Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Układanka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Układanka - ebook

Bohater powieści, pisarz i dziennikarz, w klinice onkologicznej w Bostonie zwraca uwagę na wiszący na ścianie portret intrygującego mężczyzny. Okazuje się, że to Polak Leon Nieroba, fundator kliniki. Nieoczekiwanie pisarz otrzymuje propozycję napisania biografii Nieroby, zadanie niezwykle interesujące, tym bardziej że oprócz dwóch zdań w encyklopedii nic o fundatorze kliniki nie wiadomo, ponieważ pozacierał za sobą wszystkie ślady. Pisarz rozpoczynając karkołomne śledztwo, musi cofnąć się do czasów I wojny światowej, wytropić poczynania Nieroby i związanych z nim osób w dwudziestoleciu i okresie II wojny, dotrzeć i porozmawiać z wieloma ludźmi w kraju i za granicą, aby poskładać z rozsypanych elementów zdumiewającą historię o miłości, nienawiści i zemście.

Układanka jest świetnie napisaną powieścią z elementami thrillera i sensacji. Autor umiejętnie stopniuje napięcie, wprowadza nowe wątki i postaci, wywołując ciekawość czytelnika niecierpliwie przewracającego kolejne strony aż do zaskakującego finału.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7823-786-0
Rozmiar pliku: 947 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Filigranowa Chinka Kuo Mo, o łagodnym, rzec można, pokornym wejrzeniu czarnych skośnych oczu, ostrożnie przesuwa szczotkę po podłodze, stara się być bezszelestna i niewidoczna nawet wtedy, gdy wygarnia kurz spod fotela i spod stolika na kółkach, z zainstalowanym na blacie komputerem. Wkrótce po niej zjawi się pielęgniarka, rudowłosa Irlandka Mary, z przepisanymi na dziś tabletkami i butelką roztworu, który poprzez żyłę lewej ręki spłynie do krwiobiegu, dokonując pogromu mnożących się bez ładu komórek. Lek życia, a może tylko lek przetrwania, mający utajnić ból, który by mnie absorbował, odrywając myśl od zadania, jakie stoi przede mną i na którego realizację wciąż liczy profesor Charles Goelke. Kroplówka została przypisana lewej, a nie prawej ręce, aby wbita w ciało igła nie przeszkadzała w swobodnym manipulowaniu myszką.

Wszystko jest zaprogramowane, podporządkowane jedynemu celowi, wiem, że nie wolno mi się niczemu sprzeciwiać, mam pracować na pełnych obrotach, to zapłata za kurację, za szansę przeżycia.

Koło południa, kończąc obchód sal wypełnionych ludźmi, z których jedni wkrótce odejdą do domów, a inni do wieczności, na czele orszaku lekarzy pojawi się sam szef kliniki. Jak co dzień zechce zbadać stan zdrowia lokatora apartamentu, zwanego przez niego pracownią, a przeze mnie luksusowym hospicjum. Spod krzaczastych breżniewowych brwi spadnie na odsłonięte bezbronne ciało spojrzenie czarnych oczu, przenikliwych niby promienie rentgena, palących jak dwie wiązki lasera. Grubym palcem chirurga pociśnie tu i tam brzuch, wyda polecenia swym asystentom, zapyta, jak przebiega moja praca, kiedy wreszcie będzie mógł przekazać ją tłumaczowi, aby polski tekst przełożył na angielski. Na koniec podejdzie do komputera, kliknie kursorem, przesuwając tekst to w dół, to w górę i oświetlając go radarami oczu, jakby znał nasz język i wiedział, co tam jest zapisane.

Ze ściany uczeń Mefistofelesa spogląda drwiąco-karcącym wzrokiem, zdaje się mówić: Nigdy nie przenikniesz tajemnicy mojego życia, nie złożysz nawet w sensowną całość układanki z rozmów, nagrań, wywiadów, dedukcji, plotkarskich relacji twoich rozmówców.

Jest to wzrok bazyliszka i sfinksa zarazem, wzrok, który poraził mnie i zafascynował, gdy pierwszy raz ujrzałem portret wiszący w gabinecie profesora Goelkego. Obecnie na czas mojego pobytu w klinice portret został przeniesiony do tego apartamentu, ma mnie inspirować i dopingować do pracy, abym ją ukończył, zanim cierpienia zaciemnią umysł, co wciąż uważam za najprawdopodobniejszą hipotezę, wbrew profesorowi, którego zdaniem kuracja przebiega zgodnie z wymogami medycyny, zdążając ku całkowitemu wyleczeniu.

To Leonowi Nierobie zawdzięczam pobyt tutaj, choć gdyby nie choroba mamy, nigdy nie dowiedziałbym się o istnieniu tej kliniki, a także o istnieniu człowieka, którego fizjonomia, a potem także niezwykłe dzieje poruszyły mnie do tego stopnia, że zgodziłem się przyjąć ofertę Goelkego.

Choroba mamy spadła na mnie niespodziewanie, niczym grom z pogodnego nieba. Chyba nie popełnię błędu, stwierdzając, że dla kochającego syna, a za takiego mam prawo się uważać, matka jest kimś nieśmiertelnym. Identyczna przez całe życie, od chwili, gdy wyszliśmy z jej łona, aż do czasu, kiedy zniknie z naszego świata w okrutnym błękicie Kosmosu – niby warkocz spalin za odlatującym samolotem – pozostawiając po sobie ból, rozpacz, zdumienie, niedowierzanie. Pewnie dlatego zlekceważyłem pierwsze symptomy nadchodzącej katastrofy, tłumacząc je chwilową niedyspozycją i niedobrą porą roku.

Dzieliło nas ponad trzysta kilometrów. Po moim ślubie i śmierci babci mama nie przystała na propozycję przeniesienia się do Warszawy. Wolała pozostać w Gdyni, w tym za obszernym dla niej, samotnej, mieszkaniu. Dla nas miało to tę zaletę, że w lecie mogliśmy podrzucić jej dzieciaki na wakacje, a także sami spędzić parę tygodni urlopu nad morzem, z dala od stołecznego gwaru, w domu, w którym przed pół wiekiem przyszedłem na świat.

Na Boże Narodzenie i na Wielkanoc mama tradycyjnie zjeżdżała do nas, obładowana furą upominków od mikołaja i zająca, ja wpadałem na Wybrzeże w każdej wolnej chwili, których to chwil dla niej pewnie zawsze było za mało. Wyrzucałem sobie, że ją zaniedbuję, ale na więcej nie było mnie stać. Obarczony rodziną, pracą, przeróżnymi obowiązkami społecznymi, dosłownie wyrywałem te chwile z życia.

Ostatni raz widziałem mamę zdrową w ubiegłe Zaduszki. A przynajmniej sądziłem, że jest zdrowa. Siedemdziesiąt pięć lat to przecież wiek niestraszny, dziś ludzie, zwłaszcza kobiety, żyją do dziewięćdziesiątki i dłużej. Później, znając już wyrok, uświadomiłem sobie zmiany, które powinny były mnie zaalarmować. Żółtawa cera, podkrążone oczy, zadyszka, gdy główną aleją Witomińskiego Cmentarza pięliśmy się ku górnym tarasom, gdzie pochowany jest ojciec i dziadkowie. Mama nie miała w zwyczaju skarżyć się na złe samopoczucie, toteż i wtedy nie wspomniała o dolegliwościach, które mogły być już znaczne, choć nieprecyzujące charakteru choroby. Minęło kilka tygodni, Kasia i Tomek żyli nadchodzącymi świętami i przyobiecanym wyjazdem na narty i wtedy mama zadzwoniła, oznajmiając, że święta spędzi w domu. Nie rozumiałem tej decyzji ani nieustępliwości, z jaką odpierała moje argumenty. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze dzieliliśmy się opłatkiem przy wspólnym stole; kiedyś, jako młode małżeństwo, jeździliśmy z Baśką do Gdyni, a po śmierci babki i przyjściu na świat dzieci, miejscem Wigilii stało się mieszkanie na Saskiej Kępie, gdzie mama miała do dyspozycji maleńki, ale przytulny pokój. Perswazje na nic się zdały, po raz pierwszy natknąłem się na coś, co Baśka nazwała starczym uporem.

– Oby to nie były początki alzheimera – zauważyła moja małżonka, w życiu zawodowym ordynator neurologii w szpitalu na Woli. – Czasem tak to się zaczyna. Zamknięcie w sobie, ucieczka od najbliższych.

Przeraziłem się, choć na krótko. Listy, jakie wkrótce nadeszły z życzeniami świątecznymi, przeczyły pesymistycznej diagnozie. Nic nie wskazywało na ubytek komórek mózgowych. Styl prosty, bogate słownictwo, logika w każdym zdaniu; nie na darmo mówiono w rodzinie, że zdolności literackie odziedziczyłem po swojej rodzicielce. I może tylko nadmiar czułości w niektórych wierszach, zatrącający o sentymentalizm, mógł świadczyć, iż mama powoli gotowała się do odejścia z tego świata.

Serce nie zastukało ostrzegawczo, nie rzuciłem innych spraw, aby pojechać do Gdyni. Sylwester i pierwsze dni Nowego Roku spędziliśmy w Zakopanem. Jak zwykle o tej porze brakowało śniegu, nawet na Kasprowym. Po raz enty obiecywałem sobie, że dość już polskich górek, że czas wreszcie przerzucić się na austriackie nartostrady. Potem byłem zajęty sprawami zawodowymi. Eseje dla paru czasopism, wykłady, promocja ostatniej książki. Dziś pozostały wyrzuty sumienia i pytanie, na które brak odpowiedzi: co by było, gdybym parę miesięcy wcześniej poznał profesora Goelkego?

Wygospodarowałem czas dopiero w połowie lutego. Mama jak zawsze przyjęła mnie czule, chwaliła książkę, pytała o dalsze plany twórcze, o dzieci. Dwa dni przebiegły normalnie, no może prawie normalnie. Zwykle, podczas moich wizyt, siedzieliśmy długo w noc, rozmawiając i wspominając, tym razem już po telewizyjnej Panoramie mama odeszła do swojej sypialni, a gdy wyraziłem zdziwienie, odparła, żartując, że na starość robi się z niej śpioch. Była spowolniona w działaniu, męczyło ją chodzenie, nawet nie zaproponowała, abyśmy odwiedzili groby najbliższych. Zdziwił mnie także, właśnie zdziwił, a nie zaniepokoił, jej wygląd – dość wyraźna deformacja figury. Twarz zeszczuplała, natomiast brzuch się uwypuklił, nie przypominało to jednak otyłości, raczej zaawansowaną ciążę. Nigdy nie interesowała mnie medycyna, nie czytam fachowych kącików w czasopismach – ulubionej lektury hipochondryków. Skąd mogłem wiedzieć, że nieprawidłowo pracująca wątroba wywołuje puchlinę wodną?

Przy każdym posiłku mama łykała pastylki. Jakie – nie wiem. Nie patrzyłem, nie zapamiętałem nazwy. Zresztą ona nie przywiązywała większej wagi do swej kuracji.

– Lekarka przepisała mi to paskudztwo na wszelki wypadek – wyznała. – Młoda siksa, sama nie wie, co mi jest. Prawdopodobnie nic, ot, lekka anemia. Analiza morfologiczna też niczego złego nie wykazała. Na 15 kwietnia mam wyznaczone badanie ultrasonografem. Do tego czasu z pewnością będę zdrowa.

Zaraz potem zaczęła mówić o czymś innym i już nie wracaliśmy do poprzedniego tematu.

– Mama powinna do nas przyjechać. I to niezwłocznie. – Taka była reakcja mojej połowicy, gdy po powrocie do Warszawy zdałem jej relację z pobytu w Gdyni. – Położę ją na parę dni na moim oddziale i wykonamy kompleksowe badania.

Baśka nie zwierzyła się wtedy ze swoich podejrzeń. Dopiero gdy znaliśmy już całą prawdę, przyznała, że jej niepokój wzbudziła nieprzejrzysta diagnoza lekarki pierwszego kontaktu.

– Jeżeli lekarz nie wie lub udaje, że nie wie, co dolega jego pacjentowi, to najczęściej tą chorobą jest rak.

Po bożonarodzeniowych doświadczeniach obawiałem się, czy w środku ostrej zimy mama zgodzi się opuścić Wybrzeże. Tymczasem uległa nadspodziewanie łatwo, skwapliwie przyjmując zaproszenie, prawdopodobnie w tym czasie bóle, dotąd tłumione siłą woli, przybrały na gwałtowności, stając się trudnymi do zniesienia. Rozpoznanie przeprowadzone najpierw w szpitalu wolskim, potem w Centrum Onkologii nie pozostawiało cienia wątpliwości. Była to rzadka i wyjątkowo złośliwa odmiana raka wątroby. Lekarze nie wróżyli mamie więcej niż parę miesięcy życia, ratunkiem mogłaby być transplantacja, jednak w tym stopniu zaawansowania choroby, przy wycieńczeniu organizmu, nikt nie chciał się podjąć takiego zabiegu. Nawet gdyby na czas udało się znaleźć odpowiedniego dawcę.

I wtedy padło nazwisko profesora Goelkego, dyrektora kliniki onkologicznej w Bostonie, która, jako jedyna w świecie, specjalizowała się w leczeniu tego typu nowotworów z – podobno – rewelacyjnymi rezultatami. Traf sprawił, że gdy Baśka ze swymi kolegami głowiła się, jak dotrzeć do amerykańskiej sławy, telewizja zaproponowała mi miejsce w samolocie odlatującym do Waszyngtonu z delegacją rządową. Miałem, w charakterze komentatora politycznego, towarzyszyć premierowi w wizycie do USA.

Przystałem na tę propozycję, chociaż ostatnio polityka nudzi mnie coraz bardziej i zniesmacza. Stwarzało to jednak okazję bezpośredniego, zarazem bezgotówkowego dotarcia do bostońskiej kliniki, i to w momencie symbolicznego przynajmniej zwiększenia zainteresowania naszym krajem po drugiej stronie Atlantyku. Z początkiem marca, zaopatrzony w listy polecające naszych profesorów, opuściłem Warszawę.

– Trzymaj się, mamo – powiedziałem na pożegnanie. – Możesz przestać uważać mnie za swego syna, jeśli nie załatwię ci tej kliniki.

Wciąż byłem daleki od myśli o jej śmierci.

W Waszyngtonie złowiłem parę wywiadów, napisałem komentarz, jakiego ode mnie oczekiwano, dwa razy po kilkanaście sekund byłem na wizji. Trzeciego dnia, korzystając, że delegacja się rozczłonkowała, wsiadłem wczesnym rankiem w samolot odlatujący do Bostonu. Naturalnie wcześniej uzgodniłem z sekretarką profesora Goelkego godzinę audiencji.

Klinika bardziej przypominała rezydencję jakiegoś miliardera niż miejsce, gdzie przy użyciu najnowocześniejszej techniki walczy się o życie ludzi skazanych wcześniej na śmierć. Budynki o lekkiej architekturze wtopione były w obszerny ogród z mnóstwem drzew i krzewów. Kwietne klomby, stawy, fontanny, mostki nad strumykami, wysepki, groty, rzeźby zdobiące trawniki – to wszystko sprawiało sympatyczne wrażenie i budziło respekt dla projektodawcy ośrodka.

Profesor Goelke przyjął mnie w gabinecie, który również nie kojarzył się ze szpitalem. Szafa w gdańskim stylu, jakby wprost przeniesiona z dworku siedemnastowiecznego rajcy znad Motławy, służyła za podręczną bibliotekę; za szkłem pyszniły się szeregi ksiąg w złotych obwolutach. Podobny co szafa styl reprezentowały potężne biurko i fotel z wysokim, bogato rzeźbionym oparciem. Z boku czekał na gości stół o masywnych wężowatych nogach, otoczony kompletem krzeseł, pewnie niezbyt wygodnych przy dłuższych konferencjach, ale na pewno w stylu epoki. W tym otoczeniu pokryty ceratą szezlong stanowił nieomal dysonans.

Długonoga i czarnoskóra sekretarka, która zaanonsowała mnie gospodarzowi, napełniła dwie szklanki pomarańczowym sokiem i wycofała się dyskretnie. Poza telefonem na biurku nie zauważyłem tak modnej dziś elektroniki. Żadnych komputerów, drukarek, faksów. Profesor był wyraźnie tradycjonalistą.

Był też niewątpliwie koneserem sztuki. Ściany gabinetu ozdabiały obrazy głównie ze szkoły holenderskiej, a może flamandzkiej – nie jestem na tyle znawcą malarstwa, aby na pierwszy rzut oka odróżnić van Eycka od Memlinga, a Bruegla od Rembrandta. Ku niemałemu zdziwieniu na jednej ze ścian zauważyłem konie Kossaka. Wszystko to musiało być warte miliony dolarów, świadcząc tym samym o renomie kliniki.

Moją uwagę przykuły jednak nie dzieła mistrzów renesansu i baroku, lecz całkiem współczesny portret zawieszony na haku wbitym w ścianę nad oparciem fotela. Przedstawiał mężczyznę ubranego z wyszukaną elegancją lat dwudziestych lub trzydziestych XX wieku. Smoking, biała gorsetowa koszula, sztywny kołnierzyk, muszka, mankiety z brylantowymi spinkami. Ów strój dziwnie kontrastował z pospolitością fizjonomii sportretowanego. Mężczyzna był łysy, a kępki szpakowatych włosów nad ogromnymi odstającymi uszami przypominały, przyczepione do nagiej skóry, szczątkowe skrzydła pterodaktyla. Krzywy nos, jakby wgnieciony w czaszkę ciosem pięści, mógł sugerować, że obraz przedstawia emerytowanego boksera, jednak poza tym jednym szczegółem nic nie świadczyło, aby osobnik ten kiedykolwiek występował na ringu. Wąskie spadziste ramiona, wątła, nieodporna na ciosy szczęka ze spiczastym podbródkiem, chuda szyja, na której głowa tkwiła niby ogromna makówka na cienkiej łodydze, długie palce inteligencika. Gdyby za ucho włożyć mu ołówek, a na nos nasadzić okulary w drucianej oprawce, byłby to typowy model buchaltera z czasów Ignacego Rzeckiego.

Jedyne, co mnie zafascynowało w tej postaci, to oczy. A właściwie spojrzenie. To nie był wzrok boksera ani księgowego. Przypomniał mi się Narses, jeden z ostatnich wielkich wodzów upadającego Imperium Rzymskiego z czasów Justyniana I. Dziewiętnastowieczny historyk tak określał jego sylwetkę:

Wojna na nowo się ożywiła, kiedy jej kierunek objął Narses, ów mały Narses o tak straszliwym wejrzeniu, że nawet dzielni mężowie lękali się go bardziej niż śmierci na polu bitwy.

Z innych źródeł wiedziałem, że Narses był eunuchem, na dodatek kaleką – miał garb. Nie pomniejszało to podziwu, jaki żywiłem dla niego, pogrążony bez reszty w lekturach nastolatek. Zawsze imponowała mi siła ducha, tym bardziej jeśli była wtłoczona w mikre ciało.

Nie miałem wiele czasu na kontemplowanie konterfektu ani tym bardziej rozważanie, skąd ten portret wziął się w gabinecie; już profesor Goelke szedł mi naprzeciw z wyciągniętą dłonią, przewiercając mnie wzrokiem, który wydał mi się odbiciem wzroku jego patrona znad biurka. W odróżnieniu od tamtego profesor był jednak człowiekiem przystojnym, choć dobiegającym pewnie sześćdziesiątki. Bujna siwa czupryna, sylwetka sportowca, twarz wyrazista, męska, żadnych zmarszczek, żadnych zwisów zwiotczałej skóry. Uścisk dłoni miał silny, należało przypuszczać, że mocno jeszcze dzierży skalpel między palcami. Wyłuszczyłem cel mojej wizyty, zaznaczając, że pochodzimy z niezbyt bogatego kraju.

– Are you Russian? – zapytał, patrząc na mnie oczami, w których czuło się nieprzeciętną inteligencję, zarazem bezwzględność, może nawet okrucieństwo.

– No, I´m not – odparłem, spuszczając wzrok, co niezmiernie rzadko zdarza mi się w spotkaniach z ludźmi, nawet z osobami stojącymi w hierarchii społecznej niewątpliwie wyżej od profesora. – I am Pole. – Podałem mu koperty od warszawskich onkologów.

Uśmiechnął się. Jego oczy jakby złagodniały. Rozerwał koperty, przebiegł wzrokiem teksty, rzucił listy na stół, zrobił kilka kroków w kierunku okna, zawrócił, jeszcze raz popatrzył na nagłówki listów, zabębnił palcami w blat stołu.

– Ma pan szczęście, będąc Polakiem.

Próbowałem zgadnąć, jakie to szczęście wiąże się z moją przynależnością do narodu zamieszkującego dorzecze Wisły, ale on nie śpieszył z wyjaśnieniem. Stał przede mną milczący, znowu przewiercał mnie radarami oczu. Nagle, zręcznym ruchem lekarza, końcami palców rozwarł mi powieki.

– Proszę popatrzeć w górę.

Sytuacja była dziwaczna, mimo to posłusznie spełniłem rozkaz.

– Nigdy nie chorował pan na żółtaczkę?

– Nie – roześmiałem się. – Prócz złamania nogi na nartach, nigdy na nic nie chorowałem.

– Dobrze. – Puścił mnie. – Niech się pan rozbierze. Proszę się położyć. – Wskazał lekarski szezlong.

– Ależ panie profesorze – zaprotestowałem. – To nie ja jestem chory. Chodzi o moją mamę.

– Zaraz dojdziemy do pańskiej matki. Na razie chcę pana zbadać.

Położyłem się, odsłaniając brzuch, a on ugniatał go, pytając, czy mnie boli.

– Raczej nie – odparłem z wahaniem. Sam już nie wiedziałem, czy faktycznie coś mnie nie uwiera we wnętrznościach.

– W porządku, może się pan ubrać. – Podszedł do telefonu, wystukał trzy numery, powiedział coś, czego nie zrozumiałem. – Pobierzemy jeszcze krew.

Nim zdążyłem zareagować, rozległo się dyskretne pukanie i do gabinetu weszła rudowłosa kobieta ze strzykawką i probówkami na tacy. Moja, dziś wierna opiekunka – Mary. Wtedy widziałem ją pierwszy raz. Chcąc nie chcąc, z dreszczykiem wstrętu, podwinąłem rękaw koszuli i odwróciłem twarz. Nie znoszę widoku krwi, kiedyś omal nie zemdlałem w laboratorium. Na szczęście ukłucie było niemal bezbolesne.

– To już wszystko – powiedział profesor po wyjściu laborantki.

Chciałem zapytać, czy moja krew będzie potrzebna do transfuzji podczas operacji mamy, ale nie dał mi dojść do słowa. Niespodziewanie podszedł do ściany i ruchem głowy wskazał portret dwudziestowiecznego Narsesa.

– Oto pański znakomity rodak. Wszystko, co tu zbudowano, zawdzięczamy jego hojności. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku mister Leon Nieroba utworzył fundację do walki z rakiem o kapitale wynoszącym sto milionów franków szwajcarskich i mnie, początkującego lekarza, uczynił wykonawcą swej woli. Na tamte czasy była to kolosalna kwota. Dzięki niej powstał szpital, laboratoria, mogłem zatrudnić najznakomitszych specjalistów i prowadzić wieloletnie badania. Już kilka tysięcy ludzi zawdzięcza życie naszemu patronowi. Miejmy nadzieję, że pańska matka będzie kolejną osobą, której przywrócimy zdrowie.

W takich okolicznościach poznałem nazwisko bohatera mojej monografii. Wtedy nie przyszło mi do głowy, że miałbym napisać o nim książkę czy choćby artykuł. A Goelke? Czy już wtedy wyznaczył mnie na biografa Leona Nieroby?

– Teraz rozumie pan mój sentyment do Polski i Polaków – kontynuował jakby nigdy nic. – Proszę przywieźć matkę możliwie najprędzej. W tej chorobie liczy się przede wszystkim czas. Kwestie finansowe załatwimy polubownie. Przez pamięć na mistera Nierobę na pewno was nie ograbię.

Wyjechałem z Bostonu pełen nadziei. Z wiarą, że w klinice profesora Goelkego mama szybko dojdzie do siebie. W samolocie snułem plany na przyszłość. Likwidowałem mieszkanie w Gdyni; mama nie powinna dłużej przebywać sama, zdana na sąsiadów i lekarkę-konowałkę. Sprzedamy oba mieszkania: w Gdyni i w Warszawie, wybudujemy dom na obrzeżach stolicy, z ogródkiem, gdzie za jakąś dekadę będą bawiły się nasze wnuki, a mama będzie odpoczywała z książką w trzcinowym fotelu. Marzenia zostały brutalnie przerwane. W Waszyngtonie recepcjonistka hotelowa wręczyła mi faks od Baśki: Stan mamy bardzo ciężki. Wracaj natychmiast. Coś się we mnie skurczyło. Jakiś robak zwijający się w trzewiach. Myśl, że żaden człowiek nie jest nieśmiertelny, przynajmniej w tym życiu. Zamówiłem rozmowę z Polską, zapominając, że jest tam teraz trzecia w nocy.

– Rano straciła przytomność. – Głos Baśki chrapliwy, pewnie wyrwałem ją z głębokiego snu. – Jest w śpiączce. Odwołaj wizytę u profesora i wracaj, nie czekaj na swoją delegację.

– Proszę o połączenie mnie z lotniskiem w Nowym Jorku. – Odłożyłem słuchawkę i zwróciłem się do recepcjonistki patrzącej na mnie spokojnym, wyczekującym wzrokiem. – Muszę pierwszym samolotem lecieć do kraju.

W kilkanaście godzin później lądowałem na Okęciu. Taksówką dojechałem na Żoliborz. W przedpokoju Baśka zarzuciła mi ręce na szyję.

– Biedaku – powiedziała. – Nie masz już mamy.ROZDZIAŁ II

Jest taki moment w życiu człowieka, kiedy budzimy się ze świadomością, iż nic już nie będzie takie jak dotychczas. Przeszłość została oddzielona od teraźniejszości grubą krechą, nasze dzieciństwo zapada we wspomnienia chybotliwsze od płomienia świecy w przeciągu powietrza, nikt nie wypełni luk w pamięci, nie poprawi, nie rozstrzygnie arbitralnie, co było rzeczywistością, a co zwidem nie w pełni jeszcze ukształtowanego umysłu.

Mama zawsze była dla mnie pierwszą, najważniejszą osobą. Ojca prawie nie znałem. Został aresztowany, nim przyszedłem na świat, a ponieważ wyrok opiewał na dożywocie, mama wolała, przynajmniej na razie, nie wspominać mi o jego istnieniu. Dziadkowie po mieczu zginęli w trzydziestym dziewiątym roku, przywaleni gruzami kamienicy podczas pierwszego oblężenia Warszawy. Rodzice mamy, ziemianie z powiatu grójeckiego, zamieszkali po wojnie na Mazurach, gdzie dziadek aż do śmierci pracował w majątkach ziemskich, zwanych później pegeerami. Babka, po owdowieniu, sprowadziła się do nas, czyli do Gdyni, do tego przedwojennego mieszkania ojca, który, jak mama wspominała później z dumą, był jednym z pierwszych budowniczych portu, prawą ręką inżyniera Wendego. Zapamiętałem ją jako osobę dobrze wychowaną, cichą, delikatną i jakby wystraszoną. O przeszłości, brutalnie przerwanej reformą rolną, mówiła niewiele, albo też ja – uczeń liceum, a potem student filologii polskiej – nie kwapiłem się do zadawania pytań. Aż do odzyskania pełnej niepodległości w 1989 roku niewiele wiedziałem o tragedii ziemiaństwa w PRL-u, a i potem świadomość, iż jestem spadkobiercą jakichś włości, nie bardzo do mnie docierała. W pamięci utkwił mi jeden szczegół: nie mogłem zrozumieć uporu, z jakim babka powracała do zarządzenia z lat czterdziestych, na mocy którego nie miała prawa zbliżyć się do swego byłego majątku na odległość mniejszą niż czterdzieści kilometrów. W realiach wesołego baraku gierkowskiej Polski takie zarządzenie zakrawało na kpinę, zaś znaczenie, jakie do niego przywiązywała babka, wydawało mi się początkiem starczej sklerozy.

Ojciec mignął mi zaledwie w dzieciństwie, powróciwszy do nas na krótko jesienią pięćdziesiątego szóstego roku, po orzeczeniu sądu anulującym haniebny wyrok o zdradę kraju i szpiegostwo na rzecz „imperialistów". Ten smutny chory pan, który zmarł w rok po opuszczeniu więzienia we Wronkach, w żaden sposób nie chciał kojarzyć mi się z osobą mojego rodziciela. Był intruzem w naszej rodzinie, unikałem go, z każdą sprawą zwracając się do mamy, a on, obarczony cierpieniami fizycznymi i psychicznymi, nie potrafił przełamać dzielącej nas bariery. Dopiero po wielu latach stał się dla mnie symbolem tego, co piękne i szlachetne w naszej ojczyźnie, dokonały tego opowiadania mamy w czasach, gdy jako maturzysta gorączkowałem się protestami marcowej młodzieży, a w roku 1970, już jako student, własnym nosem wyniuchałem zapach prochu i gazu łzawiącego, pełznącego przez ulice Gdyni.

Moi rodzice należeli do Armii Krajowej i oboje walczyli w powstańczej Warszawie, nic jeszcze o sobie nie wiedząc. Poznali się dopiero i pokochali (mama mocno podkreślała to słowo) po zakończeniu okupacji niemieckiej lub, jak kto woli, z początkiem okupacji sowieckiej. Oboje znowu aktywni, tym razem w strukturach mikołajczykowskiego PSL-u. Niewykluczone, że w roku 1949 mama również zostałaby aresztowana i skazana i że to ja uratowałem ją przed więzieniem; ubecji niezręcznie było pakować do aresztu kobietę w zaawansowanej ciąży, a po wyroku skazującym ojca i jego przyjaciół po prostu o niej zapomniano. Żyliśmy przez te lata biednie, ale patriotycznie, to właśnie wizyty kolegów i koleżanek mamy z czasów konspiracji i długie rozmowy o Polsce Podziemnej, wolnej i niezłomnej, kształtowały mój światopogląd. Po studiach pozostałem na uczelni jako asystent i jak każdy początkujący literat pisałem wiersze. Tuż przed wybuchem Solidarności wyszedł mój debiutancki tomik, na szczęście nie zdążyłem zostać członkiem Związku Literatów, dzięki temu w stanie wojennym obyło się bez rozterek, któremu z kolegów pisarzy wolno podać rękę.

A potem poznałem Baśkę i nadszedł czas rozstania z Wybrzeżem. Baśka nie angażowała się politycznie, ale nie miała nic przeciwko moim publikacjom w drugim obiegu, co w każdej chwili groziło represjami całej rodzinie. Nie protestowała też przeciwko jakże częstym wypadom do Gdyni na te nasze cudowne rozmowy z mamą we dwoje, nie czuła krzty zazdrości o teściową, rozumiejąc, że to właśnie mama musi być pierwszym czytelnikiem i recenzentem moich utworów. Paradoksalnie właśnie odzyskana wolność sprawiła, iż zacząłem zaniedbywać moją rodzicielkę. Zaangażowany w pierwsze, jeszcze nie całkiem wolne wybory do sejmu, w budowę nowych czasopism i pracę dydaktyczną na Uniwersytecie Warszawskim, po prostu nie miałem czasu na wyjazdy do Gdyni. Dopiero po śmierci mamy zrozumiałem, jak mogła czuć się opuszczona i samotna, nie widząc mnie całymi miesiącami; dziś już za późno na słowo przepraszam, skończyły się obowiązki wobec tej, która wydała mnie na świat i uczyniła tym, kim jestem. Opuszczając Cmentarz Witomiński i grobowiec, na którego kamieniu wyrosło jeszcze jedno imię, zrozumiałem, że odtąd o wszystkim muszę decydować wedle własnej woli, świadomy, że poczynione błędy i poniesione porażki nikogo nie przepełnią bólem i nikt nie będzie tak bardzo szczęśliwy z odniesionych sukcesów. Moje małżeństwo trwa dostatecznie długo, aby rozsądek i rutyna przeważyły nad namiętnościami. Baśka może pochwalić lub zganić, podsunąć właściwą jej zdaniem propozycję, ale nie angażuje się emocjonalnie w moje sprawy, dla niej nie muszę być pierwszym i jedynym na świecie. Nie sądzę nawet, aby moja śmierć, jakże prawdopodobna i bliska spełnienia, wprawiła ją w rozpacz, raczej należy w tym przypadku oczekiwać poczucia braku dość ważnego, ale nie najważniejszego ogniwa, umocowanego w jej jakże aktywnym i różnorakim życiu.

Kilka tygodni minęło na likwidacji. Tak można określić czynności pogrzebowe i spadkowe, opróżnianie gdyńskiego mieszkania, rozważania, co przewieźć do Warszawy, a co sprzedać, rozdać, podarować opiece społecznej. Były to w zasadzie proste czynności, mama wszystko załatwiła wcześniej, miejsce na cmentarzu obok ojca i dziadków dawno zostało wykupione i wymurowane, rzeczy osobiste posegregowane, zdjęcia wetknięte w albumy i opisane, listy ułożone chronologicznie i przewiązane wstążeczkami.

Na przekór rzeczowości nieboszczki, od dawna przygotowanej do opuszczenia tego świata w sposób mający sprawić sukcesorom najmniej kłopotu, hamletyzowałem. Każdy przedmiot, każdy drobiazg musiałem obejrzeć sto razy, obracać w palcach, ważyć w ręku. Zastanawiałem się, odkładałem i podejmowałem ponownie, jakby od tego, co z tym pocznę, zależała moja pamięć i miłość do tej, która mnie opuściła. Pewnego razu postanowiłem napisać list do profesora Goelkego. Tłumaczyłem to sobie względami przyzwoitości. Skoro dyrektor bostońskiej kliniki przyjął mnie niemal ze staropolską gościnnością, byłoby nietaktem nie powiadomić go o śmierci niedoszłej pacjentki. Był to z pewnością pretekst, aby jeszcze jednej osobie zwierzyć się ze swego nieszczęścia; nie spodziewałem się naturalnie odpowiedzi, dlatego zaskoczył mnie otrzymany parę dni później e-mail:

Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Żałuję, że nie mogłem pomóc pańskiej matce. Może to niestosowna chwila zwracać się do Pana z taką propozycją, ale życie jest życiem i toczy się swoimi koleinami. Już od dawna nosiłem się z zamiarem powierzenia komuś opracowania biografii Mr. Nieroby. Poza tym, że był darczyńcą mojej kliniki, praktycznie nic o nim nie wiem. Po naszej rozmowie i pańskim liście doszedłem do wniosku, że ma Pan jak nikt inny predyspozycje, aby sprostać temu zadaniu. Jest Pan naukowcem i pisarzem, przy tym rodakiem Mr. Nieroby. Ułatwi to Panu, bardziej niż komukolwiek w moim kraju, dotarcie do ludzi w Europie, którzy mogli znać i pamiętać naszego dobroczyńcę.

W dalszym ciągu profesor proponował zawarcie umowy, po której podpisaniu otrzymałbym całkiem niezłe honorarium, znacznie przekraczające moje roczne dochody. Poza tym zwrot kosztów przejazdów, hoteli, et cetera. Internetowy list zawierał także krótką informację o Leonie Nierobie z adresem banku w Zurychu, gdzie 17 sierpnia 1965 roku została dokonana cesja stu milionów franków szwajcarskich na rzecz bostońskiej kliniki, a nawet zdjęcie zrobione z portretu wiszącego w gabinecie dyrektora tejże kliniki.

– To wspaniale – powiedziała Baśka. – Oczywiście weźmiesz to zlecenie.

Nie odpowiedziałem od razu. Propozycja była atrakcyjna finansowo, zaś książka o nieznanym, choć niewątpliwie niezwykłym człowieku, mogła również stać się sukcesem twórczym. Kusiła mnie perspektywa wyjazdu do Szwajcarii, kraju, który dotąd omijałem w moich wojażach. Z drugiej strony od podjęcia decyzji powstrzymywało mnie coś na kształt wyrzutów sumienia. Miałbym pośrednio dorabiać się na śmierci mamy? Na próżno tłumaczyłem sobie absurd takiego rozumowania. Nie chcąc podejmować natychmiastowej decyzji, a równocześnie nie palić za sobą mostów, szukałem pretekstu, który pozwoliłby mi odwlec chwilę wypowiedzenia słowa tak lub nie.

– Trzeba się nad tym zastanowić – tłumaczyłem Baśce. – Od tamtej pory minęło blisko czterdzieści lat. Nieroba z pewnością od dawna nie żyje. Nie wiadomo, czy żyją jego dzieci, jeśli je miał. Mogę w Szwajcarii nie odnaleźć ani jednego człowieka, który by cokolwiek o nim wiedział.

– Nie żartuj! Pamięć o takim krezusie nie przemija prędko. Jeśli mógł ofiarować sto milionów klinice profesora Goelkego, na pewno wcześniej stał się dobroczyńcą całego miasta.

– Nie pisałem dotąd książek biograficznych – mruknąłem. – Może nie potrafię.

– Z pewnością potrafisz. Nigdy nie przerażały cię trudności. Wręcz przeciwnie, zawsze mówiłeś, że kochasz walkę. Na pewno stworzysz bestseller.

Baśka brała mnie pod włos. Pewnie jej zależało, żebym się trochę przewietrzył; miała dość żałobnej atmosfery naszego domu i narzekań na bóle głowy, które od śmierci mamy trapiły mnie niemal non stop. Nieraz, opowiadając o swoich pacjentach, podkreślała, że najlepszą terapią na załamanie psychiczne jest praca i zmiana miejsca pobytu.

Pomyślałem o portrecie. Co właściwie wyrażał wzrok Leona Nieroby? Pychę posiadacza wielkich pieniędzy? Świadomość własnej wielkości? Nienawiść – do kogo? Tragedię maskowaną srogością? Na wszystkie te pytania brakowało i do dziś brakuje pełnej odpowiedzi. Jednego byłem pewny: nie było to spojrzenie poczciwca, filantropa, który gromadzonym przez całe życie majątkiem chciałby uszczęśliwić ludzkość.

– Niech będzie – zdecydowałem. – Pojadę do Szwajcarii.

Następnego dnia wysłałem do USA mail, wyrażając gotowość opracowania życiorysu Leona Nieroby. W odpowiedzi otrzymałem umowę i zawiadomienie, że pierwsza rata kontraktu została przelana na moje konto. W oczekiwaniu na pieniądze próbowałem penetrować środowisko dziennikarskie w nadziei, że starszym kolegom nazwisko Leona Nieroby nie będzie obce. Iluż w końcu mogło istnieć Polaków, którzy przeznaczyli na cele dobroczynne tak kolosalny majątek? Dotarłem chyba do wszystkich publicystów zajmujących się tematyką służby zdrowia. Odpowiedziała głucha cisza. Nikt nie słyszał o Nierobie. W internecie ani słowa o nim. Z kolei zacząłem przeszukiwać encyklopedie, leksykony, słowniki. Brockhaus, Larousse, Encyclopaedia Britannica, The Encyclopedia Americana, Bolszaja Sowietskaja Encyklopedija, nawet czeski Ottuv Slownik Naučny. Wreszcie trafiłem na następujący zapis:

Leon Nieroba, urodzony w 1885 roku na terenie cesarstwa niemieckiego. Żołnierz pierwszej wojny światowej. Po traktacie wersalskim w Polsce. Finansista, przyjaciel wpływowych polityków. Drugą wojnę światową spędził w Szwajcarii. Po wojnie podejrzewany o czerpanie korzyści z mienia żydowskiego, zagarniętego przez hitlerowców. Aresztowany i zwolniony z braku dowodów. Ostatnie lata spędził w rezydencji nad jeziorem Thunersee w Szwajcarii. W roku 1965 przekazał majątek na rzecz Fundacji do Walki z Rakiem i zniknął. Miejsce i data śmierci nieznane.

Poruszyła mnie ta lektura. Mój bohater spadł nagle z piedestału, na którym chciał go osadzić Goelke. Czy profesor wiedział o zarzutach wobec swego dobroczyńcy? Czy się domyślał? Do dziś brak mi w tej mierze pewności. W głowie zaterkotał ostrzegawczy brzęczek. Nie ma dymu bez ognia, brak dowodów popełnienia zbrodni nie oznacza niewinności. Jestem szczególnie uczulony na sprawy dotyczące drugiej wojny światowej i zbrodnie dokonywane przez nazistów. Czyżby ów niebotyczny majątek miał pochodzić z kradzieży? Czy uczyniony pod koniec życia dar był oznaką wielkoduszności, czy też rodzajem ekspiacji wobec ofiar ograbionych i nieludzko pomordowanych? Stojące przede mną zadanie ujrzałem w innym świetle. Nie jako biografię dobroczyńcy ludzkości, lecz przekopywanie się przez życiorys kontrowersyjnego człowieka, kryształu czystej wody lub – co bardziej prawdopodobne – złoczyńcy, dla którego nie ma przebaczenia w cywilizowanym świecie.

Wiedziałem już, że nie spocznę, póki nie rozwiążę tej zagadki. Był to mój obowiązek wobec społeczeństwa i samego siebie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: