Miłość jest... - Tomasz Kruczek - ebook

Miłość jest... ebook

Tomasz Kruczek

4,0

Opis

Miłość jest... to sympatycznie ilustrowane opowiadania dla dzieci, inspirowane „Hymnem o miłości” św. Pawła. Każde opowiadanie pokazuje dziecięcym czytelnikom, co tak naprawdę oznacza to, że miłość jest cierpliwa, łaskawa, nie pamięta krzywd i wszystko przetrzyma. Bohaterowie książki uczą się tego w różnych, codziennych  sytuacjach – w domu, w szkole czy też podczas wakacyjnych przygód.

Fragment książki:

„Czy w dzisiejszych czasach jest miejsce na miłość? Czy jest miejsce na działanie podyktowane szczerym kochającym sercem? Zdecydowanie tak. Sam wiele razy doświadczyłem miłości: mojej rodziny, moich przyjaciół i tej najważniejszej, samego Boga. Wiem, że bez tej miłości nie byłbym dzisiaj takim jakim jestem. Bez niej nie powstałyby moje książki.

W 1 Kor 13 znajdujemy wspaniały opis istoty postawy życiowej, którą nazywamy miłością. Opowiadania zawarte w tej książce zostały zainspirowane właśnie tym ,,Hymnem o miłości”. Ich bohaterowie mają tylko kilka, kilkanaście lat, ale miłość jest dla nich jak najbardziej prawdziwym wyzwaniem. Otrzymują i dają miłość tam, gdzie są. Czy te historie wydarzyły się naprawdę? Pozwól, że zachowam to w tajemnicy. Może kiedyś spotkamy się na skautowym szlaku, a wówczas opowiem Ci więcej wieczorem przy ognisku, które tak bardzo lubię, a którego kiedyś tak bardzo się bałem... Dzisiaj Ty dopisz kolejny rozdział do mojej książki, historię miłości w Twoim życiu. Dopisz ją swoim codziennym życiem.”

Tomasz Kruczek

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 148

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Motto

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, byłbym jak spiż grzmiący albo cymbał pobrzękujący. Gdybym miał dar prorokowania, poznał wszystkie tajemnice i posiadł wszelką wiedzę, a wiarę miałbym taką, iż bym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym. Gdybym nawet rozdał biednym wszystkie moje dobra, a własne ciało wydał na ofiarę, a miłości bym nie miał, i tak bym nic nie zyskał.

Miłość cierpliwa jest,

i łaskawa.

Miłość nie zazdrości,

nie szuka poklasku,

nie unosi się dumą.

Nie zachowuje się nieprzyzwoicie,

nie szuka własnych korzyści.

Nie unosi się gniewem,

krzywd nie pamięta.

Nie cieszy się z niesprawiedliwości,

lecz współweseli się z prawdą.

Wszystko znosi,

na wszystkim polega,

we wszystkim pokłada nadzieję,

wszystko przetrwa.

Miłość nigdy nie ustaje!

1 Kor 13,1-8a

Strona redakcyjna

Imprimatur

Kurii Metropolitalnej Warszawskiej 247/D/2011 z dnia 28.01.2011 r.

Redakcja i korekta:

Zespół Vocatio

Redakcja techniczna:

Małgorzata Biegańska-Bartosiak

Projekt okładki:

Joanna Złonkiewicz

Ilustracja na okładce:

Pedro H. Penizzotto

Cytaty z 1 Listu do Koryntian wgBiblii Milenijnej– nowego przekładu dynamicznego we współczesnym języku polskim, przygotowywanego przez Oficynę Wydawniczą VOCATIO.

Copyright for the Polish edition © 2011 by Oficyna Wydawnicza „Vocatio”

All rights to the Polish edition reserved

Wszelkie prawa do wydania polskiego zastrzeżone.

Książka ani żadna jej częśćnie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnejzgody wydawcy. w sprawie zezwoleń należy zwracać się do: Oficyna Wydawnicza„Vocatio” 02-798 Warszawa, ul. Polnej Róży 1 e-mail: [email protected]

Redakcja: fax (22) 648 63 82, tel. (22) 648 54 50 Dział handlowy: fax (22) 648 03 79, tel. (22) 648 03 78 e-mail: [email protected]

Księgarnia Wysyłkowa „Vocatio” 02-798 Warszawa 78, skr. poczt.54 tel. (603) 861 952 e-mail: [email protected] www.vocatio.com.pl

ISBN 978-83-7829-034-6

Miłość jest cierpliwa

Międzygalaktyczny statek kosmiczny przedzierał się przez gęste, zielone chmury atmosfery. Powoli obniżał lot, by po chwili majestatycznie osiąść na powierzchni całkowicie nieznanej planety. z wnętrza wysunęła się drabinka, po której pilot mógł zejść na ziemię. Janek jeszcze raz sprawdził szczelność swojego kosmicznego skafandra i przetarł szybę hełmu. Chwycił do ręki miotacz laserowy i zaczął schodzić w dół. Pod nim rozciągała się fioletowa pustynia, a on miał być pierwszym, który postawi tu stopę. Powoli schodził po drabince. Od fioletowej wydmy dzieli go tylko jeden stopień... jeden mały krok ludzkości.

*

— Czy pobawisz się ze mną? — usłyszał głos za swoimi plecami.

Nie był to jednak głos mieszkańca innej planety, jakiegoś wielkiego monstrum zaopatrzonego w macki i czułki! To było coś o wiele gorszego! Janek westchnął, zeskoczył z drabinki i odwrócił się rozgniewany. Przed nim stał jego młodszy, pięcioletni braciszek. Buzię miał całą umorusaną czekoladową papką, włosy pełne siana, a kolana podrapane. Prawdopodobnie przed chwilą przedzierał się przez żywopłot a sądząc po zapachu, jaki się wkoło unosił, także przez kompost.

— Czy pobawisz się ze mną? — spytał głośniej — w tym twoim domku na drzewie? w kosmitów? Pobawisz się?

Janek popatrzył na brata a potem na swój domek na drzewie. Jedyne miejsce, gdzie miał spokój i gdzie mógł się tak wspaniale bawić. Tutaj mógł być zdobywcą planet. i to samotnym zdobywcą.

— Nie, nie wpuszczę cię do swojego domku. Jesteś za mały, żeby tam wchodzić — odparł — a poza tym wszystko psujesz, zabierasz i niszczysz! — dodał zniecierpliwiony.

— To nieprawda — zaperzył się braciszek. — Nie! Nie! Nieprawda! Ty nigdy mi na nic nie pozwalasz! Jak nie pozwolisz mi się z tobą bawić, to powiem mamie, że mi dokuczałeś. i będzie zła... zobaczysz... i dostaniesz karę!

— Nie! Nie będę się z tobą bawił, nigdy! — krzyknął Janek. — Idź! Idź do mamy i jej naskarż, ty kosmito jeden!

Braciszek otworzył szeroko umorusaną buzię, zaczął krzyczeć i płakać.

— Dobrze mu tak — pomyślał Janek. — Dobrze mu, bo zawsze wszystko psuje. Na przykład mojego wymarzonego robota, którego dostałem od dziadka na urodziny. Robot bardzo szybko stracił rękę. i jeszcze Marek teatralnie się wtedy rozpłakał, a wszyscy mówili, że nic się nie stało.

— Jak to nic się nie stało? — myślał Janek. — Jak ja bym mu zniszczył te jego grzechotki, to na bank bym dostał karę. Zawsze tak jest. Mały, cokolwiek chwyci w ręce, to niszczy. Ma do tego talent. Ostatnio zrobił się tak pewny siebie, że zaczął wchodzić do mojego pokoju i brać stamtąd zabawki.

— a kto zgubił moje żołnierzyki, co? Też on! — rozmyślał chłopiec. — i zawsze przychodzi wtedy, gdy bawię się w najlepsze.

Dlatego Janek przeniósł swoje ulubione zabawki do domku na drzewie i postanowił bawić się sam. Tam wśród gałęzi zbudował sobie najprawdziwszą stację kosmiczną, do której wstępu nie miał żaden uciążliwy niszczyciel.

Janek wiedział, że jeśli braciszek poskarży się mamie, to reszta dnia nie będzie zbyt sympatyczna. Pewnie zabronią mu oglądać bajkę na dobranoc albo wymyślą coś jeszcze gorszego. Chłopiec cicho wszedł do domu. Przy stole w kuchni siedziała mama.

— Janku, mam do ciebie prośbę — powiedziała. — Mama twojego kolegi z klasy, Piotra, poprosiła mnie o pożyczenie tortownicy. Czy mógłbyś jej ją zanieść?

— Dobrze, mamo — powiedział Janek. — a czy będę mógł się trochę pobawić z Piotrkiem? Jeszcze nigdy u niego nie byłem.

— Dobrze — powiedziała mama. — Poczekaj, jeszcze jedno. Przed chwilą był tu Marek, płakał, że nie chciałeś się z nim bawić. Czy naprawdę nie możesz znaleźć dla niego choć chwili czasu?

— Ojej — westchnął chłopiec — ale on jest nudny. Wszystko psuje i zawsze chce się bawić po swojemu. Ryczy o byle co. Naprawdę nie mam do niego cierpliwości.

Mama popatrzyła na syna jakoś tak dziwnie, ale uznała, że nie jest to najlepsza pora na wyjaśnianie mu kilku ważnych spraw.

— Porozmawiam z nim o tym później — pomyślała — może wieczorem. Panie Boże, daj mi mądrość w takich sprawach — westchnęła.

Janek z blachą w ręce pobiegł ulicą do domu kolegi. Rząd białych szeregowców z zielonymi ogródkami skończył się i chłopiec wszedł do dzielnicy starych, zaniedbanych domów z czerwonej cegły. Ulice były pełne dziur i błota. w takiej właśnie okolicy mieszkał Piotr. Janek nigdy tu nie był. Jakoś tak się złożyło, że Piotrek, który był jednym z najfajniejszych kolegów w klasie, niechętnie zapraszał do siebie znajomych. Janek już chyba wiedział dlaczego.

Chłopiec odnalazł wskazany numer domu i zapukał do drzwi. Otworzyły się z piskiem i stanęła w nich mała, może czteroletnia dziewczynka, chuda, z zadartym noskiem i mnóstwem piegów na twarzy. Oczy miała niesamowite: wielkie i szmaragdowo-zielone.

— Pan do kogo? — spytała. Janka przez chwilę zatkało, ale szybko odzyskał mowę.

— Przyniosłem blachę i... chciałbym pobawić się z Piotkiem — powiedział.

— Proszę wejść — mała zadarła nos jeszcze wyżej a jej piegi stały się jeszcze bardziej widoczne.

Janek wszedł do zadbanego, choć bardzo małego pokoju. Całą jedną ścianę zajmowała lakierowana meblościanka. Przed nią stał stary stół i dwa fotele w paskudnym zielonym kolorze. Było tam jeszcze odrapane biurko. Za biurkiem siedział Piotr i, co najdziwniejsze, druga taka sama dziewczynka. Kubek w kubek podobna do tej, która wpuściła Janka.

— Cześć Piotrek, przyszedłem z tym dla twojej mamy — powiedział Janek, wyciągając przed siebie blachę, jakby miała ona wytłumaczyć jego nagłe najście.

— Cześć — Piotrek był trochę zmieszany.

— No więc tu mieszkasz — stwierdził Janek. — Ile macie pokoi?

— Ten i jeszcze jeden, i jeszcze kuchnia — powiedział Piotrek. — Ale w tym drugim mieszka babcia.

— To ilu was jest? — Janek zrobił wielkie oczy.

— Mama, babcia, Wojtuś, mały Kajtek, ale on ma dopiero dwa miesiące — wyliczał chłopiec — bliźniaczki już poznałeś, no i ja.

— i tylko dwa pokoje? — niedowierzał Janek.

— No, jakoś sobie radzimy — Piotr wzruszył ramionami.

— a może byśmy się w coś pobawili — zmienił szybko temat Janek.

— Poczekaj minutkę, tylko skończę pomagać Zosi w kolorowance — odpowiedział Piotrek.

Janek był tak zdziwiony, że nie mógł wymówić ani słowa. Usiadł na jednym z foteli i patrzył, jak Piotr pomaga młodszej siostrze.

Nagle sprzed domu dobiegł rozpaczliwy płacz i do pokoju wbiegł mały chłopiec, trzymając się za zranione kolano.

— Co się stało, Wojtusiu?

— Wywróciłem się — krzyknął malec i rozpłakał się na dobre.

— Czekaj, to trzeba opatrzyć — powiedział jego brat.

Operacja, choć niezbyt bolesna, trwała długo, bo pacjent za nic w świecie nie chciał pozwolić na zalanie rany wodą utlenioną. Ale w końcu wszystko było załatwione. Wojtuś siedział na fotelu dumny ze swojego bohaterstwa. Piotr dalej pomagał siostrze.

— No to chodźmy się bawić — powiedział, gdy i ta sprawa była skończona.

— a masz jakieś fajne zabawki? — spytał Janek.

— Niewiele — odparł cicho Piotrek — lepiej chodźmy przed dom. Pogramy w nogę.

Wyszli na podwórko. Było brudne i nie rosło na nim nic zielonego, może z wyjątkiem kilku pokrzyw. Ale te zawsze pchają się tam, gdzie ich nie chcą i wiedzą, gdzie można znaleźć sobie miejsce do wyrośnięcia. Chłopcy już mieli zacząć grę, gdy znowu rozległ się płacz — tym razem najmniejszego z rodzeństwa. Piotr popatrzył na Janka przepraszająco.

— No, dobrze. Zaraz wrócę, małego trzeba przewinąć — powiedział.

— No coś ty! — przeraził się Janek. — a gdzie mama? Czy ona tego nie może zrobić?

— Mama poszła do pracy — odparł Piotr — sprząta czasami u jednych państwa. a babcia jest zbyt chora, by móc podnieść dziecko.

— i robisz to sam? — Janek już zupełnie nie wiedział, co o tym myśleć.

— No pewnie, a może chcesz spróbować?

— Co to, to nie — przeraził się Janek. — Nie wiem, czy bym to wytrzymał!

Przewinięcie troszkę trwało i Janek nudził się, odbijając piłkę przy trzepaku. Piotrek wrócił i mogli wreszcie chwilę pograć. Ale tylko krótką chwilę, bo zaraz zjawiły się bliźniaczki.

— Nudzi nam się, Piotrusiu. Pobaw się z nami w księżniczki — poprosiły.

— Dobrze — odparł chłopiec.

— Hej! a ty będziesz się z nami bawił w księżniczki? — dwie pary zielonych oczu patrzyły na Janka z wyczekiwaniem.

— One chyba nie mówią poważnie — Janek przestraszył się nie na żarty.

— Stary, jak najbardziej poważnie, one mają fioła na punkcie tej zabawy — usłyszał odpowiedź.

— Ale co będzie, jak ktoś nas zobaczy? — chłopcu zimny dreszcz przeszedł po plecach.

— a co ma niby być — Piotrek prawie się obraził — co to, już z własnymi siostrami bawić się nie wolno? Zresztą ja lubię tę zabawę.

Zdziwienie Janka było tak wielkie, że nie powiedział ani słowa. Zresztą zabawa okazała się nie taka znowu zła. On i Piotrek byli rycerzami i ratowali księżniczki uwięzione na wysokiej wieży, czyli na trzepaku. Nawet się nie spostrzegli, kiedy wróciła mama Piotra. Zrobiło się późno, trzeba więc było wracać do domu. Piotr odprowadzał kolegę. Szli w milczeniu.

W pewnym momencie Janek zatrzymał się gwałtownie i zadał pytanie, które dręczyło go od dłuższego czasu.

— Jak ty wytrzymujesz z tymi dzieciakami? — spytał.

—Jak ja wytrzymuję? — usłyszał zdziwioną odpowiedź.

— No, masz czwórkę młodszego rodzeństwa, ja mam jednego brata — mówił — a jest mi trudno z nim wytrzymać, bo ciągle wszystko psuje i przeszkadza. Przecież ty nie masz dla siebie czasu. Musisz znosić te zabawy, zbite kolana, płacz i te przewijania. Nie masz dosyć?

— Nie — powiedział Piotrek — tak już u nas jest. Zawsze tak było.

— Ale nie tracisz czasem cierpliwości do nich wszystkich? Nie masz czasem ochoty uciec gdzieś na drzewo?

Piotr popatrzył na Janka tak, jakby ten naprawdę był z innej planety i powiedział tylko cztery słowa: — Przecież to moja rodzina.

*

Międzygalaktyczny statek kosmiczny przedzierał się przez gęste, zielone chmury obcej planety. Powoli obniżał lot, by po chwili majestatycznie osiąść na powierzchni całkowicie nieznanego globu. Dwaj piloci — dwaj bracia — Janek i Marek, właśnie przygotowywali się do zejścia w nowo odkrywany świat. Starszy pilot podniósł zasłonę hełmu młodszego pilota. Wyjął z zapasów chusteczkę i wytarł mu nos. Młodszy uśmiechnął się, pokazując szpary pomiędzy brakującymi zębami. Na dole, na fioletowej wydmie czekali na nich mieszkańcy obcej planety. Dwóch z nich, bardzo piegowatych i identycznych jak krople wody, patrzyło na schodzących pilotów swoimi ogromnymi zielonymi oczami.

Miłość jest łaskawa

Bywają takie dni, które właściwie nie powinny się rozpocząć. Może najlepiej byłoby taki dzień przespać, obudzić się na następny i uniknąć kłopotów? Tak właśnie myślała Zosia na lekcji matematyki, patrząc jak pani rozdaje sprawdziany, wywołując uczniów jednego po drugim. Zosia wzięła swoją kartkę i usiadła w ławce. Na chwilę zamknęła oczy. Później zebrała całą swoją odwagę i spojrzała na sprawdzian.

Patrzyła długo z niedowierzaniem. a później zaczęło rosnąć w niej uczucie złości i wielkiej przegranej. Nie chciała tego, ale łzy same zaczęły płynąć jej po policzkach. z pokreślonej czerwonym długopisem kartki papieru spoglądała na nią wielka czerwona jedynka.

— Niestety, Zosiu — powiedziała pani— to jest twoja kolejna jedynka i wszystko wskazuje na to, że taką samą ocenę dostaniesz na półrocze.

To był koniec! Wielki, tragiczny koniec półrocznego udawania. Opowiadania w domu, że wszystko jest dobrze. Teraz wszystko się wyda...

Problemy z matematyką zaczęły się już na początku roku. Zosia nie potrafiła zrozumieć nowych zadań. Patrzyła na te wszystkie przecinki, ułamki i inne znaczki a one zaczynały wirować jej przed oczami. w głowie pojawiała się wtedy wielka, straszna pustka. Pierwszą jedynkę pokazała rodzicom. Zmartwili się i powiedzieli, że trzeba ją poprawić. Poprawiała trzy razy, dopóki nie udało się jej uzyskać dwójki z plusem. Postanowiła, że więcej nie zmartwi rodziców. o kolejnej jedynce nie powiedziała już ani słowa. o pozostałych też nie. Jakoś też tak się działo, że zawsze kiedy miała być wywiadówka, rodzice nie mogli na nią pójść. Nic dziwnego. o wywiadówce Zosia przypominała sobie na dzień przed terminem. Udało się też zgubić dzienniczek. Winą za zgubę obarczyła kolegów. i tak mijał dzień za dniem. Ale teraz sprawa była zakończona. Już nic nie uda się wymyślić. Za kilka dni zostaną wystawione stopnie na półrocze i trzeba będzie pokazać je rodzicom. Wtedy wszystko się wyda.

Po lekcji koledzy i koleżanki obstąpili Zosię kółkiem.

— No Zocha, teraz to masz normalnie przechlapane!

— No, jak nic!

— Rodzice pewnie myśleli, że się jakoś wywiniesz, co?

— Rodzice o niczym nie wiedzą — rozpłakała się dziewczynka — nic im nie mówiłam, nie zdają sobie sprawy z tego, że ja mam choćby jedną dwóję!

— Uuuu! Ale będzie dym...

— No to młoda masz przechlapane, weź ty do chaty nie wracaj.

— Do Pernambuko normalnie wiej.

— No dokładnie, ja bym tak zrobił, bo moi starsi to za taki numer by mnie żywcem ze skóry obdarli.

— Przestańcie mnie straszyć— wychlipała dziewczynka — i bez waszych rad czuję się fatalnie.

— E... nikt cię nie straszy, my stwierdzamy tylko fakty.

Zosia wracała do domu z ciężkim sercem. Koledzy i ich niepotrzebne uwagi nie pomogły jej ani trochę. Co więcej, sprawiły, że zaczęła się bać. Szła a jej kroki były coraz wolniejsze i wolniejsze. Aż wreszcie zatrzymała się przed klatką schodową.

— Czemu nie wracasz do domu, Zośka? — zagadnęła ją Madzia, koleżanka z podwórka.

— E... jakoś tak mi się nie chce.

— Jak to ci się nie chce?

— Mam jedynkę z matmy na semestr. Prawdopodobnie...

— i boisz się powiedzieć rodzicom?

— a ty byś się nie bała?

— No pewnie, za takie coś to miałabym szlaban na wszystko. Chyba by mnie zabili za coś takiego! Normalniegrób i koniec. Koniec z kompem,z grami, z telewizorem, z wyjazdami. z życiem koniec.

— Tak — pomyślała Zosia — z wyjazdami... Teraz pewnie nici z wyjazdu do cioci w góry na zimowe ferie. Koniec ze wszystkim. Ech, to lepiej nie iść do domu wcale. Siadła na ławce, ale szybko zrobiło jej się zbyt zimno. Wstała i zaczęła chodzić po osiedlu. Powoli przechodziła pomiędzy blokami.

— Co ja zrobię? Co ja mam teraz począć? Czemu im wszystkiego nie powiedziałam od razu? Teraz jest za późno. — Zosia nie wiedziała, czego właściwie bardziej się boi. Tego, że dostała jedynkę na półrocze, czy tego, że kłamała i udawała, mówiąc, że z matematyki idzie jej dobrze. Tata zawsze powtarzał z poważną miną, że najgorsza prawda jest lepsza od najlepszego kłamstwa. i ta poważna sprawa martwiła Zosię najbardziej.

— Teraz przestaną mi wierzyć w ogóle — pomyślała. — Przestaną w ogóle o mnie dobrze myśleć. Mama na pewno powie, że się na mnie zawiodła, tak jak mówiła o cioci Krysi, kiedy ta odeszła od wujka Jacka. Na pewno tak powie! a tata! Tata spojrzy na mnie tym swoim wzrokiem i chyba spalę się ze wstydu. Może naprawdę gdzieś zwiać? Ucieknę daleko i zostanę kimś sławnym i wielkim. Może gwiazdą albo aktorką. i dopiero wtedy wrócę do domu...

Zosia błądziła na środku placu pomiędzy blokami. Płatki śniegu spadały na jej fioletową czapkę. Robiło się już ciemno. w wielu oknach paliły się jeszcze lampki na choinkach. w tym roku ferie rozpoczynały się przecież zaraz po sylwestrze.

— Ładnie się świecą, no nie?

— Co? — Zosia aż podskoczyła, wyrwana z zamyślenia.

— Lampki w oknach. Ładnie się świecą, prawda? — usłyszała jeszcze raz pytanie.

Na ławce pomiędzy krzakami głogu siedziała mała dziewczynka. Miała może pięć lat. Patrzyła się na Zosię wielkimi oczami. Błękitnymi jak niebo. Dziewczynka miała na sobie jasny płaszczyk, wełnianą czapkę i wielkie zielone buty.

— Oni tam w domach cieszą się jeszcze świętami, wiesz?

— No wiem — odpowiedziała Zosia, pomyślała sobie też, że ta mała jest jakaś dziwna. Zgubiła się czy co, że tak sama tu siedzi?

— Są tam tata, mama, dzieci — zaczęła szczebiotać dziewczynka. — Tu jest zimno, a tam ciepło i pełno zabawek, wiesz? Lubisz zabawki? Bo ja bardzo lubię. Prezenty też lubię dostawać. Na przykład ptaszki i kwiaty. i inne rzeczy też...

— Czy ty się zgubiłaś — przerwała Zosia — że siedzisz tu sama o tej porze?

— Ależ skąd — zaprzeczyła mała — czekam na braci, poszli pomoc takiej chorej pani, która mieszka w tym dużym domu przed nami. Ona bardzo prosiła, żeby jej pomóc. No i bracia poszli.

— a ty zostałaś?

— Tak, zostałam, ale też lubię pomagać — dodała dziewczynka i zrobiła dumną minę.

— Wierzę. a ilu masz tych braci? — nie wiedząc dlaczego, spytała Zosia.

— o mówię ci, dużo! Strasznie dużo! Jak gwiazdek na niebie! — powiedziała dziewczynka i zaczęła się śmiać.

— Śmieszna mała — pomyślała Zosia.

— a później wracamy do domu — dodała właścicielka zielonych butów i znów spojrzała na Zosię. — a ty też wracasz do domu?

— No, ja... — zająknęła się.

— Zawsze dobrze jest wracać do domu — powiedziała dziewczynka i jakby chcąc dodać powagi swoim słowom, kiwnęła głową.

*

W tym momencie zadzwonił dzwonek komórki. Zosia spojrzała na wyświetlacz telefonu. Och! To dzwonili rodzice.

— Pewnie mnie już szukają — wyszeptała— pewnie już są źli. Bardzo nie lubią, kiedy się spóźniam. Mówią, że może mi się coś stać. No, to jeszcze dołożyłam sobie kolejny kłopot. Muszę jak najszybciej wrócić. — Odwróciła się, żeby pożegnać dziewczynkę w zielonych butach, ale ławka była pusta.

— Pewnie pobiegła do braci — pomyślała Zosia. — No nic, jeśli mam mieć jakąś szansę u rodziców, to też muszę biec. Co ma się stać, niech się stanie. i tak już gorzej nie mogę nabroić. Lepiej wrócić do domu i do wszystkiego się przyznać. Najgorsza prawda...

W szalonym pędzie dobiegła do klatki schodowej. Nacisnęła dzwonek domofonu.

— Już jestem, mamo — krzyknęła.

— Coś takiego — usłyszała — zguba się znalazła. Do domu, szybko!

Zosia biegła po schodach, przeskakując po kilka stopni. Weszła na korytarz i zatrzasnęła drzwi.— Jestem! Już jestem!

— Przecież ci mówiliśmy, że nie wolno się spóźniać — powiedział tata. — Po co ja ci tę komórkę kupowałem, co?

— Siadaj do obiadu — powiedziała mama. — o spóźnianiu jeszcze porozmawiamy.

Zosia usiadła przy kuchennym stole. Popatrzyła na talerz z gorącym rosołem, jej ulubionym i przepysznym. Jednak nie miała najmniejszej ochoty na jedzenie.

— Ja... — zaczęła — ja chciałam z wami porozmawiać. Muszę powiedzieć wam coś bardzo ważnego.

Rodzice popatrzyli na siebie. Mama zakręciła wodę przy zlewozmywaku, tata odłożył gazetę. Nawet pies przyszedł i usiadł na progu kuchni.

— Okłamałam was — powiedziała przez zaciśnięte gardło dziewczynka— okłamałam was w sprawie matematyki. Wcale nie było wszystko w porządku. Nie było dobrze przez całe pół roku. Dostawałam jedynkę za jedynką. i teraz, teraz.... nie zaliczyłam tego ostatniego sprawdzianu. Dostanę jedynkę na półrocze z matematyki. — Zrobiło się cicho. Bardzo cicho. Zosia skuliła się w sobie, czekając na to, co powiedzą rodzice. Czekała na wyrok. Na szlaban, zakaz, na karę, na wykład o braku zaufania. Ale była tylko cisza. Łzy dziewczynki spływały po policzkach i kapały na talerz, mieszając się z oczkami na wystygłym rosole. Cisza przedłużała się w nieskończoność. Zosi wydawało się, że mijają godziny.

— Ja was bardzo przepraszam. Bardzo — udało się jej jeszcze wyszeptać.

— Czyli rozumiesz, że postąpiłaś źle — odezwał się wreszcie tata.

— Tak.

Tata popatrzył na mamę i pokiwał głową.

— Posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie, Zosiu — rozpoczął. — Nie płacz i posłuchaj. Miesiąc temu zadzwoniła do nas twoja nauczycielka z matematyki i powiedziała nam o całej sytuacji. Powiedziała, że dostaniesz jedynkę. Wiedzieliśmy o wszystkim.

— Wiedzieliśmy— dodała mama — ale czekaliśmy, aż sama nam o tym powiesz. Ukrywanie kłopotów przed nami nie było mądre, córeczko.

Przez głowę Zosi nagle zaczęły jak oszalałe przelatywać myśli. a więc wiedzieli o wszystkim, o wszystkich kłopotach, o kolejnych jedynkach. Dlaczego nic nie mówili?

— Dlaczego nic nie mówiliście? — spytała.

— Czekaliśmy, aż ty sama nam powiesz. Wiedzieliśmy o każdej twojej jedynce.

— Czyli jak dostawałam jedynkę i mówiłam w domu, że wszystko jest OK, to wiedzieliście...

— Tak. Wiedzieliśmy, że kłamiesz.

— i bardzo nas to bolało.

Zosia pochyliła głowę. To, co usłyszała, sprawiło, że czuła się sto razy gorzej, niż gdyby miała dostać szlaban i wszystkie najgorsze kary razem wzięte.

— Ale dzisiaj się przyznałaś — dodał tata— zdobyłaś się na odwagę i powiedziałaś prawdę. i to się liczy. Zrobiłaś bardzo dobrze.

Zosia nie mogła uwierzyć własnym uszom. Jak to zrobiła dobrze? Przyznała się, ale spodziewała się awantury a nie pochwały. Przecież tak bardzo bała się wrócić do domu. Czy wszystko to, o czym mówiły jej koleżanki to była nieprawda? Zosia postanowiła to sprawdzić.

— a jaką dostanę karę?

— Nie dostaniesz kary, córeczko — powiedziała łagodnie mama.

— Ale przecież zasłużyłam na nią. Uczyłam się źle, a do tego jeszcze nie mówiłam wam prawdy.

— Tak, ale robiłaś to ze strachu. Ze strachu, który nie miał sensu. My nie chcemy cię karać, my chcemy ci pomóc. Kochamy cię. Jesteśmy twoimi rodzicami.

— Kiedy więc wrócisz z wakacji... — tata zrobił wymowną przerwę — załatwimy ci korepetycje. Kogoś, kto ci pomoże w matematyce. a co do kary... Tak, powinnaś ją dostać. Ale tak naprawdę ukarałaś się sama tygodniami strachu i niepewności. i nie ukarałaś się za jedynki z matematyki, ale za to, że nam nie ufałaś. i za to, że bardziej wierzyłaś w opowieści koleżanek niż w naszą miłość.

Zosia rzuciła się rodzicom na szyje.

— Przepraszam, już zawsze będę wam wierzyć. Dziękuję, dziękuję wam— szeptała.

Bywają dni, które mogłyby się nie rozpoczynać, jednak ten dzień skończył się szczęśliwie. Zosia długo w nocy przewracała się z boku na bok. a kiedy wreszcie zasnęła, przyśniła jej się dziewczynka w zielonych butach. Machała do niej ręką i mówiła, że zawsze jest dobrze wrócić do domu.

Miłość nie zazdrości

Aśka zawsze była trochę inna niż cała reszta klasy. Pojawiła się w szkole dopiero w połowie drugiego roku i od razu wywołała małą sensację swoim wyglądem: sukienką w kwiatki, skórzaną starą kurtką i olbrzymimi butami. Poza tym, nie robiła nic z tych rzeczy, które powinno było się robić w jej wieku i które od pokoleń były ,,uświęcone szkolnym rytuałem”. Stała z boku. Inne dziewczyny spędzały mnóstwo czasu na pogawędkach o chłopakach i najmodniejszych ciuchach. Aśka nawet się nie malowała. Uczyła się bardzo dobrze, ale często widać było, że jest zmęczona, jakby nie spała całe noce. Krótko mówiąc, od pierwszego dnia w szkole wzbudzała ogólną ciekawość. Nie była jednak chętna do opowiadania o sobie. Próby ciągnięcia za język spełzły na niczym. Ta tajemniczość najpierw była intrygująca, po jakimś czasie zaczęła jednak budzić zdenerwowanie. No cóż, zwykle niestety tak jest, że nie lubi się ,,innych”. Szczególnie kiedy ci ,,inni” nie robią niczego, by dać się polubić. Nie biorą udziału w imprezach, plotkach, żartach. Nie pasjonują ich rzeczy, które pasjonują wszystkich dookoła. Taki ktoś bardzo szybko dostaje łatkę dziwaka. Także i Aśka bardzo szybko, bo po kilku miesiącach, została Aćką-Dziwaćką. Przezwisko wymyślone na jednej z przerw bardzo szybko przyjęło się w całej szkole. Przylgnęło jak stara guma do żucia do podeszwy. a skoro było przezwisko, to cała reszta poszła już z górki. Cała reszta? No tak: śmiechy, dokuczanie, drwiny...

— Ty, zobacz! Idzie Aćka-Dziwaćka! w swoich butach pożyczonych od kota! w sukience marki lumpex i w skórze z orangutana — można było usłyszeć.

— Aćka! Masz komórkę?

— Pewnie, że ma! Ze starego telefonu! Takie komórki nosili pod Grunwaldem!

— i to jeszcze ci biedniejsi!

— Aćka, co czytasz?

— a ty wiesz, że zamiast czytać można obejrzeć film?

— Albo posłuchać muzy!

— Aćka, masz mp3? Czy słuchasz jeszcze z kaset?

— Tak, na pewno słucha z kaset.

I tak to mniej więcej wyglądało. Codziennie. Do czasu pewnego zadania domowego...

— Uwaga! Uwaga! — powiedział wychowawca. — Dzisiejsze zadanie domowe jest bardzo ciekawe. Napiszecie pracę na temat: ,,Inne życie”. Chodzi o to, żebyście opisali, co byście robili, gdybyście byli na miejscu swojego kolegi lub koleżanki.

— Czyli o co chodzi? — ktoś spytał.

— Chodzi o to — tłumaczył nauczyciel — że wylosujecie swoje pary. Powiedzmy Kasia i Janek. Janek ma opisać to, co by robił, gdyby był Kasią a Kasia, co by robiła, gdyby była Jankiem.

— Mam być dziewczyną? — jęknął Janek, a cała klasa wybuchnęła śmiechem.

— Nie do końca o to chodzi — uśmiechnął się nauczyciel. — Masz napisać o tym, jakbyś się czuł, gdybyś urodził się zupełnie w innym miejscu i czasie. a to losowanie ma wam sprawę ułatwić. Jest takie stare indiańskie powiedzenie, że nie poznasz człowieka, dopóki nie przejdziesz mili w jego mokasynach.

— Ale my wszystko o sobie wiemy! Znamy się!

— Jesteście o tym przekonani?

— No pewnie!

— a więc praca będzie dla was na pewno łatwiejsza. Macie tydzień.

Po lekcji grupa dziewczyn stała na korytarzu. Jedna z nich, wysoka brunetka, podekscytowana tłumaczyła coś koleżankom.

— Wyobraźcie sobie! Wylosowałam Aćkę!

— No i co z tego? Przynajmniej wreszcie się dowiemy, jak to naprawdę z nią jest.

— Jak to co z nią jest? Jest nudna i tyle!

— Nie przesadzaj, Ewka! Po prostu dowiesz się, co i jak, opiszesz i będziemy miały niezły ubaw.

— Tak. Tylko najpierw ona musi przyjść do mnie.

— Tym lepiej! Zatkasz ją swoimi ciuchami.

— Pęknie z zazdrości. Wreszcie musi!

— Tak, tylko pamiętajcie dziewczyny — zawiesiła głos Ewa — że ja też muszę do niej pójść.

— Nie dowiesz się o niej niczego, póki nie przejdziesz mili w jej mokasynach!

— Coś ty! w jej wielgachnych buciorach nie przejdę nawet metra — roześmiały się jak z dobrego żartu.