Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Starcie dobra ze złem – odwieczny problem ludzkości...
Z zimną krwią to pionierska próba nowego pisarstwa, dokument zbrodni popełnionej przez dwóch recydywistów na czteroosobowej rodzinie farmera z Kansas. Wydarzenie to zostało szczegółowo opisane, podobnie jak śledztwo, pościg za mordercami, proces i zachowanie przestępców w sądzie i więzieniu aż po egzekucję. Capote po mistrzowsku przedstawia godny Ajschylosa motyw zbrodni i kary, zmuszając czytelnika do refleksji na temat źródeł zła.
Z zimną krwią to arcydzieło, obok którego nie można przejść obojętnie.
Truman Capote (właśc. Truman Streckfus Person, 1924-1984) wybitny prozaik amerykański. Debiutował zbiorem Zatrzaśnij otwarte drzwi, po którym opublikował jeszcze kilka tomów opowiadań. Uznanie zdobył dzięki dwóm powieściom: Inne głosy, inne ściany (1948) i Harfa traw (1951). W 1958 roku ukazało się słynne Śniadanie u Tiffany'ego. Wydana w 1966 roku dokumentalna Z zimną krwią odniosła międzynarodowy sukces, podobnie jak jej ekranizacja z 1967 roku, w reżyserii Richarda Brooksa, która doczekała się czterech nominacji do Oscara.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 531
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 16 godz. 8 min
Lektor: Leszek Filipowicz
Dla Jacka Dunphy’ego i Harper Lee
Z wyrazami miłości i wdzięczności
Wszystkie materiały zawarte w tej książce, których nie czerpałem z własnych obserwacji, pochodzą ze źródeł oficjalnych bądź też stanowią owoc rozmów z osobami bezpośrednio zaangażowanymi, niejednokrotnie wielu bardzo długich rozmów. Ci „współpracownicy” są wymienieni z nazwiska w tekście, nie będę ich więc tutaj wyliczał. Chciałbym jednak wyrazić im gorącą wdzięczność, gdyż bez ich pomocy zadanie, którego się podjąłem, byłoby niemożliwe do wykonania. Nie będę również przedstawiał całej długiej listy mieszkańców okręgu Finney, którzy – choć ich nazwiska nie pojawiają się na tych kartach – zaofiarowali mi gościnę i przyjaźń, za którą mogę jedynie być wdzięczny, lecz której nie mogę odpłacić.
Jednakże pragnę tu podziękować pewnym osobom, które szczególnie przyczyniły się do powstania tej książki, czyli doktorowi Jamesowi McCainowi, rektorowi Kansaskiego Uniwersytetu Stanowego, panu Loganowi Sanfordowi i personelowi Kansaskiego Biura Śledczego, panu Charlesowi McAtee, dyrektorowi Instytucji Karnych Stanu Kansas i panu Cliffordowi R. Hope’owi, który zaofiarował mi bezcenną wręcz pomoc w kwestiach prawnych. Wreszcie, a może raczej przede wszystkim, słowa wdzięczności kieruję do pana Williama Shawna z czasopisma „The New Yorker”, który zachęcił mnie do napisania tej książki i z którego zdaniem cały czas bardzo się liczyłem.
T. C.
Frères humains qui après nous vivez,
N’ayez les cuers contre nous endourcis,
Car, se pitié de nous povres avez,
Dieu en aura plus tost de vous mercis.
François Villon
Ballade des pendus
Na pszenicznych równinach zachodniego Kansas, „gdzieś tam” – jak mówią mieszkańcy innych części tego stanu – w odludnych rejonach, leży miasteczko Holcomb. Mniej więcej na wschód od granicy z Kolorado, gdzie niebo jest jaskrawobłękitne, a powietrze czyste jak na pustyni, okolica bardziej przypomina Daleki aniżeli Środkowy Zachód. Miejscowi mówią z ciężkim akcentem, przeciągając nosowo wszystkie samogłoski, a większość mężczyzn paraduje w wąskich skórzanych spodniach, stetsonach i kowbojkach – wysokich butach na obcasach z ostrymi czubkami. Teren jest płaski, a widoczność wręcz nieprawdopodobna: konie, stada bydła i kompleks białych elewatorów wznoszących się wdzięcznie niczym greckie świątynie doskonale widać nawet z bardzo dużej odległości.
Podobnie też rzecz się ma z miasteczkiem Holcomb, choć nie ma tam wiele do oglądania prócz bezładnej zbieraniny budynków rozciętych głównymi torami kolei Santa Fe. Tę przypadkowo powstałą osadę zamyka od południa brązowa smuga rzeki Arkansas, od północy szosa numer 50, a od wschodu i zachodu preria i pola pszenicy. Gdy spadnie deszcz albo stopnieją śniegi, masy pyłu zalegającego na pozbawionych nazw, cienia i bruku ulicach zmieniają się w najohydniejsze błoto. Na jednym końcu miasteczka wznosi się ponura, stara, stiukowa budowla, której dach wieńczy neon z napisem TANIEC, choć od dawna nikt tam nie tańczy, a neon nie jest używany od kilku lat. W pobliżu stoi inny budynek, gdzie złote, łuszczące się litery na brudnych szybach tworzą nazwę BANK HOLCOMB. Instytucję tę zamknięto w roku 1933, a z jej biur zrobiono mieszkania, tworząc jedną z dwóch miejskich „kamienic”. Drugą stanowi rozsypująca się rezydencja, która funkcjonuje pod nazwą Nauczycielówki, ponieważ zamieszkuje ją znaczna część ciała pedagogicznego miejscowej szkoły. Jednak większość domów w Holcomb to zwykłe, parterowe budynki z białymi gankami od frontu.
Nieco dalej, przy stacji kolejowej, stoi rozsypująca się poczta, gdzie urzęduje poczmistrzyni, wychudzona kobieta w skórzanej kurtce, drelichowych spodniach i kowbojskich butach. Równie melancholijnie prezentuje się sam budynek stacyjny, z którego ścian odłażą całe płaty żółtej farby; słynne ekspresy o nazwach „Chief”, „Super Chief” i „El Capitan” przejeżdżają tędy co dnia, nigdy się nie zatrzymując, podobnie zresztą jak inne pociągi pasażerskie – tutejszą stację zaszczycają tylko od czasu do czasu pociągi towarowe. Przy szosie stoją dwie stacje benzynowe, z których jedna dodatkowo pełni funkcję sklepiku spożywczego (o dość ubogim asortymencie), podczas gdy druga jest również kafejką – Hartman’s Café – gdzie pani Hartman, właścicielka, sprzedaje kanapki, kawę, napoje oraz 3,2-procentowe piwo. (Podobnie jak reszta stanu Kansas, Holcomb jest „suche”.)
I, prawdę mówiąc, to już wszystko. Oczywiście jeśli wyłączymy z tego szkołę w Holcomb, solidny budynek, świadczący o czymś, czego trudno by się było domyślić, sądząc po wyglądzie miasteczka: otóż rodzice, którzy wysyłają swoje pociechy do tej nowoczesnej i doskonale obsadzonej „zbiorczej” szkoły – kształcącej zwykle około trzystu sześćdziesięciorga dzieci od przedszkola aż do końca szkoły średniej, dowożonych tutaj przez sznury autobusów z odległości nawet szesnastu mil – są ludźmi zamożnymi. Ci farmerzy, spędzający większość życia na otwartym powietrzu, stanowią wielobarwną mieszankę Niemców, Irlandczyków, Norwegów, Meksykanów i Japończyków. Hodują bydło i owce, uprawiają pszenicę, sorgo, nasiona traw i buraki cukrowe. Uprawa jest ryzykiem bez względu na szerokość geograficzną, lecz ci, którzy zajmują się nią w zachodnim Kansas, uważają się za „urodzonych hazardzistów”, ponieważ toczą zmagania z niewiarygodnie skąpymi opadami (średnio czterdzieści pięć centymetrów rocznie) i stają twarzą w twarz z bolesnym problemem irygacji. Jednak ostatnie siedem lat było okresem bezsuszowego dobrostanu. Dla ranczerów z okręgu Finney, do którego należy Holcomb, były to lata tłuste, a pieniądze, które zarobili, pochodziły – oprócz rolnictwa – także z wykorzystania obfitych zasobów gazu ziemnego. Za dowód ich siły nabywczej służyć mogła nowa szkoła, wygodnie urządzone wnętrza farmerskich domów i pękające w szwach elewatory zbożowe.
Wystarczył tylko jeden listopadowy poranek 1959 roku, by Amerykanie, a także wielu mieszkańców stanu Kansas, dowiedzieli się o istnieniu miasteczka Holcomb. Podobnie jak nurty płynącej rzeki, jak pędzący szosą kierowcy i jak żółte pociągi mknące po torach kolei Santa Fe, tak i dramat – w postaci niezwykłych wydarzeń – nigdy tam nie zawitał. Mieszkańców, w liczbie dwustu siedemdziesięciu, całkowicie zadowalał ten stan rzeczy i cieszyli się, że mogą żyć tak po prostu – pracując, polując, oglądając telewizję, chodząc na szkolne uroczystości, próby chóru i spotkania klubu GSRZ. Lecz właśnie wówczas, owego niedzielnego, listopadowego poranka, w znaną wszystkim symfonię miasteczkowych odgłosów – histeryczne wycie kojotów, suchy chrobot suchorośli szarpanych przez wiatr i cichnący gwizd lokomotywy – wdarły się jakieś obce dźwięki. Akurat wtedy całe miasteczko Holcomb pogrążone było w głębokim śnie, dlatego nikt nie usłyszał czterech strzałów karabinowych, które – jak mówią – położyły kres sześciu ludzkim żywotom. Jednak po tym wydarzeniu mieszkańcy, dotychczas nie czujący lęku przed sobą i nie zadający sobie nawet trudu, by zamykać drzwi swoich domów, ciągle odtwarzali w myślach te ponure wystrzały, które roznieciły wśród nich ogień nieufności. W jego blasku starzy sąsiedzi niejednokrotnie spoglądali na siebie dziwnie i obco.
Właściciel farmy River Valley, Herbert William Clutter, miał czterdzieści osiem lat i po niedawnych badaniach lekarskich, którym musiał się poddać w związku z ubezpieczeniem, wiedział, że stan jego zdrowia nie budzi najmniejszych zastrzeżeń. Mimo średniego wzrostu – niecałych stu osiemdziesięciu centymetrów – i okularów imponował męską posturą. Miał szerokie ramiona, włosy bez śladu siwizny i mocno zarysowaną, kwadratową szczękę. Z jego młodzieńczej twarzy biła pewność siebie, a każdy uśmiech odsłaniał garnitur zdrowych, mocnych zębów, zdolnych chyba nawet do miażdżenia orzechów. Ważył siedemdziesiąt kilogramów – tyle samo co w dniu ukończenia studiów rolniczych na Kansaskim Uniwersytecie Stanowym. Nie mógł się wprawdzie równać pod względem zamożności ze swoim sąsiadem, panem Taylorem Jonesem, najbogatszym mieszkańcem Holcomb, lecz był najbardziej znanym członkiem swojej społeczności. Udzielał się zarówno lokalnie, jak i w Garden City, stolicy okręgu, gdzie stał kiedyś na czele Komitetu Budowy Pierwszego Kościoła Metodystów, oddanego niedawno do użytku wiernych. Obecnie przewodniczył Kansaskiej Konferencji Organizacji Farmerskich, a jego nazwisko było wymieniane z szacunkiem przez wszystkich rolników ze Środkowego Zachodu. Podobną estymą cieszył się w niektórych urzędach w Waszyngtonie, gdzie za prezydentury Eisenhowera zasiadał w zarządzie Federalnych Kredytów Rolnych.
Pan Clutter miał wyraźnie sprecyzowane oczekiwania wobec życia i zazwyczaj otrzymywał to, czego chciał. Na kikucie palca lewej ręki, zmiażdżonego kiedyś przez maszynę, nosił prostą, złotą obrączkę – symbol dwudziestu pięciu lat małżeństwa z osobą, którą bardzo pragnął poślubić – Bonnie Fox, siostrą kolegi z klasy, dziewczyną pobożną, cichą, delikatną i młodszą od niego o trzy lata. Urodziła mu czworo dzieci – trzy córki, a na koniec syna. Najstarsza z córek, Eveanna, mężatka i matka dziesięciomiesięcznej dziewczynki, mieszkała w północnym Illinois, lecz często odwiedzała Holcomb. Nawiasem mówiąc, spodziewano się jej wraz z rodziną za dwa tygodnie, gdyż jej rodzice planowali uczcić Święto Dziękczynienia walnym zlotem klanu Clutterów (pochodzącego z Niemiec; pierwszy imigrant nazwiskiem Clutter – lub Klotter, jak to się wtedy pisało – przybył tutaj w roku 1880). Zaproszono ponad pięćdziesiąt osób, niektóre z bardzo daleka (na przykład z miejscowości Palatka na Florydzie). Następna córka po Eveannie, Beverly, również nie mieszkała już na farmie River Valley; uczyła się w szkole pielęgniarskiej w Kansas City. Beverly była zaręczona z młodym studentem biologii, otrzymawszy ojcowskie błogosławieństwo; zaproszenia na ślub – planowany na Boże Narodzenie – były już wydrukowane. Pozostała dwójka wciąż mieszkała z rodzicami: Kenyon, który mając piętnaście lat, zdążył już przerosnąć ojca, oraz ulubienica miasteczka, szesnastoletnia Nancy.
Ogólnie rzecz biorąc, jedyny powód zmartwień pana Cluttera – jeśli chodzi o rodzinę – stanowiło szwankujące zdrowie jego żony. Była „nerwowa”, miewała swoje „złe dni” – tak oględnych określeń używali jej bliscy, choć prawda dotycząca „przypadłości biednej Bonnie” była powszechnie znana. Otóż tajemnicą poliszynela był fakt, że od dobrych sześciu lat była okresową pacjentką szpitali psychiatrycznych. Jednakże nawet i wśród tych mroków zabłysnął niedawno promyk nadziei. Otóż w ubiegłą środę, po powrocie z dwutygodniowego leczenia w Wesley Medical Center w Wichita, gdzie zazwyczaj jeździła, pani Clutter przywiozła wręcz niewiarygodne wieści. Z nieskrywaną radością poinformowała męża, że według opinii lekarzy jej dotychczasowe nieszczęścia nie mają podłoża psychicznego, lecz fizyczne, a dokładniej mówiąc, spowodowane są przesunięciem kręgów. Jest rzeczą oczywistą, że musi poddać się operacji, ale potem – no cóż – znów będzie „dawną Bonnie”. Czy to możliwe, by wszystkie te okresy napięcia, oddalenia, zduszone łkania w poduszkę za zamkniętymi drzwiami wywołane były przez jakiś feler w kręgosłupie? Jeśli to prawda, to podczas uroczystej kolacji z okazji Święta Dziękczynienia pan Clutter, przepełniony wdzięcznością, będzie mógł odmówić modlitwę dziękczynną.
Dzień pana Cluttera zaczynał się o szóstej trzydzieści; zazwyczaj budził go brzęk baniek na mleko i ciche pogawędki noszących je chłopców, synów Vica Irsika, który u niego pracował. Dziś jednak nie śpieszył się ze wstawaniem i odczekał, aż chłopcy zrobią swoje i pójdą; poprzedni dzień, piątek trzynastego, był męczący, a zarazem radosny. Bonnie przeszła metamorfozę, stając się znowu taką osobą, jaką była dawniej, i jakby chcąc zasygnalizować powrót do normalności, pokazać ową energię, która niebawem miała jej wrócić, pomalowała usta szminką, uczesała włosy i włożywszy nową sukienkę, udała się razem z mężem, by oklaskiwać szkolne przedstawienie Przygód Tomka Sawyera, w którym Nancy grała Becky Thatcher. Pan Clutter patrzył z radością na Bonnie, która tutaj, w miejscu publicznym, nieco zdenerwowana, ale mimo to uśmiechnięta, normalnie rozmawiała z ludźmi. Oboje byli bardzo dumni z Nancy – wypadła doskonale, rolę pamiętała bezbłędnie i wyglądała cudownie, co zresztą usłyszała od ojca, gdy gratulował jej za kulisami: „Ślicznie, skarbie – prawdziwa południowa piękność”. Nancy zareagowała, jak przystało na piękność: dygnęła w swojej krynolinowej spódniczce i spytała, czy będzie mogła pojechać do Garden City. Otóż o dwudziestej trzeciej trzydzieści w teatrze stanowym miał się odbyć specjalny „Seans z duchami” (był to piątek trzynastego), na który wybierali się wszyscy jej koledzy i koleżanki. W innych okolicznościach pan Clutter niewątpliwie by się sprzeciwił. Ustalone przez niego zasady były niezmienne: w zwykłe dni Nancy, tak samo jak Kenyon, muszą być w domu przed dwudziestą drugą, a w soboty przed północą. Jednak atmosfera wieczoru sprawiła, że był bardziej skłonny do ustępstw. A Nancy wróciła do domu dopiero o drugiej w nocy. Słyszał, jak wchodzi, i zawołał ją do siebie, bo choć nie był człowiekiem, który podnosi głos, miał jednak kilka spraw do omówienia, spraw dotyczących nie tyle jej spóźnienia, ile raczej osoby młodzieńca, który odwiózł ją pod dom – szkolnej gwiazdy koszykówki, Bobby’ego Ruppa.
Pan Clutter lubił Bobby’ego i był zdania, że jak na chłopca w jego wieku – to jest siedemnastoletniego – jest dobrze ułożony i godny zaufania. Gdy jednak po trzech latach „randek” okazało się, że mimo swojej popularności i atrakcyjności Nancy nie spotyka się z nikim innym, i gdy pan Clutter zrozumiał, że wśród młodych panuje obecnie zwyczaj tworzenia „stałych par” i noszenia „pierścionków zaręczynowych”, wyraził swój sprzeciw, zwłaszcza że całkiem niedawno zaskoczył córkę i Ruppa w trakcie pocałunku. Zasugerował, by Nancy przestała „tak często widywać się z Bobbym”, tłumacząc zarazem, że stopniowe oddalanie się od niego będzie z pewnością znacznie mniej bolesne niż nagłe zerwanie, które – jak przypomniał – prędzej czy później stanie się nieuniknione. Trzeba bowiem wiedzieć, że Ruppowie byli katolikami, a Clutterowie – metodystami, co samo z siebie stanowiło wystarczający powód, by wybić sobie z głowy jakiekolwiek mrzonki o przyszłym zamążpójściu. Nancy okazała się rozsądna – a w każdym razie nie próbowała się kłócić – i teraz, przed pójściem spać, przyrzekła ojcu, że zacznie powoli zrywać z Bobbym.
Po tym wszystkim zrobiło się niewiarygodnie późno – zwłaszcza dla pana Cluttera, który z reguły już o jedenastej udawał się na spoczynek. Nic więc dziwnego, że w sobotę 14 listopada 1959 roku obudził się później niż zwykle. Jego żona, zgodnie ze swoim zwyczajem, maksymalnie przedłużała pobyt w łóżku. Ponieważ nie musiał się obawiać, że zakłóci jej sen (nie sypiali razem), ze spokojem zaczął się golić, wziął prysznic, po czym włożył prążkowane wełniane spodnie, skórzaną farmerską kurtkę i miękkie buty do konnej jazdy. Już od kilku lat zajmował dużą sypialnię na parterze piętrowego domu, w którym znajdowało się czternaście pomieszczeń. Choć pani Clutter przechowywała część rzeczy w szafach w tym właśnie pokoju, a w przylegającej do niego łazience – wyłożonej błękitnymi i szklanymi kafelkami – ustawiła swoją skąpą kolekcję kosmetyków i przytłaczającą liczbę przeróżnych leków, w sposób niebudzący wątpliwości zaanektowała dawną sypialnię Eveanny, która – podobnie jak pokoje Nancy i Kenyona – znajdowała się na piętrze.
Dom ten – zaprojektowany w głównej mierze przez pana Cluttera, który tym samym udowodnił, że jest rozsądnym i spokojnym, choć może niespecjalnie pomysłowym architektem – został wybudowany w roku 1948 za sumę czterdziestu tysięcy dolarów. (Teraz jego wartość rynkowa wynosiła sześćdziesiąt tysięcy). Ten piękny biały budynek, otoczony ogromnym, równiutko przystrzyżonym trawnikiem i położony na końcu długiej, wąskiej alejki ocienionej dwoma szeregami chińskich wiązów, robił duże wrażenie na mieszkańcach Holcomb; był to temat wielu rozmów. W środku natomiast można było dostrzec wielkie, gąbczaste dywany o kolorze wątrobianym, zasłaniające raz po raz lśniące lakierowane podłogi, na których kroki domowników odbijały się głośnym echem, monstrualną modernistyczną kanapę w salonie, pokrytą supełkowatą tkaniną przeplataną lśniącymi kawałkami srebrnego metalu oraz wnękę śniadaniową, której główny element stanowiła ława obita niebiesko-białym plastikiem. Państwu Clutterom podobały się właśnie tego typu meble, tak samo zresztą jak i większości ich znajomych, których domostwa urządzone były w podobnym guście.
Ponieważ Clutterowie zatrudniali jedynie gospodynię, która przychodziła tylko w dni powszednie, pan Clutter – w związku z chorobą żony i wyprowadzką dwóch starszych córek – musiał nauczyć się gotować. Posiłki przygotowywał więc on sam albo Nancy, lecz najczęściej robiła to Nancy. Pan Clutter nawet zdołał to polubić, a wyniki miał rewelacyjne – żadna gospodyni w Kansas nie była w stanie upiec równie smakowitego solonego chleba, a jego słynne ciasteczka kokosowe rozchodziły się na aukcjach charytatywnych w błyskawicznym tempie. Jednakże sam ich twórca nie należał do amatorów jedzenia i w przeciwieństwie do swoich kolegów ranczerów jadał dość spartańskie posiłki. Tego ranka zadowolił się jedynie jabłkiem i szklanką mleka, a ponieważ nie pijał kawy ani herbaty, zwykł rozpoczynać dzień od czegoś zimnego. Prawda bowiem jest taka, że był wrogiem wszelkich – nawet najłagodniejszych – środków pobudzających. Nie palił papierosów i, rzecz jasna, nie pił alkoholu, ba, nigdy w życiu nie wziął go do ust i raczej unikał ludzi pijących, co, wbrew niektórym przypuszczeniom, wcale aż tak bardzo nie wpływało na zmniejszenie kręgu jego znajomych – w głównej mierze członków Pierwszego Kościoła Metodystów w Garden City, blisko siedmiusetosobowej kongregacji, której większość stanowili abstynenci w rodzaju pana Cluttera. Choć starał się nie narzucać nikomu ze swoimi poglądami i robił wszystko, by w kontaktach ze światem zewnętrznym robić wrażenie osoby tolerancyjnej, u siebie – zarówno wśród rodziny, jak i pracowników farmy River Valley – był bardzo wymagający. „Zaglądasz do kieliszka?” – takie pytanie zadawał każdemu, kto starał się u niego o pracę, a nawet jeśli ktoś taki odpowiadał przecząco, i tak był zmuszony zaakceptować zawartą w kontrakcie klauzulę, wedle której już samo posiadanie alkoholu powoduje automatyczne rozwiązanie umowy. Jego przyjaciel, pan Lynn Russell – jeden z pierwszych ranczerów w tych stronach – powiedział kiedyś: „Jak Boga kocham, Herb, ty masz chyba serce z kamienia; przyłapujesz człowieka na piciu i od razu wyrzucasz go z pracy. Nawet nie obchodzi cię to, czy ma za co wyżywić rodzinę”. Była to chyba jedyna uwaga krytyczna pod adresem pana Cluttera jako chlebodawcy. Poza tym słynął ze swej sprawiedliwości, dobroci oraz tego, że płaci uczciwie, a często nawet z nadwyżką. Ludzie przez niego zatrudnieni – a nierzadko była ich osiemnastka – naprawdę nie mieli się na co uskarżać.
Pan Clutter opróżnił kubek mleka, nałożył miękką czapkę i wziąwszy jabłko, wyszedł przed dom, by rozejrzeć się po otoczeniu. Pogoda była wręcz idealna na jedzenie jabłek – z błękitnego nieba lało się jaskrawobiałe światło słońca, a wschodni wiatr delikatnie szeleścił ostatnimi liśćmi chińskich wiązów. Jesień zwykle z nawiązką wynagradza mieszkańcom stanu Kansas wszystkie te okropności, które muszą znosić przez cały rok – smagające zimowe wiatry znad Kolorado i niemal metrowe, zabójcze dla owiec zaspy śniegu, wiosenną breję pod nogami i dziwne, niskie mgły, letnie skwary, kiedy nawet kruki rozpaczliwie szukają najmniejszego choćby skrawka cienia, oraz płową nieskończoność skoszonych, rozpalonych od słońca pól, jeżących się ostrą szczeciną rżyska. Pogoda zmienia się dopiero od października, ustępując babiemu latu, które czasami trwa aż do Bożego Narodzenia. Do pana Cluttera, rozkoszującego się smakiem produktu tej właśnie pory roku, przyłączył się kundel – mieszaniec z owczarkiem szkockim – i razem ruszyli nieśpiesznie w kierunku zagrody dla zwierząt, przylegającej do jednej z trzech wielkich stodół.
Funkcję jednej ze stodół pełnił gigantyczny hangar kryty półkolistym dachem z blachy falistej, aż po brzeg wypełniony ziarnem – nowozelandzkim sorgo. Ściany drugiej stodoły kryły ciemną, czubatą górę ziarna milo, wartą sporo pieniędzy – około stu tysięcy dolarów. Już sama ta suma przewyższała o cztery tysiące procent roczny dochód pana Cluttera z roku 1934 – kiedy to ożenił się z Bonnie Fox i wyprowadził się z nią z Rozel w stanie Kansas do Garden City, gdzie objął funkcję zastępcy pełnomocnika do spraw rolnych okręgu Finney. Wystarczyło mu siedem miesięcy, by awansować w hierarchii, czyli osiągnąć stanowisko kierownicze. Młody Herb Clutter sprawował urząd pełnomocnika w latach 1935–1939, czyli najsuchszym i najcięższym okresie w historii tego regionu od momentu przybycia białych osadników, a że mózg jego pełen był wszelkich nowinek rolniczych, doskonale nadawał się na pośrednika między rządem i zniechęconymi ranczerami. Tym ostatnim przypadły do gustu zarówno wskazówki, jak i optymizm tego sympatycznego, młodego człowieka, który najwyraźniej wiedział, o czym mówi. Mimo wszystko jednak nie czerpał zbyt wielkiej satysfakcji z tego zajęcia, gdyż jako nieodrodny syn farmera od samego początku pragnął gospodarować na własnej ziemi. Dlatego też po czterech latach takiej pracy zrezygnował ze stanowiska pełnomocnika i zaciągnąwszy pożyczkę, wydzierżawił ziemię, na której stworzył zalążek farmy River Valley (uzasadnienie dla tej nazwy stanowiło kręte koryto rzeki Arkansas, gdyż nie było tam nawet śladu żadnej doliny). Część konserwatywnych mieszkańców okręgu Finney przyjęła tę decyzję z nieskrywanym rozbawieniem – byli to starzy wyjadacze, którzy z lubością wykpiwali książkową wiedzę młodego urzędnika. „Świetnie, Herb – mawiali. – Jak przychodzi do gospodarowania na cudzym, to zawsze wiesz, co jest najlepsze. Tu zasadź, tam przekop. Ale jakby to było twoje, to inaczej byś śpiewał”. Jednak byli w błędzie; eksperyment tego żółtodzioba zakończył się pomyślnie – być może po części dlatego, że początkowo pracował po osiemnaście godzin na dobę. Choć zdarzały się również niepowodzenia – dwukrotnie nie udały się plony pszenicy, a pewnej zimy burza śniegowa zabiła mu kilkaset owiec – po upływie dziesięciu lat posiadłość pana Cluttera obejmowała ponad osiemset akrów będących jego własnością oraz kolejne trzy tysiące wziętych w dzierżawę, co w opinii innych farmerów stanowiło „spory szmat ziemi”. Pszenica, sorgo, nasiona trawy szlachetnej – dzięki temu gospodarstwo doskonale prosperowało. Dużą rolę odgrywały także zwierzęta – owce, a przede wszystkim bydło. Każde zwierzę z liczącego sobie kilkaset sztuk stada herefordów miało wypalone piętno Clutterów, choć trudno było sobie wyobrazić, że jest ich tak wiele, sądząc po skromnej liczbie stworzeń spacerujących w zagrodzie, przeznaczonej przede wszystkim dla chorych wołów, kilku mlecznych krów, kotów Nancy i Babe, ulubienicy całej rodziny – starej, grubej klaczy roboczej, która bez protestów woziła na swoim szerokim grzbiecie trójkę lub czwórkę dzieci.
Pan Clutter nakarmił Babe ogryzkiem jabłka i przywitał z daleka mężczyznę grabiącego w zagrodzie jakieś resztki, Alfreda Stoeckleina, który jako jedyny miał stałą pracę na farmie. Stoeckleinowie wraz z trójką dzieci mieszkali w domu stojącym w odległości niespełna stu metrów od domostwa Clutterów, którzy w promieniu ośmiuset metrów nie mieli żadnych innych sąsiadów. Stoecklein, człowiek o długiej twarzy i długich, brązowych zębach, spytał: „Ma pan dla mnie tera jaką robotę? Bo mała się nam pochorowała. Dzisiej tośmy z żoną oka nie zmrużyli przez całą noc i tak żem se myślał, że zawiozę ją do doktora”. Pan Clutter, pełen współczucia, powiedział, że jak najbardziej da mu wolny ranek i że jeśli będą mieć jakieś kłopoty, to on i żona chętnie mu pomogą. Potem ruszył, z psem biegnącym przy nodze, w kierunku spłowiałych pól, jaśniejących złotym rżyskiem.
Wkrótce doszedł do rzeki, przy której brzegu rósł niewielki gaj owocowy – brzoskwinie, grusze, wiśnie i jabłonie. Jeśli wierzyć opowieściom miejscowych, jeszcze pięćdziesiąt lat temu wystarczyłoby dziesięć minut, by wyciąć wszystkie drzewa porastające zachodnią część Kansas. Nawet dzisiaj najczęściej nie sadzi się tu niczego oprócz topól i chińskich wiązów, charakteryzujących się kaktusową wręcz obojętnością na brak wody. „Trochę więcej deszczu i ten kraj byłby Edenem – prawdziwym rajem na ziemi” – powtarzał często pan Clutter. Ta kępka drzew owocowych rosnących niedaleko brzegu rzeki świadczyła o próbie stworzenia – pomimo braku deszczu – namiastki raju, roztaczającego woń jabłek Edenu, który widział oczami duszy. Jego żona powiedziała kiedyś: „Mojemu mężowi bardziej zależy na tych drzewach niż na własnych dzieciach”, a mieszkańcy Holcomb doskonale pamiętali ten dzień, kiedy jakiś mały, uszkodzony samolot rozbił się wśród drzew brzoskwiniowych. „Herb wpadł w dziką furię. Jeszcze nawet śmigło nie zdążyło się dobrze zatrzymać, a on już podał pilota do sądu”.
Minąwszy sad, pan Clutter ruszył wzdłuż koryta rzeki – płytkiej w tym miejscu i upstrzonej licznymi wysepkami. Dawno temu, gdy Bonnie „była jeszcze w formie”, w upalne niedzielne popołudnia na te właśnie śródrzeczne łachy miękkiego piasku przynosili piknikowe kosze i cała rodzina leniuchowała, wpatrując się w spławik, tkwiący nieruchomo na powierzchni wody.
Do ziem pana Cluttera, położonych dwa i pół kilometra od szosy, prowadziły jedynie wąskie, mało znane drogi, w związku z czym mało kto trafiał tu przez przypadek. Teraz, zupełnie nieoczekiwanie, wyłoniła się grupa ludzi, a pies Teddy ruszył na nich z głośnym ujadaniem. Teddy – dobry, czujny strażnik, potrafiący narobić okropnego hałasu – miał tylko jedną wadę: panicznie bał się widoku broni. Ponieważ zaś tym razem intruzi byli uzbrojeni, momentalnie spuścił łeb i podkulił ogon. Nikt nie wiedział, skąd się bierze to zachowanie, gdyż Teddy był znajdą przygarniętym kilka lat wcześniej przez Kenyona. Tymczasem okazało się, że owi niepożądani goście to piątka myśliwych z Oklahomy, polujących na bażanty. Sezon polowań na bażanty, przypadający na listopad, zwabia do Kansas tłumy łowców z sąsiednich stanów, w związku z czym przez cały poprzedni tydzień liczne grupy mężczyzn w kraciastych czapkach przemierzały te jesienne równiny, strącając deszczem śrutu wypłoszone z kryjówek stada miedzianoczerwonych, utuczonych ziarnem ptaków. Obyczaj nakazuje, by myśliwi – z wyjątkiem zaproszonych gości – płacili właścicielowi ziemi za przyjemność polowania na jego terytorium, lecz gdy przybysze z Oklahomy sięgnęli do portfeli, pan Clutter tylko się roześmiał. „Nie jestem aż takim biedakiem, na jakiego wyglądam. Proszę bardzo, polujcie sobie do woli”, powiedział. Potem zaś, dotknąwszy daszka swej czapki, ruszył do domu i do swojej pracy, nie wiedząc, że robi to po raz ostatni.
Podobnie jak pan Clutter, młody mężczyzna, jedzący śniadanie w kafejce Little Jewel, nigdy nie pijał kawy. Wolał natomiast piwo korzenne. Pod pojęciem odpowiedniej „wyżerki” najwyraźniej rozumiał trzy aspiryny, zimne piwo korzenne i serię pall malli odpalanych jeden od drugiego. Sącząc piwo i zaciągając się papierosem, studiował rozłożoną przed sobą na kontuarze mapę – mapę Meksyku Phillips 66 – lecz skupienie przychodziło mu z niejakim trudem, ponieważ był umówiony z kolegą, a kolega się spóźniał. Wyjrzał przez okno na spokojną małomiasteczkową ulicę, z której istnienia jeszcze wczoraj nie zdawał sobie sprawy. Ani śladu Dicka. Ale na pewno się zjawi – koniec końców właśnie po to mieli się spotkać, żeby omówić pewien pomysł Dicka, jego „skok”. A po jego wykonaniu – kierunek Meksyk. Mapa miała postrzępione brzegi i tak często wodzono po niej palcem, że fakturą przypominała irchę. Za rogiem ulicy, w jego pokoju hotelowym leżały setki podobnych map – starych map wszystkich stanów, wszystkich prowincji kanadyjskich, każdego kraju Ameryki Południowej – gdyż ów młody człowiek nieustannie odbywał w marzeniach dalekie podróże, z których część naprawdę miała miejsce: na Alaskę, Hawaje, do Hongkongu. Teraz, po otrzymaniu listu, będącego zaproszeniem do „skoku”, zjawił się tutaj, przywożąc na miejsce cały doczesny dobytek: tekturową walizkę, gitarę, dwa wielkie pudła pełne książek, map, nut, wierszy i starych listów, ważących chyba około ćwierć tony. (Dick, zobaczywszy te pudła, oniemiał! „Boże święty, Perry, po co targasz ze sobą te śmieci?” A Perry na to: „Jakie śmieci? Za jedną z tych książek wybuliłem trzydzieści dolców”). Tak się właśnie tu znalazł, w Olathe w stanie Kansas. Śmiechu warte, gdy się o tym pomyśli; bo przecież znowu jest w Kansas, choć zaledwie cztery miesiące wcześniej przysiągł – najpierw Komisji Stanowej do spraw Zwolnień Warunkowych, a potem samemu sobie – że nigdy więcej nie zjawi się w tym stanie. No cóż, i tak długo tu nie zabawi.
Mnóstwo nazw na mapie otaczały atramentowe obwódki. COZUMEL, wysepka położona niedaleko wybrzeży Jukatanu, gdzie, jak wyczytał w jakimś męskim czasopiśmie, można „pozbyć się ciuchów, wyszczerzyć zęby w uśmiechu, żyć jak radża i zmieniać dziewczynki jak rękawiczki – a wszystko za pięćdziesiąt dolarów miesięcznie!” Równie mocno wryły się mu w pamięć dwa inne zdania z tego niezwykłego artykułu: „Cozumel jest twierdzą, gdzie można się schronić przed wszelkimi naciskami społecznymi, ekonomicznymi i politycznymi. Na tej wyspie żaden urzędnik nie wtyka nosa w niczyje prywatne sprawy” oraz: „Co roku przylatują z kontynentu wielkie stada papug, by tu właśnie składać jaja”. Z nazwą ACAPULCO kojarzyły mu się połowy ryb na otwartym morzu, kasyna i nienasycone, bogate kobiety; SIERRA MADRE to było złoto i Skarb Sierra Madre, czyli film, który oglądał już osiem razy. (To był najlepszy film Bogarta, chociaż ten stary facet, co grał poszukiwacza złota i przypominał Perry’emu własnego ojca, też był świetny. Walter Huston. Tak, i to, co powiedział Dickowi, było prawdą: Naprawdę wiedział, jak szukać złota, bo jego ojciec, zawodowy poszukiwacz, nauczył go wszystkich sztuczek. Więc dlaczego nie mieliby kupić pary jucznych koni i popróbować szczęścia w Sierra Madre? Ale Dick, ten praktyczny Dick, powiedział wtedy: „Wolnego, złotko, wolnego! Znam tę bajeczkę. Na końcu wszyscy świrują od gorączki, pijawek i podłych warunków. A potem, pamiętasz, jak już mieli złoto, przyszedł wielki wiatr i wszystko zdmuchnął?”) Perry złożył mapę. Zapłacił za piwo i podniósł się z krzesła. Gdy siedział, można było pomyśleć, że jest wielkim, silnym mężczyzną, z szerokimi barami, potężnymi ramionami i rozrośniętym torsem kulturysty – bo i rzeczywiście podnoszenie ciężarów było jego hobby. Jednak pewne części jego ciała były nieproporcjonalne do reszty. Jego maleńkie stópki, ukryte obecnie w krótkich, czarnych butach z metalowymi klamrami, bez trudu zmieściłyby się w delikatnych damskich pantofelkach, a gdy wstał, okazało się, że jest wzrostu dwunastoletniego chłopca. Krocząc na tych swoich karłowatych nogach, wręcz groteskowych w porównaniu z potężnym korpusem, nie przypominał już atletycznego kierowcy ciężarówki, lecz raczej emerytowanego, przekwitłego dżokeja o nadmiernie rozrośniętej muskulaturze.
Wyszedłszy na ulicę, Perry przystanął w słońcu. Była za kwadrans dziewiąta, a Dick powinien tu być już pół godziny temu. I pewnie zupełnie by go to nie obeszło, gdyby nie fakt, że to Dick wbijał mu w głowę, jak ważna będzie każda minuta tej doby. Zwykle czas mu się nie dłużył, gdyż wiedział, czym go wypełnić – na przykład patrzeniem w lustro. Dick powiedział kiedyś: „Jak tylko widzisz lustro, zaraz wpadasz w trans, zupełnie jakbyś widział tam jakąś nieziemską dupę. Naprawdę nigdy ci się to nie nudzi?” Ani trochę – ba, wpadał w zachwyt, widząc swoją twarz. Wystarczyło, że nieznacznie tylko odchylił głowę, a zaraz dostrzegał w niej coś nowego; była to twarz odmieńca. Prowadzone przed lustrem eksperymenty nauczyły go pełnego panowania nad mimiką – jak zrobić złowrogą minę, to znów szelmowską albo rozmarzoną; wystarczyło nieco przechylić głowę albo skrzywić wargi, a zepsuty Cygan przekształcał się w łagodnego romantyka. Jego matka była czystej krwi Indianką z plemienia Czirokezów i to właśnie po niej odziedziczył tę fioletowawą karnację, ciemne, wilgotne oczy i czarne włosy, w które zawsze wcierał brylantynę i które były tak bujne, że zapewniały mu dodatkowo bokobrody i lśniącą grzywkę. Tak więc geny matki widoczne były na pierwszy rzut oka, czego nie dało się powiedzieć o genach ojca – piegowatego, rudowłosego Irlandczyka. Tu indiańska krew najwyraźniej wyrugowała większość elementów celtyckich, zostawiając jednak różowe wargi i lekko zadarty nos. Gdy śpiewał, akompaniując sobie na gitarze, łobuzerskość i nadęty irlandzki egotyzm ożywiały jego indiańską maskę, biorąc nad nią górę. Śpiew, jak również wizja tego, że robi to przed publicznością, to był dla niego kolejny hipnotyzujący sposób spędzania czasu. Wszystko odbywało się nieodmiennie w tej samej scenerii – nocny klub w Las Vegas, jego rodzinnym mieście. Wytworna sala, szczelnie wypełniona rozmaitymi osobistościami, przysłuchującymi się z podnieceniem nowej gwieździe, która wykonuje z towarzyszeniem skrzypiec swoją słynną wersję piosenki I’ll Be Seeing You, a na bis śpiewa własną najnowszą balladę:
Stada papug w każdy kwiecień
Lecą w górze hen stadami
Barwne stada nad głowami.
Czyś ty słyszał, boży świecie,
Śpiew, co wznosi się nad nami?
(Dick, gdy usłyszał tę piosenkę po raz pierwszy, powiedział: „Przecież papugi nie śpiewają. Raczej mówią. Albo wrzeszczą. Ale na mur beton nie śpiewają”. Oczywiście Dick był bardzo, ale to bardzo prozaiczny – nie miał ani odrobiny zrozumienia dla muzyki i poezji – lecz gdyby tak przyjrzeć się temu wszystkiemu uważnie, to okazałoby się, że właśnie ta prozaiczność Dicka i jego pragmatyczne podejście do życia były najbardziej pociągające dla Perry’ego, gdyż – w porównaniu z nim – Dick robił wrażenie prawdziwego, niewzruszonego twardziela, „faceta z krwi i kości”.)
Jednak te mrzonki o Las Vegas – choć niewątpliwie przyjemne – bladły w obliczu innych wizji. Od dzieciństwa, a przynajmniej przez większą część swoich trzydziestu jeden lat, zamawiał sobie książki („FORTUNA DZIĘKI NURKOWANIU! Trenuj w domu w wolnych chwilach. Szybko zarobisz mnóstwo pieniędzy, nurkując bez skafandra. BEZPŁATNE BROSZURY…”), odpowiadał na ogłoszenia („ZATOPIONY SKARB! Pięćdziesiąt prawdziwych map! Niesamowita oferta…”), które rozbudzały w nim chęć przeżycia w rzeczywistości tego, co nieustannie przeżywał w wyobraźni: snu o tym, że powoli opada, coraz niżej i niżej, w głąb jakichś dziwnych wód, że zapada się w morski mrok, prześlizgując się obok pokrytych łuskami strażników o dzikim spojrzeniu, pilnujących majaczącego w pobliżu wraku okrętu – hiszpańskiego galeonu, kryjącego w sobie diamenty, perły i skrzynie pełne złota.
Dźwięk klaksonu. To Dick – nareszcie.
– Na Boga, Kenyon! Przecież słyszę.
Jak zwykle, w Kenyona jakby wstąpił diabeł. Z dołu dochodziły jego krzyki: „Nancy! Telefon!”
Nancy, ubrana w piżamę, zbiegła boso po schodach. W domu były dwa telefony – jeden w pokoju, którego ojciec używał jako swojego biura, a drugi w kuchni. Odebrała ten drugi.
– Halo! Ach, dzień dobry, pani Katz.
A pani Clarence Katz, żona farmera mieszkającego przy szosie, powiedziała:
– Przecież mówiłam twojemu tatusiowi, żeby cię nie budził. Powiedziałam, że Nancy na pewno jest zmęczona po tym cudownym przedstawieniu. Byłaś naprawdę wspaniała, kochanie. A te białe wstążki w twoich włosach! Albo ten moment, kiedy myślałaś, że Tomek Sawyer nie żyje – przecież miałaś w oczach prawdziwe łzy! Całkiem jak w telewizji. Ale twój tatuś powiedział, że czas, byś wstała; no cóż, już prawie dziewiąta. Ale do rzeczy, kochanie – otóż moja mała, moja mała Jolene, strasznie chce upiec placek z wiśniami. Wiem, że jesteś mistrzynią w pieczeniu placka z wiśniami i zawsze zdobywasz nagrody, więc zastanawiałam się, czy bardzo byś się pogniewała, gdybym przysłała ją do ciebie dziś rano na krótkie przeszkolenie.
W zwykłej sytuacji Nancy bez problemu nauczyłaby Jolene, jak przyrządzić cały obiad z indykiem, ponieważ uważała, że powinna pomóc, gdy młodsze dziewczęta mają kłopoty z gotowaniem, szyciem, lekcjami muzyki albo po prostu – co się często zdarzało – chcą się pozwierzać. Jak znajdowała czas, by „kierować praktycznie całym, wielkim domem”, a jednocześnie być piątkową uczennicą, starościną klasy, stać na czele programu GSRZ, doskonale jeździć konno, cudownie grać na fortepianie i klarnecie, zdobywać rokrocznie nagrody na okręgowych kiermaszach (ciasta, przetwory, haft, układanie kwiatów) – w jaki sposób dziewczyna niespełna siedemnastoletnia potrafiła wziąć tak dużo na swoje barki i – nie popadając w zarozumiałość – robić to wszystko ochoczo i radośnie, było zagadką, nad którą łamała sobie głowę cała społeczność miasteczka, znajdując na koniec jedyne wytłumaczenie: „Ta dziewczyna ma charakter. Po ojcu”. Bez wątpienia bowiem najbardziej wyrazistą cechą jej charakteru – stanowiącą podstawę całej reszty – był idealnie wyostrzony zmysł organizacyjny, który odziedziczyła po ojcu. Każdy dzień był drobiazgowo zaplanowany; wiedziała, co o której godzinie zacznie robić i jak dużo czasu jej to zajmie. I na tym właśnie polegał problem tego ranka: cały dzień był aż zbyt dokładnie zaplanowany. Zgodziła się już wcześniej, że dziecku innej sąsiadki, Roxie Lee Smith, pomoże poćwiczyć solo na trąbkę, które Roxie Lee zamierzała zagrać podczas szkolnego koncertu, obiecała matce, że załatwi trzy dość skomplikowane sprawy, a ponadto ustaliła z ojcem, że pojedzie razem z nim do Garden City na spotkanie GSRZ. Potem miała przygotować obiad, a po obiedzie dokończyć sukienki druhen na ślub Beverly, które zaprojektowała i sama podjęła się uszyć. W takiej sytuacji trudno było gdzieś upchnąć Jolene z jej lekcją pieczenia placka z wiśniami. Chyba że udałoby się jej coś odwołać.
– Pani Katz? Czy mogłaby pani chwileczkę poczekać?
Przeszła przez cały dom do ojcowskiego biura. Owo biuro, mające osobne wejście dla interesantów, oddzielone było od salonu przesuwanymi drzwiami. Chociaż pan Clutter od czasu do czasu dzielił je z Geraldem Van Vleetem, młodym człowiekiem, który pomagał mu w zarządzaniu farmą, było ono zasadniczo jego azylem – uporządkowanym schronieniem, oazą wyłożoną orzechowym fornirem – gdzie mając przy sobie barometry, wykresy ilustrujące krzywą opadów oraz lornetkę, zasiadał niczym kapitan w swojej kabinie, niczym nawigator prowadzący farmę River Valley przez mielizny zmieniających się pór roku.
– Żaden problem – zawyrokował, wysłuchawszy Nancy. – Odpuść sobie spotkanie GSRZ, a ja pojadę z Kenyonem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: In Cold Blood
Copyright © 1965 by Truman Capote
This translation published by arrangement with Random House, an imprint and division of Penguin Random House LLC
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2014, 2019
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Elżbieta Bandel
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Michał Pawłowski / www.kreskaikropka.pl
Fotografia na okładce
© SuperStock / 4X5 Collection/Devaney Collection/BEW
Wydanie III e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Z zimną krwią, wyd. III, dodruk, Poznań 2024)
ISBN 978-83-7818-345-7
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
fax: 61 867 37 74
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer