­sty­wał to pomiesz­cze­nie jako maga­zyn.

Wycią­gam zza belki mate­rac z pianki i śpi­wór, które cho­wam tam za dnia. Wyj­muję malutką kuchenkę gazową i litrowy słój z goto­wa­nymi warzy­wami. Do tego biorę butelkę wina i pół bagietki, którą kupi­łem dwa dni temu. Jem tylko raz dzien­nie, jestem więc naprawdę głodny. Mia­łem już pra­wie ochotę pod­kraść gołę­biom tro­chę ziarna.

Zapa­lam gaz na kuchence i w sta­rym garnku pod­grze­wam mój bez­mię­sny gulasz. Wycią­gam łyżkę zza filaru i nale­wam sobie szkla­neczkę wina, tylko na tyle pozwa­lam sobie każ­dego dnia. Butelka za sześć fran­ków musi star­czyć mi na cały tydzień. Oprócz kosz­tów mate­ria­łów malar­skich, wino, gaz do kuchenki, bagietki i świece skła­dają się na całość moich wydat­ków.

Sie­dzę w świe­tle zapa­da­ją­cego zmierz­chu i powoli jem por­cję gula­szu. Pro­szę, ja, czło­wiek, który całe życie żywił się mię­sem i ziem­nia­kami, sta­łem się z przy­musu wege­ta­ria­ni­nem. Na początku strasz­nie narze­ka­łem, ale teraz, po kilku mie­sią­cach, myślę cza­sami, że nie potra­fił­bym prze­łknąć steku czy nawet wypie­czo­nego ham­bur­gera. Czuję się przy tym o wiele lepiej. Ale moż­liwe, że to dla­tego, iż ostat­nio dużo bie­gam.

Przy­glą­dam się obra­zowi. W tym oświe­tle­niu, kiedy nie mogę porów­ny­wać go z rze­czy­wi­sto­ścią, wygląda o wiele lepiej. Praw­do­po­dob­nie dzi­siaj nie będę malo­wał we śnie. Cały pomysł malo­wa­nia obra­zów olej­nych, bio­rąc pod uwagę koszty, to sza­leń­stwo, ale nie potra­fię go od sie­bie ode­pchnąć. Nie mam poję­cia, jak kie­dy­kol­wiek zdo­łam sprze­dać je dosta­tecz­nie drogo, by zwró­ciły mi się przy­naj­mniej koszty płótna i farb, nie wspo­mnę nawet o zaro­bie­niu kilku fran­ków. Gdy­bym jed­nak musiał wró­cić do rysun­ków i akwa­reli, poczuł­bym się tak, jak gdyby odrą­bano mi obie nogi. Będę jed­nak musiał to zro­bić, by ochro­nić moją wol­ność.

Szta­lugi kupi­łem za gro­sze. To praw­dziwe skła­dane szta­lugi, wyko­nane z twar­dego drewna z łącze­niami w jaskół­czy ogon i mosięż­nymi oku­ciami. Mają pew­nie z pięć­dzie­siąt lat, są więc star­sze ode mnie. Nie mają meta­lo­wych wkła­dek ani dodat­ko­wej szu­flady jak te współ­cze­sne, są za to mocne i lek­kie. Są tak skon­stru­owane, że nogi skła­dają się do tyłu, dodat­kowo je wzmac­nia­jąc. W skrzynce można zmie­ścić prak­tycz­nie wszystko – farby, paletę, pędzle, ter­pen­tynę, wer­niks, olej, szmatki, można na nich usta­wić płótno do roz­miaru 25 F. Całe są przy tym wysma­ro­wane farbą, co jesz­cze pod­kre­śla ich auten­tycz­ność. Czuję dresz­czyk już choćby dla­tego, że wycho­dzę, by z nimi malo­wać. Czuję się wtedy jak Monet, Pis­sarro, Cézanne czy Sisley, praw­dziwy malarz w ple­ne­rze.

Bar­dzo głę­boko zasta­na­wia­łem się nad dobo­rem farb. W pobliżu zna­la­złem sklep HMB. Nie jest to sklep dla arty­stów, zaopa­truje w farby pra­cu­ją­cych w tej dziel­nicy rze­mieśl­ni­ków. Płacę tutaj za farby i pędzle połowę tego, co przy­szłoby mi zapła­cić gdzie indziej. Zde­cy­do­wa­łem się na farby Le Franc Bour­ge­ois, są nie­zbyt dro­gie, a nie ma w nich zbyt dużo spo­iwa czy oleju. Kupuję duże tuby. Sta­ra­łem się trzy­mać tanich kolo­rów, umiesz­czo­nych pod nume­rami 1 i 2 na sze­ścio­stop­nio­wej skali. Kupi­łem biel tyta­nową i czerń kostną. Pamię­ta­łem, że w cza­sie stu­diów, kiedy marzy­łem o tym, że zostanę mala­rzem, były to moje ulu­bione kolory.

Póź­niej kupi­łem kolory ziemi. Gdyby oka­zało się to konieczne, malo­wał­bym tylko nimi oraz czer­nią i bielą. Kupi­łem sjenę paloną i natu­ralną, umbrę paloną i żółtą ochrę. Póź­niej naby­łem tubę jasnej ultra­ma­ryny. Razem dało to sie­dem kolo­rów. Aby uzu­peł­nić widmo, nie­zbyt dużym kosz­tem dokupi­łem jesz­cze fio­let ultra­ma­ry­nowy, naj­tań­szy z fio­letów, wszyst­kie pozo­stałe ozna­czone były nume­rami 5 lub 6. Do tego żółć chro­mową i oranż chro­mowy, oby­dwa miały mi zastą­pić barwy kad­mowe, które ozna­czone są szóstką. Następ­nie wybra­łem kar­ma­zyn ali­za­ry­nowy. Z zie­leni wybra­łem zie­leń roślinną. Jest prze­zro­czy­sta i można wyko­rzy­sty­wać ją do pod­ma­lówki, a zmie­szana z kolo­rami ziemi i żół­cią będzie się nada­wać do malo­wa­nia liści. Na koniec posze­dłem na całość i naby­łem błę­kit pary­ski jako trzy­na­sty kolor do mojej palety. Malo­wa­nie pary­skiego nieba bez błę­kitu pary­skiego byłoby praw­dzi­wym sza­leń­stwem.

Kupi­łem pędzle ze świń­skiej szcze­ciny numer 4, 8 i 10 oraz luk­sus nad luk­susami, bor­su­czy pędzel numer 6. Kosz­to­wał mnie 42 franki, co wystar­czy­łoby mi na życie na dwa tygo­dnie.

Wer­niks przy­go­to­wuję sam z krysz­ta­łów żywicy syn­te­tycz­nej, którą kupuję w HMB. Tam też naby­wam puszki bia­łej farby akry­lo­wej do grun­to­wa­nia płótna, a także pół­ga­lo­nowe puszki ter­pen­tyny i oleju lnia­nego. Na ogół zosta­wiam kilka krysz­tał­ków w nylo­no­wej poń­czo­sze, która moczy się w ter­pen­ty­nie. Pró­buję uzy­skać odpo­wiedni skład wer­niksu, naj­czę­ściej pole­gam wyłącz­nie na swoim szczę­ściu i wyczu­ciu.

Naj­wię­cej kosz­tuje mnie płótno. Połowę wszyst­kich pie­nię­dzy wyda­łem na belę suro­wego dre­li­chu w skle­pie dla mala­rzy. Pod­kra­dam drew­niane listwy ze stry­chu i sam zbi­jam z nich blejt­ramy. Mocuję na nich płótno plu­skiew­kami, w koszu na śmieci na ulicy zna­la­złem mło­tek z uła­maną ręko­je­ścią. Krótki trzo­nek w zupeł­no­ści mi wystar­cza, mam teraz mło­tek i pędzel z obła­ma­nym trzon­kiem.

Płótno nacią­gam pal­cami, udaje mi się w ten spo­sób osią­gnąć wcale nie­zły efekt. Pewien pro­blem sta­no­wiło wybra­nie odpo­wied­niego dnia na nacią­ga­nie płótna i pod­grze­wa­nie kleju do jego grun­to­wa­nia. W week­endy nie ma tu jed­nak pra­wie nikogo, a kon­sjerżka wyjeż­dża na nie­dziele, uzna­łem więc, że będzie to naj­lep­szy dzień. Przy­bi­ja­nie jest okrop­nie hała­śliwe, a klej śmier­dzi jak cho­lera.

Na takiej wła­śnie pracy spę­dzi­łem całą ostat­nią nie­dzielę, naj­pierw zebra­łem tylko warzywa i tro­chę owo­ców na zamknię­tym targu warzyw­nym Marché d’Ali­gre. Han­dla­rze wyrzu­cają wszystko, co zaczyna się psuć. Gotuję swój gulasz na cały tydzień, rów­no­cze­śnie nacią­gam płótna i przy­go­to­wuję klej, wszyst­kie zapa­chy łączą się wtedy razem.

Zbi­łem pięć blejt­ra­mów, po nacią­gnię­ciu zagrun­to­wa­łem płótno i nało­ży­łem dwie war­stwy farby akry­lo­wej. Nacią­gną­łem je ślicz­nie i mocno, a potem scho­wa­łem za belką. Nada­łem im stan­dar­dowe fran­cu­skie wymiary, dwa płótna to 15 Figure, trzy pozo­stałe to 25 Figure, o wymia­rach mniej wię­cej sześć­dzie­siąt na dzie­więć­dzie­siąt cen­ty­me­trów. W tej chwili pra­cuję nad jed­nym z więk­szych, 15 Figure roz­cza­ro­wało mnie, oka­zało się za małe. Powoli staję się praw­dzi­wym wiel­kim mala­rzem, nie zara­biam jed­nak na tym ani gro­sza.

Wszyst­kie te tanie roz­wią­za­nia nie będą w sta­nie odsu­nąć zbli­ża­ją­cej się ruiny finan­so­wej, jeżeli nie zdo­łam sprze­dać tych cho­ler­nych obra­zów. Obli­czy­łem, bio­rąc pod uwagę jedy­nie war­tość zuży­tych mate­ria­łów, a nie mojego czasu i pracy, że w każde wykoń­czone płótno inwe­stuję około stu fran­ków. Zna­czy to, że powi­nie­nem dostać za nie co naj­mniej trzy­sta. Nie­wielu ludzi włó­czy się po uli­cach z podobną sumą w kie­szeni, jesz­cze mniej jest takich, któ­rzy byliby skłonni wydać ją na obraz nama­lo­wany przez byle kogo. Praw­do­po­dob­nie zdo­łam je sprze­dać latem. Będę po pro­stu musiał!

Nie skarżę się jed­nak. Wszystko na razie idzie jak należy, czuję się przy tym świet­nie. Wiem, że wszystko będzie dobrze. Czuję, że pomimo prze­ciw­no­ści, moje życie zaczyna nabie­rać nowego sensu.

Naj­gor­sza jest samot­ność. Usi­łuję z nią wal­czyć, ale cią­gle powraca. Sta­ram się rów­nież dbać o higienę. Raz w tygo­dniu cho­dzę do publicz­nej łaźni przy komi­sa­ria­cie poli­cji nie­da­leko Marché d’Ali­gre. Sta­ram się zeskro­bać z ciała naj­gor­szy brud, a potem udep­tuję ubra­nie, by je w ten spo­sób prze­prać. Wykrę­cam mokre rze­czy, upy­cham je w folio­wej tor­bie i zano­szę na strych, by tutaj wyschły. Mam dru­gie ubra­nie, które wkła­dam po wyj­ściu z kąpieli. Na­dal jed­nak wyglą­dam jak żebrak. Być może spra­wia to broda. Pró­bo­wa­łem skra­cać ją nożycz­kami, ale kiedy nosi się udep­tane, nie­wy­pra­so­wane rze­czy i brodę, nawet jeśli jest się czy­stym, czło­wiek wygląda jak klo­szard. Nie­ła­two golić się co rano bez cie­płej wody. Maszynka do gole­nia zwięk­szy­łaby tylko moje wydatki, poza tym polu­bi­łem moją brodę. Zdaje się zdej­mo­wać ze mnie prze­kleń­stwo MBI, popy­chać mnie we wła­ści­wym kie­runku, w kie­runku, który wybra­łem sobie na resztę mego życia.

Mniej wię­cej raz na mie­siąc noszę rze­czy do pralni samo­ob­słu­go­wej. Wrzu­cam wszystko do jed­nej pralki, oprócz dresu, który piorę ręcz­nie, a póź­niej wkła­dam wszystko do suszarki, co kosz­tuje mnie jed­nego franka. Za pra­nie łącz­nie z susze­niem płacę sie­dem­na­ście fran­ków, to dużo, jed­nak przez kilka następ­nych dni pachnę jak anioł, moje pod­ko­szulki świecą wła­snym bla­skiem, a dżinsy mają kanty.

Koń­czę jedze­nie, gaszę świece i przez chwilę wyglą­dam przez świe­tlik w sufi­cie. Cią­gle pla­nuję, że wdra­pię się na górę i umyję szybkę, żeby móc obser­wo­wać niebo, ale oba­wiam się, że wła­ści­ciel mógłby zauwa­żyć, że na stry­chu poja­wił się nowy miesz­ka­niec. Pogoda popra­wia się, mogę zatem zosta­wiać na noc otwarte okno i obser­wo­wać gwiazdy, jeżeli tylko je widać. Z doświad­cze­nia wiem już, jak sze­roko mogę otwo­rzyć okienko, aby deszcz nie padał mi do środka.

Przed zapad­nię­ciem w głę­boki sen przy­po­mi­nam sobie, że jutro powi­nie­nem zajść do biura Ame­ri­can Express, aby spraw­dzić, czy nie ma do mnie żad­nych listów od Lor­rie albo dzieci. Chcę też napi­sać do nich, poin­for­mo­wać, że u mnie wszystko w porządku i o tym, jak świet­nie idzie mi malo­wa­nie.

Marze­nia w mroku

Jego zapach tak bar­dzo różni się od zapa­chu innych męż­czyzn, nie tylko ze względu na ter­pen­tynę. I jego głos, cza­sami spo­kojny, kiedy odpo­wiada na moje pyta­nia, ale kryje się w nim pasja. A jed­no­cze­śnie to smutny czło­wiek, samotny czło­wiek. Myślę, że jest dobrym mala­rzem.

Jak to miło z jego strony, że chciał usiąść ze mną pod pomni­kiem. Stopy mon­sieur Dide­rota pach­niały dzi­siaj stę­chli­zną, praw­do­po­dob­nie od desz­czu i gołębi. Dzi­siaj zapach ten był sil­niej­szy niż zwy­kle.

Nie wydaje mi się, by mon­sieur le pein­tre lubił moje gołę­bie. Wyczu­łam to w jego gło­sie, w spo­so­bie, w jaki sie­dział, choć dostał prze­cież moją podu­szeczkę. Wyczu­łam, że był skrę­po­wany. Muszę nauczyć go kochać je tak, jak ja je kocham. Mam nadzieję, że wróci jutro. Z dru­giego pokoju na­dal dobiega mnie zapach ter­pen­tyny.

Mam nadzieję, że nie byłam wobec niego zbyt bez­po­śred­nia. Tak rzadko zda­rza mi się poroz­ma­wiać z kimś, kto nie myśli tylko o mojej śle­po­cie. To ich śle­pota. Tak czę­sto zda­rza mi się czuć żal wobec tych, któ­rzy muszą żyć wewnątrz świata, a nie na zewnątrz tak jak ja. To musi być dla nich naprawdę trudne.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Est-ce que vous êtes pein­tre, mon­sieur, arti­ste pein­tre? (franc.) – Czy jest pan mala­rzem, arty­stą mala­rzem? [wróć]

Oui, madame, je suis pein­tre, arti­ste pein­tre (franc.) – Tak, pro­szę pani, jestem mala­rzem, arty­stą mala­rzem. [wróć]

Est-ce que je peux vous aider? (franc.) – Czy mogę pani pomóc? [wróć]

Déjeuner (franc.) – obiad. [wróć]

Loge de con­cierge (franc.) – pokój dozor­czyni. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Last Lovers

Copy­ri­ght © 1991 by Wil­liam Whar­ton

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2011, 2016, 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Lucyna Talejko-Kwiat­kow­ska

Foto­gra­fia na okładce

Krzysz­tof Kwiat­kow­ski

© Getty Ima­ges (biały gołąb)

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Spóź­nieni kochan­ko­wie, dodruk, Poznań 2011)

ISBN 978-83-7818-027-2

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer