Trzej towarzysze - Erich Maria Remarque - ebook + książka

Trzej towarzysze ebook

Erich Maria Remarque

4,8

Opis

Prawdziwa męska przyjaźń w obliczu bezsensu wojny i straconej młodości.

Trzej towarzysze to powieść o pięknej i głębokiej prawdziwej męskiej przyjaźni, rozgrywająca się w latach dwudziestych w Niemczech. Lohkamp, Lenz i Kőster należą do straconego pokolenia Niemców – pokolenia tych, którzy w poczuciu bezsensu wojny wrócili z frontu i już nie umieli ułożyć sobie życia. Trwają bez celu, bez złudzeń co do przyszłości i nawet gdy jeden z nich się zakocha, wszystko zakończy się tak, jakby życie w istocie nie miało już sensu. Tymczasem znów czuć nadciągające zło – po niemieckich miastach już krążą nazistowskie bojówki…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 569

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (25 ocen)
20
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomredspider

Nie oderwiesz się od lektury

trudno się oderwać, przyjemnisc z czytania wielka. zaraz się zabieram za kolejne ksiazki, juz się nie mogę doczekać.
00
Wiktoriaifamily

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała powieść, wzruszająca i zabawna, smutna i dodająca odwagi... niezwykły czas spędzony z bohaterem.
00
przem35

Dobrze spędzony czas

Jasna opowieść o jasnych ludziach. Może sentymentalna może naiwna ale piękna. Warto przeczytać w zalewie literatury złej i ciemnej jest krzepiącym posiłkiem który każdemu polecam
00
kto28

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno się tak nie ubawiłem, jednocześnie nie pozostałem obojętny na opisaną tragedię losu bohaterów, będących dawnymi żołnierzami z I Wojny Światowej i żyjącymi w nieokreślonym czasie - prawdopodobnie na początku lat dwudziestych XX wieku. Gorzko-ironiczna powieść pełna czarnego (i nie tylko) humoru opowiada o przyjaźni, miłości i stracie w ciężkich czasach, gdy ludzie mają tylko siebie i przez pewien czas. Remarque jest świetny.
00

Popularność




J.R.Z.

I

Niebo było żółte jak mosiądz, nie zacią­gnięte jesz­cze dymami z komi­nów. Poza dachami fabryki lśniło już ostrym bla­skiem. Nie­długo wzej­dzie słońce. Spoj­rza­łem na zega­rek. Docho­dziła ósma. Przy­sze­dłem o kwa­drans za wcze­śnie.

Otwo­rzy­łem bramę i przy­go­to­wa­łem pompę. O tej porze prze­jeż­dżało zwy­kle parę samo­cho­dów, które zaopa­try­wały się w ben­zynę. Nagle za ple­cami usły­sza­łem ochry­pły skrzek, który brzmiał tak, jakby pod zie­mią ktoś upar­cie wier­cił zardze­wia­łym świ­drem. Przy­sta­ną­łem i zaczą­łem nasłu­chi­wać. Potem prze­mie­rzy­łem z powro­tem podwó­rze i uchy­li­łem ostroż­nie drzwi warsz­tatu. W mrocz­nym pomiesz­cze­niu sza­mo­tało się jakieś widmo. Głowę miało owi­niętą ongiś białą, a dzi­siaj już tylko brudną chustką, cało­ści stroju dopeł­niał nie­bie­ski far­tuch i grube fil­cowe pan­to­fle. Zja­wi­sko machało ostrą mio­tłą, ważyło dzie­więć­dzie­siąt kilo jak obszył, a było nie kim innym, jak naszą posłu­gaczką, Matyldą Stoss.

Sta­łem przez chwilę w drzwiach i przy­glą­da­łem się jej. Poru­szała się z gra­cją hipo­po­tama, prze­ci­ska­jąc się chwiej­nym kro­kiem mię­dzy chłod­ni­cami. Dud­nią­cym jak z beczki gło­sem śpie­wała pio­senkę o wier­nym uła­nie. Na stole przy oknie stały dwie flaszki koniaku, jedna z nich pra­wie pusta. Jesz­cze ubie­głego wie­czoru była pełna. Na śmierć zapo­mnia­łem zamknąć butelki w sza­fie.

– Ładne rze­czy, pani Stoss! – zawo­ła­łem na przy­wi­ta­nie.

Śpiew urwał się. Mio­tła legła na pod­ło­dze. Błogi uśmiech zamarł. Teraz przy­szła na mnie kolej ode­gra­nia roli widma.

– Jezu naj­słod­szy! – wyją­kała Matylda, gapiąc się na mnie zaczer­wie­nio­nymi śle­piami. – Jak Boga przy sko­na­niu pra­gnę, nie spo­dzie­wa­łam się pana jesz­cze.

– To widzę. No, jak sma­ko­wało?

– Sma­ko­wać sma­ko­wało, ale z ręką na sercu… przy­kro mi. – Obtarła dło­nią usta. – Powia­dam panu, ścięło mnie z nóg doku­ment­nie.

– Prze­sa­dza pani, Matyldo. Jest pani tylko zalana. Zalana jak nad­brzeżne działo.

Pani Stoss z tru­dem utrzy­my­wała rów­no­wagę. Wąsik na gór­nej war­dze drgnął, a powieki mru­gały jak u sta­rej sowy. Stop­niowo jed­nak oprzy­tom­niała, pode­szła ku mnie zde­cy­do­wa­nym kro­kiem i rze­kła:

– Pan pozwoli, panie Loh­kamp… Czło­wiek, jak to mówią, nie z żelaza… z początku tylko pową­cha­łam fla­szeczkę i odsta­wi­łam w porządku… potem pocią­gnę­łam łyczek… pan wie, że rano zawsze mi tak czczo na wnę­trzu… no, a potem… chyba dia­beł we mnie wstą­pił i tyle. Ale też pan nie ma sumie­nia, żeby starą kobietę na poku­sze­nie wodzić! Po co pan zosta­wia na ludz­kich oczach takie cacane fla­szu­nie?

Bogiem a prawdą, nie po raz pierw­szy przy­dy­ba­łem panią Matyldę w takim sta­nie. Przy­cho­dziła co dzień rano na dwie godziny, ażeby posprzą­tać w garażu. Można było spo­koj­nie zosta­wić na widoku każdą sumę pie­nię­dzy, pani Matylda nie tknęła ich ni­gdy. Ale na alko­hol była łasa jak kot na szperkę.

Pod­nio­słem flaszkę pod świa­tło.

– Oczy­wi­ście, koniaku dla gości pani nie ruszyła, ale ten dobry, pana Köstera, wygo­liła pani do ostat­niej kro­pelki.

Uśmiech prze­mknął po znisz­czo­nej twa­rzy Matyldy.

– Co prawda, to nie wstyd. Na wódecz­no­ści znam się. Ale chyba mnie, bied­nej wdowy, pan nie zdra­dzi, zło­ciutki panie?

Potrzą­sną­łem głową.

– Wyjąt­kowo dzi­siaj nie pisnę ani słówka.

Opu­ściła zawi­niętą spód­nicę.

– W takim razie zmy­kam. Gdyby tak przy­ła­pał mnie pan Köster, zro­biłby awan­turę jak jasna cho­lera!

Pod­sze­dłem do szafy i otwo­rzy­łem ją.

– Matyldo!

Przy­drep­tała spiesz­nym truch­tem. Pod­nio­słem w górę bru­natną czwo­ro­kątną butelkę.

– To już sta­now­czo nie ja! – Unio­sła ręce na znak pro­te­stu. – Naj­święt­sze słowo! Nie ruszy­łam tej flaszki!

– Wiem, wiem – rze­kłem i nala­łem pełny kie­li­szek. – Ale pani zna ten spe­cjał, hę?

– Też pyta­nie! – Obli­zała łako­mie wargi. – Rum! Stary rum Jamajka!

– Zna­ko­mi­cie. No, a teraz do dna, a żywo!

– Niby ja? – Odsko­czyła jak opa­rzona. – Panie Loh­kamp, to naprawdę za wiele dobrego! Chyba mnie pan chce zawsty­dzić! Widziane to rze­czy… matka Stoss wypija panu ukrad­kiem koniak, a pan jesz­cze na dokładkę czę­stuje ją rumem! Niech pan mówi, co chce, ale święty z pana czło­wiek! Prę­dzej mnie szlag trafi, ani­żeli tknę tego kilonka!

– No, więc? – spy­ta­łem i zro­bi­łem taki ruch, jak gdy­bym chciał cof­nąć kie­li­szek.

– Niech już będzie! – Szyb­kim ruchem się­gnęła po tru­nek. – Trzeba brać, co dają. Nawet jeśli czło­wiek tego nie rozu­mie. Na zdro­wie! Czy to aby przy­pad­kiem nie pań­skie uro­dziny?

– Tak, Matyldo. Zga­dła pani.

– Co, naprawdę? – Schwy­tała obu­rącz moją dłoń i potrzą­snęła nią wylew­nie. – Ser­deczne życze­nia! Peł­nej kiesy, to grunt! Wie pan – obtarła ręką usta – takem się wzru­szyła na stare lata… że przy­dałby się jesz­cze jeden kilo­nek… Pan wie prze­cież, że pana kocham jak rodzo­nego syna.

– Dobra!

Nala­łem drugi kie­li­szek. Wychy­liła, nie mru­gnąw­szy okiem, i opu­ściła warsz­tat, pie­jąc hymny pochwalne na cześć mojej wspa­nia­ło­myśl­no­ści.

Odsta­wi­łem butelkę i usia­dłem przy stole. Blade pro­mie­nie słońca padały przez szyby na moje ręce. Uro­dziny! Zabawne uczu­cie ogar­nia czło­wieka, nawet jeżeli nic sobie nie robi z takich uro­czy­sto­ści. Trzy­dziestka, przy­ja­cielu… A był prze­cież czas, kiedy myśla­łem, że ni­gdy nie dożyję do dwu­dzie­stu lat… takie to wtedy wyda­wało się odle­głe. A potem…

Wycią­gną­łem z szu­flady arkusz papieru listo­wego i zaczą­łem liczyć. Dzie­ciń­stwo, szkoła – to był osobny kom­pleks, daleki, zapo­dziany gdzieś, dzi­siaj już nie­re­alny. Praw­dziwe życie zaczęło się dopiero w roku 1916. Wtedy wła­śnie zosta­łem rekru­tem; chudy jak zapałka, wystrze­li­łem w górę, jakby mnie kto o to pro­sił, skoń­czy­łem osiem­na­ście lat. Ćwi­czy­łem „powstań!” i „pad­nij!” pod komendą pod­ofi­cera, skoń­czo­nego chama, na placu za kosza­rami. Jed­nego z pierw­szych wie­czo­rów przy­szła do mnie w odwie­dziny matka. Musiała na mnie cze­kać, bie­dula, z górą godzinę. Zapa­ko­wa­łem tor­ni­ster nie­prze­pi­sowo i za karę kazano mi szo­ro­wać ustępy. To było moje „wolne popo­łu­dnie”. Matka chciała mi pomóc, ale takie rze­czy były zaka­zane. Mat­czy­sko się spła­kało, a ja byłem tak sko­nany, że zasną­łem jesz­cze w cza­sie jej wizyty.

1917. Flan­dria. Kupi­li­śmy do spółki z Mid­den­dor­fem w kan­ty­nie butel­czynę czer­wo­nego wina. Chcie­li­śmy ją wypić z oka­zji uro­dzin. Ale nie doszło do tego. Już o świ­cie Anglicy obło­żyli nas cięż­kim ogniem. Köster został ranny w połu­dnie, Meyer i Deters padli po połu­dniu. A wie­czo­rem, kie­dy­śmy już byli prze­ko­nani, że dadzą nam spo­kój, i otwo­rzy­li­śmy flaszkę, gaz zaczął wpeł­zać do zie­mianki. Zdą­ży­li­śmy jesz­cze na czas zało­żyć maski, ale maska Mid­den­dorfa oka­zała się zepsuta. Zanim to spo­strzegł, było za późno. Zdar­li­śmy z niego dziu­rawe drań­stwo i wydo­sta­li­śmy nową maskę, ale wszystko to trwało za długo. Łyk­nął zbyt wiele gazu i rzy­gał już krwią. Umarł następ­nego dnia rano, z twa­rzą zie­loną i czarną. Całą szyję miał pora­nioną… pró­bo­wał paznok­ciami roz­orać grdykę, aby zła­pać tchu.

1918. W szpi­talu polo­wym. Parę dni przed­tem przy­był nowy trans­port ran­nych. Ban­daże z papieru. Ciężko ranni. Cały dzień wjeż­dżały i wyjeż­dżały pła­skie wózki ope­ra­cyjne. Nie­które wra­cały puste na salę. Koło mnie leżał Józef Stoll. Ampu­to­wano mu obie nogi, ale on o tym jesz­cze nie wie­dział. Nie było tego widać, gdyż koł­drę uło­żono na dru­cia­nym pałąku. Stoll nie uwie­rzyłby, że mu obcięli nogi, bo cią­gle odczu­wał w nich ból. W nocy umarli w naszej izbie dwaj żoł­nie­rze. Jed­nemu z nich kona­nie szło ciężko.

1919. Z powro­tem w domu. Rewo­lu­cja. Głód. Na uli­cach usta­wiczny kle­kot kara­bi­nów maszy­no­wych. Żoł­nie­rze prze­ciwko żoł­nie­rzom. Towa­rzy­sze broni prze­ciwko daw­nym kole­gom.

1920. Zamach stanu. Zastrze­lono Karola Brögera. Köster i Lenz aresz­to­wani. Moja matka w szpi­talu. Rak w ostat­nim sta­dium.

1921...

Wytę­ży­łem myśli. Nie mogłem sobie przy­po­mnieć. Cały rok osu­nął się gdzieś, zapadł. W roku 1922 pra­co­wa­łem jako robot­nik kole­jowy w Turyn­gii, w 1923 byłem sze­fem reklamy fabryki wyro­bów gumo­wych. Infla­cja trwała w naj­lep­sze. Zara­bia­łem mie­sięcz­nie dwie­ście bilio­nów marek. Dwa razy dzien­nie wypła­cano gażę, a zaraz potem zwal­niano nas na pół godziny, aby­śmy mogli sko­czyć do skle­pów i kupić, co się dało. Trzeba było zdą­żyć przed ogło­sze­niem nowego kursu dolara. Potem otrzy­mane pie­nią­dze były warte tylko połowę.

A póź­niej? Następne lata? Odło­ży­łem ołó­wek. Nie miało sensu ich liczyć. Nie pamię­ta­łem tego zresztą tak dokład­nie. Zanadto się wszystko poplą­tało. Ostat­nie uro­dziny obcho­dzi­łem uro­czy­ście w „Café Inter­na­tio­nal”. Cały rok pra­co­wa­łem tam jako pia­ni­sta od nastro­jo­wych kawał­ków. Potem spo­tka­łem znów Köstera i Lenza. Tak oto wylą­do­wa­łem w AUREWE, ina­czej „Auto-Repe­ra­cje, Warsz­taty O. Köster i S-ka”. Owa S-ka to Lenz i ja, ale w rze­czy­wi­sto­ści cały garaż i warsz­tat nale­żał do Köstera. Był ongi naszym kolegą z ławy szkol­nej, a potem dowódcą kom­pa­nii. Z kolei latał jako pilot, póź­niej pewien czas stu­dio­wał, jesz­cze póź­niej został kie­rowcą wyści­go­wym. W końcu kupił tę oto budę. Jako pierw­szy wspól­nik zgło­sił się Lenz, który przez parę lat obi­jał się po Ame­ryce Połu­dnio­wej. Potem przy­sta­łem i ja do tego inte­resu.

Wyją­łem papie­rosa z kie­szeni. Wła­ści­wie powi­nie­nem był być zupeł­nie zado­wo­lony ze swo­jego losu. Powo­dziło mi się nie naj­go­rzej, mia­łem robotę, byłem mocny jak tur, trzeba było nie lada wysiłku, aże­bym poczuł się zmę­czony, ot, zdrów jak ryba. A jed­nak lepiej było nie roz­my­ślać zanadto nad tym wszyst­kim. Szcze­gól­nie kiedy czło­wiek był sam. A także wie­czo­rem. Raz po raz nacho­dziły czło­wieka zwidy z wczo­raj i upar­cie patrzyły mar­twymi oczyma. No, ale na tę biedę miało się wódkę.

Brama wej­ściowa zapisz­czała w zawia­sach. Podar­łem kartkę papieru zapi­saną datami z mego życia i cisną­łem ją do kosza. Drzwi roz­warły się sze­roko. Sta­nął w nich Got­fryd Lenz – długi, chudy, z jasną grzywą koloru słomy i nosem, który nada­wałby się do cał­kiem innej twa­rzy.

– Robby! – ryk­nął wiel­kiem gło­sem. – Wsta­waj, baryłko sadła, zbierz swoje grzeszne kości! Bacz­ność! Prze­ło­żeni chcą z tobą mówić!

– Tam do licha! – zawo­ła­łem, zry­wa­jąc się na równe nogi. – Mia­łem nadzieję, że zapo­mnie­li­ście o tym. Nie znę­caj­cie się nade mną, dziatki!

– Oczy­wi­ście, ty myślisz tylko o sobie! – Got­fryd poło­żył na stole paczkę, w któ­rej coś zabrzę­czało. Za Len­zem wszedł do garażu Köster. Lenz usta­wił się przede mną w całej oka­za­ło­ści. – A teraz, Robby, gadaj, kogo pierw­szego spo­tka­łeś dzi­siaj z rana?

– Pierw­szą osobą spo­tkaną dzi­siaj była stara plą­sa­jąca baba.

– Święty Eks­pe­dy­cie! To zły znak. Ale dosko­nale pokrywa się z twoim horo­sko­pem. Posta­wi­łem go wczo­raj. Uro­dzi­łeś się pod zna­kiem Strzelca – czło­wiek nie­obli­czalny, nie­pewny, trzcina na wie­trze, pod podej­rza­nym wpły­wem Saturna z Jowi­szem widocz­nym w tym roku pod małym kątem. Ponie­waż Otto i ja jeste­śmy dla cie­bie ojcem i matką, wrę­czam ci, sole­ni­zan­cie, przede wszyst­kim coś, co będzie cię chro­nić od zła. Przyjm ten amu­let! Pewna potom­kini Inków prze­ka­zała mi tę pamiątkę. Miała błę­kitną krew, plat­fusy, wszy i boski dar widze­nia przy­szło­ści. „Bia­ło­skóry cudzo­ziem­cze – powie­działa mi – kró­lo­wie nosili ten amu­let, jest w nim zaklęta siła Słońca, Księ­życa i Ziemi, nie mówiąc o pomniej­szych pla­ne­tach. Daj mi srebr­nego dolara na wódkę, a amu­let będzie twoim!” Wrę­czam ci go, aby pod­trzy­mać cią­głość łań­cu­cha szczę­ścia. Amu­let ten będzie cię osła­niał i zni­we­luje wpływ nie­chęt­nego ci Jowi­sza.

Zawie­sił mi na szyi małą czarną figurkę na cien­kim łań­cuszku.

– W porządku! Amu­let jest prze­ciwko nie­szczę­ściom więk­szego kali­bru. Na codzienne zaś fra­sunki: sześć fla­szek rumu od Ottona! Pro­szę z sza­cun­kiem, bo są dwa razy star­sze od cie­bie!

Otwo­rzył paku­nek i usta­wił butelki jedna za drugą w poran­nym słońcu. Migo­tały złoto jak bursz­tyn.

– Wyglą­dają cudow­nie – przy­zna­łem. – Ską­deś je wytrza­snął, Otto?

– O, to bar­dzo zawiła histo­ria – zaśmiał się Köster. – Zbyt długa do opo­wia­da­nia. Ale powiedz, stary, jak się dziś czu­jesz? Jak czło­wiek trzy­dzie­sto­letni?

Potrzą­sną­łem głową.

– Rów­no­cze­śnie jak szes­na­sto­la­tek i jak pięć­dzie­się­cio­letni pryk. Sło­wem, nic szcze­gól­nego.

– Co, śmiesz to nazy­wać niczym szcze­gól­nym? – zare­pli­ko­wał Lenz. – To prze­cież naj­pięk­niej­sze uczu­cie pod słoń­cem. Zwy­cię­ży­łeś czas i żyjesz prze­cież podwój­nie.

Köster spoj­rzał na mnie uważ­nie.

– Daj mu spo­kój, Got­fry­dzie – rzekł po chwili. – Uro­dziny źle dzia­łają na samo­po­czu­cie. Szcze­gól­nie o świ­cie. Już on przyj­dzie powoli do sie­bie.

– Im mniej tego samo­po­czu­cia koła­cze się w czło­wieku – Lenz mru­gnął szel­mow­sko – tym wię­cej jest on wart, Robby. Czy cię to choć tro­chę pocie­sza?

– Nie – odpa­li­łem – ani odro­biny. Zanim czło­wiek sta­nie się coś wart, robi się wła­snym pomni­kiem. Uwa­żam to za zbyt nudne i męczące.

– Patrz, Otto, on już filo­zo­fuje, a więc jest ura­to­wany – zawo­łał Lenz. – Prze­mógł w sobie ten mar­twy punkt. Tak, mar­twy punkt uro­dzi­nowy, kiedy to czło­wiek gapi się we wła­sne źre­nice i nagle doko­nuje odkry­cia, że jest nędz­nym pęta­kiem. Teraz możemy pokrze­pieni na duchu zabrać się do naszej pracy powsze­dniej i naoli­wić bebe­chy sta­remu cadil­la­cowi.

Pra­co­wa­li­śmy, dopóki się nie ściem­niło. Potem umy­li­śmy się i prze­brali. Lenz zer­k­nął pożą­dli­wie na butelki.

– Co, może by tak ukrę­cić jed­nej szyjkę?

– Robby ma głos w tej spra­wie – rzekł Köster. – Nie­zbyt to wytwor­nie, Got­fry­dzie, jedną ręką dawać, a drugą dobie­rać się do pre­zentu.

– Jesz­cze mniej wytwor­nie jest pozwa­lać, aby ofia­ro­dawcy umie­rali z pra­gnie­nia – odpa­ro­wał Lenz i otwo­rzył jedną z bute­lek.

Sma­ko­wita woń roz­nio­sła się w mig po całym warsz­ta­cie.

– Święty Eks­pe­dy­cie! – mruk­nął Got­fryd.

Pocią­gnę­li­śmy wszy­scy nosami.

– Fan­ta­stycz­nie pach­nie, Otto. Trzeba by się­gnąć w naj­wyż­sze rejony poezji, ażeby zna­leźć godne porów­na­nie.

– Szkoda tego trunku na naszą ponurą budę! – zade­cy­do­wał Lenz. – Wie­cie co? Poje­dziemy gdzieś za mia­sto na kola­cję i zabie­rzemy butel­czynę ze sobą. Na łonie przy­rody wydo­imy to cudo!

– Świet­nie!

Odsu­nę­li­śmy na bok cadil­laca, nad któ­rym mozo­li­li­śmy się po połu­dniu. Za nim stał dziwny stwór na kołach. Był to wóz wyści­gowy Ottona Köstera, duma naszego przed­się­bior­stwa.

Köster kupił ten wóz – stare pudło o wyso­kiej karo­se­rii – na licy­ta­cji za psie pie­nią­dze. Znawcy, któ­rzy go oglą­dali wtedy, okre­ślali go bez chwili waha­nia jako inte­re­su­jący eks­po­nat do muzeum komu­ni­ka­cji. Zna­jomy Ottona, Bol­l­wies, branża kon­fek­cyjna, wła­ści­ciel fabryki płasz­czy dam­skich i namiętny ama­tor wyści­gów samo­cho­do­wych, dora­dzał Kösterowi, ażeby prze­ro­bił zaby­tek na maszynę do szy­cia. Ale Köster nic sobie nie robił z tych kpin. Roz­ło­żył wóz na czę­ści jak zega­rek i pra­co­wał nad nim mie­sią­cami, nie­raz do póź­nej nocy. Potem któ­re­goś wie­czoru zja­wił się swoim gru­cho­tem przed barem, gdzie­śmy zwy­kle wysia­dy­wali. Bol­l­wiesa skrę­cało ze śmie­chu, gdy ujrzał kle­kota. Trzeba przy­znać, że wyglą­dał on w dal­szym ciągu dia­bel­nie śmiesz­nie. Dla kawału Bol­l­wies zapro­po­no­wał Kösterowi zakład. Oświad­czył, że sta­wia dwie­ście marek prze­ciwko dwu­dzie­stu, jeżeli Köster przyj­mie wyścig z jego nowym spor­to­wym wozem. Trasa dzie­sięć kilo­me­trów, kilo­metr forów dla samo­chodu Ottona. Köster przy­jął zakład. Wszy­scy zano­sili się od śmie­chu i obie­cy­wali sobie kró­lew­ską zabawę. Ale Otto zro­bił coś wię­cej: odrzu­cił fory i z nie­wzru­szoną miną pod­wyż­szył zakład na tysiąc prze­ciw tysiąc­owi. Zdu­miony Bol­l­wies spy­tał, czy ma go zaraz odwieźć do naj­bliż­szego szpi­tala dla waria­tów. W odpo­wie­dzi na to Otto zapu­ścił motor. Obaj zawod­nicy ruszyli, aby natych­miast zmie­rzyć swe siły. Bol­l­wies wró­cił po pół­go­dzi­nie do baru tak spło­szony, jakby zoba­czył węża mor­skiego. W mil­cze­niu wypi­sał jeden czek, a potem zaraz drugi. Chciał kupić z miej­sca wóz Ottona. Ale Köster wyśmiał jego ofertę. Nie sprze­dałby wozu za żadne skarby świata. Cho­ciaż auto było wewnątrz bez zarzutu, to jed­nak z zewnątrz pre­zen­to­wało się okrop­nie. Na codzienny uży­tek nakła­da­li­śmy na pod­wo­zie oso­bli­wie sta­ro­modną karo­se­rię, która paso­wała jak ulał. Lakier na niej zma­to­wiał, błot­niki miały szramy i zagię­cia, a buda liczyła sobie dzie­sięć wio­sen z okła­dem. Mogli­śmy to wszystko odno­wić, ale mie­li­śmy ważny powód, ażeby tego nie robić.

Wóz zwał się Karl. Karl, widmo szos.

I teraz Karl węszył na dro­dze.

– Otto! – zawo­ła­łem. – Jedzie ofiara!

Za nami trą­bił nie­cier­pli­wie zwa­li­sty buick. Doga­niał nas szybko. Nie­ba­wem chłod­nice się zrów­nały. Męż­czy­zna za kie­row­nicą spoj­rzał na nas obo­jęt­nie. Wzrok jego zlu­stro­wał z góry na dół naszego obdar­tusa. Po czym wła­ści­ciel buicka odwró­cił się i zapo­mniał o naszym ist­nie­niu.

W kilka sekund póź­niej musiał jed­nak stwier­dzić, że Karl nie ustą­pił mu ani kroku. Popra­wił się w fotelu, spoj­rzał na nas roz­ba­wio­nym wzro­kiem i dał gazu. Nie, Karl nie odpadł. Jak uparty terier ści­ga­jący wspa­nia­łego doga trzy­mał się nasz Karl, mały i zwinny, boku błysz­czą­cej loko­mo­tywy z niklu i lakieru.

Męż­czy­zna ujął moc­niej kie­row­nicę. Nic nie podej­rze­wał i ścią­gnął drwiąco wargi. Widać było od razu, że teraz chce nam poka­zać, co potrafi jego karoca. Naci­snął tak mocno pedał, że rura wyde­chowa roz­świer­go­tała się jak łąka latem od skow­ron­ków. Nic nie pomo­gło. Nie mógł nas minąć. Karl, brzydki i nie­po­zorny, jak zaklęty trzy­mał się buicka. Kie­rowca spo­glą­dał ku nam zdu­miony. Nie mógł pojąć, dla­czego przy szyb­ko­ści ponad sto kilo­me­trów nie potra­fił zgu­bić tego przed­hi­sto­rycz­nego pudła. Skon­ster­no­wany patrzył na tacho­metr, jak gdyby ten musiał się mylić. Wresz­cie dał pełny gaz.

Oba wozy gnały teraz tuż obok sie­bie po pro­stej szo­sie… Po kil­ku­set metrach zadud­niło z prze­ciwka auto cię­ża­rowe. Buick musiał scho­wać się za nas, ażeby prze­pu­ścić cię­ża­rówkę. Zale­d­wie zrów­nał się z Kar­lem, a już zaszu­miał zmo­to­ry­zo­wany kara­wan, powie­wa­jąc szar­fami od wień­ców. Buick znów musiał dać nura za Karla. Potem tor był już wolny.

Męż­czy­zna przy kie­row­nicy stra­cił tym­cza­sem swoją pychę. Sie­dział gniewny, z zaci­śnię­tymi war­gami, pochy­lony do przodu. Owład­nął nim demon wyścigu. Cały honor jego życia zale­żał od tego, ażeby za żadną cenę nie ustą­pić kun­dlowi.

My nato­miast roz­pie­ra­li­śmy się pozor­nie obo­jęt­nie na naszych sie­dze­niach. Buick nie ist­niał dla nas. Köster patrzył spo­koj­nie na drogę, ja spo­zie­ra­łem znu­dzony w powie­trze, a Lenz – cho­ciaż kipiał od napię­cia – wycią­gnął z kie­szeni gazetę i uda­wał, że nie ma w tej chwili nic waż­niej­szego do roboty, jak czy­tać.

W parę minut póź­niej Köster mru­gnął do nas. Karl stra­cił nie­po­strze­że­nie na tem­pie i buick zaczął nas powoli mijać. Jego sze­ro­kie, lśniące błot­niki prze­su­nęły się koło nas. Rura wyde­chowa zio­nęła nam w twa­rze nie­bie­skim dymem. Stop­niowo zyskał około dwu­dzie­stu metrów prze­wagi. Zaraz też, czego się spo­dzie­wa­li­śmy, wychy­liła się z okna gęba wła­ści­ciela. Uśmiech­nął się z wyraź­nym trium­fem. Był prze­ko­nany, że wygrał.

Ale wła­ści­ciel buicka pozwo­lił sobie jesz­cze na coś wię­cej. Nie mógł zdu­sić w sobie żądzy rewanżu. Dawał nam ręką znak, aże­by­śmy go dości­gnęli. Machał łapą szcze­gól­nie natar­czy­wie i zwy­cię­sko.

– Otto! – upo­mi­nał Lenz.

Ale było to zby­teczne. W tej samej bowiem sekun­dzie Karl sko­czył naprzód. Kom­pre­sor gwizd­nął prze­cią­gle. I nagle zapra­sza­jąca ręka w oknie zni­kła – Karl przy­jął wyzwa­nie. Nad­cią­gał jak burza. Nic nie potra­fiło go powstrzy­mać. Odro­bił róż­nicę dzie­lącą oba wozy i wtedy dopiero po raz pierw­szy łaska­wie zauwa­ży­li­śmy obce auto. Pyta­ją­cym, nie­win­nym wzro­kiem obrzu­ci­li­śmy kie­rowcę. Chcie­li­śmy się dowie­dzieć, dla­czego machał ręką. Tam­ten jed­nak patrzy upo­rczy­wie w bok. Karl teraz dopiero zachły­snął się peł­nym gazem, mknął brudny, z kle­ko­cą­cymi błot­ni­kami – nasz zwy­cię­ski grat.

– Pięk­nieś go zro­bił! – pochwa­lił Lenz Köstera. – Temu gościowi nie będzie sma­ko­wała kola­cja.

Takie polo­wa­nia sta­no­wiły ukryty powód, dla któ­rego nie zmie­nia­li­śmy karo­se­rii Karla. Wystar­czyło, ażeby poja­wił się na szo­sie, a zaraz ktoś pró­bo­wał go pognę­bić. Karl dzia­łał na inne samo­chody jak wrona ze zła­ma­nym skrzy­dłem na bandę głod­nych kocu­rów. Pro­wo­ko­wał do wymi­ja­nia naj­spo­koj­niej­sze fami­lijne karety. Naj­do­stoj­niej­szych bro­da­czy i ojców rodzin opę­ta­nych nie­za­wod­nie demo­nem szyb­ko­ści, gdy zoba­czyli grze­cho­czący zad Karla pod­ska­ku­jący w górę i w dół przed ich nosem. Któż mógł podej­rze­wać, że w tej śmiesz­nej obu­do­wie bije wspa­niałe serce wyści­go­wego sil­nika!

Lenz utrzy­my­wał stale, że Karl działa wycho­waw­czo. Uczy ludzi sza­cunku dla ducha twór­czego, który zawsze kryje się w nie­po­zor­nej sko­ru­pie. Tak mówił Lenz, który gło­sił o sobie samym, że jest ostat­nim roman­ty­kiem.

Zatrzy­ma­li­śmy się przed małym zajaz­dem i wyleź­li­śmy z wozu. Wie­czór był piękny i cichy. Bruzdy zora­nych pól miały fio­le­towy połysk. Kra­wę­dzie ich pło­nęły złoto i bru­natno. Niby wiel­kie fla­mingi pły­nęły chmury po nie­bie zie­lon­ka­wym jak skórka jabłek, ukry­wa­ją­cych wąski sierp przy­bie­ra­ją­cego księ­życa. W gałę­ziach lesz­czyny zaplą­tał się zmierzch i jakieś drżące prze­czu­cie. Krzak był wzru­sza­jąco nagi, a jed­nak pełen nadziei zawią­zu­ją­cych się pącz­ków. Z gospody snuł się zapach sma­żo­nej wątróbki. Z cebulką, ani chybi. Serca nasze wez­brały rado­ścią.

Wie­dziony zapa­chem rzu­cił się Lenz ku zajaz­dowi. Wró­cił z roz­ja­śnio­nym obli­czem.

– Żeby­ście widzieli, jak się smażą ziem­niaczki! Szybko, bo ina­czej zmiotą nam, co naj­lep­sze!

W tej samej chwili zaszu­miał na szo­sie jakiś wóz. Sta­li­śmy jak przy­kuci do miej­sca. Jako żywo – nasz przy­ja­ciel buick! Z ostrym zgrzy­tem zaha­mo­wał tuż przy Karlu.

– Masz babo pla­cek – mruk­nął Lenz.

Nie­raz już z powodu naszych polo­wań wyni­kały bija­tyki.

Kie­rowca wysiadł z auta: ciężki, zwa­li­sty chłop, w sze­ro­kim, brą­zo­wym ragla­nie z wiel­błą­dziej wełny. Spoj­rzał wście­kłym zezem na Karla, zdjął grube żółte ręka­wiczki i zbli­żył się do naszej grupy.

– Cóż to za model, ten pań­ski wóz? – spy­tał naj­bli­żej sto­ją­cego Köstera z miną kwa­śną jak ocet sied­miu zło­dziei.

Chwilę patrzy­li­śmy na niego w mil­cze­niu. Oczy­wi­ście brał nas za mon­te­rów, któ­rzy wystrych­nęli się w świą­teczne ubra­nia i wypo­ży­czyli sobie chył­kiem auto.

– Czy mi się zdaje, czy też pan coś powie­dział? – zagad­nął w końcu ocią­ga­ją­cym się gło­sem Otto. Chciał dać gościowi nauczkę, że powi­nien ode­zwać się nieco uprzej­miej.

Męż­czy­zna poczer­wie­niał jak burak.

– Pyta­łem o ten tam wóz – burk­nął w tym samym tonie co przed­tem.

Lenz wypro­sto­wał się w całej swej dłu­go­ści. Jego wielki nos zmarsz­czył się. Był nie­zmier­nie czuły na uprzej­mość ze strony innych. Ale zanim zdą­żył otwo­rzyć usta, otwo­rzyły się – jakby za dotknię­ciem nie­wi­dzial­nej ręki – dru­gie drzwiczki buicka. Wyśli­znęła się z nich wąska stopa, potem szczu­płe kolano, wresz­cie z wozu wysia­dła dziew­czyna i zaczęła iść z wolna w naszym kie­runku.

Spoj­rze­li­śmy po sobie zdu­mieni. Nie dostrze­gli­śmy przed­tem, że ktoś jesz­cze sie­dział w aucie. Lenz zmie­nił momen­tal­nie postawę. Uśmiech od ucha do ucha poja­wił się na jego usia­nej pie­gami twa­rzy. I oto cała nasza trójka zaczęła się uśmie­chać, dia­bli wie­dzą dla­czego.

Gru­bas gapił się na nas skon­ster­no­wany. Stra­cił pew­ność sie­bie i naj­wi­docz­niej nie wie­dział, co ma zro­bić z tym fan­tem.

– Bin­ding – przed­sta­wił się wresz­cie z pół­u­kło­nem, jak gdyby nazwi­sko było pod­porą, któ­rej mógł się przy­trzy­mać.

Dziew­czyna zna­la­zła się już przy nas. Sta­li­śmy się jesz­cze uprzej­miejsi.

– Pokaż panu wóz, Otto – bąk­nął Lenz, rzu­ca­jąc Kösterowi szyb­kie spoj­rze­nie.

– Pro­szę bar­dzo – rzekł Otto, odpo­wia­da­jąc Len­zowi roz­ba­wio­nym wzro­kiem.

– Bar­dzo chęt­nie obej­rzę sobie wóz panów. – Bin­ding nastro­jony był już bar­dziej ugo­dowo. – Musi być dia­bel­nie szybki. Minął mnie, jak gdyby ni­gdy nic.

Obaj pano­wie skie­ro­wali się ku par­kin­gowi i Köster uniósł maskę Karla.

Dziew­czyna nie podą­żyła za swoim towa­rzy­szem. Przy­sta­nęła mię­dzy mną a Len­zem, szczu­pła i mil­cząca w nara­sta­ją­cym zmierz­chu. Ocze­ki­wa­łem, że Got­fryd wyko­rzy­sta oka­zję i ruszy z kopyta. Był prze­cież spe­cja­li­stą od takich sytu­acji. Ale nie do wiary – Lenz zanie­mó­wił. Zwy­kle toko­wał w takich wypad­kach niby głu­szec – teraz stał skrom­nie jak kapu­cyn na urlo­pie i nie otwie­rał gęby.

– Pro­szę nam wyba­czyć – ode­zwa­łem się wresz­cie. – Nie widzie­li­śmy, że pani sie­dzi w aucie. Ina­czej nie robi­li­by­śmy na pewno takich kawa­łów.

Dziew­czyna zwró­ciła ku mnie oczy.

– Dla­czego? – odpo­wie­działa spo­koj­nie. Głos jej miał zdu­mie­wa­jąco ciemną barwę. – Prze­cież nie było w tym nic złego.

– Oczy­wi­ście, to żaden grzech, ale też i nie­zbyt przy­zwo­icie. Nasz wóz wyciąga mniej wię­cej dwie­ście kilo­me­trów na godzinę.

Pochy­liła się nieco ku przo­dowi i wsa­dziła ręce w kie­sze­nie płasz­cza.

– Co, dwie­ście kilo­me­trów?

– Dokład­nie sto dzie­więć­dzie­siąt osiem i dwie dzie­siąte. Urzę­dowo stwier­dzone na sto­pe­rze – wypa­lił z dumą Lenz.

Dziew­czyna zaśmiała się.

– A myśmy przy­pusz­czali, że mniej wię­cej sześć­dzie­siąt do sie­dem­dzie­się­ciu.

– Oczy­wi­ście – wtrą­ci­łem – nie mogła pani tego wie­dzieć.

– Nie, tego żadną miarą nie można było przy­pusz­czać. Byli­śmy prze­ko­nani, że buick jest dwa razy szyb­szy od wozu panów.

– Tak. – Kop­ną­łem zła­maną gałąź plą­czącą się po ziemi. – Mie­li­śmy zbyt dużą prze­wagę. Zdaje mi się, że pan Bin­ding zły był na nas co się zowie.

– Tak, przez chwilę na pewno był zły – zaśmiała się. – Ale trzeba umieć także prze­gry­wać. Ina­czej nie można by żyć.

– Natu­ral­nie.

Zapa­dło mil­cze­nie. Spoj­rza­łem na Lenza. Ale ostatni roman­tyk uśmiech­nął się tylko, ruszył nosem i zosta­wił mnie na pastwę losu. Brzozy szu­miały. Za domem gda­kała kura.

– Wspa­niała pogoda – wydu­si­łem z sie­bie w końcu, ażeby prze­rwać mil­cze­nie.

– Tak, cudowna – potwier­dziła dziew­czyna.

– I taka łagodna – dorzu­cił Lenz.

– Doprawdy nie­zwy­kle łagodna – uzu­peł­ni­łem od sie­bie.

I znowu prze­rwa. Dziew­czyna uwa­żała nas z pew­no­ścią za nie­oby­tych dur­niów. Ale mimo wszel­kich wysił­ków nic mądrego nie przy­cho­dziło mi do głowy. Lenz zaczął węszyć.

– Duszone jabłka – szep­nął z uczu­ciem – zdaje się, że do wątróbki będą także duszone jabłuszka. Spe­cjał, palce lizać.

– Nie­wąt­pli­wie – przy­zna­łem, prze­kli­na­jąc w duchu nas obu.

Köster z Bin­din­giem wró­cili do naszej gro­madki. Bin­ding stał się w ciągu tych paru minut zgoła innym czło­wie­kiem. Zda­wał się nale­żeć do rasy waria­tów samo­cho­do­wych, któ­rzy są w siód­mym nie­bie, jeżeli natkną się gdzieś na fachowca i mogą z nim poroz­ma­wiać.

– Zjemy razem kola­cję? – zapro­po­no­wał.

– Natu­ral­nie – skło­nił się Lenz.

Weszli­śmy do gospody. W drzwiach Got­fryd mru­gnął ku mnie i wska­zał głową dziew­czynę.

– Słu­chaj, ona wyrów­nuje zły urok sta­rej tań­czą­cej baby, która zwi­działa ci się dzi­siaj rano, dzie­się­cio­krot­nie i z nawiązką, co?

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Być może, ale czemu kaza­łeś mi samemu beł­ko­tać te bzdury?

Lenz par­sk­nął śmie­chem.

– Musisz się kie­dyś nauczyć samo­dziel­no­ści, dzie­cinko!

– Nie mam już ochoty uczyć się cze­go­kol­wiek – odpa­li­łem.

Weszli­śmy za innymi do wnę­trza. Sie­dzieli już przy stole. Gospo­dyni wkro­czyła wła­śnie z wątróbką i sma­żo­nymi ziem­niacz­kami. Poza tym jako wstęp do uczty przy­nio­sła dużą flaszkę żyt­niówki.

Bin­ding oka­zał się nie­zmor­do­wa­nym gadułą. Trudno było uwie­rzyć, ile ten czło­wiek potrafi powie­dzieć na temat samo­cho­dów. Gdy usły­szał, że Otto brał także udział w wyści­gach, jego sym­pa­tia nie miała już żad­nych gra­nic.

Przy­glą­da­łem mu się uważ­nie. Ciężki męż­czy­zna o rumia­nej twa­rzy i sze­ro­kich brwiach. Tro­chę bufon, za gło­śny i hała­śliwy, ale przy­pusz­czal­nie dobro­duszny, jakimi czę­sto bywają ludzie, któ­rym się w życiu powo­dzi. Mogłem sobie dosko­nale wyobra­zić, że przed pój­ściem spać ogląda co wie­czór w lustrze swoje odbi­cie z powagą, god­no­ścią i sza­cun­kiem.

Dziew­czyna sie­działa mię­dzy mną i Len­zem. Zdjęła płaszcz; miała na sobie szary angiel­ski kostium. Na szyi zawią­zała biały sza­lik, który wyglą­dał jak kra­wat noszony przez ama­zonki. Jedwa­bi­ste ciem­no­blond włosy nabie­rały w świe­tle lampy bursz­ty­no­wego bla­sku. Ramiona miała bar­dzo pro­ste, lecz trzy­mała się nieco pochy­lona. Wąskie, nad­mier­nie dłu­gie ręce, raczej kości­ste ani­żeli mięk­kie. Twarz jej była szczu­pła i blada, ale duże oczy nada­wały jej wyraz nie­mal namięt­nej siły. Uwa­ża­łem, że jest bar­dzo przy­stojna, ale nie myśla­łem przy tym nic wię­cej.

Nato­miast Lenz palił się jak pochod­nia. Uległ cał­ko­wi­tej odmia­nie. Żółta strze­cha na jego gło­wie jaśniała jak czub u dudka. Sypał dow­ci­pami niby z rękawa, do spółki z Bin­din­giem zawo­jo­wał cały stół. Sie­dzia­łem jako skromny świa­dek tej prze­wagi i nie mia­łem pola do popisu. Pozo­sta­wiono mi naj­wy­żej przy­wi­lej poda­nia pół­mi­ska albo poczę­sto­wa­nia papie­ro­sem. Aha, no i trą­ca­nia się kie­lisz­kiem z Bin­din­giem. Czy­ni­łem to – prawdę mówiąc – wcale gęsto.

Nagle Lenz ude­rzył się dło­nią w czoło.

– Rum! Robby, skocz i przy­nieś uro­dzi­nowy rum!

– Uro­dzi­nowy? Któ­ryż z panów ma dziś uro­dziny? – spy­tała dziew­czyna.

– Ja – bąk­ną­łem. – Z tej racji jestem prze­śla­do­wany przez cały dzień.

– Prze­śla­do­wany? A więc nie chce pan, żeby mu skła­dano życze­nia?

– Ow­szem. Życze­nia to co innego.

Przez chwilę trzy­ma­łem w ręce jej dłoń i czu­łem cie­pły, suchy uścisk. Potem wysze­dłem po rum.

Wielka mil­cząca noc oka­lała dom. Skó­rzane sie­dze­nia w samo­cho­dzie były wil­gotne. Przy­sta­ną­łem i patrzy­łem na linię hory­zontu, nad którą uno­sił się czer­wony blask mia­sta. Chęt­nie bym został na dwo­rze, ale z gospody docho­dziło już woła­nie Lenza.

Bin­ding źle zno­sił rum. Widać to było już po dru­gim kie­liszku. Chwiej­nym kro­kiem wyszedł do ogródka. Pod­nio­słem się od stołu i sta­ną­łem z Len­zem przy bufe­cie. Zażą­dał flaszki ginu.

– Wspa­niała dziew­czyna, co? – zagad­nął.

– Doprawdy, nie mam co do tego zda­nia, Got­fry­dzie. Nie inte­re­so­wa­łem się nią bli­żej.

Przy­glą­dał mi się przez chwilę swymi nie­bie­skimi, mie­nią­cymi się oczyma i potrzą­snął roz­pa­loną głową.

– Powiedz mi, dzie­cinko, po co ty wła­ści­wie żyjesz na świe­cie?

– Od dawna pró­buję się tego dowie­dzieć i ani rusz nie mogę.

Zaśmiał się.

– Chciał­byś! Tak łatwo to nie przy­cho­dzi. Ale teraz posta­ram się wywą­chać, co wła­ści­wie łączy dziew­czynę z tym gru­bym kata­lo­giem auto­mo­bi­lo­wym.

To rze­kł­szy, udał się za Bin­din­giem do ogródka. Po chwili przy­ho­lo­wał go do szynk­wasu. Wywiad musiał wypaść pomyśl­nie, gdyż Got­fryd, który doszedł naj­wi­docz­niej do wnio­sku, że tor jest wolny, przy­piął się do Bin­dinga z wiel­kim zapa­łem. Zamó­wił nową flaszkę ginu i po godzi­nie byli z Bin­din­giem na ty. Kiedy Lenz był w dobrym humo­rze, miał w sobie coś tak ujmu­ją­cego, że trudno mu się było oprzeć. On także nie potra­fił się oprzeć sobie samemu. Teraz cał­kiem pod­bił Bin­dinga i nie­ba­wem zaczęli ryczeć w alta­nie żoł­nier­skie pio­senki. Przy tym wszyst­kim ostatni roman­tyk zapo­mniał o dziew­czy­nie.

Zosta­li­śmy we trójkę w izbie. Zro­biło się nagle strasz­nie cicho. Szwar­cwaldzki zegar z kukułką tykał mia­rowo. Gospo­dyni sprząt­nęła ze stołu, obda­rza­jąc nas macie­rzyń­skim spoj­rze­niem. Przy piecu wycią­gnął się bru­natny lega­wiec. Cza­sami zaszcze­kał przez sen cichym, żało­snym dysz­kan­tem. Wiatr ocie­rał się o okna. Szmer jego zacie­rały raz po raz strzępy pie­śni żoł­nier­skich. Mia­łem wra­że­nie, jakby cała izba uno­siła się z nami w górę i pły­nęła poprzez noc i lata mimo wielu wspo­mnień.

Oso­bliwy nastrój. Czas zapadł się, prze­stał ist­nieć. Nie był już rzeką, która z mroku przy­cho­dzi i w mrok odpływa, ale jezio­rem, w któ­rym odbija się bez­gło­śnie życie ludz­kie. Ści­ska­łem w ręku kie­li­szek. Rum poły­ski­wał. Myśla­łem o kartce zapi­sa­nej dzi­siaj rano w warsz­ta­cie. Byłem wtedy tro­chę smutny. Teraz już nie. Osta­tecz­nie, wszystko jedno – dopóki czło­wiek żyje. Spoj­rza­łem na Köstera. Sły­sza­łem, że roz­ma­wia z dziew­czyną, ale nie zwa­ża­łem na słowa. Czu­łem miękki opar pierw­szego oszo­ło­mie­nia alko­ho­lem, który roz­grze­wał powoli krew. Lubi­łem tę mgiełkę, albo­wiem rzu­cała ona na nie­wia­dome jakąś ilu­zję przy­gody. W alta­nie Lenz z Bin­din­giem zawo­dzili pieśń o Lesie Argoń­skim. Obok mnie roz­ma­wiała nie­znana dziew­czyna. Mówiła cicho i powoli, gło­sem ciem­nym, pod­nie­ca­ją­cym, nieco ochry­płym. Wychy­li­łem kie­li­szek.

Tamci wró­cili do izby. Wytrzeź­wieli nieco na świe­żym powie­trzu. Zabie­ra­li­śmy się do domu. Poda­łem dziew­czy­nie płaszcz. Stała bli­sko mnie, prze­cią­ga­jąc się miękko w ramio­nach. Głowę prze­chy­liła sko­śnie w tył, na lekko roz­war­tych ustach zaigrał uśmiech skie­ro­wany do sufitu, do nikogo. Opu­ści­łem na chwilę okry­cie. Gdzież ja, u licha, cały ten czas mia­łem oczy? Spa­łem, czy co? Zrozumia­łem nagle zachwyt Lenza.

Obró­ciła się do mnie pyta­jąco. Pod­nio­słem szybko płaszcz na wyso­kość jej ramion i wska­za­łem oczyma Bin­dinga, który stał przy stole czer­wony jak wiśnia, ze szkli­stym jesz­cze wzro­kiem.

– Czy pani uważa, że on może pro­wa­dzić?

– Sądzę, że tak.

Nie spusz­cza­jąc z niej wzroku, powie­dzia­łem:

– Jeżeli nie jest go pani zupeł­nie pewna, jeden z nas może siąść przy kie­row­nicy.

Wydo­była puder­niczkę i otwo­rzyła wieczko.

– Jakoś to będzie. Nawet lepiej pro­wa­dzi, jak sobie pod­chmieli.

– Lepiej i praw­do­po­dob­nie mniej ostroż­nie – wtrą­ci­łem.

Spoj­rzała na mnie ponad brze­giem lusterka.

– Miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze – ucią­łem.

Moja tro­ska brzmiała nieco prze­sad­nie, albo­wiem Bin­ding trzy­mał się mocno na nogach. Chcia­łem po pro­stu wymy­ślić jakiś pre­tekst, ażeby jej cał­kiem nie stra­cić z oczu.

– Czy pozwoli pani zadzwo­nić do sie­bie jutro i dowie­dzieć się, jak się udał powrót? – Nie odpo­wie­działa od razu. – Ciąży na nas prze­cież odpo­wie­dzial­ność za to pijań­stwo – nasta­wa­łem. – Szcze­gól­nie na mnie z powodu uro­dzi­no­wego rumu.

– A więc dobrze – zaśmiała się. – Jak pan chce. Zachód 2796.

Zapi­sa­łem sobie numer, gdy tylko wyszli­śmy z gospody. Dopil­no­wa­li­śmy odjazdu Bin­dinga i wypi­li­śmy jesz­cze strze­mien­nego. Potem spu­ści­li­śmy Karla ze smy­czy. Zawył i zaczął śmi­gać przez lekką mgłę mar­cową. Oddy­cha­li­śmy szybko, ogni­ste i roz­ko­ły­sane w opa­rach mia­sto leciało ku nam, a z mgły wyrósł jak oświe­tlony, kolo­rowy okręt bar Freddy’ego. Zako­twi­czy­li­śmy Karla. Zło­tem ciekł koniak, gin jaśniał jak akwa­ma­ryna, a rum był samym życiem. Sie­dzie­li­śmy kamie­niem na wyso­kich tabo­re­tach przy barze, muzyka szem­rała jak wodo­trysk, życie było jasne i mocne. Potęż­nie tęt­niło w naszych pier­siach, spłu­ki­wało bez­na­dziej­ność nędz­nych, ume­blo­wa­nych pokoi, które cze­kały na nas, smu­tek naszego byto­wa­nia poszedł w kąt, bar zmie­nił się w mostek kapi­tań­ski życia, i oto odpły­wa­li­śmy z szu­mem w przy­szłość.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Drei Kame­ra­den

DREI KAME­RA­DEN © 1937 by New York Uni­ver­sity, suc­ces­sor-in-inte­rest to the lite­rary rights of The Estate of the Late Pau­lette God­dard Rema­rque

Publi­shed by arran­ge­ment with Graal Ltd and Mohr­bo­oks AG Lite­rary Agency. All rights rese­rved.

Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2015, 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Foto­gra­fia na okładce

© Fox Pho­tos/Getty Ima­ges Poland

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Trzej towa­rzy­sze, wyd. III, dodruk, Poznań 2022)

ISBN 978-83-7818-905-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer