Wyklęty - Graham Masterton - ebook

Wyklęty ebook

Graham Masterton,

4,4

Opis

Bohater opowieści John Trenton jest antykwariuszem i prowadzi sklep z pamiątkami w miasteczku Salem. Po tragicznej śmierci żony, Jane, John popada w depresję. Pewnego dnia kupuje na aukcji obraz z widokiem przylądka, na którym stoi jego dom. Kiedy jakiś tajemniczy mężczyzna chce odkupić od niego akwarelę, John postanawia wyjaśnić jej zagadkę. Wkrótce odkrywa, że Jane, a także inni zmarli z Salem i Granitehead, znajduje się we władzy azteckiego demona, władcy krainy zmarłych. Zostaje wciągnięty w przerażający koszmar, który staje się rzeczywistością.

Niesamowita, trzymająca w napięciu powieść.

Graham Masterton urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Pracował jako reporter i redaktor w czasopismach „Mayfair” i „Penthouse”. W roku 1976 debiutował horrorem Manitou, który stał się światowym bestsellerem. Od tego czasu napisał ponad 100 książek, które przełożono na 18 języków i wydano w 27 milionach egzemplarzy. Jego powieści otrzymały wiele międzynarodowych nagród, m.in. Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i Srebrny Medal West Coast Review of Books. Oprócz horrorów Masterton pisze thrillery, powieści historyczne i romanse. Od lat zajmuje się również seksuologią.

Domu Wydawniczego REBIS opublikował m.in. jego horrory: Kostnica, Bazyliszek, Noc gargulców Czerwony Hotel oraz Panika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (18 ocen)
10
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wsze­lako jest jesz­cze Inny, któ­rego Imie­nia ni­gdy się nie wyma­wia, jest on bowiem wyrzut­kiem wygna­nym i z Nieba, i z Pie­kła, jed­nako potę­pio­nym pośród wyż­szych Bytów i na ziem­skim padole. Jego Imię wykre­ślono z każ­dej Księgi i Tablicy, zasię jego wize­ru­nek znisz­czono w każ­dym miej­scu, gdzie ludzie odda­wali mu cześć. On jest Wyklęty i budzi naj­wyż­szy strach, na jego bowiem roz­kaz zmarli powstają z gro­bów i słońce samo gasi swój blask.

Tak zwany „ostatni zaka­zany ustęp” z Codex Daemo­ni­cus, księgi powsta­łej w 1516 roku i rów­nież zaka­za­nej aż do 1926 roku, kiedy to uka­zała się ponow­nie w Paryżu nakła­dem wydaw­nic­twa Ibid Press (bez ostat­niego ustępu). Jedyny nie okro­jony egzem­plarz prze­cho­wy­wany jest obec­nie w taj­nej skrytce w Biblio­tece Waty­kań­skiej.

ŻONA PRZED­SIĘ­BIORCY BUDOW­LA­NEGO

ZAGI­NĘŁA NA MORZU

TAJEM­NI­CZA NOCNA WYCIECZKA JACH­TEM

Gra­ni­te­head, wto­rek

Dziś od rana heli­kop­tery straży przy­brzeż­nej patro­lo­wały zatokę Mas­sa­chu­setts pomię­dzy Man­che­ster a Nohant, szu­ka­jąc żony pana Jamesa Gou­lta III, przed­się­biorcy budow­la­nego z Gra­ni­te­head, która poprzed­niego dnia wie­czo­rem wyszła z domu, ubrana tylko w nocną koszulę.

Czter­dzie­stocz­te­ro­let­nia pani Goult, bru­netka, doje­chała samo­cho­dem do przy­stani Gra­ni­te­head około jede­na­stej trzy­dzie­ści wie­czo­rem, po czym wypły­nęła w morze czter­dzie­sto­sto­po­wym rodzin­nym jach­tem Patri­cia.

„Moja żona jest doświad­czo­nym żegla­rzem – powie­dział pan Goult – i nie wąt­pię, że w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach potrafi sama pro­wa­dzić łódź. Ale tutaj wyraź­nie zaszły nie­zwy­czajne oko­licz­no­ści i dla­tego nie­po­koję się o jej bez­pie­czeń­stwo”.

Pan Goult oświad­czył, że pomię­dzy nim a żoną nie doszło do żad­nej kłótni i że jej znik­nię­cie jest dla niego „kom­pletną zagadką”.

Por. Geo­rge Roberts ze Straży Przy­brzeż­nej Salem powie­dział: „Pro­wa­dzimy sys­te­ma­tyczne poszu­ki­wa­nia i, jeśli to tylko moż­liwe, na pewno znaj­dziemy Patri­cię”.

ROZDZIAŁ l

Otwo­rzy­łem nagle oczy; nie byłem pewien, czy w ogóle spa­łem. Czy to był jesz­cze sen? Było tak ciemno, że wcale nie mia­łem pew­no­ści, czy naprawdę mam otwarte oczy. Stop­niowo zaczą­łem dostrze­gać fos­fo­ry­zu­jące wska­zówki sta­ro­świec­kiego budzika: dwie zie­lone kre­seczki mżące słabą poświatą, niczym oczy wro­giego, choć bez­sil­nego demona. Dzie­sięć po dru­giej w zimną mar­cową noc na wybrzeżu Mas­sa­chu­setts. Na­dal jed­nak nie mia­łem poję­cia, co mnie obu­dziło.

Leża­łem w bez­ru­chu, wstrzy­mu­jąc oddech i nasłu­chu­jąc, sam jeden w tym wiel­kim kolo­nial­nym łożu. Sły­sza­łem tylko wiatr, hała­śli­wie dobi­ja­jący się do okna. Tutaj, na pół­wy­spie Gra­ni­te­head, gdzie tylko setki mil ciem­nego, wzbu­rzo­nego morza dzie­liły mój dom od wybrzeży Nowej Szko­cji, wiatr nie usta­wał ni­gdy, nawet na wio­snę. Zawsze był obecny: upo­rczywy, pory­wi­sty i gwał­towny.

Nasłu­chi­wa­łem w napię­ciu jak ktoś, kto wciąż roz­pacz­li­wie nie przy­wykł do samot­no­ści; jak żona biz­nes­mena, która została sama w domu, gdy mąż wyje­chał w inte­re­sach. Cały zamie­ni­łem się w słuch. A kiedy wiatr nagle zadął moc­niej i zatrząsł całym domem, a potem rów­nie nagle ucichł, moje serce przy­spie­szyło, zadrżało i zamarło razem z nim.

Szyby w oknie zadźwię­czały, znie­ru­cho­miały, zadźwię­czały znowu.

Potem coś usły­sza­łem i cho­ciaż ten dźwięk był pra­wie nie­uchwytny, cho­ciaż ode­bra­łem go bar­dziej samymi ner­wami niż zmy­słem słu­chu, roz­po­zna­łem go natych­miast i drgną­łem jak rażony prą­dem. To ten dźwięk mnie obu­dził. Mono­tonne i żało­sne skrzy­pie­nie łań­cu­chów ogro­do­wej huś­tawki.

Roz­sze­rzo­nymi oczyma wpa­try­wa­łem się w ciem­ność. Fos­fo­ry­zu­jące demo­nicz­nie wska­zówki budzika odwza­jem­niały moje spoj­rze­nie. Im dłu­żej na nie patrzy­łem, tym bar­dziej przy­po­mi­nały oczy demona. Chcia­łem je spro­wo­ko­wać, żeby się poru­szyły, żeby mru­gnęły do mnie, ale nie pod­jęły wyzwa­nia. A na zewnątrz, w ogro­dzie, wciąż roz­le­gało się mono­tonne skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp.

To tylko wiatr, pomy­śla­łem. To wiatr, prawda? Na pewno. Ten sam wiatr, który całą noc dobija się do okna. Ten sam wiatr, który tak gło­śno gada i hała­suje w komi­nie sypialni. Ale uzmy­sło­wi­łem sobie, że ni­gdy jesz­cze wiatr nie roz­ko­ły­sał ogro­do­wej huś­tawki – nawet w taką burz­liwą noc, kiedy wyraź­nie sły­sza­łem, jak wyrwany z drzemki pół­nocny Atlan­tyk awan­tu­ruje się pół­to­rej mili dalej, ude­rza­jąc o skały cie­śniny Gra­ni­te­head, i jak w wio­sce o tej samej nazwie roz­kle­ko­tane ogro­dowe furtki raz po raz klasz­czą mu do wtóru. Huś­tawka była wyjąt­kowo ciężka; była to ławka z wyso­kim opar­ciem, wycio­sana z solid­nego ame­ry­kań­skiego grabu i zawie­szona na żela­znych łań­cu­chach. Skrzy­piała tylko wtedy, kiedy ktoś roz­bu­jał ją mocno i wysoko.

Skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp roz­le­gało się bez prze­rwy, zagłu­szane wia­trem i odle­głym rykiem oce­anu, ale ryt­miczne i wyraźne; tym­cza­sem wska­zówki budzika prze­su­nęły się o całe pięć minut, jak gdyby demon prze­chy­lił głowę.

To obłęd, powie­dzia­łem sobie. Nikt nie huśta się w ogro­dzie o dru­giej dwa­dzie­ścia nad ranem. W każ­dym razie to jakiś rodzaj sza­leń­stwa. Praw­do­po­dob­nie depre­sja, o któ­rej mówił mi dok­tor Rosen: znie­kształ­ce­nie per­cep­cji, zachwia­nie rów­no­wagi umy­sło­wej. Prze­cho­dzi przez to pra­wie każdy, kto stra­cił bli­ską osobę. Dok­tor Rosen mówił, że mogę czę­sto prze­ży­wać to okropne uczu­cie, że Jane na­dal żyje i jest ze mną. On sam doświad­czył podob­nych halu­cy­na­cji po śmierci swo­jej żony. Widy­wał ją w super­mar­ke­tach, jak odwra­cała się i zni­kała pomię­dzy sto­iskami. Sły­szał, jak włą­cza mik­ser w kuchni, więc rzu­cał się do drzwi, ale nikogo za nimi nie było, a nie uży­wane naczy­nia i sztućce lśniły czy­sto­ścią. Na pewno tak samo jest z tym skrzy­pie­niem, które mi się prze­sły­szało. Wydaje się cał­kiem rze­czy­wi­ste, ale to tylko halu­cy­na­cja, sku­tek emo­cjo­nal­nego wstrząsu, wywo­ła­nego nagłą utratą bli­skiej osoby.

A jed­nak skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp bez końca. Im dłu­żej to trwało, tym trud­niej było mi uwie­rzyć, że to tylko słuch płata mi figle.

Jesteś roz­sąd­nym, doro­słym czło­wie­kiem, powie­dzia­łem sobie. Po cho­lerę masz wyła­zić z cie­płego, wygod­nego łóżka w zimną noc i pod­cho­dzić do okna, żeby zoba­czyć, jak twoja wła­sna ogro­dowa huś­tawka koły­sze się w podmu­chach mar­co­wej wichury?

Ale… jeśli tam na dwo­rze ktoś jest? Jeśli ktoś huśta się w moim ogro­dzie, tak jak daw­niej huś­tała się Jane, chwy­ciw­szy wysoko łań­cu­chy rękami, z głową odchy­loną na opar­cie i przy­mknię­tymi oczyma? No więc jeśli ktoś tam jest, to co? Nie ma się czego bać.

Naprawdę myślisz, że ktoś jest na dwo­rze? Naprawdę wie­rzysz, że komuś chcia­łoby się prze­ła­zić przez ogro­dze­nie i prze­dzie­rać przez zaro­śnięty sad tylko po to, żeby usiąść na sta­rej, zardze­wia­łej ogro­do­wej huś­tawce? W ciemną, burz­liwą noc, zimną jak cycek cza­row­nicy, kiedy słu­pek rtęci spadł do zera?

To moż­liwe. Przy­znaj, że to moż­liwe. Pew­nie ktoś wra­cał z wio­ski Aleją Kwa­krów, ktoś pijany albo po pro­stu roz­ba­wiony, albo roz­ma­rzony, albo przy­gnę­biony. Pew­nie ten ktoś przy­pad­kiem zoba­czył huś­tawkę i pomy­ślał sobie, że faj­nie byłoby się pohuś­tać; nie zwa­żał na ziąb i wiatr ani na to, że mogą go przy­ła­pać.

Tylko kto to mógł być? Oto zagadka, pomy­śla­łem. Przy Alei Kwa­krów stał tylko jesz­cze jeden dom. Dalej droga zwę­żała się i zamie­niała w krętą, poro­śniętą trawą ścieżkę do kon­nej jazdy, a potem scho­dziła zyg­za­kiem w dół, na brzeg zatoki Salem. Szlak był kamie­ni­sty i nie­równy, nie­mal nie do prze­by­cia nawet za dnia, a co dopiero w nocy. W dodatku ten ostatni dom pra­wie zawsze stał pusty w zimie, przy­naj­mniej tak nam powie­dziano.

To mógł być Tho­mas Essex, stary odlu­dek w kawa­le­ryj­skim kape­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem. Miesz­kał w roz­wa­lo­nej rybac­kiej cha­łu­pie obok Cmen­ta­rza Nad Wodą. Cza­sami prze­cho­dził tędy, pod­śpie­wu­jąc i pod­ska­ku­jąc, a raz zwie­rzył się Jane, że potrafi przy­wa­biać ryby gwiz­da­niem. Naj­bar­dziej lubią Lil­li­bu­lero, oświad­czył. Potra­fił rów­nież żon­glo­wać skła­da­nymi nożami.

A potem pomy­śla­łem: Prawda, że to dzi­wak, ale jest prze­cież stary. Ma co naj­mniej sześć­dzie­siąt osiem lat. Co może robić sześć­dzie­się­cio­ośmio­letni facet na mojej huś­tawce o dru­giej nad ranem w taką noc?

Posta­no­wi­łem, że nie będę zwra­cał uwagi na to skrzy­pie­nie i spró­buję zasnąć. Nacią­gną­łem cie­płą, ręcz­nie szytą koł­drę aż po uszy, zako­pa­łem się w pościeli, zamkną­łem oczy i sta­ra­łem się oddy­chać głę­boko. Gdyby Jane tu była, pew­nie zmu­si­łaby mnie, żebym wyj­rzał przez okno. Ale byłem za bar­dzo zmę­czony. Jesteś zmę­czony, wła­śnie, potrze­bu­jesz snu. Od tego wypadku sypia­łem naj­wy­żej cztery, pięć godzin na dobę, cza­sami jesz­cze mniej, a jutro musia­łem wcze­śnie wstać, żeby spo­tkać się na śnia­da­niu z ojcem Jane; póź­niej chcia­łem wstą­pić do Endi­cotta na placu Holyoke, gdzie wysta­wiono na sprze­daż kolek­cję rzad­kich mary­ni­stycz­nych rycin i obra­zów, war­tych obej­rze­nia.

Wytrzy­ma­łem z zamknię­tymi oczami pra­wie przez całą minutę. Potem znowu je otwo­rzy­łem i ujrza­łem wpa­trzo­nego we mnie demona. I cho­ciaż z całej siły zaty­ka­łem uszy, wciąż sły­sza­łem to nie­ustanne skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, dobie­ga­jące z ogrodu.

A potem… Boże, mógł­bym przy­siąc, że usły­sza­łem śpiew. Słaby, cienki głos, zagłu­szony wia­trem, tak nie­wy­raźny, że mógł to być prze­ciąg gwiż­dżący w komi­nie. A jed­nak ktoś śpie­wał. Kobiecy głos, czy­sty i dziw­nie żało­sny.

Wygra­mo­li­łem się z łóżka w takim pośpie­chu, że ude­rzy­łem się w kolano o maho­niowy nocny sto­lik. Demo­niczny budzik spadł ze sto­lika i poto­czył się po pod­ło­dze. Byłem zbyt prze­stra­szony, żeby wsta­wać powoli, mogłem się zdo­być tylko na atak w stylu kami­ka­dze. Ścią­gną­łem koł­drę z łóżka i owi­ną­łem się nią w pasie, a potem po omacku, bez tchu dotar­łem do okna.

Na zewnątrz było pie­kiel­nie ciemno, tak że pra­wie nic nie widzia­łem. Niebo i wzgó­rza miały nie­mal tę samą barwę. Ciemne roz­ma­zane drzewa bory­kały się z wia­trem, który bez­li­to­śnie przy­gi­nał je do ziemi. Nad­słu­chi­wa­łem i wypa­try­wa­łem, wypa­try­wa­łem i nad­słu­chi­wa­łem. Czu­łem się jed­no­cze­śnie jak głu­piec i jak boha­ter. Przy­ci­sną­łem dłoń do szyby, żeby prze­stała brzę­czeć. Skrzy­pie­nie ogro­do­wej huś­tawki jakoś uci­chło i nikt nie śpie­wał, nie sły­sza­łem żad­nego głosu.

A jed­nak ten śpiew, ta dziw­nie ponura melo­dia roz­brzmie­wała echem w mojej gło­wie. Przy­po­mi­nała mi mary­nar­ską szantę, którą stary Tho­mas Essex śpie­wał tego dnia, kiedy po raz pierw­szy spo­tka­li­śmy go w Alei Kwa­krów.

Wypły­nęli na połów z Gra­ni­te­headDaleko ku obcym wybrze­żom,Lecz zło­wili tylko szkie­lety ryb,Co skru­szone serca w szczę­kach dzierżą.

Póź­niej zna­la­złem ten tekst w książce Geo­rge'a Bly­tha Pie­śni mary­nar­skie ze sta­rego Salem; ale w prze­ci­wień­stwie do pozo­sta­łych szant ta pieśń nie została opa­trzona przy­pi­sem wyja­śnia­ją­cym jej zna­cze­nie, pocho­dze­nie i zwią­zek z miej­scową histo­rią. Miała tylko pod­ty­tuł Cie­ka­wostka. Ale kto wyśpie­wy­wał tę „cie­ka­wostkę” pod moim oknem tak późno w nocy i dla­czego? W całym Gra­ni­te­head naj­wy­żej tuzin ludzi mogło znać tę pieśń czy choćby pamię­tać melo­dię.

Jane zawsze mówiła, że ta pio­senka jest „roz­kosz­nie smutna”.

Sta­łem przy oknie, dopóki nie zmar­zły mi plecy. Moje oczy powoli przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści i zdo­ła­łem dostrzec czarne ska­li­ste brzegi cie­śniny Gra­ni­te­head, obry­so­wane przez fale przy­boju. Odją­łem rękę od szyby. Dłoń mia­łem lodo­watą i wil­gotną. Na szkle pozo­stał przez chwilę odcisk pal­ców, niczym upiorne pozdro­wie­nie, a potem znikł.

Po omacku odna­la­złem kon­takt i zapa­li­łem świa­tło. Pokój wyglą­dał tak samo jak zawsze. Wiel­kie, drew­niane wcze­sno­ame­ry­kań­skie łoże z pęka­tymi pucho­wymi podusz­kami; rzeź­biona dwu­drzwiowa szafa; drew­niana skrzy­nia posa­gowa. Po dru­giej stro­nie pokoju na biurku stało małe owalne lusterko, w któ­rym widzia­łem bladą plamę wła­snej twa­rzy.

Zasta­na­wia­łem się, czy będzie to oznaką ner­wo­wego zała­ma­nia, jeśli zejdę na dół i zro­bię sobie drinka. Pod­nio­słem z pod­łogi gra­na­towy szla­frok, który rzu­ci­łem tam wczo­raj wie­czo­rem przed pój­ściem do łóżka, i wło­ży­łem go.

Dom był tak cichy, odkąd Jane ode­szła. Ni­gdy dotąd nie zda­wa­łem sobie sprawy, ile hałasu robi żywa istota, ile wytwa­rza dźwię­ków, nawet przez sen. Kiedy Jane żyła, napeł­niała dom swoim cie­płem, oso­bo­wo­ścią, odde­chem. Teraz we wszyst­kich poko­jach, do któ­rych zaglą­da­łem, były tylko pustka, sta­rość i cisza. Fotele na bie­gu­nach, które ni­gdy się nie koły­sały. Zasłony, które ni­gdy nie zasła­niały okien, chyba że sam je zacią­gną­łem. Pie­cyk, który ni­gdy się nie włą­czał, chyba że wsze­dłem do kuchni i sam go włą­czy­łem, żeby przy­go­to­wać sobie kolejny samotny posi­łek.

Nie ma z kim poroz­ma­wiać, nie ma nawet do kogo się uśmiech­nąć, kiedy brak chęci do roz­mowy. I ta okropna, nie­po­jęta myśl, że już ni­gdy, ni­gdy jej nie zoba­czę.

Minął już mie­siąc. Mie­siąc, dwa dni i kilka godzin. Prze­sta­łem uża­lać się nad sobą. To zna­czy tak mi się zda­wało. Oczy­wi­ście prze­sta­łem pła­kać, cho­ciaż na­dal od czasu do czasu łzy nie­spo­dzie­wa­nie sta­wały mi w oczach. Doświad­cza tego każdy, kto poniósł wielką stratę. Dok­tor Rosen ostrze­gał mnie przed tym i miał rację. Na przy­kład pod­czas aukcji przy­stę­po­wa­łem do licy­to­wa­nia jakiejś szcze­gól­nie cen­nej mary­ni­stycz­nej pamiątki, którą chcia­łem zdo­być do sklepu, i nagle oczy zacho­dziły mi łzami; musia­łem prze­pro­sić i wyjść do toa­lety, gdzie długo wycie­ra­łem nos.

– Cho­lerne prze­zię­bie­nie – mówi­łem do dozorcy.

A on spo­glą­dał na mnie i od razu wie­dział, o co cho­dzi. Wszyst­kich ludzi pogrą­żo­nych w żało­bie łączy jakieś tajemne powi­no­wac­two, które muszą ukry­wać przed resztą świata, żeby nie wyglą­dać na mię­cza­ków cho­ro­bli­wie roz­czu­la­ją­cych się nad sobą. A jed­nak, do dia­bła, ja byłem wła­śnie takim mię­cza­kiem.

Wsze­dłem do salonu z niskim bel­ko­wa­nym sufi­tem, otwo­rzy­łem kre­dens sto­jący pod ścianą i spraw­dzi­łem, ile mi zostało alko­holu. Nie­cały łyk whi­sky Chi­vas Regal, resztka dżinu i butelka słod­kiej sherry, do któ­rej Jane nabrała upodo­ba­nia w pierw­szych mie­sią­cach ciąży. Posta­no­wi­łem zamiast tego napić się her­baty. Pra­wie zawsze robię sobie her­batę, kiedy budzę się nie­spo­dzie­wa­nie w środku nocy. Gatu­nek Bohea, bez mleka i cukru. Nauczy­łem się tego od miesz­kań­ców Salem.

Prze­krę­ca­łem klu­czyki w drzwicz­kach kre­densu, kiedy usły­sza­łem, że drzwi kuchenne się zamknęły. Nie trza­snęły jak pod wpły­wem prze­ciągu, ale zamknęły się na sta­ro­świecką klamkę. Zamar­łem w bez­ru­chu, z walą­cym ser­cem, wstrzy­ma­łem oddech i nad­słu­chi­wa­łem. Sły­sza­łem tylko wycie wia­tru, ale byłem pewien, że wyczu­wam czy­jąś obec­ność, jak gdyby ktoś obcy był w domu. Po mie­siącu spę­dzo­nym w samot­no­ści, mie­siącu kom­plet­nej ciszy, sta­łem się wyczu­lony na każdy szmer, każde skrzyp­nię­cie, chro­bot myszy i na sil­niej­sze wibra­cje wywo­ły­wane przez istoty ludz­kie. Ludzie rezo­nują jak skrzypce.

Byłem pewien, że ktoś jest w kuchni. Ktoś tam był, ale nie wyczu­wa­łem żad­nego cie­pła, nie sły­sza­łem żad­nego z tych zwy­kłych przy­ja­znych dźwię­ków ozna­cza­ją­cych ludzką obec­ność. Dziwne. Jak naj­ci­szej prze­sze­dłem po brą­zo­wym dywa­nie do kominka, w któ­rym wciąż żarzył się popiół po wczo­raj­szym ogniu. Pod­nio­słem długi mosiężny pogrze­bacz z cięż­kim uchwy­tem w kształ­cie głowy konika mor­skiego i zwa­ży­łem go w dłoni.

Wywo­sko­wane kafelki pod­łogi w hallu zapisz­czały pod moimi bosymi sto­pami. Zegar sto­jący firmy Tom­pion, który dosta­li­śmy od rodzi­ców Jane w pre­zen­cie ślub­nym, tykał powoli i z namy­słem wewnątrz maho­nio­wej skrzyni. Zatrzy­ma­łem się przy kuchen­nych drzwiach i nad­słu­chi­wa­łem, pró­bu­jąc uchwy­cić naj­lżej­szy szmer, naj­cich­sze wes­tchnie­nie, naj­słab­szy sze­lest mate­riału ocie­ra­ją­cego się o drewno.

Nic. Tylko tyka­nie zegara, odmie­rza­jące resztę mojego życia, tak samo jak odmie­rzało życie Jane. Tylko wiatr, który będzie tak samo hulał w cie­śni­nie Gra­ni­te­head, kiedy już stąd wyjadę. Nawet morze jakby się uci­szyło.

– Jest tam kto? – zawo­ła­łem gło­sem z początku dono­śnym, a pod koniec zdła­wio­nym. I cze­ka­łem na odpo­wiedź lub jej brak.

Czy to był śpiew? Odle­gły, stłu­miony śpiew?

Wypły­nęli na połów z Gra­ni­te­headDaleko ku obcym wybrze­żom…

A może to tylko prze­ciąg gwiz­dał w szpa­rach drzwi pro­wa­dzą­cych do ogrodu?

Wresz­cie naci­sną­łem klamkę, zawa­ha­łem się, w końcu uchy­li­łem drzwi. Ani zgrzytu, ani skrzyp­nię­cia. Sam naoli­wi­łem zawiasy. Zro­bi­łem jeden krok, potem drugi, tro­chę zbyt ner­wowo maca­jąc ręką ścianę w poszu­ki­wa­niu kon­taktu. Świe­tlówka zami­go­tała i zaświe­ciła rów­nym bla­skiem. Odru­chowo unio­słem pogrze­bacz, ale od razu zoba­czy­łem, że sta­ro­świecka kuch­nia jest pusta, więc go opu­ści­łem.

Drzwi do ogrodu były zamknięte i zary­glo­wane, a klucz leżał tam, gdzie go zosta­wi­łem, na pomru­ku­ją­cej cicho lodówce. Czy­ściut­kie por­ce­la­nowe kafelki nad kuchenką błysz­czały wesoło jak zawsze: wia­traki, łodzie, saboty i tuli­pany. Mie­dziane ron­dle wiszące w rzę­dach poły­ski­wały słabo, a gar­nek, w któ­rym goto­wa­łem wczo­raj zupę na kola­cję, wciąż cze­kał na umy­cie.

Otwo­rzy­łem szafki, trza­ska­łem drzwicz­kami, naro­bi­łem mnó­stwo hałasu, żeby się upew­nić, że jestem sam. Posła­łem groźne spoj­rze­nie w nie­prze­nik­nioną ciem­ność za oknem, żeby odstra­szyć każ­dego, kto mógł się czaić w ogro­dzie. Ale zoba­czy­łem tylko nie­wy­raźne odbi­cie wła­snej prze­ra­żo­nej twa­rzy i ten widok naj­bar­dziej mnie prze­stra­szył. Strach sam w sobie jest straszny. Widok wła­snego stra­chu jest jesz­cze gor­szy.

Wysze­dłem z kuchni i w kory­ta­rzu zawo­ła­łem jesz­cze raz:

– Kto tam? Jest tam kto?

Znowu odpo­wie­działa mi cisza. Ale mia­łem dziwne, nie­po­ko­jące wra­że­nie, że ktoś lub coś prze­suwa się obok mnie, jak gdyby nie­wy­czu­walne poru­sze­nie wpra­wiło w drga­nia mole­kuły powie­trza. Prze­nik­nęło mnie rów­nież uczu­cie zimna, zagu­bie­nia i bole­snego smutku. Tego samego doświad­cza czło­wiek po wypadku dro­go­wym albo kiedy w nocy sły­szy płacz dziecka, które boi się ciem­no­ści.

Sta­łem w hallu i nie wie­dzia­łem, co mam robić, nie wie­dzia­łem nawet, co mam myśleć. Byłem cał­ko­wi­cie pewien, że dom jest pusty, że nikogo w nim nie ma oprócz mnie. Nie mia­łem kon­kret­nego dowodu, że ktoś obcy wtar­gnął do środka. Żad­nych wyła­ma­nych drzwi czy wybi­tych okien. A jed­nak rów­nie oczy­wi­ste było, że atmos­fera domu ule­gła sub­tel­nej zmia­nie. Odnio­słem wra­że­nie, że widzę hall w innej per­spek­ty­wie, jak prze­zro­cze odwró­cone o sto osiem­dzie­siąt stopni.

Wró­ci­łem do kuchni, ponow­nie się zawa­ha­łem, po czym posta­no­wi­łem zro­bić sobie fili­żankę her­baty. Parę table­tek aspi­ryny rów­nież powinno mi pomóc. Pod­sze­dłem do płyty kuchen­nej, gdzie stał czaj­nik, i ku memu zasko­cze­niu zoba­czy­łem, że z dziobka unosi się cienka smużka pary.

Czub­kami pal­ców dotkną­łem pokrywki. Parzyła. Odsko­czy­łem i podejrz­li­wie przyj­rza­łem się czaj­ni­kowi. Moje znie­kształ­cone odbi­cie w nie­rdzew­nej stali odwza­jem­niło to spoj­rze­nie z równą podejrz­li­wo­ścią. Wie­dzia­łem, że zamie­rza­łem zro­bić sobie her­batę, ale czy rze­czy­wi­ście nasta­wi­łem czaj­nik? Nie mogłem sobie tego przy­po­mnieć. A jed­nak woda zago­to­wała się, co zwy­kle trwało dwie lub trzy minuty, i czaj­nik wyłą­czył się auto­ma­tycz­nie.

Widocz­nie sam go włą­czy­łem. Po pro­stu jestem zmę­czony. Się­gną­łem do kre­densu po fili­żankę i spodek. A wtedy usły­sza­łem to znowu, z całą pew­no­ścią usły­sza­łem cichutki śpiew. Znie­ru­cho­mia­łem, wytę­ża­jąc słuch, ale wszystko uci­chło. Wyją­łem fili­żankę, spodek i mały imbry­czek z por­ce­lany Spode, a potem włą­czy­łem czaj­nik, żeby jesz­cze raz zago­to­wać wodę.

Może nagła śmierć Jane dotknęła mnie bar­dziej, niż to sobie uświa­da­mia­łem. Może każdy, kto stra­cił bli­ską osobę, prze­żywa dzi­waczne wizje i omamy. Jung mówił prze­cież o wspól­nej pod­świa­do­mo­ści, porów­nu­jąc ją do morza, w któ­rym wszy­scy pły­wamy. Może każdy umie­ra­jący umysł wytwa­rza na powierzchni tego morza fale, które wyczu­wają wszy­scy, zwłasz­cza naj­bliżsi.

Woda pra­wie się goto­wała, kiedy lśniąca powierzch­nia czaj­nika powoli zaczęła zacho­dzić mgłą, jak gdyby tem­pe­ra­tura powie­trza nagle spa­dła. Ale noc była zimna, więc nie­zbyt się zdzi­wi­łem. Posze­dłem na drugi koniec kuchni, żeby przy­nieść starą cynową puszkę z her­batą. Kiedy się odwró­ci­łem, przez kilka sekund byłem pewien, że widzę jakieś litery na zapa­ro­wa­nej powierzchni czaj­nika, jak gdyby napi­sane pal­cem. W tej samej chwili woda się zagoto­wała, czaj­nik się wyłą­czył i para zni­kła. Obej­rza­łem go dokład­nie, szu­ka­jąc jakichś śla­dów. Napeł­ni­łem fili­żankę i jesz­cze raz włą­czy­łem czaj­nik, żeby spraw­dzić, czy litery ponow­nie się poja­wią. Był tam jakiś wywi­jas przy­po­mi­na­jący literę „R” i drugi jakby w kształ­cie „A”, ale nic wię­cej. Pew­nie powoli dosta­wa­łem fioła. Zanio­słem her­batę do salonu, usia­dłem przy jesz­cze cie­płym kominku, pocią­gną­łem łyk i pró­bo­wa­łem myśleć roz­sąd­nie.

To nie mogły być litery. Na pewno czaj­nik jest brudny, a na tłu­stych pla­mach nie może osia­dać para. Nie wie­rzy­łem w wiru­jące sto­liki, auto­ma­tyczne pismo i kon­takty z zaświa­tami. Nie wie­rzy­łem w duchy ani w żadne okul­ty­styczne bzdury, psy­cho­ki­nezę, prze­su­wa­nie popiel­ni­czek siłą woli i tak dalej. Nie mia­łem nic prze­ciwko ludziom, któ­rzy wie­rzą w takie rze­czy, ale ja nie wie­rzy­łem. Wcale. Ni­gdy nie było moim zamia­rem odrzu­ca­nie z góry wszel­kich nad­przy­ro­dzo­nych zja­wisk, może inni sty­kali się cza­sem z czymś takim, ale ja nie. I z całej duszy modli­łem się, żeby mnie to nie spo­tkało.

Nade wszystko nie chcia­łem dopu­ścić do sie­bie myśli, że mój dom może być nawie­dzony, zwłasz­cza przez ducha kogoś, kogo zna­łem. Zwłasz­cza, broń Boże, przez Jane.

Sie­dzia­łem w salo­nie nie zmru­żyw­szy oka, wstrzą­śnięty i głę­boko nie­szczę­śliwy, dopóki zegar w kory­ta­rzu nie wybił pią­tej. Wresz­cie surowy, pół­noc­no­atlan­tycki świt zaj­rzał w okna i przy­oblekł wszystko w sza­rość. Wiatr przy­cichł, wiała tylko zimna bryza. Wysze­dłem tyl­nymi drzwiami i ruszy­łem boso po pokry­tej rosą tra­wie, ubrany tylko w szla­frok i starą kurtkę z kożusz­kiem. Zatrzy­ma­łem się obok huś­tawki.

Widocz­nie był odpływ, ponie­waż daleko nad cie­śniną Gra­ni­te­head mewy roz­po­częły polo­wa­nie na mię­czaki. Ich krzyki przy­po­mi­nały głosy dzieci. Na pół­noc­nym zacho­dzie widzia­łem mru­ga­jącą wciąż latar­nię mor­ską na wyspie Win­ter. Zimny, „foto­gra­ficzny” pora­nek. Obraz umar­łego świata.

Huś­tawka miała już sie­dem­dzie­siąt czy osiem­dzie­siąt lat. Wyglą­dała jak fotel z sze­ro­kim rzeź­bio­nym opar­ciem. Na gór­nej porę­czy ktoś wyżło­bił słońce, rzym­skiego boga Sola, i słowa: „Wszystko jest stałe oprócz Słońca”, które, jak odkryła Jane, były cyta­tem z Byrona. Łań­cu­chy przy­mo­co­wano do cze­goś w rodzaju poprze­czek, teraz pra­wie nie­wi­docz­nych, ponie­waż ten, kto przed laty zbu­do­wał huś­tawkę, posa­dził obok niej małą jabłonkę i z cza­sem stare, sękate gałę­zie drzewa cał­ko­wi­cie zakryły huś­tawkę od góry. Latem, kiedy ktoś się huś­tał, kwie­cie osy­py­wało się na niego jak śnieg.

Huś­tawki (opo­wia­dała Jane, huś­ta­jąc się i śpie­wa­jąc) były zabawką bła­znów i tref­ni­siów, śre­dnio­wiecz­nym sza­leń­stwem, przy­po­mi­na­ją­cym eks­ta­tyczne tańce der­wi­szów. Przy­wo­dziły jej na myśl kugla­rzy, prze­bie­rań­ców i świń­skie pęche­rze na kijach; twier­dziła, że daw­niej w ten spo­sób wywo­ły­wano dia­bły i upiory. Pamię­tam, jak śmia­łem się z niej wtedy; a tego ranka, sto­jąc samot­nie w ogro­dzie, przy­ła­pa­łem się na tym, że śle­dzę wzro­kiem nie­wi­dzialny łuk, jaki nie­gdyś opi­sy­wała huś­tawka wraz z sie­dzącą na niej Jane. A teraz huś­tawka wisiała nie­ru­chomo, pokryta rosą, i nie mogły jej roz­ko­ły­sać ani poranna bryza, ani moje wspo­mnie­nia.

Wsa­dzi­łem ręce do kie­szeni kurtki. Zapo­wia­dał się kolejny jasny, świeży atlan­tycki dzień, zimny jak dia­bli, ale pogodny. Popchną­łem lekko huś­tawkę, aż łań­cu­chy jęk­nęły, ale nawet kiedy pchną­łem moc­niej, nie mogłem wydo­być z niej tego dźwięku, który sły­sza­łem w nocy. Musiał­bym usiąść na huś­tawce, oprzeć się mocno i koły­sać z całej siły w przód i w tył, nie­mal muska­jąc sto­pami naj­niż­sze gałę­zie jabłoni, żeby odtwo­rzyć to wyraźne skrzyp-skrzyp.

Prze­sze­dłem powoli przez sad aż do końca ogrodu i popa­trzy­łem na krętą, stromą Aleję Kwa­krów pro­wa­dzącą do rybac­kiej wio­ski Gra­ni­te­head. W wio­sce dymiły już dwa czy trzy kominy. Dym ula­ty­wał na zachód, w kie­runku Salem, któ­rego zarysy odci­nały się wyraź­nie na tle nieba po dru­giej stro­nie zatoki.

Wró­ci­łem do domu, roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie strony, szu­ka­jąc zgnie­cio­nej trawy, śla­dów stóp, jakie­goś dowodu, że w nocy ktoś był w moim ogro­dzie. Ale nic nie zna­la­złem. Wsze­dłem do kuchni, zosta­wia­jąc otwarte drzwi, przy­go­to­wa­łem sobie następną fili­żankę her­baty i zja­dłem trzy koko­sowe cia­steczka. Czu­łem się nie­do­rzecz­nie winny, ponie­waż było to całe moje śnia­da­nie. Jane zawsze przy­go­to­wy­wała mi boczek, tosty albo jajka. Zabra­łem ze sobą na górę fili­żankę her­baty i posze­dłem do łazienki, żeby się ogo­lić.

Wypo­sa­ży­li­śmy naszą łazienkę w wielką, wik­to­riań­ską wannę, którą ura­to­wa­li­śmy z opusz­czo­nego domu w Swamp­scott i ozdo­bi­li­śmy wiel­kimi mosięż­nymi kra­nami. Nad wanną wisiało praw­dziwe fry­zjer­skie lustro w owal­nej ramie z intar­sjo­wa­nego drewna. Przej­rza­łem się w nim i stwier­dzi­łem, że nie wyglą­dam naj­go­rzej jak na kogoś, kto nie spał pra­wie przez całą noc – nie tylko nie spał, ale prze­ży­wał męki stra­chu. Potem odkrę­ci­łem krany i napeł­ni­łem wannę gorącą wodą.

Dopiero kiedy pod­nio­słem głowę, żeby się wytrzeć, zoba­czy­łem litery nagry­zmo­lone na lustrze. Przy­naj­mniej wyglą­dało to jak litery, cho­ciaż rów­nie dobrze mogły to być ście­ka­jące kro­ple wil­goci. Przyj­rza­łem im się z bli­ska, prze­stra­szony i zafa­scy­no­wany. Byłem pewien, że widzę litery „R”, „T” i „E”, ale pozo­sta­łych nie mogłem odczy­tać.

R, prze­rwa, T, długa prze­rwa, E. Co to mogło zna­czyć? RATUJ MNIE? RATU­NEK?

Nagle zoba­czy­łem jakiś ruch w lustrze. Coś bia­łego mignęło w drzwiach łazienki za moimi ple­cami. Odwró­ci­łem się i tro­chę za gło­śno zapy­ta­łem:

– Kto tam?

Potem na sztyw­nych nogach wysze­dłem na podest i obrzu­ci­łem wzro­kiem ciemne, rzeź­bione schody pro­wa­dzące do hallu. Nikogo tam nie było. Żad­nych kro­ków, żad­nych szep­tów, żad­nych tajem­ni­czo zamknię­tych drzwi, nic. Tylko nie­duży obraz Edwarda Hicksa przed­sta­wia­jący mary­na­rza, który gapił się na mnie z tym cie­lę­cym wyra­zem twa­rzy cha­rak­te­ry­stycz­nym dla postaci Hicksa.

Nikogo tam nie było. A jed­nak po raz pierw­szy, odkąd musia­łem sta­wić czoło samot­no­ści i cier­pie­niu, po raz pierw­szy od mie­siąca wyszep­ta­łem cicho:

– Jane?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Pariah

Copy­ri­ght © by Gra­ham Master­ton, 1983

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2014, 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Foto­gra­fia na okładce

© Eli­sa­beth Ansley/Tre­vil­lion Ima­ges

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Wyklęty, wyd. IV, Poznań 2014)

ISBN 978-83-7818-319-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer