Pierwszy między równymi - Jeffrey Archer - ebook

Pierwszy między równymi ebook

Jeffrey Archer

4,3

Opis

Czterech młodych, dobrze zapowiadających się polityków – dwóch torysów i dwóch laburzystów – zajmuje po raz pierwszy miejsca w parlamencie. Dzielą ich pochodzenie, status społeczny, wykształcenie i poglądy, ale łączy jedno: nieopanowana ambicja. Przed nimi trzy dziesięciolecia wzlotów i upadków w bezwzględnym wyścigu do władzy, w którym siłą rzeczy biorą też udział ich najbliżsi. Gra toczy się o najwyższą stawkę, ale tylko jeden z nich zdobędzie upragnioną nagrodę – stanowisko premiera.

Jeffrey Archer to jeden z najpopularniejszych pisarzy na świecie. W 1992 roku otrzymał tytuł szlachecki, zasiadał jako poseł w Izbie Gmin i w Izbie Lordów. Debiutował powieścią Co do grosza, która zyskała popularność w Wielkiej Brytanii. Kolejna, Kane i Abel, stała się wielkim bestsellerem. Obie książki zostały sfilmowane. Jego sławę ugruntowały następne powieści i opowiadania, m.in.: Ale to nie wszystko..., Więzień urodzenia, Pierwszy między równymi, Sprawa honoru, Na kocią łapę. Jego cykl „Kroniki Cliftonów” obejmuje tomy: Czas pokaże, Za grzechy ojca, Sekret najpilniej strzeżony, Ostrożnie z marzeniami, Potężniejszy od miecza, W godzinie próby i To był człowiek! DW REBIS opublikował również m.in. powieść I tak wygrasz oraz Dzienniki więzienne Archera.

jeffreyarcher.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 515

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ala­nowi i Eddiemu

Pro­log

Środa, 10 kwiet­nia 1931

Gdyby Char­les Gur­ney Sey­mour, przy­cho­dząc na świat, nie spóź­nił się o dzie­więć minut, zostałby hra­bią i dzie­dzi­cem zamku w Szko­cji, posia­dło­ści w Somer­set oraz świet­nie pro­spe­ru­ją­cego banku kupiec­kiego w Lon­dy­nie.

Zanim jed­nak w pełni pojął, co to zna­czy zająć dru­gie miej­sce w pierw­szym życio­wym wyścigu, musiało upły­nąć kil­ka­na­ście lat.

Jego brat bliź­niak, Rupert, led­wie prze­szedł pierw­szą ciężką próbę, już zaczął ule­gać zwy­kłym nie­do­ma­ga­niom wieku dzie­cię­cego, zali­cza­jąc dodat­kowo szkar­la­tynę, dyfte­ryt i zapa­le­nie opon mózgo­wych, co napeł­niło matkę, lady Sey­mour, lękiem o życie pier­wo­rod­nego.

Char­les, prze­ciw­nie, dawał dowody wiel­kiej żywot­no­ści, a uporu i ambi­cji wyka­zy­wał tyle, że bez uszczerbku dla sie­bie mógłby się podzie­lić z Ruper­tem. Po zale­d­wie kilku latach każdy, kto zetknął się z braćmi, pod wpły­wem pierw­szego wra­że­nia myl­nie przy­pusz­czał, że dzie­dzi­cem tytułu i dóbr jest Char­les.

Ojciec Char­lesa usi­ło­wał zna­leźć choć jedną dzie­dzinę, w któ­rej Rupert mógłby prze­ści­gnąć brata – darem­nie. Kiedy chłopcy skoń­czyli osiem lat, wysłano ich do Sum­mer Fields, gdzie od poko­leń mali Sey­mo­uro­wie przy­go­to­wy­wali się do rygo­rów nauki w Eton. Już w pierw­szym mie­siącu pobytu w szkole wybrano Char­lesa na gospo­da­rza klasy i nikt nie sta­nął mu na dro­dze do god­no­ści szkol­nego sta­ro­sty, którą osią­gnął w wieku lat dwu­na­stu. W tym cza­sie uwa­żano Ruperta za Sey­mo­ura młod­szego. Następ­nie chłopcy prze­nie­śli się do Eton, gdzie w pierw­szym seme­strze Char­les zaka­so­wał brata zarówno we wszyst­kich przed­mio­tach, jak i w zawo­dach wio­ślar­skich, a na ringu bok­ser­skim omal go nie zabił.

Kiedy w roku 1947 ich dzia­dek, trzy­na­sty hra­bia Brid­gwa­ter, poże­gnał się ze świa­tem, szes­na­sto­letni Rupert został wiceh­ra­bią Sey­mo­urem.

Sir Char­les Sey­mour wpa­dał w złość, ile­kroć brata tytu­ło­wano „milor­dem”.

W Eton Char­les na­dal wyróż­niał się w nauce i został prze­wod­ni­czą­cym rady uczniow­skiej, a po ukoń­cze­niu szkoły otrzy­mał pro­po­zy­cję stu­dio­wa­nia histo­rii w kole­gium Christ Church w Oks­for­dzie. Rupert prze­trwał ten okres, nie prze­cią­ża­jąc zbyt­nio egza­mi­na­to­rów. Kiedy skoń­czył osiem­na­ście lat, powró­cił do Somer­set, gdzie cze­kał go żywot boga­tego zie­mia­nina. Trudno bowiem nazwać far­me­rem kogoś, komu przy­paść ma w udziale dwa­dzie­ścia dwa tysiące akrów ziemi.

Uwol­niony od nie­od­łącz­nego jak cień bliź­niaka, Char­les kon­ty­nu­ował stu­dia, oka­zu­jąc wszem i wobec pewne roz­cza­ro­wa­nie Oks­for­dem. W dni powsze­dnie stu­dio­wał dzieje swych przod­ków, week­endy zaś uprzy­jem­niały mu polo­wa­nia i zabawy w gro­nie kole­gów. Ponie­waż nikomu na myśl nie przy­szło, że Rupert powi­nien spró­bo­wać sił w świe­cie finan­sjery, ocze­ki­wano, iż po ukoń­cze­niu stu­diów Char­les pój­dzie w ślady ojca i zosta­nie naj­pierw dyrek­to­rem, a potem pre­ze­sem Banku Sey­mo­ura, cho­ciaż to wła­śnie Rupert miał w przy­szłości prze­jąć rodzinny pakiet akcji.

Ten wyśmie­nity plan spa­lił jed­nak na panewce w czerw­co­wym Tygo­dniu Óse­mek Wio­ślar­skich, gdy ape­tyczna stu­dentka z Some­rville wycią­gnęła Char­lesa Sey­mo­ura na wykład w towa­rzy­stwie dys­ku­syj­nym Oxford Union zaty­tu­ło­wany Wolę nale­żeć do gminu niż do lor­dow­skich mości. Prze­wod­ni­czący towa­rzy­stwa doko­nał wyczynu nie lada, spro­wa­dza­jąc na wykład samego pre­miera, sir Win­stona Chur­chilla.

Char­les sie­dział na końcu sali wypeł­nio­nej po brzegi stu­den­tami olśnio­nymi wystę­pem słyn­nego męża stanu. Zapa­trzył się w wiel­kiego przy­wódcę, słu­cha­jąc dow­cip­nego prze­mó­wie­nia, a jed­no­cze­śnie wciąż myślał o tym, że gdyby nie zrzą­dze­nie losu, Chur­chill zostałby dzie­wią­tym księ­ciem Marl­bo­ro­ugh. Oto czło­wiek, który przez trzy dzie­się­cio­le­cia wywie­rał wpływ na bieg wyda­rzeń na świe­cie i z upo­rem odrzu­cał wszel­kie dzie­dziczne tytuły – nawet tytuł księ­cia Lon­dynu – jakimi chciał go obda­rzyć wdzięczny naród.

Char­les nie pozwa­lał odtąd tytu­ło­wać się „sir”. Jego ambi­cje wyra­stały ponad marne tytuły.

Inny stu­dent, który tego wie­czoru słu­chał Chur­chilla, też roz­my­ślał o swo­jej przy­szło­ści. Nie sie­dział jed­nak wci­śnięty mię­dzy kole­gów w głębi zatło­czo­nej sali. Wysoki młody czło­wiek w bia­łej muszce i fraku zaj­mo­wał hono­rowe miej­sce na pod­wyż­sze­niu, gdyż takie prawo przy­słu­gi­wało prze­wod­ni­czą­cemu towa­rzy­stwa dys­ku­syj­nego.

Simon Ker­slake był wpraw­dzie synem pier­wo­rod­nym, ale nie cie­szył się takimi przy­wi­le­jami jak Char­les Sey­mour. Ojciec Simona, skromny radca prawny, poniósł wiele wyrze­czeń, aby jedyny syn mógł się uczyć w szkole pry­wat­nej. Zmarł, zanim chło­pak ukoń­czył Lan­cing Col­lege, pozo­sta­wia­jąc wdo­wie nie­wielką rentę i wspa­niały zabyt­kowy zegar. Matka sprze­dała zegar tydzień po pogrze­bie, żeby w ostat­nim roku nauki zapew­nić synowi wszyst­kie „dodat­kowe upraw­nie­nia” uzna­wane za oczy­wi­ste przez innych chłop­ców. Liczyła, że w ten spo­sób pomoże Simo­nowi dostać się na uni­wer­sy­tet.

Od kiedy nauczył się cho­dzić, Simon pra­gnął jed­nego: prze­ści­gnąć rywali. Ame­ry­ka­nie okre­śli­liby go jako czło­wieka suk­cesu, nato­miast rodzime oto­cze­nie, zdra­dza­jąc mniej­szą lub więk­szą zazdrość, uwa­żało, że roz­py­cha się łok­ciami i zadziera nosa. Simon długo nie mógł wyba­czyć dyrek­to­rowi szkoły w Lan­cing, że krót­ko­wzrocz­nie pomi­nął jego kan­dy­da­turę na prze­wod­ni­czą­cego rady uczniow­skiej. Kilka tygo­dni po zło­że­niu egza­mi­nów dla sty­pen­dy­stów i roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej w kole­gium Mag­da­leny otrzy­mał listowne powia­do­mie­nie o braku miej­sca w Oks­for­dzie. Z tą decy­zją jed­nak nie zamie­rzał się zgo­dzić.

Rów­no­cze­śnie nade­szła pro­po­zy­cja sty­pen­dium na uni­wer­sy­te­cie w Dur­ham. Bez waha­nia ją odrzu­cił.

– Żaden pre­mier nie stu­dio­wał w Dur­ham – oznaj­mił matce.

– Może Cam­bridge? – zapro­po­no­wała, wycie­ra­jąc naczy­nia.

– Nie ma tra­dy­cji poli­tycz­nych.

– Ale jeżeli nie masz szans na Oks­ford…

– Tego nie powie­dzia­łem, mamo – zaopo­no­wał młody czło­wiek. – Wła­śnie tam zamie­rzam zain­au­gu­ro­wać rok aka­de­micki.

Po osiem­na­stu latach „cel­nych strza­łów z dystansu” pani Ker­slake nauczyła się nie pytać syna, jak dopnie swego.

Na dwa tygo­dnie przed roz­po­czę­ciem try­me­stru Micha­el­mas w Oks­for­dzie Simon wyna­jął pokój w pen­sjo­na­cie przy Iffley Road. Na stole w kącie nowego – w zamy­śle sta­łego – lokum spo­rzą­dził spis kole­giów i podzie­lił je na pięć grup, posta­na­wia­jąc, że codzien­nie rano pój­dzie do trzech z nich, a po połu­dniu do trzech następ­nych i aż do skutku będzie zada­wał opie­ku­nowi świeżo upie­czo­nych stu­den­tów to samo pyta­nie: „Czy przy­pad­kiem ktoś przy­jęty na ten rok nie może pod­jąć stu­diów?”.

Czwar­tego popo­łu­dnia, kiedy Simona ogar­nęło zwąt­pie­nie i zaczął oswa­jać się z myślą, że przyj­dzie mu jed­nak udać się do Cam­bridge, otrzy­mał wresz­cie odpo­wiedź twier­dzącą.

Opie­kun pierw­szego roku w kole­gium Wor­ce­ster zdjął z końca nosa oku­lary i popa­trzył na wyso­kiego mło­dzieńca, któ­remu ciemne włosy opa­dały na czoło. Alan Brown był dwu­dzie­stym dru­gim z kolei wykła­dowcą, do któ­rego Simon zwró­cił się ze swoim pyta­niem.

– Tak – powie­dział. – Mie­siąc temu zgi­nął w wypadku moto­cy­klo­wym absol­went szkoły w Not­tin­gham, który miał u nas stu­dio­wać.

– Ale co… Jaki przed­miot? – wyją­kał Ker­slake.

Rzadko miał takie trud­no­ści z wysło­wie­niem się jak teraz. Modlił się w duchu, żeby to nie była che­mia, antro­po­lo­gia ani stu­dia kla­syczne. Alan Brown prze­rzu­cił pod­ręczną kar­to­tekę z satys­fak­cją, jaką przy­nosi zabawa w kotka i myszkę. W końcu zna­lazł to, czego szu­kał.

– Histo­ria – odczy­tał z karty.

Simo­nowi szyb­ciej zabiło serce.

– Nie dosta­łem się do kole­gium Mag­da­leny na wydział poli­tyki, filo­zo­fii i eko­no­mii – powie­dział. – Chciał­bym pro­sić o przy­ję­cie mnie na wolne miej­sce.

Opie­kun uśmiech­nął się mimo woli. W ciągu dwu­dzie­stu czte­rech lat pracy nie spo­tkał się z taką prośbą.

– Imię i nazwi­sko? – zapy­tał, zakła­da­jąc oku­lary, jak gdyby dopiero teraz przy­stę­po­wał do rze­czy.

– Simon John Ker­slake.

Dok­tor Brown pod­niósł słu­chawkę tele­fonu i wykrę­cił numer.

– Nigel? Mówi Alan Brown. Czy roz­wa­ża­li­ście kan­dy­da­turę nie­ja­kiego Ker­slake’a?

Pani Ker­slake nie zdzi­wiła się wcale, kiedy wkrótce jej syn został prze­wod­ni­czą­cym towa­rzy­stwa dys­ku­syj­nego. Prze­ko­ma­rzała się z nim nawet, że to prze­cież nic innego jak kolejny etap na dro­dze do urzędu pre­miera: Glad­stone, Asqu­ith… Ker­slake?

Ray Gould uro­dził się w ciem­nej izdebce nad skle­pem ojca, rzeź­nika w Leeds. Dzie­więć lat miesz­kał razem z nie­do­ma­ga­jącą bab­cią, która zmarła, prze­żyw­szy sześć­dzie­siąt jeden lat.

Ray zżył się z babką, która stra­ciła męża w pierw­szej woj­nie świa­to­wej, i z zapar­tym tchem słu­chał opo­wie­ści o boha­te­rze w mun­du­rze khaki. Mun­dur, sta­ran­nie zło­żony, spo­czy­wał w szu­fla­dzie, ale można go było podzi­wiać na wybla­kłej foto­gra­fii przy łóżku. Gdy Ray zro­zu­miał, że babka od nie­mal trzy­dzie­stu lat jest wdową, jej opo­wie­ści zaczęły napeł­niać go smut­kiem. Postać sta­ruszki nabrała w jego oczach tra­gi­zmu – zdał sobie sprawę, że całym jej świa­tem jest cia­sna izdebka miesz­cząca skromny doby­tek oraz pięć­set bez­war­to­ścio­wych wojen­nych obli­ga­cji w pożół­kłej koper­cie.

Testa­ment był nie­po­trzebny. Pew­nego dnia Ray odzie­dzi­czył pokój, w któ­rym zaczęły kró­lo­wać pod­ręcz­niki i wypo­ży­czone z biblio­teki książki. Nie­raz spóź­niał się z ich odda­niem i wów­czas kary pochła­niały kie­szon­kowe. Ojciec Raya, oglą­da­jąc przy­no­szone ze szkoły oceny, po pew­nym cza­sie poże­gnał się z zamia­rem umiesz­cze­nia nad witryną sklepu mię­snego dum­nego szyldu „Gould i syn”.

Kiedy Ray skoń­czył jede­na­ście lat, zdo­był w kon­kur­sie główne sty­pen­dium do szkoły Roun­dhay. Na uro­czy­stość roz­po­czę­cia roku szkol­nego poszedł po raz pierw­szy w życiu w dłu­gich spodniach, które matka musiała sporo pod­wi­nąć, i w zbyt dużych rogo­wych oku­la­rach. Matka Raya miała nadzieję, że w szkole znajdą się rów­nie chu­dzi i prysz­czaci chłopcy, a rude włosy syna nie staną się powo­dem bez­u­stan­nych zacze­pek.

Pod koniec seme­stru Ray ku swemu zdzi­wie­niu wyprze­dził rówie­śni­ków w nauce na tyle, że dyrek­tor posta­no­wił prze­nieść go o klasę wyżej, aby – jak oświad­czył rodzi­com – „zdo­pin­go­wać chło­paka”.

Pod koniec roku prze­ślę­czo­nego nad książ­kami Ray zajął trze­cie miej­sce w kla­sie, wybi­ja­jąc się na czoło w łaci­nie i angiel­skim. Na sza­rym końcu pozo­sta­wał tylko wtedy, kiedy trzeba było skom­ple­to­wać dru­żynę do roz­gry­wek spor­to­wych. W jego przy­padku wybitny umysł nie szedł w parze z fizyczną spraw­no­ścią. Ray wyróż­nił się za to w kon­kur­sie na naj­lep­sze wypra­co­wa­nie – został naj­młod­szym zwy­cięzcą w dzie­jach szkoły.

Zgod­nie z tra­dy­cją zwy­cięzca kon­kursu odczy­ty­wał wypra­co­wa­nie w dniu zakoń­cze­nia roku szkol­nego. Jesz­cze przed odda­niem pracy Ray prze­ćwi­czył czy­ta­nie na głos w zaci­szu swo­jego poko­iku.

Wycho­wawca Raya powie­dział uczniom, że temat wypra­co­wa­nia jest wolny, ale naj­le­piej byłoby opi­sać jakieś wyjąt­kowe zda­rze­nie, które zapa­dło im w pamięć. W wyzna­czo­nym ter­mi­nie na biurku nauczy­ciela zna­la­zło się trzy­dzie­ści sie­dem prac. Prze­czy­taw­szy opo­wieść Raya o życiu babki w izdebce nad skle­pem rzeź­nika, nauczy­ciel nie miał ochoty się­gać po kolejny tekst. Kiedy z obo­wiązku prze­brnął przez pozo­stałe prace, bez waha­nia zgło­sił wypra­co­wa­nie Gou­lda do kon­kursu. Pod adre­sem autora wysu­nął tylko jedno zastrze­że­nie, doty­czące tytułu. Ray podzię­ko­wał za radę, ale tytułu nie zmie­nił.

W dniu zakoń­cze­nia roku w auli szkol­nej zebrało się sied­miu­set uczniów z rodzi­cami. Dyrek­tor wygło­sił prze­mó­wie­nie, a kiedy uci­chły okla­ski, powie­dział:

– A teraz przed­sta­wiam zwy­cięzcę kon­kursu na naj­lep­sze wypra­co­wa­nie. Pro­szę pań­stwa, Ray Gould.

Ray wyszedł pew­nym kro­kiem na scenę. Spoj­rzał na publicz­ność bez tremy, zapewne dla­tego, że krót­ko­wzrocz­ność pozwa­lała mu dostrze­gać wycze­ku­jące twa­rze tylko w pierw­szych trzech rzę­dach. Młodsi ucznio­wie, usły­szaw­szy tytuł wypra­co­wa­nia, zaczęli chi­cho­tać i Ray z początku się jąkał, ale po chwili udało mu się przy­kuć uwagę słu­cha­czy. Kiedy doczy­tał do końca, nabita sala zgo­to­wała mu owa­cję na sto­jąco – pierw­szą w życiu.

Dwu­na­sto­letni Ray Gould zszedł ze sceny i wró­cił do rodzi­ców. Matka pła­kała z pochy­loną głową. Ojca roz­sa­dzała duma, choć sta­rał się tego nie oka­zy­wać. Okla­ski huczały jesz­cze, kiedy Ray usiadł i popa­trzył na tytuł nagro­dzo­nej pracy: Co zmie­nię, kiedy zostanę pre­mie­rem.

Andrew Fra­ser przy­był na swój pierw­szy wiec w nie­mow­lę­cym wózku. Rodzice zosta­wili go na kory­ta­rzu, a sami zasie­dli na podium w zim­nej sali. Szybko zro­zu­miał, że brawa zapo­wia­dają rychłe nadej­ście matki. Nie mógł jed­nak wie­dzieć, że ojciec, który wsła­wił się jako naj­lep­szy zawod­nik rugby w powo­jen­nej Szko­cji, ubie­ga­jąc się o miej­sce w radzie miej­skiej, wygło­sił wła­śnie kolejne prze­mó­wie­nie do miesz­kań­ców Edin­burgh Carl­ton. Ponie­waż mało kto dostrze­gał w legen­dar­nym rug­by­ście kan­dy­data na rad­nego, Dun­can Fra­ser nie zdo­był man­datu dla kon­ser­wa­ty­stów, choć zabra­kło mu zale­d­wie kil­ku­set gło­sów. Minęły trzy lata i Andrew, puco­ło­waty czte­ro­la­tek, znów ruszył z matką na objazd okręgu wybor­czego. Pozwo­lono mu zasia­dać w tyl­nych rzę­dach pusta­wych sal. Ponie­waż tym razem prze­mó­wie­nia Dun­cana Fra­sera zro­biły nie­mal tak duże wra­że­nie jak jego dłu­gie poda­nia na boisku, wygrał wybory do rady miej­skiej więk­szo­ścią dwu­stu sied­miu gło­sów.

Nie­stru­dzoną i przy­no­szącą efekty pracą radny Fra­ser zapew­nił sobie popar­cie wybor­ców i pia­sto­wał urząd przez kolejne dzie­więć lat. Andrew, wiecz­nie uśmiech­nięty, krzepki chło­pak o pro­stych czar­nych wło­sach, nabrał tyle doświad­cze­nia w lokal­nych wybo­rach, że mając trzy­na­ście lat, poma­gał ojcu zor­ga­ni­zo­wać piątą z rzędu kam­pa­nię. Edin­burgh Carl­ton prze­stał już wów­czas ucho­dzić za nie­pewny okręg.

W eli­tar­nej Aka­de­mii Edyn­bur­skiej nikogo nie zdzi­wił wybór Andrew na prze­wod­ni­czą­cego klubu dys­ku­syj­nego. Szczery podziw kole­gów wywo­łał nato­miast suk­ces klubu w mię­dzysz­kol­nym współ­za­wod­nic­twie. Poza tym Andrew, choć nie dane mu było osią­gnąć wzro­stu wyż­szego niż średni, został bez­dy­sku­syj­nie uznany za naj­wszech­stron­niej­szego rug­by­stę, jakiego Aka­de­mia wydała po roku 1919, kiedy kapi­ta­nem szkol­nej dru­żyny był jego ojciec.

Opu­ściw­szy progi szkoły, Andrew wstą­pił na Wydział Nauk Poli­tycz­nych uni­wer­sy­tetu w Edyn­burgu. Po dwóch latach wybrano go na prze­wod­ni­czą­cego związku stu­den­tów i kapi­tana dru­żyny rugby.

Kiedy Dun­can Fra­ser został bur­mi­strzem Edyn­burga, poje­chał do Lon­dynu, żeby ode­brać z rąk kró­lo­wej tytuł szla­checki. Andrew zdał wła­śnie egza­miny koń­cowe i razem z matką wziął udział w cere­mo­nii w pałacu Buc­kin­gham. Świeżo upie­czony sir Dun­can udał się następ­nie do Izby Gmin na spo­tka­nie ze swoim posłem Ain­slie Munro. Przy obie­dzie Munro powia­do­mił go, że po raz ostatni ubie­gał się o man­dat w Edin­burgh Carl­ton i w związku z tym powinni się rozej­rzeć za nowym kan­dy­da­tem. Sir Dun­canowi roz­bły­sły oczy, kiedy pomy­ślał, że do par­la­mentu na miej­sce Munro mógłby wejść jego syn.

Po uzy­ska­niu dyplomu z wyróż­nie­niem Andrew został na uni­wer­sy­te­cie w Edyn­burgu, by napi­sać pracę dok­tor­ską zaty­tu­ło­waną Dzieje Par­tii Kon­ser­wa­tyw­nej w Szko­cji. Zamie­rzał odcze­kać, aż upły­nie trzy­let­nia kaden­cja bur­mi­strza, i dopiero wtedy zapo­znać ojca z głów­nymi rezul­ta­tami nauko­wych docie­kań. Kiedy jed­nak Ain­slie Munro obwie­ścił, że nie będzie kan­dy­do­wał w naj­bliż­szych wybo­rach, Andrew zro­zu­miał, że nie może dłu­żej ukry­wać swo­ich poglą­dów.

Nie­da­leko pada jabłko od jabłoni. Pod takim nagłów­kiem „Edin­burgh Eve­ning News” zamie­ścił arty­kuł wska­zu­jący Andrew Fra­sera jako oczy­wi­stego kan­dy­data kon­ser­wa­ty­stów, gwa­ran­tu­ją­cego utrzy­ma­nie man­datu w nie­pew­nym okręgu wybor­czym. Oba­wia­jąc się, że oby­wa­tele mogliby mieć zastrze­że­nia do mło­dego wieku syna, sir Dun­can przy­po­mniał na pierw­szym zebra­niu przedwybor­czym, że do sta­no­wi­ska pre­miera doszło ośmiu Szko­tów i że wszy­scy oni zasia­dali w par­la­men­cie przed trzy­dziestką. Zebrani poki­wali gło­wami. Zado­wo­lony sir Dun­can zadzwo­nił wie­czo­rem do syna i zapro­sił go na obiad do Nowego Klubu, pro­po­nu­jąc omó­wie­nie kam­pa­nii wybor­czej.

– Pomyśl tylko – rzekł naza­jutrz sir Dun­can, zamó­wiw­szy drugą whi­sky. – Ojciec i syn repre­zen­tu­jący ten sam okręg wybor­czy. To będzie wielki dzień dla kon­ser­wa­ty­stów w Edyn­burgu.

– Nie mówiąc już o labu­rzy­stach – rzekł Andrew, patrząc ojcu pro­sto w oczy.

– Nie bar­dzo cię rozu­miem.

– Otóż to, ojcze. Nie zamie­rzam ubie­gać się o man­dat z ramie­nia Par­tii Kon­ser­wa­tyw­nej. Będę kan­dy­da­tem Par­tii Pracy, jeżeli mnie zechcą.

Sir Dun­can nie wie­rzył wła­snym uszom.

– Przez całe życie byłeś kon­ser­wa­ty­stą! – wykrzyk­nął.

– Nie, ojcze – rzekł spo­koj­nie Andrew. – To ty byłeś kon­ser­wa­ty­stą. Przez całe moje życie.

KSIĘGA PIERW­SZA

1964–1966

ŁAWY POSEL­SKIE

I

Czwar­tek, 10 grud­nia 1964

Spe­aker Izby Gmin wstał i rozej­rzał się. Obcią­gnął czarną togę, ner­wowo popra­wił długą perukę na łysie­ją­cej gło­wie. Godzina pytań do pre­miera miała tak burz­liwy prze­bieg, że z tru­dem pano­wał nad posłami, i teraz spo­glą­dał na zegar z praw­dziwą ulgą. Docho­dziło wpół do czwar­tej, pora na kolejny punkt porządku dzien­nego.

Cze­ka­jąc, prze­stę­po­wał z nogi na nogę, a kiedy tłumne zgro­ma­dze­nie, liczące ponad pię­ciu­set posłów, uci­szyło się, uro­czy­ście zawo­łał:

– Posło­wie do przy­sięgi.

Spoj­rze­nia skie­ro­wane na spe­akera prze­nio­sły się jak pod­czas meczu tenisa na drugi koniec Izby. Stał tam zwy­cięzca wybo­rów uzu­peł­nia­ją­cych, pierw­szych, odkąd – przed dwoma mie­sią­cami – Par­tia Pracy prze­jęła ster rzą­dów.

Nowi­cjusz i dwaj posło­wie wpro­wa­dza­jący postą­pili cztery kroki naprzód, równo jak na woj­sko­wej para­dzie. Zatrzy­mali się i ukło­nili. Nowy poseł wyglą­dał jak stwo­rzony na zamó­wie­nie tory­sów – wysoki, postawny, z dum­nie unie­sioną głową, uro­dzony ary­sto­krata. Jasne włosy miał sta­ran­nie zacze­sane na bok, ubrany był w ciem­no­szary gar­ni­tur i czer­wono-nie­bie­ski kra­wat. Zbli­żył się do dłu­giego stołu roz­dzie­la­ją­cego ławy przed fote­lem spe­akera. Człon­ko­wie rządu i gabi­netu cieni sie­dzieli naprze­ciw sie­bie w takiej odle­gło­ści, że mogliby skrzy­żo­wać mie­cze nad sto­łem.

Wpro­wa­dza­jący zostali z tyłu, nowy poseł prze­szedł obok stołu, uwa­ża­jąc, żeby nie nadep­nąć na nogi pre­miera i mini­stra spraw zagra­nicz­nych, po czym ode­brał z rąk sekre­ta­rza małą kartkę. Trzy­ma­jąc ją przed sobą, wypo­wie­dział zde­cy­do­wa­nie słowa przy­sięgi, jakby stał na ślub­nym kobiercu.

– Ja, Char­les Sey­mour, uro­czy­ście przy­się­gam, że będę wier­nie słu­żył Jej Kró­lew­skiej Mości Elż­bie­cie oraz jej peł­no­praw­nym następ­com, tak mi dopo­móż Bóg.

Z ław naprze­ciw roz­le­gły się głosy popar­cia kole­gów. Nowy poseł nachy­lił się, roz­ło­żył kartę per­ga­minu i pod­pi­sał się na liście zaprzy­się­żo­nych. Sekre­tarz przed­sta­wił go teraz spe­ake­rowi.

– Witam w Izbie, panie Sey­mour – powie­dział spe­aker, poda­jąc mu rękę. – Życzę wielu lat owoc­nej służby.

– Dzię­kuję, panie spe­ake­rze – rzekł Char­les, jesz­cze raz się ukło­nił i ruszył dalej.

Krótka cere­mo­nia prze­bie­gła dokład­nie tak jak na pró­bie, którą rzecz­nik dys­cy­pliny klu­bo­wej tory­sów prze­pro­wa­dził z nim w kory­ta­rzu przed swoim biu­rem. Za fote­lem spe­akera, w nie­wi­docz­nym dla posłów zakątku, cze­kał na niego lider opo­zy­cji, sir Alec Douglas-Home, który też ser­decz­nie uści­snął mu dłoń.

– Gra­tu­luję wspa­nia­łego zwy­cię­stwa. Spo­dzie­wam się, że wiele zdzia­łasz dla naszej par­tii i kraju.

– Dzię­kuję.

Nowy poseł zacze­kał, aż sir Alec zasią­dzie w pierw­szej ławie opo­zy­cji, a potem wszedł po scho­dach i zna­lazł sobie miej­sce w ostat­nim rzę­dzie ław z zie­lo­nym obi­ciem.

Przez dwie godziny Char­les Sey­mour przy­słu­chi­wał się obra­dom z peł­nym sza­cunku zacie­ka­wie­niem. Pierw­szy raz uczest­ni­czył w czymś, co łatwo mu nie przy­szło i nie nale­żało się przez sam fakt naro­dzin. Kiedy rzu­cił okiem na gale­rię dla gości, zoba­czył żonę, ojca i brata patrzą­cych na niego z dumą. Oparł się wygod­nie z poczu­ciem, że osią­gnął pierw­szy szcze­bel kariery. Uśmiech­nął się – jesz­cze przed kil­koma tygo­dniami drę­czyła go obawa, że upły­nie wiele lat, zanim uda mu się zasiąść w Izbie Gmin.

Dwa mie­siące temu, w wybo­rach powszech­nych, Char­les ubie­gał się o man­dat w gór­ni­czym okręgu Połu­dnio­wej Walii zdo­mi­no­wa­nym przez labu­rzy­stów. „To poży­teczne doświad­cze­nie i korzyść dla ducha” – zapew­niał wice­prze­wod­ni­czący opie­ku­jący się kan­dy­da­tami w szta­bie kon­ser­wa­ty­stów. Jego słowa spraw­dziły się w całej roz­cią­gło­ści. Char­les rzu­cił się ocho­czo w wir walki wybor­czej i zmniej­szył prze­wagę Par­tii Pracy z 22 300 do 20 100 gło­sów. „Uro­bek”, jak traf­nie okre­śliła to jego żona Fiona, został dostrze­żony i par­tia wysta­wiła Char­lesa w okręgu Sus­sex Downs, kiedy sir Eric Koops zmarł na serce kilka dni po roz­po­czę­ciu sesji par­la­mentu. Sześć tygo­dni póź­niej Char­les Sey­mour zasiadł w Izbie Gmin z prze­wagą 20 000 gło­sów na swoją korzyść.

Po wysłu­cha­niu jesz­cze jed­nego prze­mó­wie­nia Char­les opu­ścił salę obrad. Kiedy zatrzy­mał się nie­zde­cy­do­wany w kulu­arach, pod­szedł do niego młody poseł.

– Pozwoli pan, że się przed­sta­wię – powie­dział, a Char­les odniósł wra­że­nie, że ma przed sobą kon­ser­wa­ty­stę. – Nazy­wam się Andrew Fra­ser. Jestem posłem Par­tii Pracy z Edin­burgh Carl­ton. Pomy­śla­łem sobie, że może nie zna­lazł pan jesz­cze part­nera do absen­cji.

Char­les przy­znał, że na razie zna­lazł tylko drogę do Izby. Wcze­śniej rzecz­nik dys­cy­pliny klu­bo­wej tory­sów wyja­śnił mu, że nie­mal każdy depu­to­wany dobiera sobie kolegę z prze­ciw­nej par­tii w spra­wach gło­so­wa­nia, i dora­dził, żeby zna­lazł kogoś w swoim wieku. Kiedy obra­do­wano nad pomniej­szymi kwe­stiami, posło­wie otrzy­my­wali zawia­do­mie­nia z podwój­nym pod­kre­śle­niem, a wów­czas mogli obaj opu­ścić gło­so­wa­nie i przed pół­nocą wró­cić na łono rodziny. Nikomu jed­nak nie wolno było opu­ścić gło­so­wa­nia, kiedy na wezwa­niu wid­niały trzy pod­kre­śle­nia.

– Bar­dzo chęt­nie zawrę z panem pakt – powie­dział Char­les. – Czy mam dopeł­nić jakichś for­mal­no­ści?

– Nie – odparł Andrew, zadzie­ra­jąc lekko głowę, żeby go dobrze widzieć. – Prze­ślę panu list potwier­dza­jący naszą umowę. Zechce pan łaska­wie odpi­sać, jak można kon­tak­to­wać się z panem tele­fo­nicz­nie. Kiedy tylko udział w gło­so­wa­niu nie będzie panu na rękę, pro­szę bez waha­nia dać znać.

– Bar­dzo sen­sowne roz­wią­za­nie – rzekł Char­les, patrząc na toczą­cego się w ich stronę gru­ba­ska w jasno­sza­rym gar­ni­tu­rze, nie­bie­skiej koszuli i muszce w różowe gro­chy.

– Witaj w klu­bie – powie­dział Alec Pim­kin. – Chodź na drinka do palarni. Wytłu­ma­czę ci, jak działa ta cho­lerna machina.

– Dzię­kuję – odparł Char­les, któ­remu widok zna­jo­mej twa­rzy spra­wił wyraźną ulgę.

– Zupeł­nie jak­byś znów cho­dził do szkoły, stary – dodał Pim­kin, pro­wa­dząc kolegę torysa w kie­runku palarni.

Usły­szaw­szy to, Andrew uśmiech­nął się i pomy­ślał, że ani się obej­rzy, jak z kolei Char­les Sey­mour będzie obja­śniał dzia­ła­nie tej cho­ler­nej machiny jakie­muś kum­plowi z ławy szkol­nej.

Andrew opu­ścił kulu­ary, ale nie po to, aby zwil­żyć gar­dło. Śpie­szył się na posie­dze­nie par­la­men­tar­nego klubu Par­tii Pracy, na któ­rym posło­wie mieli omó­wić tema­tykę obrad w przy­szłym tygo­dniu.

Wysta­wiony przez Par­tię Pracy w okręgu Edin­burgh Carl­ton, Andrew ode­brał kon­ser­wa­ty­stom man­dat posel­ski prze­wagą 3419 gło­sów. Sir Dun­can, po upły­wie bur­mi­strzow­skiej kaden­cji, na­dal repre­zen­to­wał swój okręg w radzie miej­skiej. Nato­miast Andrew, par­la­men­tarny goło­wąs, szybko dał się poznać w Izbie Gmin i wielu star­szych posłów nie mogło uwie­rzyć, że zasiada w niej dopiero od kilku tygo­dni.

W sali na dru­gim pię­trze, gdzie odby­wało się posie­dze­nie, Andrew zajął wolne miej­sce z tyłu. Ze słów rzecz­nika dys­cy­pliny klu­bo­wej strony rzą­dzą­cej wyni­kało, że w przy­szłym tygo­dniu obec­ność czę­sto będzie obo­wiąz­kowa. Spoj­rzał na leżącą przed sobą kartkę. Obrady we wto­rek, środę i czwar­tek były pod­kre­ślone trzema liniami. Jedy­nie w ponie­dzia­łek i pią­tek podwójna kre­ska umoż­li­wiała sko­rzy­sta­nie z umowy z Char­le­sem Sey­mo­urem i nieobec­ność w par­la­men­cie. Par­tia Pracy odzy­skała wpraw­dzie wła­dzę po trzy­na­stu latach, ale prze­waga zale­d­wie czte­rech gło­sów i obszerny pro­gram legi­sla­cyjny spra­wiły, że zapra­co­wani posło­wie rzadko kła­dli się spać przed pół­nocą.

Kiedy rzecz­nik dys­cy­pliny klu­bo­wej skoń­czył i usiadł, natych­miast pode­rwał się z miej­sca Tom Car­son, nowy poseł z okręgu Liver­pool Dock­side. Zgro­mił rząd za to, że upo­dab­nia się coraz bar­dziej do tory­sów. Szepty i poka­sły­wa­nia towa­rzy­szące jego tyra­dzie sygna­li­zo­wały brak popar­cia. Tom Car­son też dał się szybko poznać, gdyż od samego początku otwar­cie ata­ko­wał wła­sną par­tię.

– Enfant ter­ri­ble – bąk­nął sie­dzący obok Andrew rudzie­lec.

– Ina­czej bym go nazwał, kró­cej – rzekł szep­tem Andrew.

Rudy uśmiech­nął się i słu­chali dalej.

W pierw­szych tygo­dniach sesji Ray­mond Gould wyro­bił sobie opi­nię par­tyj­nego inte­lek­tu­ali­sty, co od razu wzbu­dziło nie­uf­ność star­szych posłów, choć wła­śnie jego spo­śród nowego zaciągu widziano w przy­szło­ści w ławie rzą­do­wej. Nie­wielu poznało Ray­monda bli­żej. Zacho­wy­wał dystans zadzi­wia­jący u kogoś, kto zde­cy­do­wał się na udział w życiu publicz­nym. Jed­nak zdo­byta w okręgu wybor­czym w Leeds prze­waga 10 000 gło­sów zapo­wia­dała mu długą karierę poli­tyczną.

W Leeds North wybrano Ray­monda spo­śród trzy­dzie­stu sied­miu kan­dy­da­tów, ponie­waż wyka­zał się o wiele więk­szą zna­jo­mo­ścią rze­czy niż lokalny dzia­łacz związ­kowy typo­wany w pra­sie na zdo­bywcę man­datu. Miesz­kańcy York­shire lubią tych, któ­rzy trzy­mają się rodzin­nych stron, a Ray­mond nie omiesz­kał zazna­czyć przed komi­sją selek­cyjną, że uczył się w szkole lokal­nej, co zdra­dzał jego umyśl­nie prze­sadny akcent. Szala prze­chy­liła się zde­cy­do­wa­nie na jego stronę, kiedy się dowie­dziano, że nie przy­jął sty­pen­dium w Cam­bridge, gdyż – jak wyja­śnił – wolał stu­dio­wać na uni­wer­sy­te­cie w Leeds.

Ukoń­czyw­szy z wyróż­nie­niem Wydział Prawa, Ray­mond udał się do Lon­dynu na prak­tykę w sto­wa­rzy­sze­niu praw­ni­czym Lin­coln’s Inn. Po dwu­let­niej nauce przy­stał do mod­nej kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej, gdzie nie mógł narze­kać na brak klien­tów. W sta­ran­nie dobra­nym gro­nie przy­ja­ciół wywo­dzą­cych się z Lon­dynu i oko­lic prze­stał mówić o swoim pocho­dze­niu, a jeżeli jakiś kolega nazwał go Rayem, ukró­cał tę poufa­łość, przy­po­mi­na­jąc, że ma na imię Ray­mond.

Kiedy nie było już wię­cej pytań, uczest­nicy posie­dze­nia zaczęli się roz­cho­dzić. Andrew musiał się upo­rać z bie­żącą pocztą, która cze­kała na niego w cia­snym poko­iku na dru­gim pię­trze. Ray­mond wró­cił do Izby z nadzieją, że uda mu się wygło­sić pierw­szą par­la­men­tarną mowę. Od pew­nego czasu cze­kał cier­pli­wie na wła­ściwy moment, żeby wyra­zić swoje poglądy na temat upo­sa­że­nia wdów i wykupu obli­ga­cji wojen­nych, a tocząca się wła­śnie debata gospo­dar­cza stwa­rzała taką oka­zję. Spe­aker Izby prze­słał mu dziś pisemną wia­do­mość, że wezwie go wie­czo­rem do zabra­nia głosu.

Ray­mond poświę­cił wiele godzin na zapo­zna­nie się z przy­jętą w Izbie pro­ce­durą, inte­re­su­jąc się zwłasz­cza jej odmien­no­ścią od prak­tyki sądo­wej. F.E. Smith traf­nie oce­nił swo­ich kole­gów, porów­nu­jąc Izbę Gmin do sali sądo­wej, w któ­rej hała­suje prze­szło sze­ściu­set przy­się­głych, a sędziego głów­nego ani widu, ani sły­chu. Ray­mond z lękiem myślał o swoim pierw­szym wystą­pie­niu. Chłodna argu­men­ta­cja, jaką się zawsze posłu­gi­wał, z reguły bar­dziej prze­ma­wiała do sędziego głów­nego niż do przy­się­głych.

Przed wej­ściem do Izby goniec podał mu list od żony. Joyce zawia­da­miała, że przy­je­chała wła­śnie do par­la­mentu, że wska­zano jej miej­sce na gale­rii dla gości i że będzie mogła wysłu­chać jego prze­mó­wie­nia. Rzu­ciw­szy okiem na list, Ray­mond zmiął go, cisnął do naj­bliż­szego kosza i pośpie­szył na salę obrad. Wycho­dzący stam­tąd kon­ser­wa­ty­sta przy­trzy­mał mu drzwi.

– Dzię­kuję – powie­dział Ray­mond.

Simon Ker­slake uśmiech­nął się, nie mogąc sobie przy­po­mnieć jego nazwi­ska. W kulu­arach spraw­dził, czy na tablicy przy jego wła­snym nazwi­sku pali się świa­tełko.

Nie paliło się, więc pchnął waha­dłowe drzwi z pra­wej strony i scho­dami koło kruż­gan­ków zszedł na par­king dla posłów. Odszu­kał samo­chód i ruszył w stronę Pad­ding­ton, do szpi­tala St. Mary’s, gdzie pra­co­wała jego żona. Rzadko widy­wali się w ciągu tych pierw­szych sze­ściu tygo­dni sesji, tym bar­dziej więc cie­szył się na myśl o dzi­siej­szym wie­czo­rze. Spo­dzie­wał się, że par­la­men­tarny młyn będzie trwał aż do wybo­rów powszech­nych, w któ­rych jedna par­tia uzy­ska odpo­wied­nio dużą prze­wagę. Ponie­waż jed­nak zdo­był man­dat mini­malną więk­szo­ścią gło­sów, miał poważne obawy, że zamiast ponow­nie do par­la­mentu trafi raczej do anna­łów jako przy­kład rekor­dowo krót­kiej kariery poli­tycz­nej. Torysi tak długo dzier­żyli ster rzą­dów, że teraz labu­rzy­ści wyda­wali się pełni ide­ali­stycz­nego zapału i nale­żało ocze­ki­wać powięk­sze­nia ich sze­re­gów, kiedy pre­mier zarzą­dzi wybory.

Simon minął Hyde Park Cor­ner i w dro­dze do Mar­ble Arch przy­po­mi­nał sobie swoją ścieżkę życiową. Pro­sto z Oks­fordu tra­fił do regi­mentu Sus­sex Yeomanry i dwa lata póź­niej ukoń­czył służbę woj­skową w stop­niu pod­po­rucz­nika. Po krót­kim urlo­pie pod­jął pracę w BBC. Przez pięć lat zdo­by­wał doświad­cze­nie w redak­cjach teatral­nej, spor­to­wej i publi­cy­stycz­nej i w końcu został pro­du­cen­tem Pano­ramy. W tam­tych cza­sach wynaj­mo­wał miesz­kanko przy Earl’s Court w Lon­dy­nie i pod­trzy­mu­jąc zain­te­re­so­wa­nia poli­tyczne, wstą­pił do koła mło­dych kon­ser­wa­ty­stów. Został jego sekre­ta­rzem, poma­gał orga­ni­zo­wać zebra­nia, zaczął pisać mate­riały pro­pa­gan­dowe i prze­ma­wiać na kon­fe­ren­cjach, aż wresz­cie zapro­szono go do sztabu wybor­czego, w któ­rym został oso­bi­stym sekre­ta­rzem prze­wod­ni­czą­cego w kam­pa­nii 1959 roku.

Dwa lata póź­niej Simon poznał Eli­za­beth Drum­mond, lekarkę zapro­szoną do udziału w wyda­niu Pano­ramy poświę­co­nemu ana­li­zie stanu pań­stwo­wej służby zdro­wia. Jesz­cze przed pro­gra­mem Eli­za­beth dała Simo­nowi do zro­zu­mie­nia, że nie ufa dzien­ni­ka­rzom, a poli­ty­ków wprost nie znosi. Po roku zostali mał­żeń­stwem. Eli­za­beth uro­dziła dwóch synów, jedy­nie na krótko prze­ry­wa­jąc pracę zawo­dową.

Kiedy latem 1964 roku zapro­po­no­wano Simo­nowi obronę nie­pew­nego man­datu w okręgu Coven­try Cen­tral, nie­mal z dnia na dzień odszedł z tele­wi­zji. W wybo­rach powszech­nych zdo­był man­dat prze­wagą 918 gło­sów.

Pod­je­chał pod bramę szpi­tala i spoj­rzał na zega­rek. Bra­ko­wało kilku minut do umó­wio­nej godziny. Odgar­nął włosy z czoła i pomy­ślał o nad­cho­dzą­cym wie­czo­rze. Z oka­zji czwar­tej rocz­nicy ślubu przy­go­to­wał dla żony nie­spo­dziankę. Mieli zjeść kola­cję u Maria i Franca, poje­chać na dan­cing do Klubu Esta­bli­sh­mentu, a na koniec, po raz pierw­szy od kilku tygo­dni, wró­cić razem do domu.

– Mmm – mruk­nął zachwy­cony tą per­spek­tywą.

– Cześć, daw­no­śmy się nie widzieli – powie­działa Eli­za­beth. Wsko­czyła do samo­chodu i poca­ło­wała go.

Simon nie mógł ode­rwać od niej oczu. Miała znie­wa­la­jący uśmiech i jasne włosy opa­da­jące na ramiona. Przy­kuła jego uwagę pięć lat temu, gdy weszła do stu­dia Pano­ramy, i od tam­tej pory wciąż patrzył na nią z zachwy­tem.

– Chcesz usły­szeć dobrą wia­do­mość? – spy­tał, uru­cha­mia­jąc sil­nik. Zanim zdą­żyła coś odpo­wie­dzieć, oznaj­mił: – Zna­la­złem part­nera do absen­cji. Zapra­szam cię na kola­cję do Maria i Franca, na dan­cing do Esta­bli­sh­mentu, a potem do domu.

– Chcesz usły­szeć złą wia­do­mość? – zapy­tała Eli­za­beth i też nie cze­kała na odpo­wiedź. – Bra­kuje leka­rzy z powodu epi­de­mii grypy. O dzie­sią­tej muszę wró­cić na dyżur.

Simon zga­sił sil­nik.

– Wolisz kola­cję, dan­cing czy od razu do domu?

– Mamy trzy godziny – odparła Eli­za­beth ze śmie­chem. – Może jed­nak zdą­żymy zjeść kola­cję.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: First Among Equ­als

Copy­ri­ght © 1984 Jef­frey Archer

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Bła­żej Kem­nitz

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki oraz ilu­stra­cja na okładce: Zbi­gniew Miel­nik

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Pierw­szy mię­dzy rów­nymi, wyd. V popra­wione, Poznań 2013)

ISBN 978-83-7818-192-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer