Akwarium - Wiktor Suworow - ebook + audiobook + książka

Akwarium ebook i audiobook

Wiktor Suworow

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
  • Wydawca: Rebis
  • Język: polski
Opis

Bestseller obnażający sekrety GRU.

Ta książka jako pierwsza odkryła sekrety najbardziej tajnego wywiadu na świecie – Głównego Zarządu Wywiadowczego, czyli GRU. Przełożona na 27 języków, doczekała się już ponad 70 wydań. Antoni Krauze zrealizował na jej podstawie film kinowy i serial telewizyjny, w których główne role zagrali Jurij Smolskij i Janusz Gajos.

Wiktor Suworow odtwarza swoje losy w bezwzględnym, paranoicznym świecie sowieckich służb wywiadowczych. Jako wyróżniający się dowódca kompanii czołgów został zwerbowany do wywiadu wojskowego przez podpułkownika Krawcowa, związanego z wpływową grupą nacisku w ZSRR. Po zrobieniu błyskotliwej kariery w Specnazie trafił do elitarnego GRU. Odbył mordercze szkolenie szpiegowskie i stał się agentem operacyjnym w Europie Zachodniej.

Temat bezgranicznego cynizmu i bestialstwa wyłania się w naturalny sposób z tej znakomicie napisanej książki, która niewątpliwie zachwyci wszystkich miłośników opowieści przygodowych i szpiegowskich. - „The New York Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 21 min

Lektor: Bartosz Głogowski

Oceny
4,6 (220 ocen)
154
53
13
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
and47

Całkiem niezła

Suworow zupełnie inny niż w „Lodołamaczu” ale jak zawsze czyta się świetnie „Akwarium” prawie jak thriller szpiegowski
10
martamichalik2017

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka
00
agazap511

Dobrze spędzony czas

Muszę przyznać, że to była wyjątkowo lekka lektura jak na tematykę, której dotyczy. Momentami czułam się jakbym czytała powieść sensacyjną. Fakt, że autor posługiwał się dość prostym językiem tylko dodało całości autentyczności, a jeśli chodzi o sam zarys historyczny, można się z niej wiele dowiedzieć. Życie szpiega musi być istną paranoją.
00
Joanna-1908

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu dobre. Tylko tyle i aż tyle.
00
dorota1965

Nie oderwiesz się od lektury

dobra mocna książka
00

Popularność




Dedykacja

Dla Tani

Prolog

– Mamy bar­dzo pro­stą zasadę: rubel za wej­ście, dwa za wyj­ście. To zna­czy, że wstą­pić do orga­ni­za­cji jest trudno, ale znacz­nie trud­niej ją opu­ścić. Teo­re­tycz­nie dla wszyst­kich jej człon­ków prze­wi­dziano tylko jedno wyj­ście: przez komin. Dla jed­nych z naj­wyż­szymi hono­rami, dla innych hań­biące, ale komin jest jeden. Tylko przez ten komin odcho­dzimy z orga­ni­za­cji. Oto on… – Siwy wska­zuje mi ogromne, na całą ścianę, okno. – Podzi­wiaj.

Z wyso­ko­ści dzie­wią­tego pię­tra roz­po­ściera się przed moimi oczami pano­rama ogrom­nego, bez­kre­snego lot­ni­ska na pust­ko­wiu, się­ga­ją­cego hory­zontu. Gdyby spoj­rzeć w dół, to pro­sto pod nogami – labi­rynt wysy­pa­nych pia­skiem dró­żek wiją­cych się pomię­dzy sprę­ży­stymi ścia­nami krza­ków. Potężny, beto­nowy mur, naje­żony gęstą sie­cią drutu kol­cza­stego, roz­pię­tego na bia­łych izo­la­to­rach, oddziela zie­leń parku od spa­lo­nej trawy lot­ni­ska.

– Oto on… – Siwy wska­zuje nie­wy­soki, może dzie­się­cio­me­trowy, gruby, kwa­dra­towy komin wyra­sta­jący nad pła­skim smo­ło­wa­nym dachem. Czarny dach unosi się nad zie­lo­nymi falami bzów, jak trawa na oce­anie albo sta­ro­świecki paro­wiec, o niskiej bur­cie, z pokracz­nym komi­nem. Z komina wypływa lekki, przej­rzy­sty dymek.

– Czy ktoś wła­śnie opusz­cza orga­ni­za­cję?

– Nie – śmieje się siwy. – Komin to nie tylko nasze wyj­ście, to rów­nież źró­dło naszej ener­gii, powier­nik naszych sekre­tów. W tej chwili palą po pro­stu tajne doku­menty. Wiesz, lepiej spa­lić, niż prze­cho­wy­wać. To pew­niej­sze. Kiedy ktoś opusz­cza orga­ni­za­cję, dym jest zupeł­nie inny – gęsty, tłu­sty. Jeżeli wstą­pisz do orga­ni­za­cji, też pew­nego dnia wyle­cisz do nieba przez ten komin. Ale to nie teraz. Teraz orga­ni­za­cja daje ci ostat­nią oka­zję wyco­fa­nia się, ostat­nią szansę prze­my­śle­nia two­jego wyboru. A żebyś miał się nad czym zasta­na­wiać, pokażę ci pewien film. Sia­daj.

Siwy przy­ci­ska guzik na pul­pi­cie i sadowi się w sąsied­nim fotelu. Cięż­kie bru­natne kotary, lekko poskrzy­pu­jąc, zasła­niają olbrzy­mie okna i z miej­sca na ekra­nie, bez jakich­kol­wiek napi­sów czy wstę­pów, poja­wia się obraz. Film czarno-biały, kopia stara, mocno pod­nisz­czona. Dźwięku nie ma i tym wyra­zist­szy jest ter­kot apa­ratu pro­jek­cyj­nego.

Na ekra­nie wysoki mroczny pokój bez okien. Coś pośred­niego mię­dzy halą fabryczną i kotłow­nią. W zbli­że­niu – piec z żela­znymi drzwicz­kami, przy­po­mi­na­ją­cymi bramę malut­kiej twier­dzy, i pro­wad­nica kie­run­kowa, któ­rej dwie szyny zni­kają w piecu, jak tory kole­jowe w tunelu. Obok pieca ludzie w sza­rych far­tu­chach. Pala­cze. Poja­wia się trumna. Ot co! Kre­ma­to­rium! Pew­nie to, które widzia­łem przed chwilą za oknem. Ludzie w far­tu­chach uno­szą trumnę i usta­wiają na szy­nach. Drzwiczki płyn­nie roz­su­nęły się na boki, ktoś popchnął trumnę, która unio­sła swego nie­zna­nego loka­tora w sza­le­jące pło­mie­nie. A oto kamera uka­zuje w zbli­że­niu twarz żywego czło­wieka. Twarz zlaną potem. Gorąco przy piecu. Twarz fil­mo­wana jest ze wszyst­kich stron bez­gra­nicz­nie długo. Wresz­cie kamera oddala się, uka­zu­jąc całą postać. Czło­wiek nie nosi far­tu­cha. Jest ubrany w drogi czarny gar­ni­tur, co prawda strasz­li­wie wymięty. Kra­wat na szyi skrę­cony jak sznur. Przy­wią­zano go sta­lową linką do noszy, które oparto o ścianę na tyl­nych uchwy­tach, tak aby mógł widzieć wlot pieca.

Wszy­scy pala­cze rap­tem odwró­cili się do przy­wią­za­nego. To powszechne zain­te­re­so­wa­nie naj­wy­raź­niej mu nie w smak. Krzy­czy. Strasz­li­wie krzy­czy. Nie ma dźwięku, ale wiem, że od takiego krzyku szyby dzwo­nią w oknach. Czte­rej pala­cze ostroż­nie opusz­czają nosze na pod­łogę, po czym zgod­nie dźwi­gają w górę. Przy­wią­zany doko­nuje nad­ludz­kiego wysiłku, aby im prze­szko­dzić. Tyta­nicz­nie napięta twarz. Żyła na czole nabrzmiała tak, że gotowa pęk­nąć. Ale próba ugry­zie­nia pala­cza w rękę nie powio­dła się. Zęby przy­wią­za­nego wpi­jają się w jego wła­sną wargę – i czarny stru­myk krwi spływa po bro­dzie. Ostre ma zęby, nie ma co. Skrę­po­wany jest mocno, ale wije się jak poj­mana jasz­czurka. Głowa, ule­ga­jąc zwie­rzę­cemu instynk­towi, wali ryt­micz­nie w drew­niany uchwyt. Przy­wią­zany wal­czy nie o życie, lecz o lekką śmierć. Jego rachuby są oczy­wi­ste: roz­huś­tać nosze i wraz z nimi runąć z szyn na cemen­tową posadzkę. To będzie wła­śnie lekka śmierć, a przy­naj­mniej utrata świa­do­mo­ści. W nieświa­do­mo­ści nawet do pieca nie strach… Ale pala­cze znają swój fach. Po pro­stu przy­trzy­mują nosze za uchwyty, nie pozwa­la­jąc im się roz­huś­tać. A do ich rąk przy­wią­zany nie jest w sta­nie się­gnąć zębami, choćby nawet kark sobie skrę­cił.

Powia­dają, że w ostat­niej chwili życia czło­wiek może doko­nać cudów. Instynk­tow­nie wszyst­kie jego mię­śnie, cała jego świa­do­mość i wola, całe pra­gnie­nie życia rap­tem kon­cen­trują się w jed­nym krót­kim szarp­nię­ciu… I on się szarp­nął! Szarp­nął się całym cia­łem. Szarp­nął się tak, jak wyrywa się lis z potrza­sku, prze­gry­za­jąc i wyry­wa­jąc wła­sną skrwa­wioną łapę. Szarp­nął się tak, że zadrżały meta­lowe szyny. Szarp­nął się, łamiąc wła­sne kości, rwąc żyły i mię­śnie. Szarp­nął się…

Ale sta­lowa linka nie puściła. I oto nosze płyn­nie ruszyły w stronę pieca. Drzwiczki pieca roz­su­nęły się na boki, rzu­ca­jąc na pode­szwy dawno nie czysz­czo­nych lakier­ków snop bia­łego świa­tła. Oto stopy zbli­żają się do ognia. Czło­wiek stara się zgiąć nogi, pod­kur­czyć kolana, zwięk­szyć odstęp mię­dzy sto­pami i sza­le­ją­cym ogniem. Ale i to mu się nie udało. Ope­ra­tor poka­zuje na zbli­że­niu palce. Drut wpił się w nie głę­boko. Ale koniuszki pal­ców nie są skrę­po­wane. I tymi koniusz­kami czło­wiek usi­łuje zaha­mo­wać ruch noszy. Czubki pal­ców są roz­cza­pie­rzone i napięte. Gdyby cokol­wiek poja­wiło się na ich dro­dze, czło­wiek nie­wąt­pli­wie zdo­łałby się przy­trzy­mać. I nagle nosze nie­ru­cho­mieją przed samym otwo­rem.

Nowa postać na ekra­nie, ubrana jak wszy­scy pala­cze w szary far­tuch, daje im znak ręką. Na to ski­nie­nie pala­cze zdej­mują nosze z szyn i ponow­nie sta­wiają je na tyl­nych uchwy­tach przy ścia­nie. Co się stało? Dla­czego zwle­kają? Ach, wszystko jasne. Do sali kre­ma­to­rium na niskim wózku wta­cza się jesz­cze jedna trumna. Wieko już dokrę­cone. Cóż za prze­pych. Jaka ele­gan­cja. Trumna ozdo­biona frę­dzel­kami i lamów­kami. Wszy­scy z drogi, jedzie hono­rowa trumna! Pala­cze usta­wiają ją na pro­wad­nicy i już ruszyła w ostat­nią podróż. Teraz przyj­dzie nie­zmier­nie długo cze­kać, nim spło­nie. Trzeba cze­kać i cze­kać. Trzeba być cier­pli­wym…

A oto naresz­cie i kolej na przy­wią­za­nego. Nosze ponow­nie na pro­wad­nicy. I znowu sły­szę ten bez­dź­więczny krzyk, który mógłby zry­wać drzwi z zawia­sów. Z nadzieją wpa­truję się w twarz przy­wią­za­nego. Sta­ram się dostrzec oznaki sza­leń­stwa. Sza­leń­com łatwo jest na tym świe­cie. Ale nie dostrze­gam takich obja­wów na przy­stoj­nej męskiej twa­rzy, nie ska­żo­nej pięt­nem obłędu. Po pro­stu czło­wiek nie chce iść do pieca i stara się w jakiś spo­sób dać temu wyraz. A jakże to wyra­zić jak nie krzy­kiem? No więc krzy­czy. Na szczę­ście ów krzyk nie został uwiecz­niony. Oto lakie­ro­wane buty poszły w ogień. Poszły, niech to wszy­scy dia­bli.

Ogień sza­leje. Pew­nie tło­czą tlen. Dwaj pierwsi pala­cze odska­kują, dwaj ostatni mocno popy­chają nosze w głąb. Drzwiczki pale­ni­ska zamy­kają się i uci­cha ter­kot apa­ratu pro­jek­cyj­nego.

– On… Kto to? – Sam nie wiem, po co zadaję to pyta­nie.

– On? Puł­kow­nik. Były puł­kow­nik. Był w naszej orga­ni­za­cji. Na wyso­kich szcze­blach. Oszu­ki­wał orga­ni­za­cję. Za to został z niej usu­nięty. I odszedł. Taką mamy zasadę. Nikogo na siłę nie wcią­gamy. Nie chcesz – powiedz „nie”. Ale jeżeli powiesz „tak”, to nale­żysz do orga­ni­za­cji bez reszty. Razem z butami i kra­wa­tem. Tak więc… daję ci ostat­nią szansę. Na namysł – minuta.

– Nie potrze­buję minuty na namysł.

– Taki regu­la­min. Nawet jeżeli nie potrze­bu­jesz tej minuty, orga­ni­za­cja ma obo­wią­zek ci ją dać. Posiedź i pomilcz. – Siwy strze­lił wyłącz­ni­kiem i długa cienka wska­zówka dobit­nie, mia­rowo ruszyła w koło jarzą­cego się cyfer­blatu. A ja znowu mia­łem przed oczami twarz puł­kow­nika w tym ostat­nim momen­cie, gdy jego nogi poże­rał już pło­mień, ale głowa na­dal żyła; jesz­cze pul­so­wała krew, jesz­cze z oczu bił roz­są­dek, śmier­telny smu­tek, strasz­liwe męczar­nie i nie­po­ha­mo­wane pra­gnie­nie, by żyć. Jeżeli przyjmą mnie do tej orga­ni­za­cji, będę słu­żyć jej duszą i cia­łem. Jest to poważna i potężna orga­ni­za­cja. Podoba mi się taki porzą­dek. Ale jedno widzę cho­ler­nie jasno: jeśli przyj­dzie mi wyfru­nąć przez ten przy­sa­dzi­sty, kwa­dra­towy komin, to z pew­no­ścią nie w trum­nie z frę­dzel­kami i fal­ban­kami. Mam zgoła inną naturę. Nie z tych jestem, co to z fal­ban­kami… Nie z tych.

– Minuta minęła. Czy potrze­bu­jesz jesz­cze czasu do namy­słu?

– Nie.

– Jesz­cze jedną minutę?

– Nie.

– No cóż, kapi­ta­nie. W takim razie przy­padł mi jako pierw­szemu zaszczyt pogra­tu­lo­wać ci przy­stą­pie­nia do naszego taj­nego brac­twa, któ­rego nazwa brzmi Główny Zarząd Wywia­dow­czy Sztabu Gene­ral­nego, w skró­cie GRU. Czeka cię spo­tka­nie z zastępcą naczel­nika GRU, gene­ra­łem broni Miesz­cze­ria­ko­wem, i wizyta w Komi­te­cie Cen­tral­nym u gene­rała broni Łem­zenki. Myślę, że przy­pad­niesz im do gustu. Tylko nie pró­buj przy­pad­kiem grać mądrali. Lepiej zapy­tać, jeśli cze­goś nie wiesz, zamiast zmil­czeć. W trak­cie naszych egza­mi­nów i testów psy­cho­lo­gicz­nych pokażą ci nie­jedno, co samo nasuwa pyta­nia. Nie masz się co męczyć, pytaj. Zacho­wuj się tak, jak zacho­wy­wa­łeś się dziś, a wtedy wszystko będzie dobrze. Życzę powo­dze­nia, kapi­ta­nie.

Rozdział 1

I

Gdyby przy­szła wam ochota pra­co­wać w KGB, udaj­cie się do dowol­nego obwo­do­wego mia­sta. Na placu cen­tral­nym kró­luje nie­za­wod­nie posąg Lenina, a za nim obo­wiąz­kowo potężne gma­szy­sko z kolum­nami: obwo­dowy komi­tet par­tii. Gdzieś pod bokiem rów­nież obwo­dowy komi­tet KGB. Wystar­czy na tym samym placu zapy­tać jakie­go­kol­wiek prze­chod­nia, każdy wskaże drogę: o, tam­ten budy­nek, szary, ponury, tak, tak, wła­śnie ten, na który wska­zuje Lenin swą beto­nową ręką. Ale wcale nie­ko­niecz­nie musi­cie udać się do komi­tetu obwo­do­wego, wystar­czy zwró­cić się do wydziału spe­cjal­nego w zakła­dzie pracy. Tutaj rów­nież każdy przyj­dzie wam chęt­nie z pomocą: kory­ta­rzem pro­sto, drzwi po pra­wej, obite czarną skórą. Ist­nieje jesz­cze prost­szy spo­sób zatrud­nie­nia się w KGB. Należy zwró­cić się do bez­piecz­niaka. Znaj­dzie­cie go na każ­dej zabi­tej deskami sta­cji kole­jo­wej, w każ­dej fabryce, w nie­mal każ­dej fabrycz­nej hali. Jest w każ­dym pułku, w każ­dym insty­tu­cie, w każ­dym wię­zie­niu, w każ­dej komórce par­tyj­nej, w każ­dym biu­rze pro­jek­to­wym, nie mówiąc już o kom­so­mole, związ­kach zawo­do­wych, orga­ni­za­cjach spo­łecz­nych i sto­wa­rzy­sze­niach. Wystar­czy podejść i powie­dzieć: chcę do KGB! Czy przyjmą czy nie – to już inna sprawa (no pew­nie, przyjmą!), ale droga do KGB dla wszyst­kich stoi otwo­rem.

Nato­miast do GRU nie można się tak łatwo dostać. Do kogo się zwró­cić? Kogo pro­sić o radę? Do jakich drzwi stu­kać? Może warto zasię­gnąć języka na mili­cji? Ale mili­cjant wzru­szy ramio­nami: taka orga­ni­za­cja nie ist­nieje.

Gru­ziń­ska mili­cja wydaje tablice reje­stra­cyjne z lite­rami „GRU”, nie podej­rze­wa­jąc, że mogą one mieć jakiś ukryty sens. I oto pędzi sobie taki samo­chód przez kraj – nikt nawet za nim się nie obej­rzy. Zwy­kłemu czło­wie­kowi, jak zresztą całej radziec­kiej mili­cji, owe litery niczego nie suge­rują, nie budzą żad­nych sko­ja­rzeń. Uczciwi oby­wa­tele ani mili­cja ni­gdy o czymś podob­nym nie sły­szeli.

KGB liczy miliony ochot­ni­ków, a w GRU jest to nie do pomy­śle­nia. Na tym polega zasad­ni­cza róż­nica – GRU jest orga­ni­za­cją tajną. Nikt o niej nie wie, nie pra­gnie więc do niej wstą­pić z wła­snej ini­cja­tywy. Ale załóżmy, że zna­lazł się ochot­nik, który jakimś spo­so­bem zna­lazł owe drzwi, do któ­rych należy zastu­kać: przyj­mij­cie mnie, mówi. Przyjmą? Nie, nie przyjmą. Nie potrze­bują ochot­ni­ków. Ochot­nik zosta­nie nie­zwłocz­nie aresz­to­wany, po czym czeka go dłu­gie, męczące śledz­two. Pad­nie wiele pytań. Gdzieś te trzy litery usły­szał? Jak zdo­ła­łeś nas odna­leźć? Ale przede wszyst­kim, kto ci w tym pomógł? Kto? Kto? Kto? Mów, gnoju! Chłopcy z GRU potra­fią wydo­być praw­dziwe odpo­wie­dzi. Z każ­dego wyrwą zezna­nia. Ręczę za to. GRU oczy­wi­ście odnaj­dzie tego, kto pomógł ochot­nikowi. I znów zacznie się śledz­two: A tobie, bydlaku, kto te litery zdra­dził? Gdzieś je usły­szał? Prę­dzej czy póź­niej dotrą po nitce do kłębka, do samego źró­dła. Odnajdą osob­nika, który znał tajem­nicę i nie potra­fił powścią­gnąć języka. O, GRU potrafi takie języki wyry­wać. GRU usuwa takie języki wraz z gło­wami. I każdy, kto tra­fił do GRU, wie o tym dosko­nale. Każdy, kto tra­fił do GRU, strzeże wła­snej głowy, a może ją oca­lić tylko w jeden spo­sób: strze­gąc języka. O GRU można roz­ma­wiać wyłącz­nie w GRU. Roz­ma­wiać można tak, by głos nie wydo­stał się poza prze­zro­czy­ste ściany maje­sta­tycz­nego gma­chu na Cho­dynce. Każdy, kto tra­fił do GRU, świę­cie czci regułę Akwa­rium: wszystko, o czym tu wewnątrz roz­ma­wiamy, niech pozosta­nie wewnątrz. Niech ani jedno słowo nie opu­ści tych prze­zro­czy­stych ścian. I dzięki temu, że obo­wią­zuje taka dys­cy­plina, mało kto za szkla­nymi ścia­nami orien­tuje się, co dzieje się wewnątrz. Ten zaś, kto wie, zacho­wuje mil­cze­nie. A ponie­waż wszy­scy, któ­rzy wie­dzą, mil­czą, ja ni­gdy nie sły­sza­łem o GRU.

Byłem dowódcą kom­pa­nii. Po wyzwo­leń­czej wypra­wie na Cze­cho­sło­wa­cję wir prze­ta­so­wań zagar­nął i mnie: wylą­do­wa­łem w 318. Dywi­zji Strzel­ców Zmo­to­ry­zo­wa­nych 13. Armii Kar­pac­kiego Okręgu Woj­sko­wego. Pod moje roz­kazy odko­men­de­ro­wano drugą kom­pa­nię czoł­gów bata­lionu pan­cer­nego 910. Pułku Strzel­ców Zmo­to­ry­zo­wa­nych. Moja kom­pa­nia nie wyróż­niała się, ale też i nie nale­żała do naj­słab­szych. Prze­wi­dy­wa­łem całe swoje życie na lata naprzód: po kom­pa­nii szef sztabu bata­lionu, póź­niej trzeba będzie prze­drzeć się do Aka­de­mii Wojsk Pan­cer­nych im. Mar­szałka Mali­now­skiego, potem przyj­dzie bata­lion, pułk, może nawet coś wyżej. Ale los zrzą­dził ina­czej.

13 kwiet­nia 1969 roku o godzi­nie 4.10 adiu­tant trą­cił mnie deli­kat­nie w ramię:

– Wsta­waj­cie, star­szy lejt­nan­cie, cze­kają was wiel­kie czyny. – Z miej­sca jed­nak zorien­to­wał się, że nie jestem w nastroju do żar­tów, i dla­tego, zmie­nia­jąc ton, krótko zako­mu­ni­ko­wał: – Alarm bojowy!

Uwi­ną­łem się w trzy i pół minuty: koc na bok, spodnie, skar­pety, buty. Mun­du­rową bluzę zarzu­ci­łem na ramiona, nie zapi­na­jąc jej – można to zro­bić w biegu. Jesz­cze zacią­gnąć na ostat­nie dziurki koali­cyjkę z pasem, prze­rzu­cić przez ramię map­nik i wci­snąć czapkę na głowę. Kan­tem dłoni – przez daszek: spraw­dzić, czy odznaka zga­dza się z linią nosa. Ot i wszystko. I bie­giem naprzód. Broń mam na prze­cho­wa­niu w pokoju dyżur­nego. Przy wej­ściu odbiorę pisto­let z ogrom­nego sejfu. Ple­cak, szy­nel, kom­bi­ne­zon i hełm zawsze cze­kają na mnie w czołgu. Bie­giem scho­dami w dół. Ech, żeby tak można jesz­cze pod prysz­nic i brzy­twą pod­go­lić policzki. Ale nie czas. Alarm bojowy! Pękaty gaz-66 zapchany nie­mal do oporu. Ofi­cer­ko­wie wszy­scy mło­dzi i ich przy­boczni jesz­cze młodsi. A na nie­bie gwiazdy gasną. Zni­kają cicho, bez słowa poże­gna­nia, jak z naszego życia odcho­dzą ludzie, któ­rych wspo­mnie­nie prze­szywa słod­kim bólem nasze czer­stwe dusze.

II

Dudni, ryczy set­kami sil­ni­ków park pojaz­dów bojo­wych. W powie­trzu wisi gęsta mgła i smród spa­lin. Huczą roz­bu­dzone czołgi. Beto­nową drogą peł­zną sza­ro­zie­lone pudełka. Na czele sze­ro­kie, przy­sa­dzi­ste amfi­bie kom­pa­nii zwia­dow­czej, za nimi szta­bowe trans­por­tery opan­ce­rzone i kom­pa­nia łącz­no­ści, dalej bata­lion czoł­gów, za zakrę­tem trzy bata­liony strzel­ców zmo­to­ry­zo­wa­nych, za nimi puł­kowa arty­le­ria, bate­ria prze­ciw­lot­ni­cza i prze­ciw­pan­cerna, sape­rzy, woj­ska che­miczne i remon­towe. Dla jed­no­stek zaple­cza nawet miej­sca nie star­cza na tym ogrom­nym tere­nie. Zaczną usta­wiać się w kolumny, gdy oddziały czo­łowe posuną się daleko do przodu.

Bie­gnę wzdłuż pojaz­dów do swo­jej kom­pa­nii. Dowódca pułku wyzywa kogoś na czym świat stoi, szef sztabu pułku wykłóca się z dowód­cami bata­lio­nów, krzy­kiem zagłu­sza­jąc ryk sil­ni­ków. Bie­gnę. Bie­gną też pozo­stali ofi­ce­ro­wie. Prę­dzej, prę­dzej. No, naresz­cie, moja kom­pa­nia. Trzy czołgi – pierw­szy plu­ton, trzy następne – drugi, jesz­cze trzy – trzeci. A mój czołg wysu­nięty na czoło. Cała dzie­siątka w kom­ple­cie. I już sły­szę wszyst­kie dzie­sięć sil­ni­ków. Wyróż­niam je spo­śród łoskotu pozo­sta­łych. Każdy sil­nik ma swój wła­sny cha­rak­ter, swoje uspo­so­bie­nie, swoje brzmie­nie. Żaden nie poda fał­szy­wej nuty.

Jak na począ­tek wcale nie­źle. Przed moim czoł­giem przy­spie­szam kroku, odbi­jam się gwał­tow­nie od ziemi i po pochy­łej pły­cie pan­ce­rza wspi­nam się do wieży. Właz jest otwarty i radio­te­le­gra­fi­sta podaje mi heł­mo­fon, pod­łą­czony już do inter­komu. Prze­no­szę się ze świata huku i łoskotu w kra­inę ciszy i spo­koju. Ale rap­tem słu­chawki oży­wają i chwi­lowe złu­dze­nie ciszy pry­ska. Radio­te­le­gra­fi­sta mel­duje ostat­nie pole­ce­nia. Wszystko to bzdury. Prze­ry­wam mu pyta­niem naj­waż­niej­szym: Wojna czy ćwi­cze­nia? Wzru­sza ramio­nami: Dia­bli wie­dzą.

Jak­kol­wiek by było, moja kom­pa­nia jest gotowa do walki i należy ją jak naj­szyb­ciej wypro­wa­dzić z parku, takie są zasady. Zgru­po­wa­nie setek pojaz­dów w jed­nym miej­scu to gratka, o jakiej nasi wro­go­wie tylko marzą. Patrzę do przodu. Ale czy można cokol­wiek zoba­czyć? Przed nami pierw­sza kom­pa­nia czoł­gów nie rusza z miej­sca. Na pewno dowódca jesz­cze nie dobiegł. Wszy­scy pozo­stali rów­nież cze­kają. Wyska­kuję na wieżę. Stąd lepiej widać. Wszystko wska­zuje na to, że w kom­pa­nii zwia­dow­czej któ­ryś z czoł­gów nie może zapa­lić sil­nika, blo­ku­jąc prze­jazd całemu puł­kowi. Spo­glą­dam na zega­rek. Dowódca pułku, ojczu­lek nasz, ma jesz­cze osiem minut. Jeżeli za osiem minut kolumny czoł­gów nie ruszą z miej­sca – z dowódcy pułku zerwą pagony i prze­pę­dzą z armii bez eme­ry­tury jak sta­rego psa. A do czoła kolumny nie prze­pcha się w tej chwili żaden cią­gnik z kom­pa­nii remon­to­wej: całą cen­tralną drogę, wci­śniętą mię­dzy szare ponure garaże, wypeł­niają szczel­nie czołgi, od jed­nego krańca do dru­giego. Patrzę na zapa­sową bramę. Drogę do niej prze­cina głę­boki rów: zaczęli ukła­dać jakiś kabel albo rury.

Ska­czę do włazu i do kie­rowcy na całe gar­dło: – Na lewo, naprzód! – I do reszty kom­pa­nii: – Za mną! – Po lewej nie ma bramy, tylko murek ceglany mię­dzy dłu­gimi blo­kami warsz­ta­tów remon­to­wych. W czołgu dowódcy sie­dzi naj­lep­szy kie­rowca kom­pa­nii. Tak usta­lono w całej armii długo przed moim przyj­ściem. Krzy­czę do niego przez inter­kom: – Jesteś as kom­pa­nii! Ja cię, dra­niu, wybra­łem! Naj­wyż­szy zaszczyt cię kop­nął, gagatku – chro­nić i doglą­dać maszyny dowódcy. Jeśli zawie­dziesz – zgnoję, zetrę na pył!

A kie­rowca nawet nie ma czasu odpo­wie­dzieć. Na tym kró­ciut­kim odcinku roz­pę­dza swego pan­cer­nego dino­zaura, wrzuca jeden po dru­gim coraz wyż­sze biegi. Czołg ude­rza z impe­tem w ceglany mur. Wszystko zadrżało, zabrzę­czało, zaję­czało. Lawina cegieł zwa­liła się na pan­cerz, tłu­kąc reflek­tory, łamiąc anteny, zdzie­ra­jąc skrzy­nie z narzę­dziami i sprzę­tem, kale­cząc zewnętrzne baki pali­wowe. Ryk­nął mój czołg i opla­tany paję­czyną dru­tów kol­cza­stych wyrwał się z cegla­nego pyłu na senną uliczkę spo­koj­nego ukra­iń­skiego mia­steczka. Spo­glą­dam przez tylny tri­pleks. Czołgi mojej kom­pa­nii jeden za dru­gim poszły w wyłom, wesoło, zawa­diacko. Dyżurny bazy bie­gnie do dziury w murze. Wyma­chuje rękami. Coś krzy­czy. Usta sze­roko otwarte. Ale któż by dosły­szał, co krzy­czy. Jak w nie­mym kinie, widzo­wie zdani są na mimikę. Domy­ślam się, że dyżurny klnie jak szewc. Mimika na to wska­zuje. Nie­omyl­nie.

Kiedy dzie­siąty czołg z mojej kom­pa­nii wynu­rzył się z wyłomu, poja­wiła się służba ruchu: czarne uni­formy, białe kaski i koali­cyjki. Ci zapro­wa­dzą porzą­dek. Ci wie­dzą, kogo naj­pierw prze­pu­ścić. Oddziały roz­po­zna­nia przede wszyst­kim – oto kogo. W każ­dym pułku jest jedna spe­cjalna kom­pa­nia zwia­dow­cza, wypo­sa­żona w spe­cjalny sprzęt, wyspe­cja­li­zo­wa­nych żoł­nie­rzy i wyspe­cja­li­zo­wa­nych ofi­ce­rów. Ale oprócz niej każdy puł­kowy bata­lion strzel­ców zmo­to­ry­zo­wa­nych i czoł­gów ma też po jed­nej kom­pa­nii, które, choć nie posia­dają spe­cjal­nego sprzętu ani wyspe­cja­li­zo­wa­nych żoł­nie­rzy, rów­nież mogą zostać użyte do zadań zwia­dow­czych. Te wła­śnie kom­pa­nie należy pusz­czać naj­pierw. Wypuść­cie nas, białe kaski! Musimy teraz wyrwać daleko do przodu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Akwa­rium

Copy­ri­ght © Wik­tor Suwo­row, 2001

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Andrzej Miet­kow­ski

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2011, 2017, 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­cja tego wyda­nia: Krzysz­tof Tro­piło

Kon­sul­ta­cja mili­tarna: Jaro­sław Kotar­ski

Opra­co­wa­nie gra­ficzne i pro­jekt okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Foto­gra­fie na okładce

© Alamy/BE&W

© Getty Ima­ges Poland

Wyda­nie III e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Akwa­rium, wyd. I w tej edy­cji, dodruk, Poznań 2017)

ISBN 978-83-7818-032-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer