Sztuka mówienia NIE - Henry Cloud, John Townsend - ebook

Sztuka mówienia NIE ebook

Henry Cloud, John Townsend

4,2

Opis

Nikt nie lubi, by mu odmawiano. Nie jest bowiem łatwo zaakceptować odmowę pomocy, o którą prosimy, odmowę bliskości, odmowę przebaczenia. A jednak u podstaw każdej zdrowej relacji leży wolność odmowy lub sprzeciwu. Na odpowiedzialnym NIE zasadzają się nie tylko zdrowe relacje, lecz również dojrzałe charaktery.
Aby uchronić własne życie, musimy umieć mówić NIE. Wiele osób o wyrobionym poczuciu odpowiedzialności, pracując z ludźmi nieodpowiedzialnymi, ponosi konsekwencje niefrasobliwości swoich współpracowników. Nieustannie zastępują leniuchów i wybawiają ich z opresji, przez co w rezultacie same nie czerpią żadnej radości z tych relacji, a nawet korzyści z pracy. Pamiętajmy: żadna broń w arsenale manipulatora nie jest tak skuteczna, jak reakcje wywołujące poczucie winy.
Sztuka mówienia NIE pomoże rozpoznać techniki manipulacji i nauczy jak sobie radzić z osobami, które próbują innych oszukiwać i wykorzystywać. Pomoże nie tylko przejść własny program wytyczania osobistych granic wolności i niezależności, lecz nauczy również jak egzekwować od innych ludzi poszanowanie tych granic. Będziecie zdumieni, jak bardzo może się odmienić wasze życie, jak dużo prawdziwej radości możecie z niego czerpać i jakie pokłady satysfakcji można odnaleźć w życiu osobistym i zawodowym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 425

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (25 ocen)
13
6
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Trawin

Nie polecam

Książka ma charakter religijny i nigdzie nie jest to zaznaczone, ani na okładce ani w opisie. Jeżeli ktoś szuka książki gdzie chce się dowiedzieć jak być w zgodzie z Bogiem i mówić nie, to pozycja dla niego. Osoby które nie chcą co chwile być nawracanie i czytać wstawek z pisma świetego, nie polecam
31
wojtekwojtaszek

Nie oderwiesz się od lektury

Godna polecenia. Zawiera uniwersalne porady, nie tylko dla katolików.
00

Popularność




Tytuł oryginału:

Boundaries. When To Say Yes, How To Say No, To Take Control of Your Life.

Przekład:

Andrzej Czarnocki

Redakcja:

Joanna Złotnicka

Korekta:

Zespół VOCATIO

Redakcja techniczna:

Małgorzata Biegańska-Bartosiak

Projekt okładki:

Radosław Krawczyk

Copyright © 1992 by Henry Cloud and John Townsend.

All rights reserved.

Published by arrangement with The Zondervan Corporation L.L.C., a division of HarperColins Christian Publishing, Inc.

Copyright for the Polish edition © 1995 by Oficyna Wydawnicza VOCATIO.

All rights to the Polish edition reserved.

Wydanie IX (2014).

Wszelkie prawa do wydania polskiego zastrzeżone.

Książka, ani żadna jej część, nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

W sprawie zezwoleń należy zwracać się do:

Oficyna WydawniczaVOCATIO 02-798 Warszawa, ul. Polnej Róży 1

e-mail: [email protected]

Redakcja: tel. (22) 648 54 50, Dział handlowy: fax (22) 648 03 79, tel. (22) 648 03 78, e-mail: [email protected]

Księgarnia Wysyłkowa

02-798 Warszawa 78, skr. poczt.54,

tel. (603) 861 952

e-mail: [email protected]

www.vocatio.com.pl

ISBN 978-83-7829-144-2

PODZIĘKOWANIA

Scott Bolinder i Bruce Ryskamp doskonale zrozumieli intencje autorów tej książki. Zorganizowali rekolekcje nad jeziorem Michigan, na których mogliśmy zaprezentować wizję tej książki innym pracownikom wydawnictwa Zondervan.

Sandy Vander Zicht, który kierował pracami edytorskimi, oraz Lori Walburg sprawili, że tekst stał się bardziej precyzyjny i łatwiejszy w odbiorze. Dan Runyon skrócił całość do optymalnych rozmiarów.

Sealy Yates dodawał nam otuchy podczas kolejnych etapów powstawania książki – od momentu podpisania kontraktu do chwili zakończenia druku.

Serdecznie im wszystkim dziękujemy.

Część pierwsza

Co to znaczy wytyczyć granice?

Rozdział 1

Jeden dzień z życia, w którym nie wytyczono granic

6:00

Dręczący sygnał elektronicznego budzika. Sherrie, jeszcze półprzytomna z niewyspania, ucisza intruza, zapala lampkę i siada na łóżku. Patrząc tępo w ścianę, próbuje pozbierać myśli. — Dlaczego tak się boję tego dnia? Czy nie obiecałeś mi, Panie, życia pełnego radości?

Po chwili Sherrie uzmysławia sobie powód swego przerażenia: o czwartej jest umówiona z nauczycielką swego dziewięcioletniego syna Todda. Powracają słowa wczorajszej rozmowy telefonicznej: — Sherrie, tu Jean Russel. Chciałabym się z tobą spotkać i porozmawiać o postępach Todda w nauce i... jego zachowaniu.

Todd nie potrafi usiedzieć spokojnie w ławce i koncentrować się na słowach nauczyciela. Nie słucha nawet jej i Walta. Jest dzieckiem upartym, o bardzo silnej woli, a Sherrie nigdy nie chciała, by utracił te cechy. Czyż nie to było ważniejsze od wpajania zasad dyscypliny?

— Dość tego zamartwiania się. Mam dzisiaj wystarczająco dużo na głowie — mruczy do siebie Sherrie. Ciężko wstaje z łóżka i z wolna kieruje się w stronę łazienki.

Pod strumieniem ciepłej wody Sherrie uwalnia się od resztek snu. Przebiega myślą listę spraw do załatwienia. Dwójka dzieci – dziewięcioletni Todd i sześcioletnia Amy – nastręcza niemało obowiązków, a przecież Sherrie pracuje także zawodowo.

— A więc tak... Najpierw śniadanie dla całej rodziny, potem drugie śniadanie dla dzieci. Trzeba dokończyć kostium dla Amy na szkolne przedstawienie. Trzeba się będzie dobrze uwijać, żeby zdążyć z tym przed wyjściem Amy do szkoły.

Sherrie z żalem myśli o wczorajszym wieczorze. To wczoraj miała zamiar przygotować kostium. Chciała, aby dzień przedstawienia był wielkim dniem dla córki. Tymczasem zupełnie niespodziewanie zjawiła się matka i Sherrie musiała pełnić honory pani domu. Nie tylko nic nie zrobiła, lecz na dodatek została z niemiłym wspomnieniem nieudanych prób wykorzystania tego czasu na szycie.

Najpierw próbowała załatwić sprawę dyplomatycznie:

— Nie masz pojęcia, mamo, jak lubię te niespodziewane wizyty! Chyba nie będzie ci przeszkadzać, że porozmawiam z tobą, szyjąc kostium dla Amy?

Wypowiedziawszy te słowa, skurczyła się wewnętrznie, trafnie przewidując reakcję gościa.

— Wiesz, moja droga, że jestem ostatnią osobą, która robiłaby zamach na twój czas dla rodziny. — Matka Sherrie jest od dwunastu lat wdową i zdążyła wynieść swoje wdowieństwo do rangi męczeństwa. — Od kiedy umarł twój ojciec, czuję taką pustkę... Tak mi brakuje naszej rodziny, jakże więc mogłabym stawać między tobą a Walterem i dziećmi?

— Zdaje się, że wkrótce poznam odpowiedź na to pytanie — pomyślała wówczas Sherrie.

— Doskonale rozumiem, dlaczego tak rzadko odwiedzasz mnie z Walterem i dziećmi. Cóż to za atrakcja – stara, samotna kobieta, która całe swoje życie poświęciła dzieciom. Kto chciałby na kogoś takiego tracić swój czas?

— Ależ nie, mamusiu, absolutnie nie masz racji! — Sherrie błyskawicznie odnalazła się w roli, którą gra od lat. — Nie o to mi chodziło! Cudownie jest mieć cię przy sobie! Naprawdę częściej byśmy cię odwiedzali, gdyby nie te wszystkie obowiązki... Dlatego tak się cieszę, że sama wpadłaś! — w duchu Sherrie poprosiła w tym momencie Boga, by wybaczył jej to małe kłamstwo.

— Kostium może w gruncie rzeczy poczekać — powiedziała w końcu, ponownie uzupełniając swe słowa cichą prośbą do Boga o wybaczenie kolejnego małego kłamstwa. — Napijesz się kawy?

Matka westchnęła z ulgą. — Chętnie, jeśli masz ochotę. Ale oczywiście pod warunkiem, że ci nie przeszkadzam.

Matka wyszła bardzo późno. Sherrie siedziała cały czas jak na szpilkach. Wprawdzie znalazła wytłumaczenie dla tej niefortunnej sytuacji. — To był przynajmniej jakiś promyk rozświetlający jej samotność — ale natychmiast zadała sobie niepokojące pytanie o to, dlaczego matka, nawet wychodząc, ciągle jeszcze skarżyła się na samotność. Odpędzając tę natrętną myśl, położyła się spać.

6:45

Sherrie wraca do teraźniejszości. — Nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem — mruczy, zmagając się z zamkiem błyskawicznym przy spódnicy. Powoli przestaje się mieścić w dotychczasowych ubraniach. — Czyżby już wiek średni i otyłość? — zastanawia się. — Muszę zacząć stosować dietę i pomyśleć o jakiejś gimnastyce.

Następna godzina okazuje się jak zwykle zupełną klęską. Dzieci nie mogą się pogodzić z koniecznością wstania z łóżka, a Walt podsumowuje wszystko pytaniem: — Czy naprawdę nie jesteś w stanie nic zrobić, by siadały do stołu o odpowiedniej porze?

7:45

Dzieci cudem zdążyły wyszykować się do szkoły, Walt pojechał do pracy. Sherrie wychodzi z domu, zamykając na klucz frontowe drzwi. Nabiera głęboko powietrza w płuca i modli się w duchu: — Panie, już teraz mam dosyć tego dnia. Daj mi, proszę, jakąś nadzieję. Makijaż kończy w samochodzie. — Dzięki Ci, Boże, za te korki!

8:45

Wpadając do budynku McAllister Enterprises, gdzie pracuje jako projektantka mody, Sherrie rzuca okiem na zegarek. Tylko kilka minut spóźnienia. Może współpracownicy rozumieją, że ona zawsze się spóźnia i wcale się jej nie spodziewają na czas?

Okazuje się jednak, że oczekują punktualności. Kolegium zaczęło się bez niej. Sherrie usiłuje wejść niepostrzeżenie, ale kiedy dociera do swojego miejsca, wszyscy na nią patrzą. Rozgląda się wokół i z niepewnym uśmiechem mamrocze coś o „niesłychanych korkach”.

11:59

Reszta przedpołudnia upływa pomyślnie. Sherrie jest świetną projektantką i szefowie doceniają to. Problem pojawia się tuż przed przerwą na lunch. Dzwoni telefon.

— O, jesteś, dzięki Bogu! Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym cię już nie zastała!

Nie ma wątpliwości. To Lois Thompson, koleżanka ze szkoły. Nerwowa, rozkojarzona Lois nieustannie przeżywa jakieś trudności. Sherrie zawsze stara się otwierać na jej problemy, ale Lois nigdy tego zainteresowania nie odwzajemnia i kiedy to Sherrie wspomina o swoich trudnościach, albo zmienia temat, albo nagle przypomina sobie, że bardzo się spieszy.

Sherrie naprawdę ma wiele serca dla Lois i naprawdę przejmuje się jej problemami, ale zdaje sobie sprawę, że Lois potrafi tylko brać. Ma jej to za złe, ale z drugiej strony czuje się zawsze winna, dostrzegając u siebie gniew na Lois. Jako chrześcijanka jest świadoma wagi, jaką Biblia przywiązuje do tego, by darzyć bliźnich miłością i pomagać im. — Znowu zaczynam — wyrzuca sobie, łapiąc się na krytycznych myślach pod adresem Lois. — Zamiast o innych, myślę o sobie. Proszę Cię, Panie, spraw, bym poświęcała się sprawom Lois bezinteresownie i nie koncentrowała tak na samej sobie.

— Co się dzieje, Lois? — pyta Sherrie.

— Koszmar, po prostu koszmar! — eksploduje Lois. — Anne została dzisiaj w szkole wyproszona za drzwi, Tom nie dostał awansu, a mój samochód rozkraczył się na środku autostrady!

— Dokładnie tak samo wygląda każdy mój dzień! — myśli Sherrie i czuje, jak rośnie w niej niechęć do Lois. Mimo to mówi: — Biedactwo! Jak ty sobie poradzisz?

Lois udziela bardzo szczegółowej odpowiedzi na to pytanie, w związku z czym połowa przerwy na lunch mija Sherrie na rozmowie z przyjaciółką. — Lepszy hamburger niż nic – decyduje Sherrie.

Czekając w barze szybkiej obsługi na swoją porcję, Sherrie zastanawia się nad Lois: — Gdybym widziała jakikolwiek skutek wszystkich tych rozmów, pocieszeń i rad, może warte by to było zachodu. Ale Lois popełnia te same błędy, co dwadzieścia lat temu. Po co ja się tak męczę?

16:00

Wczesne popołudnie mija bez wstrząsów. Sherrie jest już w drodze na spotkanie z nauczycielką, kiedy zatrzymuje ją Jeff Moreland, jej szef.

— Dobrze, że cię złapałem — mówi. Jeff ma w Allister Enterprises opinię człowieka, który „potrafi nadać bieg sprawie”. Problem polega tylko na tym, że nader często osiąga ten cel, wyręczając się innymi. Sherrie wie już, co usłyszy.

— Słuchaj, terminy mnie strasznie naglą — mówi Jeff, wręczając jej plik papierów. — To jest podstawa do ostatecznej decyzji w sprawie Kimborough. Materiał wymaga jedynie selekcji i przepisania na czysto. Muszę to mieć jutro. Jestem pewien, że sobie z tym poradzisz.

Uśmiecha się przymilnie.

Sherrie jest bliska załamania. Jeff słynie ze swoich „selekcji”. Ważąc papiery w ręku, Sherrie ocenia pracę na minimum pięć godzin.

— Przecież dałam mu to wszystko trzy tygodnie temu! — myśli z wściekłością. — Kiedy wreszcie ten facet przestanie dotrzymywać swoich terminów moim kosztem?

Odpowiada jednak spokojnie:

— Jasne. Żaden problem. Cieszę się, że mogę pomóc. Na którą godzinę to przygotować?

— Dziewiąta będzie w sam raz. I... dziękuję, Sherrie. Kiedy jestem w kłopotach, zawsze najpierw myślę o tobie. Naprawdę można na tobie polegać — Jeff oddala się wolnym krokiem.

— Dobra przyjaciółka, dobry pracownik — myśli Sherrie. — Tak mówią o mnie ludzie, którzy czegoś ode mnie chcą. A traktują mnie jak dojną krowę.

I znowu nagły przypływ poczucia winy: — O Boże, znowu mam coś komuś za złe. Panie, pomóż mi „kwitnąć tam, gdzie mnie zasadziłeś”.

W głębi duszy jednak Sherrie wolałaby być przesadzona do innej doniczki.

16:30

Jean Russell to dobra nauczycielka – jedna z tych, które zdają sobie sprawę, że problemy, jakich nastręcza dziecko, mają skomplikowane podłoże. Spotkanie z nią rozpoczyna się tak jak wiele poprzednich; brakuje tylko Walta, który nie mógł się zwolnić z pracy.

— To nie jest zły chłopak — zaczyna życzliwie pani Russell. — Todd jest żywy i bystry. Jeśli tylko chce, potrafi być wspaniały.

Sherrie czeka już jednak na zasadniczą część przesłania. — Do rzeczy, do rzeczy – ponagla nauczycielkę w myślach. — Mam dziecko z „problemem”, zgadza się? Dla mnie to żadna nowość. Całe moje życie to jeden wielki problem.

Dostrzegając napięcie matki, nauczycielka przechodzi do sedna sprawy.

— Rzecz w tym, że Todd zupełnie nie ma wyczucia sytuacji, nie rozumie, że istnieją pewne granice, których nie należy przekraczać. Na przykład nie potrafi samodzielnie pracować nad wyznaczonymi zadaniami. Wychodzi z ławki, przeszkadza innym, buzia mu się nie zamyka. Kiedy daję mu do zrozumienia, że zachowuje się niewłaściwie, złości się albo w ogóle odmawia współpracy.

Sherrie instynktownie próbuje bronić syna: — Może potrzebuje więcej uwagi albo jest nadpobudliwy?

Nauczycielka kręci głową.

— Taką diagnozę stawiano już w zeszłym roku, ale test psychologiczny to wykluczył. Todd radzi sobie z samodzielną pracą bardzo dobrze, jednak pod warunkiem, że go ona interesuje. Nie jestem psychologiem, ale moim zdaniem Todd nie ma nawyku stosowania się do ustalonych z góry reguł.

Sherrie broni teraz siebie: — Chce pani powiedzieć, że to wynika z sytuacji w domu?

Nauczycielka jest wyraźnie zażenowana. — Powtarzam, nie jestem psychologiem. W trzeciej klasie większość dzieci buntuje się przeciw nakazom i zakazom. Ale u Todda nie mieści się to już w granicach normy. Ilekroć każę mu zrobić coś, na co nie ma ochoty, rozpoczyna ze mną wojnę. A ponieważ wyniki testów na inteligencję i percepcję są w normie, zaczęłam się zastanawiać, jaki jest w domu.

Sherrie nie kryje już dłużej swych uczuć. Zakrywa twarz i łka konwulsyjnie przez kilka minut. Na dzisiaj miara została przebrana. W końcu uspokaja się.

— Przepraszam... Zły dzień sobie pani wybrała na rozmowę ze mną — nerwowo szuka w torebce chusteczki. — To nie tylko to. Co do Todda, będę szczera. Mam z nim dokładnie te same problemy co pani. Naprawdę z największym trudem przychodzi nam z Waltem wymóc na nim posłuszeństwo. Kiedy bawimy się wspólnie albo rozmawiamy, Todd potrafi być cudowny. Ale ilekroć stawia mu się jakieś wymagania, przestaję sobie z nim dawać radę. Doprawdy, niewiele mogę pomóc.

Nauczycielka wolno kiwa głową. — A jednak pomogła mi pani, mówiąc, że w domu też macie ten problem. Teraz razem możemy szukać rozwiązania.

17:15

Sherrie jest zadowolona, że jazda do domu przedłuża się z powodu popołudniowego szczytu. — Przynajmniej tutaj nikt nie siedzi mi na karku. Wykorzystuje czas na planowanie tego, czemu jeszcze dzisiaj musi stawić czoła: dzieci, kolacja, papiery Jeffa, spotkanie w kościele i... Walt.

18:30

— Powtarzam czwarty i ostatni raz: kolacja na stole! — Sherrie nie znosi krzyczeć, ale czy cokolwiek innego skutkuje? Zarówno dzieci, jak i Walt zjawiają na posiłek wtedy, kiedy przyjdzie im na to ochota. Kolacja najczęściej jest już wówczas zimna.

Sherrie nie ma pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Z całą pewnością nie jest to kwestia kuchni, bo gotuje dobrze. Poza tym, kiedy się już zejdą, pochłaniają wszystko błyskawicznie.

Z wyjątkiem Amy. Patrząc na dziewczynkę, która nic nie mówi i jakby w roztargnieniu skubie swoją porcję, Sherrie po raz kolejny czuje się nieswojo. Amy to doprawdy kochane, wrażliwe dziecko. Dlaczego jednak odnosi się do wszystkiego z taką rezerwą? Wcale nie garnie się do ludzi. Woli w samotności czytać, malować albo po prostu przesiadywać w swoim pokoju, rozmyślając o „różnych rzeczach”.

— O jakich rzeczach, kochanie? — pytała czasem Sherrie.

— Po prostu o różnych rzeczach — brzmiała odpowiedź.

Sherrie czuje się wyłączona ze świata córki. Kiedyś marzyła o rozmowach „między nami kobietami”, o wspólnych wyprawach po zakupy. Ale Amy żyje życiem, do którego nikt nie ma dostępu. Sherrie boi się dotknąć tej pieczołowicie strzeżonej sfery.

19:00

W połowie kolacji dzwoni telefon. — Naprawdę przydałaby się w takich chwilach automatyczna sekretarka. Tak mało mamy dla siebie czasu jako rodzina — myśli Sherrie. Jednocześnie, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawia się druga myśl: — To może być ktoś, kto mnie potrzebuje.

Sherrie zawsze idzie za tą drugą myślą, więc zrywa się, żeby podnieść słuchawkę. Przeżywa nieprzyjemny moment, rozpoznając w słuchawce znajomy głos.

— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — to Phyllis Renfrow, animatorka parafialnej grupy kobiet.

— Oczywiście, że nie — kłamie po raz kolejny Sherrie.

— Mam problem, Sherrie — mówi Phyllis. — Margie podjęła się organizacji i poprowadzenia wyjazdu rekolekcyjnego, ale teraz się wymówiła. Ma podobno „coś ważnego do zrobienia w domu”. Nie wskoczyłabyś na jej miejsce?

Wyjazd rekolekcyjny. Sherrie na śmierć zapomniała, że w najbliższy weekend jest doroczny wyjazdowy dzień skupienia dla kobiet. W zasadzie już od dawna cieszyła się na tę chwilę samotności bez dzieci i Walta. Piękna górzysta okolica – i ona, sam na sam z Panem. Chodziło jej zresztą głównie o samotność, nie o udzielanie się w grupie. Przejęcie obowiązków Margie będzie oznaczało rezygnację z tej samotności. Nie, na to się nie zgodzi. Tym razem będzie musiała powiedzieć...

I znowu automatycznie odzywa się w niej ten drugi głos: — Przecież to przywilej służyć Bogu i siostrom, Sherrie! Poświęcając coś ze swego życia, rezygnując z egoistycznych upodobań, możesz się komuś naprawdę przysłużyć. Przemyśl to sobie.

Sherrie nie musi długo myśleć. Jest przyzwyczajona reagować bezkrytycznie na ów drugi głos, tak jak bezkrytycznie reaguje na głos matki, Phyllis czy może samego Boga. Do kogokolwiek ten głos należy, Sherrie nie jest w stanie go zignorować. Nawyk bierze górę.

— Z przyjemnością wezmę to na siebie — mówi do Phyllis. — Podrzuć mi tylko to wszystko, co przygotowała Margie, a ja poprowadzę sprawy dalej.

Phyllis wzdycha z ulgą do słuchawki: — Wiem, Sherrie, że to z twojej strony poświęcenie. Sama muszę się na coś takiego zdobywać kilka razy dziennie. Ale w tym tkwi właśnie całe bogactwo naszej chrześcijańskiej posługi. Żyjemy ofiarą.

— Skoro tak mówisz... — myśli Sherrie. Jednak nie potrafi nie zadać sobie pytania, kiedy wreszcie poczuje się „bogata”.

19:45

Po kolacji Sherrie obserwuje, jak Walt usadawia się przed telewizorem w oczekiwaniu na transmisję meczu piłkarskiego. Todd zwołuje przez telefon kolegów. Amy zaszyła się niepostrzeżenie w swoim pokoju.

Na stole zostały brudne naczynia. Rodzina nie ma zwyczaju pomagać jej w sprzątaniu. Zresztą, może dzieci są jeszcze za małe... Sherrie zabiera się do pracy.

23:30

Kiedyś, przed laty, Sherrie potrafiła błyskawicznie sprzątnąć po kolacji, położyć dzieci do łóżek i zrobić coś dla Jeffa. Wystarczyła filiżanka kawy i przypływ adrenaliny w obliczu stojącego przed nią zadania, a Sherrie mogła działać cuda. Nie darmo zwano ją „Super Sherrie”! Ostatnio jest jednak inaczej. Wyzwania nie działają już na nią tak mobilizująco. Coraz trudniej przychodzi jej koncentracja, coraz częściej zapomina o terminach, a nawet coraz mniej się tym wszystkim przejmuje.

Dziś samą już tylko siłą woli poradziła sobie ze wszystkim. Może trochę ucierpiała na tym robota Jeffa, ale zbyt wiele ma mu za złe, by się tym przejmować. — A jednak zgodziłam się — myśli — więc mogę winić tylko siebie. Dlaczego nie było mnie stać na to, by powiedzieć mu otwarcie, że to nie fair tak się mną wysługiwać?

Szkoda czasu na czcze rozmyślania. Przed Sherrie jeszcze najważniejsze przedsięwzięcie wieczoru – rozmowa z Waltem.

Okres narzeczeństwa i pierwsze lata małżeństwa przeżyli szczęśliwie. Choć ona bywała zagubiona, Walt zawsze potrafił zająć zdecydowane stanowisko. Choć ona bywała niepewna, on zawsze potrafił być silny. Oczywiście Sherrie również w istotny sposób budowała związek. Świadoma, że Walt ma słaby kontakt z własnymi uczuciami, wnosiła do wzajemnej relacji niezbędne ciepło. — Pan Bóg stworzył udany duet — mawiała sobie. — Walt dowodzi, a ja kocham. Takie podejście pomagało jej przetrwać trudne chwile osamotnienia, kiedy on zdawał się absolutnie nie rozumieć jej zranionych uczuć.

Z biegiem lat Sherrie zaczęła jednak zauważać pewne zmiany we wzajemnej relacji. Pojawiły się niepostrzeżenie i z czasem stawały się coraz wyraźniejsze. Dostrzegała ironię, z jaką Walt reagował na zgłaszane przez nią problemy. Widziała brak szacunku, na jaki napotykały jej prośby o pomoc. Zdawała sobie sprawę z potężniejącego nacisku, by postępowała w sposób, który on uznaje za najwłaściwszy.

No i jego przykry sposób bycia. Może winna jest temu stresująca praca albo dzieci, w każdym razie kiedyś Sherrie nawet przez myśl by nie przeszło, że może usłyszeć raniące, gniewne słowa z ust człowieka, którego wybrała na męża. I nie trzeba wiele, żeby go rozzłościć: przypalony tost, przekroczenie budżetu na wydatki domowe, niezatankowany na czas samochód – wszystko to jest wystarczającym powodem do zdenerwowania.

Nieuchronnie nasuwa się wniosek, że partnerstwo w ich związku przestało funkcjonować – o ile w ogóle kiedykolwiek funkcjonowało. Jest to teraz raczej układ rodzic-dziecko, w którym rola dziecka przypadła Sherrie.

Kiedyś łudziła się, że wszystkie te spostrzeżenia to wytwór jej wyobraźni. Mówiła sobie: — Znowu szukam dziury w całym, choć niczego mi nie brak do szczęścia. Przyjęcie takiej optyki pomagało na pewien czas – aż do następnego wybuchu Walta. Wtedy znowu docierała do niej bolesna i smutna prawda, której tak bardzo nie chciała przyjąć do wiadomości. Uświadamiając sobie w końcu, że Walt dominuje w ich związku, Sherrie wzięła na siebie całą odpowiedzialność za ten stan rzeczy. — Sama nie byłabym inna, gdybym miała do czynienia z takim tłumokiem — mówiła sobie. — To ja jestem głównym powodem jego frustracji.

Na podstawie tych przemyśleń wypracowała sobie taktykę, którą stosuje od lat: „Miłością na gniew”. W praktyce wygląda to następująco: Najpierw na podstawie aktualnego nastroju, „mowy ciała” i wypowiedzi nauczyła się rozpoznawać stan emocjonalny Walta. Opanowała tę umiejętność w stopniu doskonałym, bezbłędnie wyczuwała, co najbardziej go drażni – spóźnianie się, niezgodność opinii między nimi, jej własny gniew. Póki Sherrie jest cicha i układna, wszystko jakoś idzie. Z chwilą jednak gdy pozwoli sobie na okazanie osobistych preferencji, ryzykuje niemal głową.

Sherrie nauczyła się szybko wyciągać trafne wnioski z zachowania Walta. W momencie gdy widzi, że przekroczyła granicę jego tolerancji, niezwłocznie przechodzi do następnego etapu taktyki „Miłością na gniew”: wycofuje się. Werbalne (aczkolwiek nie rzeczywiste) przychylenie się do stanowiska męża, przemilczenie czegoś czy wręcz przeproszenie za to, że „tak trudno z nią wytrzymać” – łagodzi sytuację.

Trzeci etap taktyki to sprawianie Waltowi różnych przyjemności, które mają być potwierdzeniem szczerości okazywanej mu uległości. Może to być atrakcyjniejszy strój, albo podawanie mu kilka razy w tygodniu ulubionych potraw. Czy nie tak właśnie przedstawia Biblia idealną żonę?

Trzystopniowa taktyka „Miłością na gniew” skutkuje na pewien czas, ale pokój nigdy nie jest trwały. Tymczasem Sherrie jest już śmiertelnie zmęczona zacałowywaniem podenerwowanego męża. A złe humory Walta trwają coraz dłużej i coraz skuteczniej ją od niego oddalają.

Sherrie czuje, że jej miłość słabnie. Kiedyś uważała, że skoro Bóg ich złączył, to kochając się, ze wszystkiego wyjdą obronną ręką. Jednak przez ostatnie lata trwa przy Walcie raczej siłą woli niż miłości. Czasami w przystępie szczerości przyznaje się przed sobą, że często nie czuje do Walta nic poza urazą i strachem.

I o tym właśnie chce z nim dzisiaj rozmawiać. Coś się musi zmienić. Muszą próbować na nowo rozniecić płomień ich pierwszej miłości.

Sherrie wchodzi do salonu. W telewizji komik kończy właśnie zabawny monolog. — Chciałabym z tobą porozmawiać, kochanie — mówi Sherrie nieśmiało.

Milczenie. Podszedłszy bliżej, Sherrie widzi, że Walt śpi w najlepsze. Zastanawia się, czy go obudzić, ale przypominają się jej bolesne wyrzuty, jakich musiała wysłuchać, kiedy ostatnim razem okazała się tak „nieczuła”. Wyłącza telewizor, gasi światło i idzie sama do pustej sypialni.

23:50

Sherrie leży w łóżku i nie wie, czy gorsza jest jej samotność czy zmęczenie. W końcu uznaje, że samotność, więc zdobywa się na wzięcie do ręki Biblii i otwiera ją na Nowym Testamencie. — O, Panie, daj mi jakąś nadzieję. Błagam — modli się bezgłośnie. Jej wzrok pada na słowa Chrystusa z Ewangelii Mateusza (5,3-5):

Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.

— Ależ Panie, ja już taka jestem! — woła w myślach Sherrie. — Czuję się uboga w duchu. Płaczę nad swoim życiem, nad małżeństwem, nad dziećmi. Staram się być cicha, ale za każdym razem czuję się potem tak, jakby mnie ktoś rozdeptał. Gdzie Twoja obietnica? Gdzie nadzieja? Gdzie Ty jesteś, Panie?

Czeka w mrocznej sypialni na odpowiedź, ale wokół jest głucha cisza, przerywana tylko odgłosem łez kapiących na stronice Biblii.

Na czym polega problem?

Sherrie stara się żyć jak najlepiej. Wkłada całe serce w swoje małżeństwo, dzieci, pracę zawodową, relacje z ludźmi i Panem. Tymczasem w jej życiu coś szwankuje. Sherrie bardzo cierpi duchowo i psychicznie.

Wszyscy, bez względu na płeć, potrafimy wejść w położenie Sherrie. Dociera do nas coś z jej osamotnienia, bezradności, zagubienia i poczucia winy, nade wszystko zaś ze świadomości, że przestała panować nad swoim życiem.

Przyjrzyjmy się bliżej sytuacji, w której się znalazła. Jeśli pod pewnymi względami życie Sherrie przypomina nasze, zrozumienie jej wewnętrznych zmagań rzuci światło na nasze własne problemy. Bardzo szybko możemy zidentyfikować kilka rozwiązań, które nie sprawdzają się w życiu Sherrie.

Po pierwsze, nie sprawdza się intensyfikowanie starań. Sherrie wydatkuje ogromną ilość energii, aby dobrze ułożyć sobie życie. Nie można jej zarzucić lenistwa. Po drugie, nie sprawdza się uczynność motywowana strachem. Zabiegi mające na celu przypodobanie się innym ludziom wcale nie owocują bliskością, której Sherrie potrzebuje. Po trzecie, nie sprawdza się branie na siebie cudzej odpowiedzialności. Sherrie ma poczucie klęski. Jej wydatkowana bezproduktywnie energia, podszyta strachem uczynność i przerost odpowiedzialności wskazują na istotę problemu: Sherrie ma ogromne trudności z wzięciem w posiadanie własnego życia.

O przysługującym człowiekowi prawie do własnego życia Bóg mówił już w raju, gdy nakazał Adamowi i Ewie:Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi (Rdz 1,28).

Jako istoty stworzone na obraz Boży obarczeni jesteśmy odpowiedzialnością podjęcia pewnych zadań. Owa odpowiedzialność, wyrastająca z własności, polega również na poznaniu, co jest, a co nie jest naszym zadaniem. Pracownik, który stale podejmuje się wykonywania poza swoimi również cudzych obowiązków, w końcu straci wszelką ochotę do pracy. Poznanie, co do nas należy, a co nie, wymaga pewnej mądrości. Nie zdołamy zrobić wszystkiego.

Sherrie ma ogromne trudności z rozeznaniem, co leży w zakresie jej obowiązków, a co nie. Dążenie do tego, aby postąpić w sposób możliwie najlepszy, czy też aby uniknąć konfliktu, prowadzi ją do brania na swe barki problemów, których Bóg nigdy jej nie przeznaczył: samotności matki, nieodpowiedzialności szefa, permanentnego kryzysu w życiu przyjaciółki, skażonej poczuciem winy chrześcijańskiej ofiarności czy wreszcie niedojrzałości męża.

To jednak nie wszystko. Fakt, że Sherrie nie potrafi mówić ludziom NIE, negatywnie odbija się na zdolności jej syna do odsuwania w czasie spełnienia swych pragnień, jak również na jego zdolności dostosowania zachowania do wymagań szkoły. Także Amy „zawdzięcza” w jakiś sposób matce skłonność do uciekania we własny, zamknięty świat.

Wszelkie zaciemnienie kwestii odpowiedzialności i przy-sługującego człowiekowi prawa do własnego życia jest zarazem problemem wytyczania granic. Tak jak właściciel domu ustala fizyczne granice swej posiadłości, tak i my musimy określić obowiązujące w naszym życiu granice fizyczne, emocjonalne i duchowe, oddzielające odpowiedzialność własną od cudzej. Jak to doskonale widać na przykładzie Sherrie, niezdolność do określenia granic odpowiednich zarówno ze względu na moment, jak i konkretną relację międzyludzką może mieć opłakane skutki.

Jest to jeden z najpoważniejszych problemów, wobec których staje współczesny chrześcijanin. Wielu głęboko wierzących ludzi czuje się zagubionych, próbując rozstrzygnąć kwestię zgodności z Biblią takiej czy innej granicy. Kiedy zarzuca im się, iż nie wytyczyli niezbędnych granic, zadają bardzo ważne pytania:

1. Czy wytyczanie granic nie wyklucza miłości?2. Czym jest uprawnione wytyczanie granic?3. Jak sobie radzić w sytuacji, kiedy kogoś granice te szokują lub ranią?4. Jak reagować, kiedy ktoś żąda naszego czasu, miłości, energii, pieniędzy?5. Dlaczego wytyczaniu granic towarzyszy poczucie winy i strach?6. Jaka relacja zachodzi między wytyczaniem granic a podporządkowaniem się?7. Czy wytyczanie granic nie jest egoizmem?

Niewłaściwa interpretacja biblijnych odpowiedzi na powyższe pytania doprowadziła do rozpowszechnienia się mylnych poglądów na temat wytyczania granic. Wiadomo też, że wiele objawów klinicznych, takich jak depresja, niepokój, zaburzenia funkcji jedzenia, nałogi, zaburzenia w sferze zachowań odruchowych, problemy związane z poczuciem winy i wstydem, reakcje paniczne, problemy w relacjach małżeńskich i innych relacjach międzyosobowych – ma swe źródło w naruszeniach granic.

Niniejsza książka prezentuje biblijną wizję granic: czym są, co chronią, w jaki sposób powstają, jak dochodzi do ich pogwałcenia, jak je naprawiać i jak z nich korzystać. Czytelnik znajdzie w niej odpowiedź na wszystkie te pytania, a także na wiele innych. Autorzy pragną pomóc czytelnikom we właściwym zrozumieniu i wykorzystywaniu granic wskazanych przez Biblię, tak aby mogli nawiązywać relacje międzyosobowe i osiągać cele życiowe zamierzone dla nich – jako dzieci Bożych – przez Pana.

Niewłaściwa interpretacja Pisma Świętego, tak wyraźna u Sherrie, jest tylko potwierdzeniem charakterystycznego dla naszej bohaterki braku granic. Niniejsza książka pozwala wniknąć w głęboko biblijną naturę granic, które mają należne sobie miejsce w działaniu samego Boga, funkcjonowaniu stworzonego przezeń wszechświata i życiu Jego ludu.

Rozdział 2

Czym są granice?

Przyszli kiedyś do mnie rodzice dwudziestopięcioletniego mężczyzny z typową prośbą o to, żebym „coś zrobił” z ich synem Billem. Kiedy zainteresowałem się, dlaczego Bill sam nie zwrócił się po poradę, wyjaśnili, że nie chciał przyjść.

— Czemu? – zapytałem.

— On sądzi, że nie ma żadnego problemu — odpowiedzieli rodzice.

— I być może ma rację — stwierdziłem ku zaskoczeniu moich rozmówców. — Opowiedzcie mi o wszystkim.

Rozpoczęła się opowieść o najróżniejszych kłopotach, jakie Bill sprawiał im już od najwcześniejszych lat. Zdaniem rodziców z chłopakiem od początku „coś nie było w porządku”. Ostatnio zaczął zażywać narkotyki, rzucił szkołę i nie potrafił znaleźć sobie sensownej pracy.

Widziałem, że oboje ogromnie kochają syna i bardzo cierpią z jego powodu. Próbowali już wszystkiego, by go skłonić do zmiany postępowania – bez skutku. Bill ani myślał zerwać z narkotykami, uciekał od wszelkiej odpowiedzialności i obracał się w złym towarzystwie.

Rodzice zapewniali, że zawsze zaspokajali wszystkie potrzeby syna. Gdy chodził do jakiejś szkoły, nie żałowali mu pieniędzy, aby „nie musiał pracować i miał czas na naukę i życie towarzyskie”. Kiedy zaś wyrzucano go lub sam przestawał uczęszczać na lekcje, bez mrugnięcia okiem robili wszystko, by umieścić Billa w innej szkole – takiej, „w której poczuje się lepiej”.

Słuchałem ich dłuższą chwilę, wreszcie wtrąciłem: — Myślę, że Bill się nie myli. To nie on ma problem.

Moi rozmówcy zastygli w bezruchu i dobrą minutę wpatrywali się we mnie bez słowa. W końcu ojciec zapytał: — Czy dobrze usłyszałem? Pańskim zdaniem nasz syn nie ma problemu?

— Zgadza się — odparłem. — To nie Bill ma problem, ale wy. Bill może robić właściwie wszystko, na co mu przyjdzie ochota. A wy płacicie rachunki, denerwujecie się, myślicie, co począć, wkładacie mnóstwo energii w to, żeby mógł jako tako egzystować. Bill nie musi się niczym martwić, ponieważ wy robicie to za niego. Wszystko, o czym przed chwilą powiedziałem, powinno być jego problemem, ale póki co – jest waszym. Czy chcecie, abym wam pomógł dostarczyć Billowi kilku problemów?

Ciągle jeszcze patrzyli na mnie jak na wariata, ale coś im już w głowach zaczęło świtać. — Co pan rozumie przez pomoc w dostarczeniu Billowi kilku problemów? — zapytała matka.

— Cóż — tłumaczyłem — myślę, że chodzi tu o określenie pewnych granic, tak aby jego działania przysparzały problemów jemu, a nie wam.

— Co to znaczy „granic”? — zapytał ojciec.

— Proszę na to spojrzeć w taki sposób: ma pan sąsiada, który nigdy nie podlewa swojego trawnika, ale ilekroć pan włącza zraszacz, woda spada na jego teren, nie na pański. Pańska trawa żółknie i schnie, a sąsiad spogląda na swój zielony trawnik i myśli sobie: „U mnie wszystko w porządku”. Tak właśnie wygląda życie waszego syna. Nie uczy się, nie planuje, nie pracuje, a mimo to ma przyzwoity kąt do mieszkania, dużo pieniędzy i wszelkie prawa członka rodziny bez jakichkolwiek obowiązków. Gdybyście jasno określili granice własności i ustawili zraszacz w taki sposób, aby woda spadała na waszą trawę, to jeśli Bill nadal nie podlewałby swojego trawnika, zacząłby mieć kłopoty. I mógłby po jakimś czasie dojść do wniosku, że to mu nie odpowiada. Obecnie sytuacja wygląda tak: Bill jest nieodpowiedzialny i zadowolony, a wy odpowiedzialni i nieszczęśliwi. Ustalenie granic odwróci sytuację. Stawiając płot, zatrzymacie problemy Billa na jego podwórku, czyli dokładnie tam, gdzie jest ich miejsce.

— Czy to nie okrutne po prostu odmówić Billowi pomocy? — indagował ojciec.

— A czy pomaganie mu odniosło jakiś skutek? — odpowiedziałem pytaniem.

Z wyrazu jego twarzy wywnioskowałem, że zaczyna rozumieć, w czym rzecz.

Granice własności a odpowiedzialność

W świecie fizycznym granice są widoczne. Płoty, tablice ostrzegawcze, mury, fosy pełne krokodyli, wypieszczone trawniki i żywopłoty – wszystko to służy wyznaczeniu granic fizycznych. Przesłanie jest za każdym razem takie samo: TU SIĘ ZACZYNA MOJA WŁASNOŚĆ. Właściciel ponosi prawną odpowiedzialność za to, co się dzieje na jego terenie. Odpowiedzialności tej nie ponoszą ludzie, do których dany teren nie należy.

Granice w świecie fizycznym w widzialny sposób określają własność, która jednocześnie opiera się na konkretnych dokumentach prawnych. W odpowiednich urzędach przechowuje się dokumenty, z których można dowiedzieć się, jak przebiegają granice danej posiadłości i do kogo się zwracać we wszystkich sprawach jej dotyczących.

Granice w świecie duchowym są równie rzeczywiste, choć trudniej je zobaczyć. Celem niniejszego rozdziału jest zdefiniowanie tych niewidzialnych granic oraz uznanie ich za istotną rzeczywistość, która wspomaga naszą miłość i chroni nasze życie. Są to granice, które określają duszę człowieka i pomagają jej strzec (por. Prz 4,23).

Ja i nie-ja

Granice nas określają. Określają, co jest mną, a co już nie jest mną. Pokazują, gdzie kończę się ja, a zaczyna ktoś inny. Budują poczucie własności i odpowiedzialności w odniesieniu do samego siebie.

Świadomość tego, co jest mną, a więc co posiadam jako siebie i za co jestem odpowiedzialny, to podstawa wolności. Z własnym terenem – jeśli wiem, gdzie się zaczyna i gdzie się kończy – mogę bowiem uczynić, co zechcę. Wzięcie odpowiedzialności za własne życie otwiera przed człowiekiem różnorakie możliwości. Ten jednak, kto nie jest w tym znaczeniu „właścicielem” swego życia, ma możliwości bardzo ograniczone.

Pomyślmy, w jak niezręcznej sytuacji zostaje postawiony ktoś, komu się każe pilnie strzec jakiejś własności i kogo czyni się odpowiedzialnym za to, co się z nią stanie, nie określając przy tym w jednoznaczny sposób jej granic albo nie dając do dyspozycji środków, które pozwalają skutecznie chronić tę własność. Człowiek ten nie tylko czułby się zagubiony, lecz byłby także potencjalnie poważnie zagrożony.

Identyczne reguły obowiązują w świecie emocji i ducha. Bóg stworzył świat, w którym wszyscy żyjemy jakby „wewnątrz” siebie, to znaczy zamieszkujemy własne dusze i jesteśmy odpowiedzialni za to, co się składa na naszą osobę. Serce zna własną swą gorycz. Obcy nie dzieli jego radości (Prz 14,10). Sami musimy sobie radzić z zawartością własnej duszy, a granice pozwalają określić, czym ta zawartość jest. Kto nie zna swoich parametrów albo posługuje się złymi współrzędnymi, ten na pewno będzie miał poważne kłopoty. Biblia jasno określa współrzędne każdego człowieka i wskazuje, w jaki sposób ma on chronić swój teren, lecz często się zdarza, że środowisko, w którym wzrastamy, lub nieprawidłowe relacje międzyosobowe zakłócają prawidłowe odczytywanie tych parametrów.

Pokazując nam, za co jesteśmy odpowiedzialni, granice określają jednocześnie, co nie jest naszą własnością i za co odpowiedzialności nie ponosimy. Nie jesteśmy na przykład odpowiedzialni za innych ludzi. Nikt nigdzie nie nakazuje nam myśleć za innych, a przecież tracimy na to tyle czasu i energii!

Odpowiedzialność za siebie i w stosunku do innych

Jesteśmy odpowiedzialni za siebie i w stosunku do innych. Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełnijcie prawo Chrystusowe – czytamy w Liście do Galatów (6,2). Werset ten wskazuje na naszą odpowiedzialność w stosunku do innych.

Często ludzie bywają obarczeni ciężarami, z którymi sobie nie radzą. Brakuje im sił, przekonania lub wiedzy i potrzebują pomocy. Zapomnieć o sobie i robić za innych to, czego oni nie są w stanie zrobić sami, jest okazywaniem im ofiarnej miłości Chrystusa. Chrystus uczynił to samo dla każdego z nas. Uczynił coś, czego sami za siebie zrobić nie mogliśmy – zbawił nas. Na tym właśnie polega odpowiedzialność w stosunku do innych.

Z drugiej strony, w wersecie 5 czytamy, że każdy (...) poniesie własny ciężar. Każdy człowiek dźwiga jakieś brzemię, którego nikt za niego ponieść nie może. Jest to indywidualny „ładunek”, z którym codziennie trzeba się uporać. Pewnych rzeczy nikt za nas nie zrobi. Za te aspekty naszego życia, które składają się na ów indywidualny „ładunek”, musimy wziąć osobistą odpowiedzialność. To właśnie znaczy być odpowiedzialnym za siebie.

Rozróżnienie użytych w oryginale greckim słów, które w przytoczonych wersetach przetłumaczono jako „brzemię” i „ciężar”, pozwala głębiej wniknąć w sens słów apostoła Pawła. Otóż słowo greckie użyte w wersecie 2 jako „brzemię” tłumaczy się dokładnie jako „nadmierny ciężar” albo „ciężar, który przytłacza”. Taki ciężar jest jak głaz. Potrafi zmiażdżyć człowieka. Głazów w zasadzie nie należy dźwigać samemu. Uniesienie głazu wymaga pomocy ze strony innych ludzi – są to momenty największych kryzysów i tragedii życiowych.

Z kolei greckie słowo przetłumaczone jako „ciężar” w wersecie 5 oznacza „ładunek” albo „ciężar codziennego trudu”. Wskazuje na nasze codzienne zadania. Taki ciężar jest jak plecak. Własny plecak można i należy nieść. Od każdego z nas oczekuje się, że będzie sobie samodzielnie radził w sferze swoich uczuć, postaw i zachowań, a także że będzie spełniał obowiązki, którymi obarczy go Bóg – mimo iż wymaga to wysiłku.

Problem pojawia się wówczas, gdy ktoś traktuje głaz jak zwykły codzienny bagaż albo codzienny bagaż jak głaz nie do uniesienia. Efektem jest nieustanne cierpienie albo brak odpowiedzialności.

Aby z jednej strony nie cierpieć niepotrzebnie, z drugiej zaś – nie unikać odpowiedzialności, koniecznie trzeba określić, dokąd sięga moje „ja” z jego odpowiedzialnością, a gdzie zaczyna się odpowiedzialność drugiego człowieka. Granice osobistej odpowiedzialności zostaną omówione w dalszej części rozdziału. Teraz przyjrzyjmy się bliżej naturze granic.

Zatrzymywać dobro, odgradzać się od zła

Granice określają zasięg naszej własności, dzięki czemu możemy sprawować nad nią pieczę. Pomagają nam pilnie strzec naszego serca. Wszystko, co nam służy, dobrze jest utrzymać wewnątrz „ogrodzenia”, trzeba natomiast chronić swój teren przed tym, co szkodliwe. Krótko mówiąc, granice pozwalają zatrzymywać dobro i odgradzać się od zła. Strzegą naszych świętości przed złodziejami. Chronią perły i bronią dostępu wieprzom (Mt 7,66).

Zdarza się jednak, że zło mamy w środku, a dobro jest na zewnątrz. Trzeba wtedy otworzyć granice, aby wpuścić dobro i wyrzucić zło. Innymi słowy, granice muszą być wyposażone w bramy. Uzdrowienie z jakiegoś bólu czy grzechu wymaga, by najpierw otworzyć się przed Bogiem i bliźnimi. Wyznanie bólu czy grzechu pomaga „wyrzucić go z siebie”, tak że przestaje on nas zatruwać od środka (por. 1 J 1,9; Jk 5,16; Mk 7,21-23).

Ilekroć zaś dobro jest na zewnątrz, trzeba otwierać się, by je „wpuścić do środka”. Jezus mówi o tym w kontekście „przyjmowania” Jego i Jego prawdy (por. Ap 3,20; J 1,12). Również bliźni mają nam do zaoferowania „dobre rzeczy” i trzeba się na nich „otwierać” (2 Kor 6,11-13). Tymczasem często zamykamy się na dobro płynące od innych ludzi i pozostajemy sami ze swoją nędzą.

Jednym słowem, granice to nie mury. Biblia nie każe nam odgradzać się od innych ludzi; przeciwnie – mamy być z nimi „jedno” (J 17,11). Mamy tworzyć społeczność. Jednak w każdej społeczności poszczególnym jej członkom przysługuje określona przestrzeń i zakres własności. Granice własności muszą być na tyle przepuszczalne, by umożliwiały wymianę, i na tyle mocne, by chroniły przed niebezpieczeństwem.

Zranienia zadane człowiekowi znajdującemu się na etapie wyznaczania granic często prowadzą do tego, że funkcja granic zostaje odwrócona i w rezultacie zatrzymują one zło, a nie dopuszczają dobra. Mary w dzieciństwie i w okresie dorastania wiele wycierpiała – dokuczał jej okrutny, nieczuły ojciec, nie była więc w stanie ukształtować w sobie właściwych granic. W związku z tym miała tendencję do izolowania się od świata i zamykania się w sobie z własnym bólem. Nie była w stanie powiedzieć otwarcie, co ją rani, wyrzucić tego z siebie. Nie otwierała się też na pomoc z zewnątrz. W dodatku nie potrafiła obronić się przed cudzym bólem. Kiedy zwróciła się o fachową pomoc, nosiła w sobie mnóstwo cierpienia, była nadal krzywdzona przez innych i odcięta od wszelkiej pomocy.

Musiała od podstaw przebudować swoje granice. Z jednej strony potrzebowała „zasieków” na tyle mocnych, by wytrzymywały zewnętrzny napór zła, z drugiej zaś – bram w tych zasiekach, umożliwiających odpływ już nagromadzonego zła i dopływ tak potrzebnego dobra.

Bóg a granice

Pojęcie granic w bezpośredni sposób wynika z samej natury Boga. Bóg definiuje Siebie jako określoną, odrębną istotę i jest za Siebie odpowiedzialny. Definiuje Siebie i bierze odpowiedzialność za wszystko, czym jest, objawiając nam Swe myśli, uczucia i plany, określając, na co pozwala, a na co nie, co Mu się podoba, a co jest Mu wstrętne.

Określa także siebie jako istotę odrębną od całego stworzenia, w tym od człowieka. Rozróżnia między sobą a innymi istotami. Stwierdza, kim jest, a kim nie jest. Oświadcza na przykład, że jest miłością i że nie jest ciemnością (por. 1 J 4,16; 1,6).

Dodatkowe granice przebiegają wewnątrz Trójcy Świętej. Ojciec, Syn i Duch Święty, będąc jednym, są zarazem odrębnymi osobami wyposażonymi w swoje własne granice. Każda z tych osób posiada własną osobowość i odpowiedzialność i każda oddzielnie nawiązuje relację z pozostałymi (por. J 17,24).

Ponadto Bóg nie na wszystko pozwala na swoim terenie. Sprzeciwia się grzechowi i dopuszcza konsekwencje płynące z postępowania człowieka. Strzeże swego domu i nie daje do niego dostępu złu. Zaprasza do siebie ludzi, którzy chcą Go kochać, i kieruje ku nim swoją miłość. Stosownie do tego wszystkiego otwierają się i zamykają „bramy” w Jego granicach.

Użyczając nam swego „podobieństwa” (por. Rdz 1,26), Bóg obarczył nas jednocześnie zawartą w pewnych granicach odpowiedzialnością. Chce, byśmy czynili sobie ziemię poddaną i w odpowiedzialny sposób zarządzali darem życia. Aby spełnić te życzenia, musimy ukształtować w sobie granice na podobieństwo Bożych.

Przykłady granic

Granicą jest to wszystko, co pozwala człowiekowi odróżnić samego siebie od drugiego człowieka, rozpoznać, gdzie jego własna osoba zaczyna się i kończy. Oto kilka przykładów granic.

Skóra

Podstawową granicą, w której zawiera się człowiek, jest jego skóra. Pojęcie skóry bywa używane metaforycznie na określenie sytuacji pogwałcenia czyichś granic. Mówi się na przykład: „Zalazł mi za skórę”. Świadomość odrębności fizycznej to pierwszy etap uczenia się własnej odrębności od innych ludzi. Już małe dziecko rozumie, że jest kimś innym niż pieszcząca je matka lub ojciec.

Granica skóry zatrzymuje wewnątrz to, co dobre, i ochrania przed tym, co złe. Okrywając wszelkie wewnętrzne układy, chroni je przed rozsypaniem się. Daje odpór zarazkom. Jednocześnie są w niej otwory pozwalające przyjmować „dobro” (np. żywność) i wydalać „zło” (np. odpadowe produkty przemiany materii).

Ofiary przemocy fizycznej i seksualnej często mają zaburzone poczucie granic. Zbyt wcześnie doświadczyły, że skóra nie jest początkiem ich własności. Inny człowiek przekroczył bowiem tę granicę i uczynił to, na co miał ochotę. W rezultacie osobom w ten sposób poszkodowanym trudno w późniejszym życiu określić swoje granice.

Słowa

W świecie fizycznym granice oznaczone są w sposób fizyczny, namacalny. W świecie duchowym są one niewidoczne, ale można je określić za pomocą słów.

Podstawowym słowem-granicą jest NIE. Przez to słowo człowiek daje drugiemu poznać, że istnieje niezależnie od niego i że jest panem samego siebie. Świadome i jednoznaczne NIE i TAK to wątek przewijający się przez całą Biblię (por. np. Mt 5,37; Jk 5,12).

Nieto słowo oznaczające sprzeciw. Pismo Święte wyraźnie wskazuje, że w pewnych sytuacjach powinniśmy mówić ludziom, których kochamy: „Nie, takie postępowanie nie jest w porządku. Ja w tym nie wezmę udziału”. SłowoNIEspełnia także istotną rolę jako zapora przed nadużyciami. Biblia wielokrotnie wzywa nas do sprzeciwu wobec grzesznego traktowania nas przez innych (por. Mt 18,15-20).

Biblia ostrzega nas także przed dawaniem z żalem lub pod przymusem (por. 2 Kor 9,7). Ludzie o słabych granicach często nie potrafią powiedzieć NIE dominacji, naciskowi, żądaniom, a także – kiedy wymaga tego sytuacja – realnym potrzebom ze strony innych. Wydaje im się, że odmowa zagrozi ich relacji z daną osobą, więc biernie przystają na cudze warunki, choć w głębi duszy czują urazę. Nacisk nie zawsze musi pochodzić z zewnątrz. Czasami jest to wewnętrzne poczucie obowiązku. Człowiek, który nie potrafi ostać się wobec presji zewnętrznej lub wewnętrznej, stracił kontrolę nad swoją własnością i nie korzysta z owoców „panowania nad sobą”.

Słowa definiują także własność człowieka w relacjach z innymi ludźmi poprzez komunikowanie im uczuć, intencji czy niechęci. Trudno jest poznać czyjś zakres własności, jeśli nie zostanie on zwerbalizowany. Bóg komunikuje go tak samo, kiedy mówi: „To Mi się podoba, a to jest Mi wstrętne” albo: „Uczynię to, ale nie uczynię tego”. Słowa człowieka pomagają innym go zidentyfikować i zarysowują im jego sylwetkę. Zdanie: „Nie znoszę, jak na mnie krzyczysz!” jest jednoznaczną informacją o zasadach, których dana osoba trzyma się w relacjach z innymi, i ustala jasne reguły obowiązujące na jej terytorium.

Prawda

Poznanie prawdy o Bogu i zakresie Jego własności narzuca człowiekowi pewne ograniczenia, a jednocześnie wskazuje na granice u Boga. Uświadomienie sobie prawdy o niezmiennej rzeczywistości Bożej pomaga określić siebie w relacji ze Stwórcą. Kiedy Bóg mówi na przykład, że każdy będzie zbierał to, co zasieje (por. Ga 6,7), człowiek może się określić, albo uwzględniając tę prawdę – i uniknąć wielu problemów, albo ignorując ją – i tym samym narazić się na nieustanne cierpienie. Kto ma kontakt z Bożą prawdą, ten ma kontakt z rzeczywistością, a życie w zgodzie z rzeczywistością to zawsze życie najlepsze (por. Ps 119,2.45).

Istotą działania szatana jest zniekształcanie rzeczywistości. Przypomnijmy sobie kuszenie Ewy – polegało ono na zakwestionowaniu Bożych granic i Bożej prawdy. Konsekwencje okazały się katastrofalne.

Prawda zawsze niesie ze sobą bezpieczeństwo – czy to będzie prawda o Bogu, czy prawda o samym sobie. Wielu ludzi prowadzi chaotyczne, nieuporządkowane życie, nie respektując własnych granic i nie akceptując ani nie wyrażając sobą prawdy o tym, kim rzeczywiście są. Kto widzi siebie w prawdzie, ten osiąga ukazaną w Biblii integralność, czyli jedność bytu.

Dystans fizyczny

W Księdze Przysłów (22,3) czytamy, że rozważny zło widzii odwraca się.Czasami w zachowaniu integralności granic pomaga fizyczne zdystansowanie się od danej sytuacji. Musimy po prostu zregenerować swe siły fizyczne, emocjonalne czy duchowe po tym, gdy daliśmy z siebie wszystko, co dać mogliśmy. Jezus wielokrotnie postępował w ten sposób.

Niekiedy także usunięcie się jest konieczne, by oddalić od siebie niebezpieczeństwo i postawić zaporę złu. Biblia każe nam oddalić się od tych, którzy nas stale ranią i znaleźć dla siebie spokojne miejsce. Usunięcie się może wywołać u osoby opuszczonej poczucie straty, które niekiedy owocuje zmianą postępowania (por. Mt 18,17-18; 1 Kor 5,11-13).

W relacji, w której gwałcone są czyjeś prawa, często jedynym sposobem uzmysłowienia winowajcy realności granic drugiej strony jest stworzenie mu przestrzeni samotności aż do czasu, kiedy rzeczywiście będzie gotów stanąć wobec problemu. Pismo Święte opowiada się za takim ograniczeniem wspólnoty życia w imię „spętania zła”.

Czas

Dobrym sposobem na odzyskanie kontroli nad jakimś wymagającym ustanowienia granic aspektem życia może być również odseparowanie się na jakiś czas od określonej osoby czy przedsięwzięcia.

Takiego „urlopu” często potrzebują dorośli, którzy nie zdołali jeszcze duchowo i emocjonalnie odłączyć się od swoich rodziców. Spędziwszy całe swe dotychczasowe życie na „pieszczotach i szukaniu” (Koh 3,5-6), miewają trudności z rozluźnieniem uścisku i eliminowaniem nieaktualnych już form kontaktu. Potrzebują czasu na budowanie granic, które będą zaporą dla tych form, oraz czasu na tworzenie form nowych, a to można chwilowo odczuwać jako zerwanie z rodzicami. Jednak takie rozdzielenie wpływa zwykle bardzo korzystnie na wzajemne relacje.

Dystans emocjonalny

Dystans emocjonalny jest granicą ustanowioną tymczasowo dla stworzenia sercu przestrzeni przywracającej poczucie bezpieczeństwa. Nigdy nie powinna to być postawa permanentna. Ludzie, którzy pozostawali przez jakiś czas w relacjach nadwerężających ich emocjonalnie, potrzebują takiego bezpiecznego dystansu po to, by „odtajać” emocjonalnie. W związkach małżeńskich, gdzie jedna strona jest krzywdzona przez drugą, poszkodowany powinien oddalić się emocjonalnie od niewłaściwej relacji do czasu, aż winowajca zacznie sobie radzić ze swym problemem i stanie się bardziej godny zaufania1.

1 Więcej na ten temat w znakomitej, choć miejscami wstrząsającej książcedr. Jamesa Dobsona Miłość potrzebuje stanowczości , „Vocatio” 1993.

Nie należy narażać się na razy i rozczarowania. Osoba poszkodowana w danym związku powinna odczekać do czasu, aż relacja ta przestanie być dla niej zagrożeniem, a partner dowiedzie, że rzeczywiście się zmienił. Wiele osób zbyt pochopnie gotowych jest zawierzyć znowu drugiemu w imię przebaczenia, nie upewniwszy się przedtem, czy naprawdę wydał on owoce godne nawrócenia (por. Łk 3,8). Zdawać się na łaskę winnego krzywdzących nas zachowań czy obciążonego nałogiem partnera bez stwierdzenia u niego rzeczywistej przemiany jest po prostu głupotą. Przebaczajmy, lecz strzeżmy naszych serc, dopóki nie poweźmiemy przekonania, że zaszły prawdziwe zmiany.

Inni ludzie

W ustanowieniu i utrzymaniu naszych granic jesteśmy zależni od innych. Ludzie wydani na pastwę cudzych nałogów, dominacji czy jakiejkolwiek formy przemocy przekonują się, że po latach „kochania za bardzo” mogą stworzyć w sobie właściwe granice jedynie z pomocą grupy. Tylko jej wsparcie daje im tyle siły, by po raz pierwszy w życiu powiedzieć NIE przemocy i dominacji.

Istnieją dwie przyczyny tego, że w budowaniu granic potrzebna jest pomoc innych ludzi. Pierwsza wynika z faktu, iż podstawową potrzebą każdego człowieka są związki międzyosobowe. Ludzie gotowi są wiele wycierpieć, aby utrzymać jakąś relację. W wielu wypadkach pozwalają się nawet krzywdzić, gdyż boją się, że wszelki sprzeciw będzie oznaczał zerwanie. Strach przed samotnością na długie lata więzi ludzi w bolesnych, raniących związkach. Obawiają się, że ustanowiwszy granice, nigdy już nie zaznają miłości.

Gdy jednak otworzą się na wsparcie ze strony innych ludzi, odkrywają, że krzywdziciel nie jest jedynym źródłem miłości na świecie. Znajdują wówczas siłę do ustanowienia granic, których potrzebują. Nie są już sami. Umacnia ich i ochrania Kościół – Ciało Chrystusa.

Potrzebujemy innych także ze względu na to wszystko, co sobą reprezentują i czego możemy się od nich nauczyć. Wielu ludziom wpojono pogląd, że granice są czymś niebiblijnym, podłym czy egoistycznym. Potrzebują oni dobrego, biblijnego wparcia ze strony innych ludzi, pomocy, która pozwoli im pozbyć się poczucia winy wywoływanego kłamliwym, pętającym przesłaniem starych „prawd”. Potrzebują tego, by przeprowadzić konieczne zmiany. Sposoby budowania granic we wszystkich podstawowych relacjach życiowych omówiono w II części niniejszej książki. Na razie poprzestańmy na stwierdzeniu, że granice nie powstają w próżni: ich budowanie zawsze wiąże się z siecią relacji wspomagających.

Konsekwencje

Naruszenie cudzej własności powoduje określone konsekwencje. Tablica z napisem „Wstęp wzbroniony” sugeruje zwykle ewentualność ścigania i karania tego, kto się do tego zakazu nie zastosuje. Pismo Święte wielokrotnie mówi o zasadzie konsekwencji, uprzedzając nas, że jeśli pójdziemy jedną drogą, stanie się to, a gdy wybierzemy inną – co innego.

Tak jak Biblia określa konsekwencje pewnych zachowań, tak i my winniśmy oprzeć swoje granice na realnej groźbie konsekwencji. Ileż małżeństw uniknęłoby rozpadu, gdyby jedna ze stron była konsekwentna i realizowała groźby w rodzaju: „Jeśli nie przestaniesz pić („wracać do domu o północy”, „bić mnie”, „wrzeszczeć na dzieci”), rozstaniemy się do czasu, aż się z tego wyleczysz”. Iluż nastolatków zupełnie zmieniłoby swoje postępowanie, gdyby rodzice nie rzucali słów na wiatr („Nie dam ci ani grosza, jeśli zrezygnujesz z tej pracy, nie znajdując sobie innej!” czy „Jeśli będziesz palił w tym domu marihuanę, to cię nie wpuszczę!”).

Święty Paweł bynajmniej nie żartuje, gdy w 2 Liście do Tesaloniczan (3,10) pisze, że ten, kto nie chce pracować, niech też nie je. Bóg nie pobłaża nieodpowiedzialnym. Głód jest konsekwencją lenistwa (por. Prz 16,26).

Konsekwencje są ostrymi kolcami na drutach naszych zasieków. One to uświadamiają innym szacunek, z jakim traktujemy samych siebie. Dzięki nim ludzie poznają, że wyznawane przez nas zasady są nam drogie i że zawsze jesteśmy gotowi stanąć w ich obronie.

Zakres naszych granic

Doskonałym modelem właściwych zachowań jest przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Bardzo dobrze ilustruje problematykę granic, wskazując, kiedy należy ich strzec, a kiedy trzeba je naruszyć. Wyobraźmy sobie, jak potoczyłyby się wydarzenia, gdyby Samarytanin był osobą pozbawioną sensownych granic.

Fabuła przypowieści jest ogólnie znana. Człowiek idący z Jerozolimy do Jerycha został napadnięty, obrabowany ze wszystkiego, pobity i na wpół żywy porzucony przez zbójców na skraju drogi. Przechodzili tamtędy i kapłan, i lewita, ale żaden z nich nie pospieszył mu z pomocą. Dopiero Samarytanin ulitował się nad nieszczęśnikiem, opatrzył mu rany, zawiózł do gospody i pielęgnował. Następnego dnia wręczył gospodarzowi pewną sumę i powiedział: — Miej o nim staranie, a jeśli więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał.

W tym miejscu odejdźmy od biblijnej narracji. Załóżmy, że poszkodowany budzi się w tym momencie i mówi:

— Co? Idziesz dalej?

— Tak. Mam coś do załatwienia w Jerychu.

— Przecież to egoizm z twojej strony! Zobacz, jak wyglądam! Nie będę miał tu z kim zamienić słowa! Jezus cię nigdy nie poda jako wzór! Zostawić mnie tutaj w takim stanie to niegodne chrześcijanina. Gdzie twoje „zaparcie się siebie”?

— Chyba masz rację — powiada Samarytanin. — To niezbyt ładnie zostawiać cię teraz samego. Chyba powinienem zrobić więcej. Zostanę tu jeszcze kilka dni.

Samarytanin zostaje więc jeszcze przez trzy dni w gospodzie, zabawia rannego rozmową i robi wszystko, aby podopieczny czuł się szczęśliwy i zadowolony. Trzeciego dnia wieczorem rozlega się pukanie i do pokoju gościnnego wchodzi posłaniec z wiadomością od wspólników Samarytanina w Jerychu: „Czekaliśmy, ile się dało i w końcu sprzedaliśmy wielbłądy komu innemu. Następne stado przypędzimy za pół roku”.

— Jak mogłeś zrobić mi coś takiego?! — krzyczy Samarytanin na rekonwalescenta, wymachując listem. — Zobacz, co się stało! Przez ciebie straciłem wielbłądy, których potrzebuję do prowadzenia interesu. Nie mam teraz transportu. To może oznaczać plajtę! Jak mogłeś wpakować mnie w taką sytuację?!

Tego rodzaju rozwój wypadków znamy być może z własnego doświadczenia. Bywa, że powodowani współczuciem otwieramy się na czyjeś potrzeby, a osoba, której pomagamy, wyciąga z nas więcej niż chcemy dać. Kończymy oburzeni lub zdenerwowani, bo pomagając nad miarę, musieliśmy zrezygnować z czegoś, na czym nam bardzo zależało. Albo może to my, chcąc czegoś od drugiej osoby, mamy zwyczaj naciskać aż do skutku. Nasz dobroczyńca daje nie z serca, lecz pod przymusem, i ma nam za złe, że musiał dać. Ani jedna, ani druga strona nie jest wówczas zadowolona. Dla uniknięcia takich scenariuszy musimy dokładnie wiedzieć, co wchodzi w zakres naszych granic i za co jesteśmy odpowiedzialni.

Uczucia

Uczucia nie mają u chrześcijan dobrej prasy. Używa się w stosunku do nich różnych niepochlebnych określeń, począwszy od „nieistotne”, aż po „cielesne”. Tymczasem dowiadczenia życiowe przekonują nas, że wpływ uczuć na naszą motywację i zachowania jest ogromny. Ileż to razy widzieliśmy ludzi postępujących wobec bliźnich zupełnie bezbożnie dlatego właśnie, że zraniono ich uczucia... I ileż osób trafiło do szpitali z objawami głębokiej depresji i myślami samobójczymi właśnie dlatego, że przez całe lata ignorowały własne uczucia...

Uczuć nie wolno ignorować, ale nie należy im także zbytnio ulegać. Biblia mówi jasno, że powinniśmy być świadomi własnych uczuć. Uczucia bywają wspaniałą motywacją dobrych uczynków. Zdjęty litością Samarytanin przyszedł z pomocą Izraelicie (Łk 10,33). Ojciec wzruszył się głęboko na widok powracającego marnotrawnego syna i wziął go w ramiona (Łk 15,20). Samemu Jezusowi wielokrotnie żal było ludzi, do których został posłany (Mt 9,36; 15,32).

Uczucia świadczą o stanie naszych relacji z innymi ludźmi. Po nich możemy poznać, czy sprawy układają się dobrze, czy też pojawił się problem. Człowiek, który czuje do innych sympatię i ciepło, prawdopodobnie ma dobre relacje z ludźmi. Ten, kto odczuwa niechęć i gniew, stoi wobec problemu, który będzie musiał rozwiązać. Najistotniejsze jednak jest to, że odpowiedzialność za emocje ponosi odczuwający, a zatem znalezienie rozwiązania dla jakiegokolwiek problemu, na jaki by wskazywały, wymaga uświadomienia sobie tych uczuć i uznania ich za swoje.

Postawy i przekonania

Postawa to sposób, w jaki człowiek podchodzi do innych ludzi, Boga, życia, pracy czy relacji międzyosobowych. Przekonania zaś to wszystkie sądy i opinie, które uznaje za prawdziwe. Rzadko upatrujemy przyczyn jakiegoś problemu we własnej postawie czy przekonaniach. Tak jak Adam i Ewa, oskarżamy innych. Powinniśmy jednak być świadomi własnych postaw i przekonań, ponieważ one również należą do naszego terytorium. Sami na sobie odczuwamy ich skutki i jedynie my jesteśmy władni je zmieniać.

W przypadku postaw trudność polega na tym, że kształtują się one w bardzo wczesnym okresie życia, a potem wpływają na to, kim jesteśmy i jak funkcjonujemy. Ludzie nigdy nieweryfikujący swoich postaw i przekonań narażają się na to, że padną ofiarą tej dynamiki, o której mówił Jezus, gdy zarzucał faryzeuszom, że trzymają się ludzkiej tradycji zamiast wypełniać przykazania Boże (Mk 7,8; Mt 15,3).

Ludzie, którzy nie potrafią uporać się z osobistym nakreśleniem granic, zazwyczaj nieprawidłowo pojmują kwestię odpowiedzialności. Uważają, że konsekwentne podkreślanie odpowiedzialności każdego człowieka za jego uczucia, wybory i zachowania znamionuje małoduszność. Tymczasem Księga Przysłów wyraźnie mówi, że ustalenie granic i uznanie swojego zakresu odpowiedzialności ocala życie (Prz 13,18;24).

Zachowania

Zachowania pociągają za sobą określone konsekwencje. Św. Paweł powiedział: Co człowiek sieje, to i żąć będzie (Ga 6,7-8). Kto się pilnie uczy, otrzymuje dobre stopnie. Kto ciężko pracuje, ten jest godnie wynagradzany. Kto odnosi się do innych z miłością, tworzy lepsze i trwalsze związki. Kto zaś sieje bezczynność, nieodpowiedzialność i nieopanowanie, musi spodziewać się nędzy, porażek i przykrych skutków braku dyscypliny wewnętrznej. Są to bowiem naturalne konsekwencje takiej postawy.

Bardzo poważny problem pojawia się w momencie, gdy ktoś zakłóca funkcjonowanie prawa siewu i żniwa w życiu danego człowieka. Nieumiarkowane picie czy inne niedopuszczalne zachowania nieuchronnie prowadzą do pewnych przykrych konsekwencji. Dla odstępcy od drogi surowa jest kara – czytamy w Księdze Przysłów (15,10). Jeżeli staramy się chronić ludzi przed naturalnymi konsekwencjami ich czynów, tym samym odbieramy im siłę do zmiany postępowania. Niestety, dzieje się tak w wielu rodzinach. Rodzice wolą krzyczeć i napominać bez końca niż pozwolić dzieciom skosztować owoców niewłaściwego postępowania. Tymczasem tylko takie wychowanie, w którym obok miłości jest miejsce na granice, a obok ciepła – na konsekwencje własnych decyzji, kształtuje silne wewnętrznie jednostki, panujące nad swoim życiem.

Wybory

Musimy wziąć na siebie odpowiedzialność za własne wybory. Inaczej nigdy nie skosztujemy owoców opanowania (por. Ga 5,23). Typowe wypaczenie w tej sferze polega na tym, że własnych decyzji nie uznajemy za swoje i próbujemy czynić za nie odpowiedzialnym kogoś innego. Jakże często na przykład, opisując własne zachowania, używamy zwrotów w rodzaju „musiałem... zdenerwował mnie... rozśmieszył...” itd. Taki dobór słów oznacza, że unikamy uświadomienia sobie podstawowej prawdy o tym, że to my jesteśmy podmiotami własnych uczynków. Tym samym ulegamy złudzeniu, że ktoś inny decyduje za nas i zdejmuje z nas podstawową odpowiedzialność za wszystko, co robimy.

Musimy zdać sobie sprawę z faktu, że bez względu na to, co subiektywnie odczuwamy, nasze decyzje zależą wyłącznie od nas. Pozwoli nam to obdarzać innych, nie żałując i nie czując się przymuszonymi (2 Kor 9,7). Św. Paweł nie przyjąłby niczego od kogoś, kto „musiał” dać. Kiedyś odesłał podarunek, aby dobry czyn był nie jakby z musu, ale z dobrej woli (Flm 1,14). Podobną myśl zawierają słowa Jozuego (Joz 24,15): Gdyby jednak wam się nie podobało służyć Panu, rozstrzygnijcie dziś, komu służyć chcecie.

Do kwestii odpowiedzialności za własne decyzje nawiązał Jezus w przypowieści o robotnikach w winnicy. Jeden z nich, mimo że dobrowolnie przystał na określoną zapłatę, miał za złe pracodawcy, ponieważ takie samo wynagrodzenie otrzymał ktoś, kto pracował krócej. Wówczas właściciel winnicy wyjaśnił: Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną? (Mt 20,13).

Innym przykładem jest brat syna marnotrawnego, który zdecydował się zostać w domu i służyć ojcu, a potem miał do niego pretensje. Człowiekowi temu trzeba było przypomnieć, że nikt go nie zmuszał do pozostania w domu.

W wielu księgach Pisma Świętego napisano wyraźnie, że musimy pamiętać o własnych wyborach i brać za nie odpowiedzialność. Św. Paweł powiada: kto decyduje się postępować według Ducha, będzie żył, kto według ciała – umrze (por. Rz 8,13). Kierowanie się przy podejmowaniu decyzji chęcią zyskania czyjejś aprobaty lub poczuciem winy rodzi niezadowolenie i frustrację znamienne dla naszej grzesznej natury. Wpojono nam, jak powinniśmy postępować, i bardzo często za okazanie miłości uważamy coś, co czynimy pod presją.

Wytyczenie granic pociąga za sobą wzięcie odpowiedzialności za własne wybory. To my ich dokonujemy, do nas więc należy ponoszenie wszelkich konsekwencji. Unikanie tej odpowiedzialności powoduje niejednokrotnie, że powstrzymujemy się przed podjęciem decyzji, które byłyby dla nas błogosławieństwem.

Wartości

Nasze wartości to wszystko to, co kochamy i do czego przywiązujemy wagę. Często się zdarza, że większe znaczenie ma dla nas aprobata ludzi niż aprobata Boga (por. J 12,43). Tracimy wówczas coś, co jest najistotniejsze. Wydaje nam się, że znaczenie, bogactwo czy przyjemności mogą zaspokoić nasze najgłębsze tęsknoty, podczas gdy może to sprawić jedynie miłość.

Uznając własną odpowiedzialność za niewłaściwe postępowanie – wynikające ze źle ukierunkowanej miłości lub z przywiązywania zbyt dużej wagi do rzeczy przemijających – a więc uznając, iż cenimy to, w czym nie znajdujemy ukojenia, otwieramy się na możliwość pomocy ze strony Boga i Jego ludu w tworzeniu w nas „nowego serca”. Granice sprawiają, że nie zaprzeczamy istnieniu naszego zakłamanego systemu wartości, a tym samym otwieramy się na uzdrawiające działanie Boże.

Ograniczenia

Podejmując próbę wytyczenia granic, stajemy wobec konieczności wprowadzenia dwojakiego rodzaju ograniczeń.

Pierwsze to ograniczenia, jakie trzeba narzucić innym. O nich właśnie mówi się najczęściej w kontekście granic. Jest to jednak pewne nieporozumienie terminologiczne. Nie jesteśmy bowiem w stanie ograniczyć drugiego człowieka – nie możemy ani go zmienić, ani sprawić, by zachowywał się lepiej. Możemy natomiast ograniczyć stopień narażenia siebie na te niewłaściwe zachowania.

Naszym wzorem powinien być Bóg. On nie ogranicza ludzi ani nie koryguje na bieżąco ich zachowań. Bóg ustala pewne normy i pozwala każdemu być sobą. Dystansuje się jednak w stosunku do każdego, kto postępuje niewłaściwie; tak, jakby mówił: „Jeśli chcesz, możesz tak robić, ale wówczas nie wejdziesz do mojego domu”. Niebo to miejsce dla skruszonych. Bóg nie toleruje zła i poczynań zatwardziałych grzeszników; powinniśmy Go w tym naśladować. Pismo Święte napomina, aby odsuwać się od ludzi oddziałujących destrukcyjnie (por. Mt 18,15-17; 1 Kor 5,9-13). Takie odsunięcie się nie oznacza braku miłości. Przeciwnie – chroni miłość, ponieważ oznacza sprzeciw wobec czegoś, co ją niszczy.

Drugi rodzaj ograniczeń, z jakim mamy do czynienia w kontekście ustalania granic, to ograniczenia, które trzeba narzucić sobie samemu. Musimy wytworzyć w sobie pewną wewnętrzną przestrzeń, w której będziemy mogli pomieścić każde uczucie, impuls czy pragnienie – czyli nie tłumić ich. Jednocześnie zaś – mieć możliwość zapanowania nad sobą w taki sposób, by nie pójść za tymi uczuciami, które uznamy za niewłaściwe. Innymi słowy, trzeba zdawać sobie sprawę i przyznawać się przed sobą do wszelkich pojawiających się emocji, a jednocześnie kontrolować je.

Musimy posiąść umiejętność mówienia NIE samym sobie. Dotyczy to zarówno pragnień destuktywnych, jak i pewnych pragnień pozytywnych, o których spełnienie w danym czasie nie należy zabiegać. Wewnętrzne ograniczenie samego siebie w istotny sposób określa zarówno tożsamość człowieka, jak i zakres jego odpowiedzialności oraz władzę nad sobą.

Talenty

Porównajmy dwie poniższe wypowiedzi:

Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana!

Sługo złyi gnuśny! Wiedziałeś, że chcę żąć tam, gdzie nie posiałem, i zbierać tam, gdziem nie rozsypał. Powinieneś więc był oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją własność. Dlatego odbierzcie mu ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów

(Mt 25,23.26-28).

Trudno o lepszą ilustrację odpowiedzialności, jaką Bóg związał z posiadaniem i używaniem talentów. Przypowieść ewangeliczna mówi wprawdzie o pieniądzach, ale odnosi się także do wewnętrznych darów i talentów człowieka. Należą one bez wątpienia do naszego osobistego terytorium i jesteśmy za nie odpowiedzialni.

Z przypowieści o talentach wynika, że powinniśmy korzystać z naszych darów, i to w sposób twórczy. Jest to aktywność przynosząca wiele zadowolenia, jednakże przezwyciężenie strachu przed przegraną, któremu uległ sługa „zły i gnuśny”, wymaga ogromnego wkładu pracy, ćwiczeń, wiedzy, modlitwy, przedsiębiorczości i łaski. Sługa nie został ukarany za to, że się bał – wszyscy przecież odczuwamy pewien lęk, stając wobec nowych, trudnych zadań. Kara spotkała go za niechęć do stawienia czoła bojaźni i dania z siebie wszystkiego, do czego był zdolny. Unikanie konfrontacji z własnym strachem jest zanegowaniem łaski i obrazą zarówno dla samego daru Boga, jak i miłosierdzia, którym podtrzymuje On nas, kiedy się dopiero uczymy.

Myśli

Nasze umysły i myśli mają istotne znaczenie, gdyż w nich właśnie znajduje odbicie indywidualny obraz Boga. Żadne inne stworzenie nie otrzymało zdolności myślenia. Człowiek, jako jedyna istota na ziemi, został wezwany, by miłować Boga całym umysłem (por. Mk 12,30). Św. Paweł pisze, że wszelki umysł poddajemy w posłuszeństwo Chrystusowi (2 Kor 10,5). Wytyczenie granic w sferze naszego myślenia obejmuje trzy aspekty:

1.Wzięcie w posiadanie własnych myśli. Wiele osób nie ma kontroli nad tym, co się dzieje w ich głowach. Ludzie ci w sposób mechaniczny i bezkrytyczny powtarzają cudze myśli. Przyswajają sobie czyjeś poglądy i argumenty, nigdy ich nie kwestionując. Nigdy nie myślą nad tym, co myślą. Człowiek winien być oczywiście otwarty na przemyślenia innych i brać je sobie do serca, nie wolno mu jednak pozwolić, by ktoś myślał za niego. Trzeba umieć samodzielnie przyjrzeć się cudzym myślom, w kontekście relacji z daną osobą. Trzeba ścierać się z partnerem, jak dwie klingi wykonane z tej samej stali, ale zawsze zachować swą osobową odrębność.

2. Zdobywanie wiedzy i poszerzanie horyzontów myślowych. Należy starać się przede wszystkim zdobywać wiedzę o Bogu i Jego Słowie. Dawid wyznał: Dusza moja omdlewa, tęskniąc wciąż do wyroków Twoich (...) Bo Twoje napomnienia są moją rozkoszą, Twoje ustawy są moimi doradcami (Ps 119,20.24). O Bogu można się wiele dowiedzieć, obserwując Jego dzieła i Jego sposoby działania w świecie. Poznając świat, wypełniamy przykazanie, aby czynić sobie ziemię poddaną. Mądry sługa musi wiele wiedzieć o świecie, który nam Bóg ofiarował. Czy będzie to przeprowadzenie operacji chirurgicznej, czy zrównoważenie budżetu domowego, czy właściwe wychowanie dzieci – każdy, kto chce poprawić istniejący stan rzeczy i oddać chwałę Bogu, we wszystkich przedsięwzięciach i zadaniach musi używać rozumu.

3. Rewidowanie nieprawidłowego myślenia.Wszyscy mamy tendencję do tracenia jasnej, właściwej wizji rzeczywistości, do wypaczonego myślenia i percepcji. Najłatwiejsze do zauważenia są wypaczenia w relacjach międzyosobowych. Rzadko postrzegamy ludzi takimi, jakimi rzeczywiście są. Nasz obraz – nawet osób, które znamy najlepiej – jest wykrzywiony poprzez doświadczenia z innymi ludźmi i różne uprzedzenia. Widzimy niewyraźnie, bo w naszych oczach tkwią „belki” (por. Mt 7,3-5).

Właściwe myślenie o innych wymaga aktywnej weryfikacji dotychczasowych opinii. Otwierając się na nowe informacje, stopniowo przybliżamy nasze myślenie do rzeczywistości.