Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka prezentuje sylwetkę popularnej aktorki amerykańskiej, jednaj z najbardziej kontrowersyjnych kobiet swoich czasów. Jej nazwisko kojarzy się z jednej strony z rolami seksownych kobiet, romansami, głośnymi małżeństwami, programową dbałością o urodę i figurę, z drugiej zaś jest symbolem buntu i zaangażowania w sprawy społeczne i polityczne. Autor pokazuje proces stopniowej przemiany rozrywkowej dziewczyny z zamożnego domu, modelki i pełnej seksapilu aktorki w aktywną pacyfistkę, bojowniczkę o prawa mniejszości narodowych. Ujawnia wiele szczegółów z jej burzliwego życia prywatnego, opowiada o kulisach powstania mody na aerobik i o roli Jane w imperium medialnym Teda Turnera. W ten sposób powstała zbeletryzowana, nieautoryzowana opowieść o niezwykłej kobiecie, która na trwale wpisała się w kroniki XX wieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 482
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Jacek Illg
Joanna Szewczyk
Projekt okładki
Ewa Mierzwa
Redakcja Techniczna
Jerzy Kuśmierz
Korekta
Elżbieta Spadzińska-Żak
Zdjęcia
East News
Skład i łamanie
Ewa Mierzwa
Wydanie I, Chorzów 2012
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 С
tel.: 32-348-31-33, 32-348-31-35 fax: 32-348-31-25
office@videograf.pl
www.videograf.pl
© Copyright by Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2012
ISBN 978-83-7835-078-1
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o. o.
Rewolucja to akt miłości. Wszyscy jesteśmy dziećmi rewolucji, urodzonymi buntownikami. Rewolucja płynie w naszych żyłach.
Jane Fonda, 1970
Pisanie biografii to zabawa dla ludzi całkowicie pozbawionych skrupułów. Na dobrą sprawę powinno zostać zakazane, albowiem rzecz to sama w sobie wielce niemoralna. Biografia to instrument, za pomocą którego obdziera się sławnych nieobecnych z resztek ich tajemnic i wystawia je na publiczny widok, a wszystko to ku uciesze gawiedzi. No i jeszcze dla pieniędzy. Dla pieniędzy ludzie są w stanie popełnić najgorszą podłość. Wprawdzie – jak powszechnie wiadomo – nie dają one szczęścia, ale za to pozwalają nam znacznie wygodniej być nieszczęśliwymi. Jest bowiem na świecie wiele rzeczy od pieniędzy ważniejszych, tylko trzeba mieć pieniądze, by je kupić.
Piszący biografię nie różni się właściwie niczym w swojej pracy od zawodowego włamywacza. Wdziera się do prywatnych pomieszczeń, otwiera szafy i przewraca do góry nogami zawartość szuflad. Zagląda do cudzych skrzynek na listy, pod dywan i - obowiązkowo – między poukładaną starannie na półkach bieliznę. Jeżeli znajdzie jakieś kosztowności czy gotówkę, szybko wrzuca je do swej czarnej złodziejskiej sakwy i cichaczem umyka ze zdobyczą. Tyle, że w przypadku biografii kosztownościami są cudze listy, zawierające najbardziej intymne wyznania, a gotówką – najpodlejsze plotki i insynuacje. Często zostawia po sobie bałagan, bywa, że pobojowisko; rozprute kanapy, poduszki, pozrywaną boazerię, zwalone na stos i podeptane książki z domowej biblioteczki, z poobrywanymi okładkami.
Niezwykle łakomy kąsek dla pisarza stanowią materiały znajdujące się w kuble na śmieci. Resztki jedzenia, zużyte prezerwatywy i podpaski higieniczne, wyrzucone notatki. Jednym słowem wszystko to, czym wzgardziłby każdy szanujący się menel.
Biografie to również przykład wyjątkowej hipokryzji. Bo czymże innym jest ukryte pod pozornym naukowym podejściem zwykłe wścibstwo? Udawanie obiektywizmu i solidności godnej notariusza, gdy tymczasem chodzi tu o coś zgoła odmiennego. Z prawdziwą dumą autorzy opowiadają o spędzaniu setek godzin w dusznych salach bibliotek, żmudnej selekcji uzyskanego materiału, o wdychaniu dławiącego kurzu archiwów, cierpliwym przeprowadzaniu wywiadów ze świadkami i inwestowaniu niemałych kwot w zagraniczną literaturę. To prawda, lecz nie cała i nie najważniejsza. W rzeczywistości odkryte pieczołowicie historyczne fakty mają znaczenie najwyżej drugorzędne. Pic, obłuda i oszustwo.
Warunkiem powodzenia biograficznej literatury jest sprzedanie jak największej liczby prywatnych tajemnic, podanie do publicznej wiadomości tych faktów i szczegółów życia opisywanej osoby, które ona chciałaby za wszelką cenę ukryć. Wdarcie się przemocą do czyjegoś serca, podeptanie duszy. Dla piszącego biografię nie ma żadnych świętości, żadnego tabu, najmniejszego poszanowania cudzych sekretów, szacunku dla spraw, które przywykło się określać mianem intymne.
Piszący biografię jest jak sutener, który wystawia na sprzedaż wdzięki innych osób, sam dyskretnie chowając się za rogiem. Ba! Jest nawet gorszy od niego, bo „alfons” czyni to za wiedzą i zgodą osoby zainteresowanej, pisarz zaś najczęściej zgody takiej nie posiada.
A gdy opisywana postać nie żyje? Wtedy jego praca przypomina działalność cmentarnych hien. Nocne rozkopywanie mogił, ciche odbijanie wieka trumny i gorączkowe przeszukiwanie zwłok w nadziei znalezienia czegoś cennego. I znowu hiena jest tu bardziej elegancka i wrażliwsza niż pisarz. Po dokonaniu swego niecnego czynu tego typu złodziej zakopuje ciało zmarłego z powrotem w ziemi, starając się dyskretnie zatrzeć wszelkie, najmniejsze nawet ślady działalności. A biografista? Ten wystawia wydobyte szczątki na zewnątrz, na widok publiczny, głośno jeszcze przy tym krzycząc: zobaczcie, jak wygląda jego twarz – już do połowy zjadły ją robaki!
Jeżeli jednak biografie cieszyły się zawsze wielką popularnością, to tylko dlatego, że Ty, Drogi Czytelniku, tego chciałeś. Dlatego, że pomiędzy autorem a czytelnikami istniał zwykle szczególny rodzaj niepisanej umowy, spisku zawartego w celu ekscytującego przeżycia. Milczącego porozumienia dwojga ludzi, z których każdy wie, że robi coś niewłaściwego, ale usprawiedliwia swój niecny występek działaniem tego drugiego. Czytam te świństwa, ale tylko dlatego, że ktoś je pisze. Piszę te plugastwa, no bo przecież ktoś to czyta. Nie inaczej będzie i w tym wypadku.
Podreptajmy więc razem po zakazanych korytarzach, otwórzmy jeszcze raz drzwi z tabliczką „obcym wstęp wzbroniony”, podkradnijmy się wspólnie pod drzwi sypialni i zajrzyjmy przez dziurkę od klucza…
1.
Fondowie to ród stary i znamienity, wywodzący swe korzenie od szlachetnego Marchese de Fondy, który w XIV wieku żył w słonecznej Italii. Kiedy 31 października 1517 roku Marcin Luter przybił na drzwiach katedry w Wittenberdze swoje słynne 95 tez i głoszone przez niego idee dotarły z czasem do Włoch, de Fondowie stali się jednymi z najgorliwszych zwolenników reformacji.
Potem jednak odbył się sławny sobór trydencki (1546-63), na którym kościół katolicki zwarł swoje szeregi i przystąpił do szeroko zakrojonej akcji odwetowej. Zaszczuci przez jezuitów de Fondowie przenieśli się do Niderlandów, gdzie ziarno protestantyzmu upadło na niezwykle żyzną glebę i gdzie hasła „wolność równość i braterstwo” głoszono dużo wcześniej niż we Francji.
Przez 150 lat kolejne pokolenia mieszkały w Amsterdamie, lecz w początkach XVIII wieku, skuszeni możliwościami oferowanymi przez Nowy Świat, de Fondowie zdecydowali się popłynąć do Ameryki. Po przybyciu na miejsce osiedlili się w Nowym Jorku.
Ziemie, na których położona jest dzisiejsza metropolia, odkrył W 1542 roku włoski podróżnik Giovanni Verrazano. W 1614 roku Holenderska Kompania Zachodnioindyjska zbudowała tu pierwszą osadę kupiecką, nazywając ją Nowym Amsterdamem, a całą kolonię Nowymi Niderlandami. Były to czasy największej świetności owego małego królestwa, gdy cumująca w Amsterdamie flota była silniejsza od brytyjskiej, a gospodarka mocniejsza od niemieckiej.
Głównymi mieszkańcami tych terenów byli wówczas Indianie, Algonkinowie, którzy kilka tysięcy lat wcześniej przybyli tu z Azji przez cieśninę Beringa. W 1626 roku Peter Minuit kupił od nich górującą nad okolicą skalistą wyspę, nazywaną wtedy Manahatta, dzisiaj zaś Manhattan. Zapłacił dwadzieścia cztery dolary i dołożył jeszcze garść szklanych paciorków oraz dzban kukurydzianej whisky. Do roku 1917, kiedy to niejaki Jack Price odstąpił za 50 „zielonych” kontrakt Jacka Dempseya, był to z pewnością najgorszy interes, jaki zrobiono na amerykańskim kontynencie. Oczywiście patrząc ze strony czerwonoskórych, bo Holendrzy mieli w tej sprawie zdanie zgoła odmienne. Powiadają, że podobno jeden Żyd jest w stanie przechytrzyć dziesięciu gojów. Może to i prawda, z pewnością jednak, jak dowodzi historia, jeden Holender bez trudu wpuszcza w maliny co najmniej pół setki Indian.
Z wąskiego, skalnego garbu wyrósł z czasem nowoczesny Bagdad, gdzie spotykają się dwa krańce ziemi. Miasto włoskie większe niż Rzym, miasto irlandzkie większe niż Dublin, miasto niemieckie większe niż Kolonia – miasto oślepiającego bogactwa, którego wieże wydają się bryłami szczerego złota. Miejsce, które z odludnej faktorii przekształciło się w metropolię, gdzie cywilizacja i barbarzyństwo przez wieki wdrapywały się sobie na plecy, aż razem dosięgły szczytu.
W osadzie panował chaos i bałagan, do momentu, gdy w 1647 roku przybył tam nowy gubernator, Peter Stuyvesant. Pomimo sprawnego zarządzania, kolonia nadal jednak nie przynosiła spodziewanych dochodów i w 1664 roku Holendrzy praktycznie bez walki oddali ją Anglikom, którzy zmienili nazwę na Nowy Jork. Dopiero pod nowymi rządami nastąpił prawdziwy rozkwit, wzrosła liczba mieszkańców i wyłoniła się finansowa elita. Nowy Jork stał się drugą pod względem wielkości osadą w trzynastu angielskich koloniach i w 1683 uzyskał prawa miejskie.
W czasie, kiedy przybyli tam de Fondowie, a właściwie już Fondowie, ponieważ owo malutkie „de” zatonęło chyba podczas podróży w przepastnych głębiach Atlantyku, Nowy Jork liczył sobie 20 tysięcy mieszkańców. Gubernatorem miasta był Lord Cornbury, znany powszechnie z tego, że lubił przebierać się w kobiece szaty, a przy Wall Street powstawał właśnie niesławnej pamięci targ niewolników.
W roku 1754 pomiędzy Anglikami z jednej strony, a Francuzami i Indianami z drugiej wybuchła dziewięcioletnia wojna, w rezultacie której synowie Albionu uzyskali kontrolę nad całą Ameryką Północną. Dwadzieścia lat później, w proteście przeciwko zbyt wysokim podatkom, rebelianci utopili w bostońskim porcie ładunek herbaty, co w niedługim czasie doprowadziło do kolejnej wojny oraz ogłoszenia w Filadelfii dnia 4 lipca 1776 roku Deklaracji Niepodległości.
Walki początkowo toczyły się ze zmiennym szczęściem. Wsparcia walczącym kolonistom udzieliła tradycyjnie antybrytyjska Francja oraz Hiszpania i Holandia. Na pomoc kolonistom przybyli z Europy Tadeusz Kościuszko i Kazimierz Pułaski. Przodkowie Fondów byli w październiku 1781 roku pod Yorktown, gdzie kapitulacja Brytyjczyków przesądziła o losach wojny. W podpisanym dwa lata później w Wersalu traktacie pokojowym Wielka Brytania uznała niepodległość Stanów Zjednoczonych Ameryki na obszarze od wybrzeży Oceanu Atlantyckiego na wschodzie do Missisipi na zachodzie. Granica północna miała biec od Atlantyku do Wielkich Jezior.
W 1785 roku miasto Fondów, Nowy Jork, został obrany stolicą USA, jednak pięć lat później, po zaprzysiężeniu w Federal Hall George’a Washingtona na pierwszego prezydenta, przeniesiono ją do Filadelfii.
W 1805 roku w Nowym Jorku powstały pierwsze darmowe szkoły publiczne, a w 1811 urbanista Randel podzielił Manhattan powyżej 14 Ulicy na prostokąty. Z biegiem lat Nowy Jork urósł do rangi największego miasta i głównego portu Stanów Zjednoczonych, którego największym źródłem bogactwa stał się przemysł ciężki i handel morski. Szybkiemu wzrostowi towarzyszyły problemy typowe dla wielkich miast: pożary, epidemie i kryzysy finansowe. W roku 1827 zniesiono w Nowym Jorku niewolnictwo. Przybywali tam też liczni emigranci. Jednym dopisywało szczęście, inni pozostawali w slumsach – w połowie XIX stulecia co siódmy nowojorczyk był nędzarzem.
Pierwsze wydanie gazety „The New York Limes” ukazało się w roku 1851, a w 1853 otwarto tu uroczyście Pierwszą Wystawę Światową. W 1861 roku wybuchła wojna secesyjna. W rodzinie Fondów do dziś dnia przechowuje się z dumą rozkaz generała McClellana, nadający Frankowi Fondzie stopień oficerski za bohaterską postawę w czasie bitwy pod Gettysburgiem.
Syn Franka, William Brace, był tym człowiekiem, który po prawie dwustu latach zamieszkiwania Fondów w Nowym Jorku przeniósł się z całą rodziną do Grand Island w Nebrasce. Tam właśnie 16 marca 1905 roku przyszedł na świat jego pierworodny, Henry Jaynes.
2.
Współcześni Amerykanie na ogół postrzegają Nebraskę tak samo, jak widzieli ją pierwsi osadnicy wędrujący na Zachód w okresie gorączki złota – jako jeszcze jeden trudny odcinek prerii, który trzeba przebyć najszybciej, jak tylko się da. Kwintesencją tego są słowa wypowiedziane przez Gene Hackmana w filmie Clinta Eastwooda Bez przebaczenia:
„Do licha, myślałem, że jestem martwy, a okazuje się, że byłem po prostu w Nebrasce”.
Tymczasem ten równinny, słabo zaludniony stan kryje kilka naprawdę ciekawych miejsc. Jednym z nich jest z pewnością Fort Robinson przy granicy z Dakotą Południową, gdzie 5 września 1879 roku, podczas prowadzenia z białymi pertrak tacji dotyczących złożenia broni, został skrytobójczo zasztyletowany bagnetami Ta-Sunko-Witko, największy z indiańskich wodzów i najwybitniejszy czerwonoskóry strateg w historii Ameryki Północnej.
Pochodził z plemienia Siuksów Ogallala i chociaż jego imię tłumaczy się prawidłowo na angielski jako „Untamed Horse” (Nieposkromiony Koń), przeszedł do historii pod imieniem Szalonego Konia (Crazy Horse). Uzyskał swój przydomek jako młodzieniec, kiedy samotnie zaatakował wrogich Indian Arapahoe i zdobył dwa skalpy. Był najbardziej bohaterską, a zarazem najtragiczniejszą postacią w dziejach Indian. Nienawidził Amerykanów z całej duszy i zwalczał ich ze wszystkich sił, a pomimo to biali dowódcy wyrażali się o nim z bezgranicznym podziwem i szacunkiem. Mówienie o wrogu – i to należącym do „niższej rasy” – z podziwem i szacunkiem jest rzeczą spotykaną w dziejach rozmaitych zmagań nader rzadko.
Pozbawiona żeglownych rzek Nebraska musiała oprzeć się na kolei, która w głównej mierze przyczyniła się do zaludnienia tego obszaru. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XIX stulecia spółki kolejowe dzięki nadaniom rządowym skupiły w swych rękach 1/6 powierzchni stanu i stworzyły tak rozległą sieć połączeń, że każdy farmer mógł w ciągu jednego dnia dotrzeć ze swym bydłem do najbliższej stacji. W ten sposób kraj polujących na bizony Siuksów i Indian Pawnee został zamieniony w skupisko dobrze prosperujących farm.
Młody Henry Fonda wychowywał się i dorastał w wysuniętym najdalej na wschód i największym mieście stanu – Omaha, w którym w opisywanym czasie pełno jeszcze było drewnianych chodników. Jako duży przystanek na trasie pierwszej kolei transkontynentalnej, Omaha była alternatywnym wobec odległego Chicago rynkiem zbytu dla hodowców z Wyoming i Nebraski. Jeszcze w początkach XX wieku wzdłuż południowej granicy miasta znajdowały się obszerne zagrody dla bydła. Do dziś zresztą sprzedaje się tu rocznie ponad milion sztuk zwierząt.
Chociaż jest tam obecnie wielkie zoo, kilka muzeów i tętniąca życiem dzielnica rozrywkowa, Omaha pozostała wyjątkowo spokojnym miastem, wyróżniającym się wśród innych amerykańskich metropolii bardzo niskim poziomem przestępczości.
Na rogu 32 ulicy i Woolworth wznosi się wystawny dom rodzinny Geralda Forda, skąd przyszły prezydent wyruszył jako dziecko do Michigan, po tym, jak jego rodzice się rozstali. Całkowicie odmienny, o wiele mniejszy i biedniejszy jest położony przy 3448 Pinkney St… budynek, w którym urodził się polityk i radykalny działacz murzyński Malcolm X. On również przeniósł się stąd do Michigan, tyle że nie dobrowolnie, lecz na skutek gróźb miotanych pod adresem jego ojca przez członków osławionego Ku-Klux-Klanu. Spotkamy go jeszcze na kartach tej historii.
Z wczesnego dzieciństwa utkwiły Henry’emu w pamięci dwa znamienne wydarzenia. Pierwsze miało miejsce w roku 1910. Pewnej nocy został wyrwany przez matkę z łóżka, by zobaczyć przecinającą niebo kometę Halleya. Początkowo nie był z tego powodu szczególnie szczęśliwy, tym bardziej, że jego dwóm młodszym siostrom, Harriet i Jayne pozwolono spokojnie spać. Zmienił nastawienie, kiedy dowiedział się, że czegoś takiego nikt już nie zobaczy przez najbliższych 76 lat.
Drugie zdarzenie było przeżyciem wręcz traumatycznym i po wielu latach wpłynęło chyba również na życiową postawę jego córki, bohaterki niniejszej opowieści. Henry miał lat jedenaście, kiedy stojąc w oknie znajdującej się na trzecim piętrze pracowni malarskiej ojca, był świadkiem linczu dokonanego na oskarżonym o gwałt młodym murzyńskim mężczyźnie. Wymachujący pochodniami i wrzeszczący przeraźliwie tłum wywlókł go ze znajdującej się w biurze miejscowego szeryfa celi na środek placu i powiesił na latarni. Próbę uspokojenia tłumu podjął burmistrz, ale o mało co nie zlinczowano również jego. Kiedy zmasakrowany straszliwie człowiek szarpał się jeszcze na zawiązanym na szyi sznurze, wpakowano w niego kilkadziesiąt rewolwerowych pocisków. Uczyniwszy to, tłum przywiązał ciało do konnego wozu, wlokąc je tryumfalnie po ulicach miasta.
W roku 1923 Henry ukończył Central High School w Omaha i zapisał się na University of Minnesota, by studiować tam dziennikarstwo. Zarabiał na czesne pracując jako mechanik w telefonicznej kompanii Northwestern Bell, potem zaś jako pracownik socjalny miejscowego magistratu, ale efekt był taki, że na naukę nie wystarczało już czasu. Po roku rzucił studia, a raczej to one rzuciły jego. Wrócił do domu i zaczął się rozglądać za jakąś pracą. Wtedy właśnie pojawiła się na horyzoncie Dorothy Brando, matka słynnego później Marlona, a zarazem przyjaciółka matki Henry’ego. Za jej namową i wstawiennictwem Fonda wystąpił na scenie działającego w Omaha teatru Community Playhouse, w reżyserowanej przez Philipa Barrysa sztuce You and I (Ty i ja). Był 10 października 1925 roku.
Od tej pory połknął teatralnego bakcyla już na dobre. W 1929 roku wystąpił po raz pierwszy w Nowym Jorku, w dramacie The Game of Life and Death (Gra życia i śmierci), ale aż do 1934 roku grywał na Broadwayu tylko postacie drugoplanowe.
Broadway to najdłuższa ulica Manhattanu i choć liczy ponad 32 kilometry, jest przede wszystkim symptomem dzielnicy teatrów (Theater District). Największe skupisko wspomnianych przybytków sztuki występuje między 41 i 53 Ulicą oraz 6 i 9 Aleją, dzięki czemu Nowy Jork już od dawna dzierży tytuł światowego królestwa teatru. Być tu i nie obejrzeć przedstawienia na Broadwayu jest tym samym, co odwiedzić Rzym i nie zobaczyć papieża. Codziennie wystawiane są setki przedstawień, mogących zadowolić każdego, nawet najbardziej wybrednego teatromana; każdy znajdzie tu coś dla siebie – od klasyki, poprzez komedie, aż do sztuk eksperymentalnych. Większość budynków zajmowanych przez teatry zbudowano na początku XX wieku, szczególnie w latach 1903-1930, po tym, gdy przeniesiono tu Metropolitan Opera.
Na Broadwayu wystawiane są monumentalne widowiska, szeroko reklamowane dramaty i musicale, najnowsze światowe przeboje, jak również wznowienia. Obok działających dużych teatrów, jako reakcja na komercjalizm lat pięćdziesiątych, powstały małe sceny z tak zwanej kategorii off-Broadway (od 100 do 499 miejsc) oraz off-off-Broadway (poniżej 100 miejsc). Ich liczbę ocenia się obecnie na 320-350. Zdarza się także, że teatr zakładany jest w celu realizacji jednego przedsięwzięcia artystycznego. Sceny z obu kategorii zajmują czasami bardzo dziwne miejsca: od kościołów i strychów po garaże. Są to jednak idealne warunki dla oszczędnych producentów i zawsze można tam zobaczyć ciekawe, oryginalne i zazwyczaj eksperymentalne przedstawienia, uważane za awangardowe. Najbardziej liczącym się jest Public Theater, założony w latach pięćdziesiątych XX wieku przez Josepha Pappa, słynny z letnich przedstawień dramatów szekspirowskich w Central Parku oraz z wykreowania takich przebojów jak Hair czyChorus Line.
Ma jednak Broadway również swoje drugie oblicze, miejsca służącego przede wszystkim z a b i j a n i u czasu. Między budynki, których brzydotę miłosiernie przesłaniają nocne orgie neonów, na 42 Ulicę i w jej sąsiedztwo wcisnęły się drugo – i trzeciorzędne kina, w tym wiele tych tak zwanych „specjalistycznych”, wabiących przechodnia obietnicą oglądnięcia najbardziej wyuzdanego seksu.
W latach trzydziestych, do których właśnie zaglądamy, seks nie był jeszcze tak jawnie wyeksponowany, ale w okolicznych sklepikach bez najmniejszego trudu można było nabyć fotosy roznegliżowanych piękności, czarno-białe i kolorowe „świerszczyki” oraz wąskotaśmowe filmy. „Dwadzieścia pięć ciekawych póz za pół dolara” – wabili konfidencjonalnym szeptem okoliczni sprzedawcy.
Amatorzy mocnych wrażeń mogli też zobaczyć występ „ubranej tylko w dwa sznurki koralików piękności, która nie zawiedzie nawet najbujniejszej wyobraźni”, tancerza z uśpionym wężem, połykacza ognia albo faceta grającego na szklankach. Obskurne pokoiki na pięterku zapraszały za 15 centów na „partyjkę szachów”, ale partnera trzeba było sobie samemu przyprowadzić. Jeżeli jednak klient miał ochotę zagrać w „królewską grę” z postawną blondyną z dużym biustem, to też dało się załatwić, tyle, że trzeba było zapłacić dużo więcej.
W końcu lat sześćdziesiątych pandemonium wypełniły lokale z grami mechanicznymi. Do dnia dzisiejszego, co kilkanaście lub kilkadziesiąt kroków, spacerujący po Broadwayu natknie się na otwarte szeroko drzwi, przez które wylatują na zewnątrz decybele mamby albo rocka. Jeżeli tylko zechce, będzie mógł wejść do środka i postrzelać z karabinu do ruchomego celu, zaznać emocji pilotowania samolotu, zagrać w mechaniczny baseball, czy zabawić się w wyścigi konne.
We wspomnianym już roku 1934 Henry Fonda otrzymał wreszcie główną rolę w sztuce The Farmer Takes a Wife (Farmer bierze żonę) i stworzył kreację, którą zachwyciła się krytyka. Rok później Victor Fleming zaangażował go do Hollywood, do filmowej wersji Farmera. Produkcja ta zapoczątkowała długą listę dalszych obrazów i wielką karierę Henry’ego na srebrnym ekranie.
Wcześniej jednak, bo w roku 1929 poznał pewną dziewczynę z Virginii, która wywarła na nim wielkie wrażenie i to bynajmniej nie urodą, ale przede wszystkim bezpretensjonalnym zachowaniem.
– Kim do diabła jest ta suka? – zapytał swego przyjaciela, również aktora i późniejszą gwiazdę kina, Jamesa Stewarta.
„Ta suka” była również aktorką, nazywała się Margaret Sullavan i dwa lata później, dokładnie 25 grudnia 1931 roku została jego żoną. Była nią jedynie 6 miesięcy, po którym to czasie Henry Fonda wyprowadził się z ich apartamentu w Greenwich Village do małego mieszkanka przy Zachodniej 64 Ulicy. Mag natomiast znalazła pocieszenie w ramionach reżysera filmowego Williama Wylera, za którego wkrótce wyszła za mąż. Jeszcze szybciej się rozwiodła, po czym ponownie zagięła parol na swojego byłego męża. Mimo początkowej niechęci Fondy, zaczęła z czasem odnosić sukcesy. Wszystko było na dobrej drodze – tak jej się przynajmniej wydawało – gdy pewnego wieczoru zobaczyła Henry’ego, który tańczył na jednym z przyjęć przytulony do jakiejś obwieszonej świecidełkami jak bożonarodzeniowa choinka cizi. Urządziła mu wtedy karczemną awanturę, która definitywnie zakończyła ich stosunki. Wspomniana cizia nazywała się Frances Seymour-Brokaw i odegra w naszej opowieści rolę znaczącą.
3.
Drzewo genealogiczne rodziny Seymour nie było młodsze niż Fondów, za to z pewnością zdecydowanie szlachetniejsze. Najbardziej znanym przodkiem szacownej familii była niejaka Jane Seymour, trzecia z sześciu żon Henryka VIII Tudora, z bożej łaski króla Anglii w latach 1509-1547. Nie od rzeczy byłoby również wspomnieć o panu Charlesie Seymourze (1885-1963), profesorze historii Uniwersytetu w Yale, uczestniku konferencji pokojowej w Paryżu w roku 1919.
Seymourowie przybyli do Nowego Jorku z początkiem XVIII wieku z Kanady i od razu zaczęli mieszać swoją krew z innymi znamienitymi rodzinami, których przodkowie przypłynęli tu na statku „Mayflower”. Poprzez swoją prababkę Frances Gabriele Ford, Frances Seymour spokrewniona była między innymi ze Stuyvesantami, Howlandami, Pellsami i Biddlesami z Filadelfii. Kuzyn jej pradziadka, Horatio, piastował przez pewien czas funkcję gubernatora Nowego Jorku, a w 1872 roku był z ramienia demokratów kontrkandydatem Ulyssesa Granta do fotela prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Tak więc rodzina Frances składała się z samych niemalże wybitnych przodków, z nieszczęsnym wyjątkiem jej rodzonego ojca, Eugene Forda Seymoura, pijaka i utracjusza, który w krótkim czasie rozpuścił na cztery wiatry przypadającą na niego, wcale nie małą część majątku. W związku z powyższym Frances Seymour była w równym stopniu szlachetnie urodzona, co niestety biedna.
W czasie, gdy jej koleżanki rozpoczynały naukę w tak świetnych szkołach jak Vassar College, Radcliffe, czy Sarah Lawrence, Frances stać było jedynie na roczny kurs w Szkole Sekretarek Katarzyny Gibbs, po ukończeniu której natychmiast zmuszona została do podjęcia pracy. Tę wielką niesprawiedliwość losu postanowiła jednak wyrównać nie tyle sama zarabiając pieniądze, co poślubiając kogoś, kto już je ma.
George T. Brokaw wydał jej się odpowiednim kandydatem. Był co prawda starszy od jej własnego ojca (miał 52 lata, podczas gdy Frances 22), niezbyt przystojny i zdecydowanie za tęgi, ale spełniał za to podstawowy i zarazem najważniejszy warunek. Był obrzydliwie bogaty. Po kilku miesiącach uporczywych zabiegów dopięła swego, zostając 10 stycznia 1931 roku kolejną panią Brokaw. (Kolejną, ponieważ George T. był już w przeszłości kilkakrotnie żonaty, ostatnio z Clarą Both, przyszłym ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Italii).
Zamieszkała w wielkim dwudziestopięciopokojowym domu swego małżonka przy Fifth Avenue, ale cena, którą przyszło jej zapłacić za materialne powodzenie, była bardzo wysoka. Pan George T. Brokaw okazał się ostatnim łajdakiem, alkoholikiem i sadystą. Kiedy tylko sobie wypił – a robił to niemalże codziennie – zamieniał się w krwiożerczą bestię, znęcającą się nad swoją żoną zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Zbyt późno Frances dowiedziała się, że powodem odejścia Clary Both (obecnie Clary Luce) od męża było jej wielokrotne pobicie, cztery razy zakończone nawet poronieniem.
Sama również zaszła w ciążę i udało jej się urodzić zdrową i dorodną córkę, Frances de Villers Brokaw, nazywaną z hiszpańska Panchettą lub też w skrócie Pan. Po przyjściu na świat małej Pan, wiosną 1934 roku brutalny George obiecał poprawę, podjął nawet leczenie w sanatorium dla alkoholików w Greenwich w Connecticut. Dwa tygodnie później wypadł tam przez okno swojego pokoju, ponosząc śmierć na miejscu. Dwudziestoośmioletniej wdowie zostawił dom przy Piątej Avenue oraz konto w Manhattan Transfer Bank, ze spoczywającą na nim sumą miliona dolarów.
Poznany półtora roku później w studiu Denhama Henry Fonda nie był wprawdzie bogaty, ale za to szalenie przystojny, a pieniądze miała przecież ona. Frances pierwsza wykazała inicjatywę, zapraszając młodego aktora na obiad do restauracji „Savoy Grill”. Wkrótce obydwoje wybrali się do Europy, najpierw do Paryża, a stamtąd do Berlina, w którym właśnie odbywały się XI Igrzyska Olimpijskie.
Niestety, polityka wkraczała coraz brutalniej również do sportu. Rozegrane na trzy lata przed wybuchem II wojny świa towej Igrzyska stały się apoteozą hitlerowskich Niemiec. Nakręcony podczas ich trwania film Leni RiefenstahlOlympia – Fest der Voelker (Olimpiada – święto narodów) jest bardzo cennym dokumentem historycznym tamtych ponurych czasów. Na monstrualnej ilości taśmy filmowej (pół miliona metrów – z czego w filmie wykorzystano tylko 6500) pokazano nie tylko przebieg zawodów, ale także towarzyszącą im specyficzną atmosferę. Igrzyska miały przede wszystkim zaprezentować światu potęgę totalitarnego systemu i jedność narodu niemieckiego skupionego wokół Führera.
Wprawdzie władze zawiesiły na czas ich trwania antyżydowskie i antymurzyńskie ustawy o dyskryminacji, ale kolorowi sportowcy byli traktowani jako przedstawiciele gorszej rasy. Do rangi symbolu urosły w tych warunkach wspaniałe osiągnięcia czarnoskórego sprintera amerykańskiego Jesse Owensa, który stał się bohaterem Igrzysk, zdobywając aż cztery złote medale. Znakomity skądinąd film Leni Rifenstahl nie pokazuje niestety sceny, w której Adolf Hitler uciekł z trybuny honorowej, nie chcąc uścisnąć Owensowi ręki.
Dosłownie dusząc się w gęstej atmosferze Berlina roku 1936, Frances i Henry również uciekli, przenosząc się na najbliższy tydzień do romantycznego Budapesztu. Po powrocie do Stanów, 16 września tegoż roku pobrali się w Park Avenue Christ Church w Nowym Jorku. Przyjęcie weselne dla kilkudziesięciu zaproszonych gości odbyło się w ogrodzie usytuowanym na dachu hotelu „Pierz”, a następnego ranka państwo młodzi wyjechali do Kalifornii, gdzie Henry natychmiast przystąpił do kręcenia kolejnego filmu, Trail of the Lonesome Pine (W cieniu samotnej sosny). Jego wielkiego zaangażowania w rozwój kinematografii nie zmniejszyła nawet w najmniejszym stopniu wiadomość, że Frances jest w stanie błogosławionym. Małżonka miała przecież znakomitą opiekę, najlepszych lekarzy do dyspozycji, na każde skinienie pielęgniarki, więc po cóż miałby marnować cenny czas na doglądanie ciąży? Od tego byli przecież świetnie opłacani fachowcy.
W niedzielny ranek, 21 grudnia 1937 roku krążył jednak w poczekalni oddziału położniczego Doctors Hospital w Nowym Jorku, zapalając jednego papierosa od drugiego. Towarzyszyło mu kilku innych panów, zachowujących się równie nerwowo, otoczonych podobnie jak on kłębami tytoniowego dymu. Co jakiś czas do któregoś z nich podchodziła pielęgniarka z radosną informacją, że oto właśnie został ojcem. Zbliżało się południe, kiedy skierowała się w końcu w stronę Henry’ego.
– Są drobne komplikacje – oznajmiła lakonicznie. – Lekarze zdecydowali się wykonać cesarskie cięcie.
Spodziewał się tego, prawdę mówiąc, ale co innego spodziewać się, a co innego usłyszeć. Ręce drżały mu silnie, kiedy sięgał po kolejnego papierosa. Pielęgniarka spojrzała nań z naganą.
– Jeżeli ktoś planuje zostać ojcem, powinien rzucić palenie – powiedziała sucho. – To bardzo źle wpływa na jakość nasienia. Proszę się nie martwić, wszystko będzie dobrze – dodała po chwili, chcąc być może zatrzeć niemiłe wrażenie wywołane swym poprzednim komentarzem. Po kilku kwadransach pojawiła się ponownie.
– Ma pan córkę – oznajmiła. – Wszystko w porządku. Czy ustaliliście już państwo imię dziecka? Muszę je wpisać do dokumentacji.
– Tak, tak, oczywiście – wyjąkał z trudem świeżo upieczony tata, zszokowany jeszcze nieco otrzymaną wiadomością. – Jeżeli to córka… to będzie miała na imię Jane Seymour.
4.
Jane przyszła na świat w Nowym Jorku, ponieważ France, spodziewając się problemów, już w październiku wyjechała do swojego zaufanego szpitala, gdzie pięć lat wcześniej, również przy pomocy cesarskiego cięcia, urodziła Pan. Kilka dni później Henry zabrał obydwie swoje kobiety do domu.
Zaraz po ślubie państwo Fonda zamieszkali w wynajętej dwupiętrowej willi w Brentwood, przy Chadbourne Drive 255, rzut kamieniem od Hollywood. Dom położony był w pięknym miejscu, niedaleko Oceanu, w okolicy zasiedlonej przez wielu notabli ze świata filmu, jednak Frances od samego początku marzyła o dużo bardziej okazałej rezydencji, a przede wszystkim o ich własnej.
Pieniędzy miała jak lodu, Henry też coraz lepiej zarabiał, więc marzenie wkrótce się spełniło. Latem 1938 roku przenieśli się do wielkiego pałacu przy 900 North Tigertail Road, wybudowanego specjalnie dla nich na zakupionej wcześniej za 27 000 dolarów dziewięcioakrowej parceli. Dom miał długi, wysypany żwirem podjazd, kort tenisowy z mączki ceglanej, fantazyjny basen z podświetlaną wodą, pomarańczowy zagajnik, olbrzymi ogród warzywny i specjalną pracownię artystyczną, w której Henry oddawał się w wolnych chwilach swemu ulubionemu zajęciu – malowaniu pejzaży w stylu Andrew Weyetha.
Był jeszcze specjalny domek przeznaczony do zabaw dla dzieci, ale dzieci gościły tam niezwykle rzadko, a o zabawie to już nawet nie mogło być mowy. Ściany pomieszczenia bardzo szybko bowiem przesiąkły smrodem kubańskich cygar, wypalonych podczas zaciętych partii pokera rozgrywanych pomiędzy Henrym Fondą, Johnem Waynem, Johnem Fordem i Jimmym Stewartem.
Wydawałoby się, że wychowywanemu w takich warunkach dziecku niczego nie będzie brakować. A jednak brakowało, i to rzeczy najważniejszej – miłości. Od samego początku, kiedy tylko Jane pojawiła się na świecie, jej matka wcale nie starała się ukryć rozczarowania. Frances miała już jedną córkę, a teraz chciała syna. Druga dziewczynka w domu mogła jej zdaniem osłabić pozycję należną Pan.
W początkach 1940 roku ponownie udała się do Nowego Jorku, gdzie 23 lutego w Doctors Hospital urodziła za pomocą cesarskiego cięcia niemowlę płci męskiej, któremu nadano imię Peter Henry. Wydarzenie to wprawiło ją w znakomity nastrój, tym niemniej, od tej pory już dwoje dzieci cierpiało z powodu braku dostatecznego zainteresowania się nimi przez rodziców.
Większość dnia przebywały w towarzystwie wynajętych guwernantek oraz zatrudnionego w rezydencji personelu pomocniczego, składającego się ponadto z osobistej sekretarki pani Frances, dwóch służących, ogrodnika, kucharza, praczki i szofera.
Zajęty kręceniem kolejnych filmów ojciec pojawiał się w domu raczej sporadycznie, a i wtedy nie miał dla swych pociech wiele czasu. Wolał zamknąć się w pracowni i malować pejzaże, bądź też w domku zabaw grywać z kumplami w karty. Jego kariera nabierała coraz większego rozpędu. Główna rola w nakręconych według powieści Steinbecka Gronach gniewu przyniosła mu prawdziwą sławę oraz uznanie krytyki.
Henry wiedział od początku, że ta właśnie rola może stanowić przełom. Kiedy tylko dowiedział się o projekcie zrealizowania filmu, gotów był za otrzymanie roli Toma Joada oddać diabłu duszę. I zrobił to. Szef Twentieth Century-Fox, Darryl Zanuck, zażądał w zamian podpisania mało korzystnego dla aktora kontraktu, w dodatku jeszcze wiążącego go z wytwórnią na najbliższych siedem lat.
Wydawało się, że Oscara ma już w kieszeni, ale po ostatecznym głosowaniu sprzątnął mu go tuż sprzed nosa James Stewart za The Philadelphia Story. Tym niemniej z Gronami gniewu (The Grapes of Wrath) Fonda znalazł się na samym szczycie najbardziej wziętych aktorów Ameryki. Do tego momentu dwuletnia Jane przekonana była, że jej rzadko widywany tatuś jest farmerem. Parę tygodni później zobaczyła go na dużym ekranie w Drums Along the Mohawk (Bębny nad Mohawkiem). Wyniesiono ją z kina roztrzęsioną i płaczącą, kiedy w jednej ze scen potężny Indianin zamierzył się na jej ojca tomahawkiem.
Frances również rzadko spędzała czas z dziećmi. Zbyt zajęta była doglądaniem finansowej strony mężowskiej kariery, kontrolowaniem każdego wydanego przez służbę centa (nie zamierzała dać się bezkarnie oszukiwać) oraz wizytami u dietetyków i lekarzy, zaczęła bowiem po urodzeniu Petera cierpieć na kompleksy związane z nadmierną wagą. Rozmaite kuracje odchudzające osłabiały ją zarówno fizycznie, jak i psychicznie, lecz za żadne skarby świata nie zamierzała z nich rezygnować. Do tego wszystkiego doszedł jeszcze po kilku latach neurotyczny strach przed zestarzeniem się i pobyty w różnych dziwnych szpitalach i klinikach.
Żyjący na dwóch zupełnie przeciwstawnych biegunach państwo Fondowie mieli sobie wzajemnie coraz mniej do powiedzenia. Coraz mniej również mieli do powiedzenia swoim dzieciom. Lodowata i sterylna atmosfera pałacu przy Tigertail Road kojarzyła się bardziej ze szpitalem niż rodzinnym domem.
5.
W niedzielny ranek, 7 grudnia 1941 roku japońskie myśliwce zaatakowały amerykańską bazę wojskową Pearl Harbor na wyspie Oaku na Hawajach, gdzie stacjonował główny trzon sławnej Floty Pacyfiku. Była godzina 7.50 miejscowego czasu. Około godziny 10.00 bitwa była już zakończona. Nad Pearl Harbor zamilkł ryk silników, świst i wybuchy bomb oraz serie karabinów maszynowych. Słychać było tylko wycie syren ambulansów, eksplozje pocisków w kadłubach płonących okrętów i łoskot załamujących się hangarów. Nieprzyjaciel wycofał się, pozostawiając za sobą morze płomieni i chmury dymu.
Straty były ogromne. Z dwustu samolotów marynarki ostało się zaledwie 52. Trzy tysiące Amerykanów straciło życie, ośmiuset zostało rannych. Największe straty poniosła marynarka. Pancerniki „Arizona”, „West Virginia” i „California” zostały zniszczone. „Oklahoma” przewróciła się do góry dnem, wszystkie inne – z wyjątkiem „Pensylwanii” – zostały dotkliwie uszkodzone.
Dzień po ataku Kongres zatwierdził (przy jednym głosie wstrzymującym się) deklarację o rozpoczęciu działań wojennych przeciwko Japonii. Nie powiadomieni uprzednio o japońskich planach Niemcy i Włosi wypowiedzieli Ameryce wojnę 11 grudnia. W ten sposób Stany Zjednoczone przystąpiły do walki po stronie koalicji.
W połowie 1943 roku Henry Fonda wsiadł do autobusu zmierzającego do San Diego, gdzie znajdował się obóz treningowy dla przyszłych marynarzy. Po odbyciu podstawowego szkolenia, został w stopniu podporucznika zaokrętowany na pokład niszczyciela „Satterlee” i zniknął z domu na długie trzy lata.
Frances również włączyła się w wojenny wysiłek amerykańskiego narodu. Popołudniami pracowała społecznie w wojskowej kantynie w Hollywood, odwiedzała szpitale i sprzedawała wojenne obligacje. Dzieci czuły się jeszcze bardziej opuszczone niż dotąd i jeszcze bardziej samotne.
Wynagrodzeniem za to miały być organizowane specjalnie dla nich okazałe przyjęcia, czyli – jak to mówią Amerykanie – party. Najczęstszymi gośćmi na party u Fondów byli Christiana – córka Joan Crawford, Maria – córka Gary Coopera oraz syn Laurence’a Olivera – Tarquin, a także dzieci Mankiewiczów i Selznicków. Niestety, Jane nie czuła się z tego powodu szczęśliwa, głównie dlatego, że kazano jej się stroić w dziewczęce ciuszki, których nie cierpiała z całej duszy.
Zaprzyjaźniła się natomiast bardzo z przyrodnią siostrą Pan oraz swoją rówieśniczką Brooke, córką mieszkających po sąsiedzku państwa Haywardów. Pan Leland Hayward był menedżerem jej ojca, zaś pani Margaret Hayward kilka lat temu nosiła nazwisko Fonda, jeszcze wcześniej Sullavan i była pierwszą żoną Henry’ego.
Pozbawionym należytej troski i opieki ze strony dorosłych, małym pociechom Fondów przychodziły do głowy różne szalone pomysły, jak chociażby ten, którego inicjatorem i głównym wykonawcą był Peter.
– Zobacz, co mam – powiedział pewnego dnia do siostry, wyciągając z kieszeni małe kolorowe pudełko.
– Phi – wydęła wargi Jane – to są tylko zwykłe zapałki. Gdzie je zwędziłeś?
– Leżały na stole w kuchni. Czy wiesz, że jak się nimi potrze tutaj z boku, to pojawia się ogień?
– No pewnie, przecież to zapałki.
– Chodź, zapalimy coś.
– Dobrze – zgodziła się Jane. – Ale żeby nie było z tego jakiejś draki.
Po dłuższej naradzie postanowili podpalić biurko w gabinecie taty. Po prostu, żeby zobaczyć, co się stanie. Niestety, twarde dębowe drzewo za nic nie chciało się zająć, trochę tylko okopciło się z jednej strony, co zupełnie malców nie satysfakcjonowało. Po kilkunastu próbach zostały im zaledwie trzy zapałki. Wtedy Jane wpadła na znakomity pomysł.
– Trzeba wziąć z ogrodu trochę suchych gałązek – powiedziała. – Nasz ogrodnik tak właśnie robił, kiedy palił liście. I jeszcze papier.
Przynieśli do gabinetu garść chrustu, wydarli kilka kartek z jednego ze znajdujących się w biblioteczce albumów i spróbowali jeszcze raz. Tym razem się udało. Zółty płomyk wesoło zatańczył na papierze, połknął z sykiem kilka najbliższych gałązek, liznął raz i drugi ścianę biurka, po czym zmienił się w huczący ogień.
– Zgaś to! – krzyknęła Jane. – Już wystarczy.
Peter dmuchnął z całej siły, tak samo jak tata, kiedy po zapaleniu cygara gasił trzymaną w ręku zapałkę, ale ogień wcale nie zniknął. Wręcz przeciwnie, jeszcze trochę urósł.
– Pomóż mi! – rozkazał siostrze.
Niestety, połączone wysiłki obydwojga małych Fondów okazały się równie mało skuteczne. Płomień zamiast zgasnąć, obejmował coraz to większy obszar ojcowskiego mebla.
– Trzeba wodą – stwierdziła przytomnie Jane.
Rozejrzeli się uważnie dookoła, ale krany w przeznaczonych do biurowej pracy gabinetach są rzeczą nader rzadką, nawet u Amerykanów.
– Basen! – mała Fondówna znowu wykazała się praktycznym zmysłem.
Chwilę później gnali już oboje co sił w nogach w kierunku wspomnianego akwenu. Po drodze Jane chwyciła leżące przy korcie dwie puste puszki po tenisowych piłkach. Napełnili je wodą i błyskawicznie pobiegli z powrotem. W gabinecie tymczasem płomienie ogarnęły już większą część biurka i nieśmiało zaczynały całować zasłony. Chlusnęli na nie całą zawartością posiadanych naczyń, ale pomogło tyle, co starej pannie makijaż.
– Mówiłam: żeby tylko nie było z tego jakiejś draki – przypomniała bratu Jane, ale ten nie zamierzał wdawać się z nią w polemikę. – Lećmy po więcej wody! – wrzasnął tylko i już go nie było w gabinecie. Jane wypadła stamtąd sekundę po nim.
– Hej, dzieciaki, a dokąd to tak pędzicie na złamanie karku? – osadził ich na miejscu głos grubej Paoli, jednej ze służących. – Skaranie boskie z wami. Jeszcze które złamie sobie nogę.
– No bo… – zająknął się Peter – … bo tam się chyba pali.
– Gdzie? – zmarszczyła z niedowierzaniem czoło Paola.
– W gabinecie taty, proszę pani. – Jane wykazała zdecydowanie więcej zimnej krwi niż młodszy brat.
Tęga służąca uchyliła powoli drzwi, przekonana ciągle jeszcze, że to raczej jakiś dziecięcy kawał. Ale to, co zobaczyła, wyrwało jej z piersi rozpaczliwy, gromki okrzyk:
– Madonna mia!
Kilkanaście minut później ogień ugaszono w wyniku skoordynowanych działań całej służby. Spora część gabinetu Henry’ego Fondy padła jednak pastwą ognia. Sam zainteresowany znajdował się w tym czasie bardzo daleko i prawdopodobnie tylko dlatego sprawcy pożaru uniknęli lania.
6.
Swoją edukację Jane Fonda rozpoczęła w roku 1944 w Town and Country School w Brentwood. Dyrektorka szkoły, Cathryn Dye, wspomina ją jako „zdolną, lecz średnio pilną uczennicę, zawsze jednak dostatecznie sprytną, by uniknąć kary za swoje psoty”. Tym, co najbardziej wyróżniało młodą Jane spośród rówieśniczek, była jej buntownicza natura i ustawiczne protesty przeciwko dość surowym – co tu owijać w bawełnę – szkolnym regułom.
„Była wysoką jak na swój wiek dziewczyną o długich i cienkich nogach, z wiecznie podrapanymi kolanami – powiedziała dziennikarzom Jill Schary, jedna ze szkolnych koleżanek przyszłej gwiazdy ekranu. – Nie wiadomo tylko, dlaczego ciągle narzekała, że jest za gruba. Jej najlepsza przyjaciółka, Sue-Sally Jones była większa i dużo cięższa, ale Jane nigdy nie myślała o niej w ten sposób. Niektórzy mówili o Fondzie, że jest nieuprzejma, ale w mojej opinii zawsze była bardzo miła, wesoła i sympatyczna”.
W 1947 roku stracił wreszcie ważność cyrograf, który Henry Fonda podpisał z Twentieth Century-Fox, żeby móc zagrać w Gronach gniewu. Był wolny jak ptak i ze swoją popularnością nie musiał się martwić o przyszłość. Inna rzecz, że na razie nie miał nawet bladego pojęcia, co z odzyskaną wolnością zrobić. Kiedy zastanawiał się nad dalszym przebiegiem kariery, wszystkie problemy rozwiązał pewien telefon z Nowego Jorku.
– Henry? – znajomy głos był własnością scenarzysty i reżysera Josha Logana, prywatnie przyjaciela Henry’ego i ojca chrzestnego jego córki.
– Witaj Josh, stary szopie – ucieszył się Fonda. – Dawno nie dawałeś znaku życia. Co tam u ciebie dobrego?
– Same dobre rzeczy, Henry. Sądzę, że dobre także dla ciebie.
– Chcesz mi zaproponować jakąś rolę?
– Twoja przenikliwość przynosi ci zaszczyt. Tak właśnie jest w istocie. Przed chwilą skończyłem najlepszą powieść, jaką udało mi się w życiu przeczytać. Nosi tytuł Mister Roberts i zamierzam przerobić ją na scenariusz, jakiego nie widział jeszcze żaden teatr na Broadwayu. Stawiam mojego nowego chevroleta przeciwko twoim śmierdzącym skarpetkom, że cię ten scenariusz zainteresuje.
Kiedy tego popołudnia Jane wróciła ze szkoły do domu, nie miała jeszcze pojęcia, że jej dni w Town and Country School są już policzone. Ze nie będzie więcej robienia głupich kawałów pannie Dye, protestów przeciwko drakońskim zarządzeniom nauczycielki i wspólnych wypraw z Sue-Sally na konie.
Jej matka również nie zdawała sobie jeszcze sprawy, że czas zamieszkiwania w Brentwood dobiegł właśnie końca. Henry wyjaśnił to następnego dnia przy obiedzie.
– Wyjeżdżam w przyszłym tygodniu do Nowego Jorku – stwierdził, żując pracowicie ostatni kęs krwistego befsztyku. Złośliwi twierdzili, że wspomniany kawałek wołowego mięsa to jedyna rzecz, która jest go w stanie wzruszyć.
– Na długo? – zapytała Frances.
– Myślę, że na długo. Może nawet na zawsze.
W czerwcu, kiedy tylko rok szkolny dobiegł końca, Fondowie sprzedali swoją posiadłość w Kalifornii i przenieśli się do miejscowości Greenwich w Connecticut, która ze względu na zamożnych mieszkańców, korzystne położenie, walory kulturalne i dobre szkoły powoli stawała się jednym z najwyżej cenionych suburbiów w całych Stanach Zjednoczonych. Były oczywiście miejscowości droższe, na przykład Palm Beach na Florydzie, ale Greenwich stanowiło zupełnie inną kategorię. Tamte miejscowości były oazami, rejon Greenwich natomiast był prawdziwym zagłębiem. Bardzo przyjemnie się tu mieszkało, daleko od przemysłu, Murzynów i Portorykańczyków, wśród ciszy, zieleni i dobrego towarzystwa. Lasy, plaże, kluby jachtowe i golfowe, bezpieczne ulice, dobrzy nauczyciele i uprzejmi policjanci. Ciche miasteczko leżało niecałą godzinę jazdy samochodem od Nowego Jorku i w pełni zaspokajało potrzebę piękna. Luksusowe rezydencje ukryte były dyskretnie na dużych parcelach i otoczone własnymi parkami, pielęgnowanymi przez wynajętych ogrodników.
Jane przyjęła zmianę środowiska ze stoickim spokojem, Peter natomiast poczuł się jak wyrzucony z raju. Chociaż przyszedł na świat w Nowym Jorku, zawsze uważał się za rodowitego Kalifornijczyka. W ramach protestu na każdej ze ścian swego nowego domu wymalował farbą olejną wielki napis: „Fuck East”, którego znaczenia nie trzeba chyba tłumaczyć nawet słabo obeznanym z językiem angielskim czytelnikom.
Jane rozpoczęła naukę w Greenwich Academy, gdzie stała się nie lada sensacją.
„Nasi ojcowie byli przeważnie prawnikami, bankierami czy inwestorami – wspomina jedna z jej ówczesnych koleżanek. – Do tej samej klasy chodziła z nami nawet córka kongresmana, ale obecność córki Henry’ego Fondy, to dopiero była bomba. Wszystkie chciałyśmy się z nią przyjaźnić, siedzieć w tej samej ławce”.
Jane zaaklimatyzowała się w nowym miejscu dużo łatwiej niż jej brat także i z tej przyczyny, że już po kilku tygodniach sąsiednią willę wykupili państwo Leland i Margaret Hayward, z którymi przyjechała oczywiście jej najlepsza przyjaciółka Brooke. Wzajemne relacje Henry’ego i jego byłej żony przedstawiały się co najmniej dziwnie. Fonda zachowywał się ze szczególnego rodzaju nonszalancją, Margaret natomiast nieodmiennie czerwieniła się na jego widok.
– Oni wciąż się kochają, to jasne – skomentowała ten cały teatr Brooke.
Premiera Pana Robertsa odbyła się 19 lutego 1948 roku w Alvin Theatre na Broadwayu. Dzieje bohaterskiego oficera marynarki Douga Robertsa w wykonaniu porucznika tejże samej służby Henry’ego Fondy zachwyciły zarówno nowojorską publiczność, jak i krytykę, których gusta rzadko są ze sobą zbieżne. Przez trzy najbliższe lata sztuka nie schodziła ze sceny, a w przerwach Fonda nakręcił błyskawicznie dwa kolejne filmy. (W 1955 roku wystąpił w filmowej wersji Mister Robertsa, wyreżyserowanej przez Johna Forda i Mervyna LeRoya).
Atmosfera domu w Greenwich jako żywo przypominała tę z Brentwood, chociaż przysłówek „żywo” nie jest tu raczej najwłaściwszym słowem. Określenie „jako żywo”, semantycznie bowiem poprawne, nie najlepiej pasuje jednak do atmosfery cmentarza. Małżeństwo państwa Fondów istniało właściwie już tylko na papierze. Czasami Henry zabierał dzieci na spacer czy do kina, ale zdarzało się to nader rzadko.
Frances poświęcała potomstwu nieco więcej czasu, co wcale nie znaczy dużo. Od tego była guwernantka. Nowy Jork był oddalony tylko o pół godziny jazdy szybką koleją, więc bywała tam często, robiąc zakupy. Nie była – przynajmniej we własnym mniemaniu – złą matką. Wydawała przecież całą kupę forsy, przywożąc im stamtąd wspaniałe zabawki i drogie ciuchy.
Długie godziny spędzała w ekskluzywnych klubach. Przynależność do rozmaitych klubów stanowi sól życia obywateli Ameryki. Pozwala przebywać razem ludziom, których „coś” łączy, na przykład przynależność do określonej klasy społecznej lub zawodowej, zainteresowanie sztuką albo klepanie po grzbiecie żywego wieloryba. A co najważniejsze, człowiek nie jest narażony w takich miejscach na towarzystwo „innych”, czytaj „gorszych”. Biednych nie wpuszcza się do klubów dla bogatych. Kolorowych do klubów dla białych i odwrotnie. Hydraulicy nie mają wstępu do klubu żeglarzy, a żeglarze do klubu miłośników jazdy konnej. Lesbijki nie spotkają w swoim klubie mężczyzny, wysocy nie muszą męczyć się w towarzystwie niskich, zaś wykształceni obcować z prostakami. Wszystko to łagodzi przykre skutki systemu zwanego „demokracją”, którego tak poza tym wszyscy są gorącymi zwolennikami.
Wzorowane na angielskim przykładzie kluby były zawsze miejscem spotkań towarzyskich dla dżentelmenów, a od pewnego czasu i dla pań. Kobiety umawiały się na lunch, panowie na partyjkę golfa czy krykieta, a młodzież na basen. Ludzie spotykali się tam z innymi ludźmi, a jednocześnie byli wśród swoich, bo obcy mogli wejść na teren klubu tylko na specjalne zaproszenie. Można było zaprosić ich na kręgle czy whisky, albo na jedno i drugie, ale w żadnym wypadku przyjąć na stałe. Nowych członków przyjmowały specjalne komisje kwalifikacyjne. Żeby „wstąpić” do klubu, trzeba było mieć rekomendację kilku jego członków, a potem czekać, czasami nawet kilka lat, zanim przekroczy się wysokie progi. Wyższe sfery zawsze pilnowały zazdrośnie swojej odrębności i nie lubiły mieszać się towarzysko z byle kim.
Frances zapisała się do Round Hill Club i Greenwich Country Club, które przyjmowały w swe szeregi jedynie WASP-ów. (White, Anglo-Saxon, Protestant – biały, Anglosas, protestant – trzy kryteria, które w konserwatywnej Ameryce określają prawdziwego Amerykanina, duchowego spadkobiercę pierw szych kolonistów ze statku „Mayflower”). Amerykańska elita Wschodniego Wybrzeża nie miała najmniejszego zamiaru mieszać i rozcieńczać swojej krwi. Żyda albo nie daj Boże Murzyna nikt tam nigdy nie uświadczył (jedyną Murzynką, która w przyszłości zamieszkała w Greenwich, była Diana Ross – piosenkarka związana z zespołem The Supremes). Można było wprawdzie spotkać kolorowych w sklepach, ale głównie w charakterze sprzedawców lub służby wysłanej na zakupy. Do „błękitnokrwistych” klubów nikt ich oczywiście nie wprowadzał. Choć fortuny tutejsze powstały w różny sposób – dzięki genialnym wynalazkom, przeróżnym inwestycjom, czy (nierzadko) podejrzanym spekulacjom, ich właściciele nie mieli najmniejszego zamiaru psuć sobie dobrego samopoczucia widokiem Murzyna kąpiącego się w tym samym co oni basenie, czy Żyda wywijającego golfowym kijem.
Nawet będąc w domu, większość czasu pani Fonda spędzała w swoim pokoju na górze, z nosem wtopionym w księgi rachunkowe. Wysuwała go na zewnętrz głównie po to, by skarcić dzieci za ich niewłaściwe, to znaczy zbyt głośne zachowanie, bądź też obsztorcować służbę za złą pracę. Przeżywała straszliwe męki związane z nieuchronnym starzeniem się i katusze z powodu niczym nieuzasadnionych obaw o utratę majątku. Wkrótce okazało się również, że cierpi na agorafobię, czyli chorobliwy lęk przed otwartą przestrzenią. Przez jakiś czas leczyła się nawet w szpitalu dla nerwowo chorych – Austen Riggs Foundation w Stockbridge, Massachusetts.
Latem 1949 roku wyjechała z Pan do Paryża, gdzie jej córka miała wyjść za mąż za młodego człowieka nazwiskiem Ben Abry. Obsesyjnie wierzyła w to, że jej nieobecność obudzi w mężu większe zainteresowanie jej osobą. Chociaż nie potrafiła mu swej miłości okazać, tak naprawdę bardzo go kochała. Dlatego jak grom z jasnego nieba spadły na nią tuż po powrocie słowa, a raczej jedno słowo Henry’ego:
– Odchodzę.
7.
Łatwo się chyba domyślić, że powodem tej decyzji była inna kobieta. Nazywała się Susan Blanchard i miała 21 lat, co dla starzejących się panów jest zwykle atutem pierwszej wagi. Poza tym trzeba przyznać, iż – jak mawiał jeden ze znanych showmanów – nie była obrzydliwa z urody.
Jane i Peter nie zdawali sobie sprawy z tego, co się stało, żadne z rodziców nie uważało również za stosowne poinformować ich o swoim rozwodzie. Zauważyli tylko, że ojciec przestał się właściwie zjawiać w domu, a matka wpadła w jeszcze głębszą depresję. Teraz już właściwie bez przerwy siedziała zamknięta w pokoju, nie wychodząc nawet na chwilę i każąc sobie przynosić na górę posiłki.
Dowiedzieli się tuż przed Świętami, kiedy wiadomość o rozwodzie znanego aktora podały wszystkie niemal gazety, w tym czytywany w szkole przez młodzież „Greenwich Time”. Nie trzeba dodawać, że Boże Narodzenie a.d. 1949 nie zaliczało się w rodzinie Fondów do najweselszych. Peter rzucał wokoło przekleństwami, których nie wiadomo gdzie się nauczył, bo z pewnością nie w ekskluzywnej szkole, do której uczęszczał. Jane zamknęła się w sobie i z nikim nie chciała o swoich problemach rozmawiać, nawet z Brooke. Któregoś dnia usiłowała pogadać z matką, ale Frances nie nadawała się do żadnej dyskusji. Niedługo po tym zabrano ją na leczenie do cieszącego się znakomitą renomą szpitala Craig House w Beacon pod Nowym Jorkiem. Ufundowany w 1915 roku przez awangardowego psychiatrę Clarence’a Slocuma, uważany był za najlepszy szpital psychiatryczny na Wschodnim Wybrzeżu, dysponował kilkoma basenami, a nawet polem golfowym.
W domu pełnym cierpiących dusz pojawiła się jej matka, 64-letnia Sophie Seymour, która z dużym poświęceniem zajęła się wnuczętami. Była jedyną chyba osobą, która od momentu ich przyjścia na świat oferowała Jane i Peterowi trochę ciepła.
Po kilku tygodniach stan Frances poprawił się na tyle, że zezwolono jej w asyście pielęgniarki na kilkugodzinne wizyty w domu podczas weekendów. Jane wcale nie była pewna, że czuje się z tego powodu szczęśliwa.
„Tak naprawdę, to chyba nie kochałam swojej matki – zwierzyła się po latach. – Była ostra jak sztylet, zimna jak lód i chyba też mnie nie kochała. Często wyobrażałam sobie, że mój ojciec ożenił się z inną kobietą i że to ona jest teraz moją matką. Zwykle była to oglądana na kinowym ekranie Katharine Hepburn”.
Trzecie z kolei odwiedziny miały miejsce w drugą sobotę kwietnia. Siedzieli wszyscy, to znaczy Jane, Peter, ich babka i matka oraz towarzysząca jej pielęgniarka przy stole w salonie, kiedy Frances powiedziała w pewnym momencie, że musi się udać do toalety.
Po kilku minutach pielęgniarka zorientowała się jako pierwsza, że pani Fonda poszła zupełnie niepotrzebnie do toalety na piętrze, zamiast do tej na parterze. Opowieści chorej na temat odebranie sobie życia nie były tajemnicą, więc zaniepokojona pobiegła natychmiast za nią. Frances wyciągała akurat z szafki małe pudełko z ręcznie malowanej, chińskiej porcelany.
– To pudełko jest dla mnie bardzo cenną pamiątką – powiedziała. – Chciałabym je zabrać ze sobą do szpitala.
– Oczywiście, jak pani sobie życzy – odrzekła jej opiekunka. Popełniła jednak przy tym zasadniczy błąd, nie sprawdzając zawartości. Tej pięknej, kolorowej skrzyneczki Henry Fonda używał bowiem jako pojemnika na brzytwy do golenia.
Na dworze było już ciemno, kiedy Frances zaczęła się zbierać z powrotem. Pożegnała się z matką, chciała również dać całusa dzieciom, ale nie było ich nigdzie w pobliżu.
– Peter, Jane! – zawołała, ale nie było odzewu. – Dzieci! Mamusia już jedzie, chce się z wami pożegnać! – krzyknęła głośniej, lecz ponownie odpowiedziało jej tylko echo wielkiego domu.
Jane i Peter byli w pokoju na górze, kiedy dobiegło ich wołanie. Peter ruszył ku drzwiom, ale siostra osadziła go silnym szarpnięciem na miejscu.
– Daj spokój – mruknęła. – Chyba nie masz ochoty uczestniczyć ponownie w tym całym cyrku. Ona znowu będzie histeryzować, płakać i śmiać się na przemian.
– No… nie wiem – zawahał się brat.
– Więc jak chcesz, to idź, ale ja zostaję – powiedziała twardo. – Tylko nie mów nikomu, że tu jestem.
Po chwili zastanowienia Peter zdecydował się również nie schodzić na dół. Kilkakrotnie jeszcze słyszeli, jak matka i babka wywoływały ich imiona, lecz po kilku minutach wszystko ucichło. Z okna pokoju obserwowali, jak pielęgniarka wyprowadza matkę na podjazd i pomaga jej wsiąść do samochodu. Nie zdawali sobie oczywiście sprawy, że widzą ją po raz ostatni.
8.
Kilka dni później, dokładnie 25 kwietnia 1950 roku, pielęgniarka Amy Gray przyniosła do pokoju pani Frances Fondy tacę ze śniadaniem, jak zwykła była czynić to każdego ranka. Łóżko pacjentki było starannie zaścielone, ze szpary pod drzwiami łazienki dochodził promyk światła. Wtedy jej oko spoczęło na wymalowanym szminką na podłodze dużym napisie: „Pani Gray. Proszę nie wchodzić do łazienki. Niech pani poprosi o to doktora Benetta!”.
Zaniepokojona szarpnęła natychmiast klamkę, otwierając drzwi. Jej oczom ukazał się przerażający widok. Pani Fonda leżała zwinięta na podłodze. Jej nocna koszula, kiedyś biała, przybrała obecnie barwę rdzawoczerwoną. Rozchlapana krew była zresztą wszędzie: na wannie, na sedesie i przede wszystkim na ścianach. Pod zbryzganą posoką umywalką zalśniło złowieszczo ostrze brzytwy, którą jej podopieczna przecięła sobie gardło od ucha do ucha.
Gdy po minucie na miejsce dotarł lekarz, Frances Fonda żyła jeszcze, lecz ostatki tego życia właśnie z niej uchodziły. Kwadrans później mógł już tylko stwierdzić zgon.
Na biurku w pokoju zmarła zostawiła sześć listów w zaklejonych kopertach: Do prowadzącego ją doktora Benetta, do opiekującej się nią pielęgniarki, do swojej matki i po jednym dla każdego z dzieci. Ich treści nigdy publicznie nie ujawniono. Henry Fonda nie dostał żadnej wiadomości.
Jeżeli ktoś zajrzałby tego wieczoru do jednego z pokojów w willi Fondów w Greenwich, zobaczyłby siedzącą na brzegu łóżka trzynastoletnią dziewczynkę. Myśli Jane krążyły intensywnie wokół oczywistej prawdy, że już nigdy nie zobaczy swojej matki. Zastanawiała się również nad tym, dlaczego nie potrafi płakać.