Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o najsłynniejszym amerykańskim szeryfie z czasów gorączki złota, unieśmiertelnionym dzięki głośnemu "Miastu bezprawia" oraz kilkudziesięciu innym westernom. Pokazywany zwykle jako nieprzejednany obrońca prawa, był w rzeczywistości postacią mocno kontrowersyjną. Typowy niespokojny duch, przenosił się z miejsca na miejsce - jako zawodowy gracz, szeryf, rewolwerowiec, konwojent dyliżansów i właściciel saloonów - dochodząc stopniowo do znacznego majątku. Walcząc z różnymi ciemnymi typami terroryzującymi Dziki Zachód, sam wielokrotnie przekraczał granice prawa. Przez jednych uwielbiany, przez innych znienawidzony, już za życia stał się legendą. Autor książki próbuje wyjaśnić fenomen tej legendy, przedstawiając także inne barwne postaci, które pojawiły się w życiu Wyatta Earpa: Calamity Jane, "Wild Billa" Hickoka, Doca Hollidaya, Bata Mastersona czy Johna Ringo. Jednocześnie książka Przemysława Słowińskiego ukazuje ważny okres w dziejach Stanów Zjednoczonych, tworzenie się państwa i społeczeństwa wielonarodowego, powstawanie pierwszych osad i miast, wreszcie postępującą industrializację, która na zawsze zmieniła oblicze Dzikiego Zachodu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 414
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Jacek Illg
Projekt okładki
Marek J. Piwko
Zdjęcia
archiwum wydawnictwa i Autora
Redakcja techniczna
Damian Walasek
Korekta
Laura Ryndak
Skład i łamanie
Ewa Mierzwa
Wydanie I, Chorzów 2012
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35
fax 32-348-31-25
office@videograf.pl
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2012
ISBN 978-83-7835-081-1
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Nic nie jest w stanie oprzeć się woli człowieka,
który w dążeniu do celu
gotów jest zaryzykować własne istnienie.
Benjamin Disraeli
Dziewiętnastowieczne pogranicze USA, leżące na zachód od rzeki Missisipi, znane jest wśród historyków zza Oceanu jako Stary Zachód (Old West). W naszym kraju określa się je mianem Dzikiego Zachodu. Żaden okres nie urzekał ludzi na całym świecie tak, jak ta miniona epoka. Dziki Zachód, ziemia krwi i bezprawia, ziemia obiecana dla tysięcy niezadowolonych ze swego losu, miejsce i źródło wielu tragicznych konfliktów, sprawdzian ludzkich charakterów; zagubione wśród prerii drewniane miasteczka, kowboje, rewolwerowcy, Indianie… Barwna legenda opanowała wyobraźnię ludzi na całym świecie. Kryje się za nią równie barwna rzeczywistość, choć nie zawsze odpowiadająca legendzie.
Stary Zachód od dawna już zajmował szczególne miejsce w zbiorowej wyobraźni Amerykanów, która obdarzyła go cechami symbolicznymi i mitycznymi; wydawał się być, jak to ujął Walt Whitman – „prawdziwą – rzeczywistą Ameryką”, regionem, który odrzucił dominujące na Wschodnim Wybrzeżu wpływy europejskie i gdzie narodowe ideały demokracji i równości mogły zostać najpełniej zrealizowane. Wraz z posuwaniem się osadnictwa na zachód, wyobrażenia te łączyły się po kolei z różnymi regionami geograficznymi, lecz największy ładunek emocjonalny mieścił się właśnie w pojęciu Dzikiego Zachodu. Opowieści o nim głęboko zakorzeniły się w mitologii i świadomości narodowej obywateli Stanów Zjednoczonych. W pewnym sensie Old West to tylko pojęcie umowne, a nie ścisłe geograficzne określenie. To te obszary Ameryki Północnej, gdzie człowiek musiał być odważny i wytrwały, aby skutecznie zmagać się z elementarnymi zagrożeniami, typowymi dla młodego, tworzącego się kraju.
Za rzekami Missisipi i Missouri, czyli graniczną linią ziem zagospodarowanych, zaczynał się obszar niespenetrowany, niebezpieczny, częściowo pustynny, przegrodzony nieprzebytym pasmem Gór Skalistych. Poznawanie i zdobywanie tego terenu trwało prawie przez cały wiek XIX. Najpierw z rzadka wyruszały tam wyprawy badawcze, aby zapełnić białe plamy na mapie i zorientować się we wszelakich możliwościach tych ziem. Potem, mniej więcej od lat trzydziestych, ciągnęły na zachód, nieprzerwanie już, karawany wielkich wozów krytych płótnem, wiozących rzesze ludzkie urzeczone myślą, że żyznej ziemi wystarczy dla wszystkich. Ta droga przez mękę tysięcy i dziesiątków tysięcy, a potem ich pionierski trud pośród puszcz i prerii, to nie tylko temat późniejszych westernów, ale przede wszystkim dramatyczna i bohaterska karta dziejów Ameryki.
Linia pogranicza przesuwała się stale na zachód. W okresie rewolucji amerykańskiej (1775) przekroczyła Appallachy, sięgając po Ohio, Kentucky i Tennessee. Około roku 1820 wchłonęła już południową Indianę, Illinois, południowo-wschodnią część Missouri i połowę Luizjany. Olbrzymia rzeka Missisipi zahamowała tempo owej wędrówki tylko na krótko; rozwój żeglugi parowej otworzył nowy etap w zasiedlaniu Zachodu. Do połowy XIX wieku cywilizacja wydarła przyrodzie wschodnią część Teksasu, Missouri, Arkansas, Iowę, Minnesotę i Wisconsin. Osadnicy dotarli do suchych, pustynnych terenów Great Plaine (Wielkich Równin) i tam się zatrzymali. Przez ten nieprzyjazny dla ludzi step prowadziły wprawdzie szlaki do Santa Fe, Kalifornii, Oregonu i Utah, patrolowane przez żołnierzy z rozsianych tu i ówdzie fortów, ale połamane wozy, świeże mogiły i objedzone przez sępy kości mułów – nieme, ale wymowne świadectwo tragicznych losów ciągnących tędy na zachód karawan – odstraszały kolejnych śmiałków.
Masowa świadomość i wyobrażenia o Dzikim Zachodzie kształtowały się głównie pod wpływem sprzedawanych po dziesięć centów powieści – tak zwanych „westernów” (western dime novels) – które od czasu, gdy w 1860 roku zaczął je wydawać Erastus Beadle, rozchodziły się w wielkich nakładach. Powieści te spopularyzowały świat dyliżansów i przestępców, gorączki złota i przepędzania bydła, stad bizonów i wspólnego wypalania fajki pokoju. Niemal w tym samym stopniu Zachód rozpropagowało malarstwo. Dwaj najbardziej znani artyści zajmujący się tematyką Zachodu: Charles M. Russell – artysta-kowboj i Frederic Remington, którego mistrzowskie i realistyczne obrazy oraz rzeźby przedstawiały Indian, kowbojów i traperów, czerpali z własnych doświadczeń, jakie stamtąd wynieśli. Wielu artystów usiłowało jednak odtworzyć scenerię Zachodu, nie opuszczając swych pracowni na Wschodnim Wybrzeżu. Tak właśnie było w przypadku nadzwyczaj popularnej serii litografii w wykonaniu Ivesa Curriera i Charlesa Ivesa, którzy utrwalili obraz Old Westu istniejący w wyobraźni ówczesnych Amerykanów. Romantyczne impresje artystów nie zawsze odzwierciedlały rzeczywistość, lecz za to gloryfikowały takie cechy jak męstwo, indywidualizm i niezależność, przekształcając Dziki Zachód w wyidealizowany i symboliczny obraz społeczeństwa amerykańskiego.
Wraz z powstaniem i rozwojem kinematografii wizerunek Dzikiego Zachodu propagować zaczęły filmy. Ale te wspaniałe westerny nie przedstawiały prawdziwego Old Westu, w założeniu miały bowiem stanowić rozrywkę, a nie edukować widzów. Granica pomiędzy rzeczywistością a fikcją była w nich mocno zatarta, chociaż jedno jest bezsporne: historia nigdy nie widziała czegoś takiego wcześniej i nie zobaczy niczego takiego ponownie. Oczywiście były w tych filmach i miłość, i wspaniałe czyny, i bohaterowie, i czarne charaktery, zapominano jednak najczęściej o tragediach, złamanych sercach i niesprawiedliwości.
Najgorzej byli traktowani Indianie. Przedstawiano ich zwykle jako żądnych krwi dzikusów, stojących na drodze postępu. Opisywano szeroko dokonywane przez nich okrucieństwa, napady i masakry. Ani słowa o powodach tej nienawiści, ani słowa prawdy o losie dumnego ludu oszukiwanego, demoralizowanego, wyrzynanego jak kaczki, skazanego na głód i spychanego na coraz gorsze, jałowe pustkowia.
W rzeczywistości rdzenni mieszkańcy Ameryki byli odważnymi i szlachetnymi ludźmi, narodem o bogatej historii i kulturze. Robili to, co na ich miejscu zrobiłby każdy – po prostu bronili się, gdy ich życie było zagrożone. Mimo wielu zwycięstw odniesionych w walkach z białymi, indiańska kultura, która kwitła przez tysiące lat, znikła w przeciągu kilku dziesięcioleci. Postać „szlachetnego czerwonoskórego” pojawiła się w westernach o wiele później, gdy resztki Indian, zdziesiątkowanych i zamkniętych we wszawych rezerwatach, przestały być postrachem i przemieniły się w interesujący relikt.
Czytając mapę Stanów Zjednoczonych ma się uczucie, jakby czytało się stare indiańskie nagrobki: tu mieszkali, tu poili konie w rzece, tu ich wyrżnięto… od Maine po Hawaje i od Alaski po Florydę – wszędzie egzotyczne, obco brzmiące nazwy dawnego królestwa, które zamieszkiwał ten wolny i mężny lud starty z powierzchni ziemi przez białych najeźdźców. Na grobach jego mitów, wierzeń i kultury powstała najbardziej materialna cywilizacja świata, zapobiegliwa i realistyczna, pełna jednak dotkliwych niepokojów wytryskujących nieoczekiwanie spod skorupy codzienności.
Ameryka jest jednym wielkim cmentarzyskiem, po którym krążą do dzisiaj indiańskie widma. Jej poczucie winy wobec wytępionego ludu jest tak wielkie, że nie próbuje nawet wynagrodzić tym, którzy jeszcze zostali, straszliwych krzywd popełnionych we wcale nie tak dalekiej jeszcze przeszłości. Co robić z historycznymi traktatami, wyciąganymi od czasu do czasu przez czerwonoskórych, w których biali obiecywali im zachowanie granic, gwałconych nazajutrz? Czy jakakolwiek cena może zresztą opłacić spełnioną zbrodnię?
I pomyśleć, że to nikt inny jak właśnie Indianie nauczyli grupę pierwszych pielgrzymów jak uprawiać słodkie bulwy i kukurydzę. Nikogo z przybyłych nie zainteresowały ich wierzenia i mity, ich duchowa, głęboko rozbudowana strona bytu; nic z niej nie przeszło do kultury zdobywców. Spisane przez grupę badaczy i entuzjastów obrzędy weszły jedynie do książek stanowiących już tylko martwy przyczynek do minionej historii.
Nawiasem mówiąc Indianie wcale nie są czerwonoskórzy. Ich skóra ma kolor brunatny, i to w najróżniejszych odcieniach – od śniadego, jak Cyganie, do intensywnie brunatnego. Określenie „czerwonoskórzy” wzięło się od czerwonej farby, którą pewne szczepy Indian – głównie tych znad oceanu – malowały swoje ciało, kiedy wkraczały na wojenną ścieżkę. Nazywanie Indian czerwonoskórymi należy więc do przyjętego tradycyjnie lapsus linguae, podobnie jak sama nazwa Indianin wynikła z omyłki Kolumba, który wziął wybrzeża Ameryki za Indie.
Westerny pokazały jednak wiele mitów i legend Zachodu i dlatego zawsze epoka ta będzie postrzegana jako pełen chwały i romantyzmu okres amerykańskiej historii. Pod wieloma względami rzeczywiście taki był. W tym okresie kobiety i mężczyźni o wielkim harcie ducha i determinacji stworzyli wspaniały naród. Ich czyny wywarły wielki wpływ na Amerykę.
Tak naprawdę życie na Zachodzie było mało romantyczne i bardzo ciężkie. Wielu ludzi zapłaciło wysoką cenę za ujarzmienie Dzikiego Zachodu. Jednak wciąż podążali w te strony, nie zważając na niebezpieczeństwa. Wierzyli bowiem, że za następną górą, doliną, czy rzeką, tych, którzy odważyli się wyruszyć w podróż, czeka lepsze życie.
Okres zwany jako Dziki Zachód był w rzeczywistości bardzo krótki. Era rewolwerowców amerykańskiego pogranicza trwała około 35 lat, poczynając od zakończenia wojny secesyjnej, do pierwszych lat XX wieku. Old West był tylko przejściowym fenomenem i - jak na ironię – moda na niego przyszła w momencie, gdy został już ujarzmiony. Fala osadnictwa objęła jego ogromny obszar w ciągu niecałego pokolenia. Do końca XIX stulecia znaczna część Zachodu znalazła się w zasięgu gwizdka lokomotywy; Indianie z Wielkich Równin zostali pokonani, a ich łowiska przekształcone w kopalnie, pastwiska, rancza i farmy. Jednak żadna inna epoka w dziejach ludzkości nie była tak bogata w legendy i mity. Historia amerykańskiego Zachodu jest pełna odważnych i chwalebnych czynów oraz przedstawicieli prawa, bandytów, rewolwerowców, wielkich hodowców bydła i miasteczek, w których panowało bezprawie.
*
Pod koniec lat sześćdziesiątych XIX wieku, w wyniku zakończenia wojny domowej przestępczość na Dzikim Zachodzie wzrosła w stopniu niebywałym. Setki tysięcy byłych już żołnierzy pozostało z dnia na dzień bez środków do życia. Wielu farmerów, których posiadłości uległy podczas wojny dewastacji, zrezygnowało z powrotu do domu i prowadzenia osiadłego trybu życia. Zachód zaroił się od poszukujących jakiegokolwiek źródła utrzymania włóczęgów, przemierzany był wzdłuż i wszerz przez całe watahy złodziei, bandytów i innych wykolejeńców. Ten wzmożony napływ elementu przestępczego nie szedł niestety w parze z troską państwa o zapewnienie obywatelom bezpieczeństwa. Często było to zresztą po prostu niemożliwe. W porozrzucanych na odludziu osadach, z dala od miast i innych ośrodków administracji, prawo było zaiste rzadkim gościem, a w miastach bezprawia nikt nie przejmował się trupami leżącymi na ulicy i jeśli tylko kula weszła w ciało od przodu, to nawet nie szukano zabójcy.
Mieszkańcy Dzikiego Zachodu, zwłaszcza ci, którzy pamiętali jeszcze surowe czasy pionierskie, przywykli do samodzielnego wymierzania sprawiedliwości i karania winnych. Nic w tym dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, jak długo byli zdani sami na siebie. Był to czas, gdy prawo nie sięgało tych pustynnych obszarów; urzędnik policji czy władz należał tam do rzadkości, był przedstawicielem strony słabszej, bardzo słabej i bardzo nieporadnej.
Samowola w wymierzaniu sprawiedliwości utrzymywała się nawet tam, gdzie zaczęły funkcjonować urzędy sędziego i szeryfa. Brak wymiaru sprawiedliwości na co dzień i sceptycyzm wobec niego przyczyniły się do tego, że występujący w imieniu prawa urzędnicy nie mogli liczyć ani na posłuszeństwo ze strony szarych obywateli, ani na społeczną aprobatę. „Na zachód od Kansas City nie znajdziecie prawa, a na zachód od Fortu Scotta nie znajdziecie nawet Boga” – mówiło stare amerykańskie przysłowie. Najskuteczniejszym lekarstwem na wszelkie bolączki była broń palna. Słynny szeryf i rewolwerowiec tamtych czasów, „Wild Bill” Hickok powiedział kiedyś z brutalną szczerością: „Najpierw strzelam, potem zadaję pytania”.
Nieuchronnie wzmagający się bandytyzm, zuchwałe napady na dyliżanse, obrabowywanie banków i pociągów oraz walka z tymi zjawiskami wytworzyły swoje specyficzne, surowe prawa, konieczne tam, gdzie normalny wymiar sprawiedliwości nie docierał i nie mógł wystarczyć. Sytuację pogarszał jeszcze brak kwalifikacji ze strony przedstawicieli prawa. Stanowisko sędziego piastowali dość często ludzie nie mający nawet elementarnej wiedzy o prawodawstwie. Z braku lepszych kandydatów funkcję szeryfa powierzano niejednokrotnie zwykłym awanturnikom i rewolwerowcom, zmęczonym swoim dotychczasowym życiem. Wymagano od nich zwykle tylko jednego – aby celnie i szybko strzelali. Obrońca prawa na Dzikim Zachodzie musiał mieć zimną krew i zachowywać się równie twardo jak bandyci. Nietrudno zgadnąć, jakich środków używali ci osobnicy o dwuznacznej moralności w celu zaprowadzenia porządku.
Chcąc ochronić swój dobytek, a nieraz i życie, obywatele musieli bądź sami chwytać za broń, bądź też wynajmować do tego celu specjalistów. Wiele miast szczególnie zagrożonych przestępczością wynajmowało do ochrony zawodowców, ludzi o ustalonej reputacji. Do ich zadań należało przede wszystkim trzymanie w ryzach części miasta przysparzającej kłopotów, ale przy okazji również dużych dochodów. Sprawowali swój urząd niejako obok szeryfa miejskiego, wykonującego głównie czynności rutynowe. Zapełniali szynki i tawerny, drewniane ulice miasteczek drżały pod kopytami ich koni, na odgłos wystrzałów zatrzaskiwały się panicznie drzwi i okiennice. Byli wśród nich ludzie szlachetni, to prawda, jednak szlachetność taka więcej przynosiła niewinnych, niczym nie zasłużonych śmierci, niż dobra i pożytku.
Moralność dająca określić się hasłem: „kto pierwszy, ten lepszy” przyświecała tamtej epoce. Niejeden szeryf i urzędnik pozostawał na pensji złodziei bydła i „wołowych baronów”, a jednocześnie wielu banitów i samozwańczych obrońców porządku przysięgało uroczyście „bronić prawa za wszelką cenę”. W dziejach Dzikiego Zachodu, galeria Dobrych Złych Ludzi i Złych Dobrych Ludzi – nieuczciwych szeryfów i szlachetnych desperados – ciągnie się w nieskończoność. Znaleźć w niej można wszelkie możliwe kombinacje dobra i zła.
Etos Zaradnego Zdobywcy oznaczał gotowość użycia broni, by pomścić przyjaciela, bronić własnego bydła lub uzyskać majątek. Była to epoka przyjaźni do grobowej deski, serdecznego koleżeństwa, ale także bezpardonowego tępienia śmiertelnych wrogów. Znacznie łatwiej było odróżnić przyjaciela od wroga i dobrą ofertę od złej, niż stwierdzić, czy pozostaje się w zgodzie z prawem. Zycie ludzkie było wtedy tanie, bardzo tanie. Daleko bardziej niż życie ceniło się kuglarską szybkość w dobywaniu rewolweru i strzelaniu z biodra. Wszechobecność broni palnej oraz szacunek dla tych, którzy mieli dobry refleks, sprawiały, że za prawdziwego mężczyznę uważano tylko wyborowego strzelca. Broń palna była w Ameryce potocznym sprzętem domowym od najdawniejszych czasów kolonialnych, gdy osadnikom dokuczała dzika przyroda i groźba ataku Indian. Prawo do jej posiadania zostało usankcjonowane przez konstytucję.
Unieśmiertelniony dzięki głośnemu Miastu Bezprawia (oryginalny tytuł My darling Clementine) Johna Forda, z Henry Fondą w roli głównej, oraz kilkudziesięciu innym westernom, Wyatt Earp był w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XIX stulecia najbardziej znanym szeryfem na Środkowym Zachodzie. Ukazywany zwykle jako nieprzejednany obrońca prawa, był w rzeczywistości postacią delikatnie mówiąc kontrowersyjną.
Budził gniew, ale także szacunek. Miał zarówno oddanych przyjaciół, jak i zaprzysiężonych wrogów. Wystarczyło wymienić jego nazwisko w Kansas w latach siedemdziesiątych i można było oczekiwać ostrej reakcji z jednej albo z drugiej strony. Niewykluczone, że więcej ludzi zginęło w awanturach z jego powodu, niż on sam posłał do grobu.
Zapomnijcie to, co widzieliście w filmowych westernach. Prawdziwa historia Wyatta Earpa jest jeszcze bardziej interesująca niż jego legenda.
• Irlandzcy emigranci • „Swędząca stopa” Nicholasa Earpa • Krwawa wojna z Meksykiem • Kopiący muł • Wojna secesyjna • Ucieczka z domu • Złota Kalifornia • Dyliżans do Prescott i Salt Lake City • Przeprowadzka do Missouri • Komisarz policji w Lamar • Małżeństwo • Dziwna śmierć Urilli • Bójka z braćmi Sutherland • Proces o 20 dolarów
Historia Irlandczyków w Irlandii i historia Irlandczyków w Ameryce to dwa doskonale symetryczne i całkowicie przeciwstawne zjawiska. Ameryka była krajem imigrantów, Irlandia – krajem nieustannie atakowanym przez najeźdźców. Począwszy od Henryka II i jego normańskich popleczników w XII stuleciu, starano się narzucić Irlandczykom obce prawa i obyczaje. Oni jednak opierali się tym próbom, jak tylko mogli. Mieli własną kulturę, która w zupełności ich satysfakcjonowała. Za to, że konsekwentnie tkwili przy swojej tradycji i nie chcieli przechodzić na protestantyzm, zasłużyli w oczach Anglików na miano „barbarzyńców”.
Najwięcej wycierpieli Irlandczycy w XVII wieku. W jednej tylko bitwie pod Droghedą wojska Cromwella zmasakrowały 2800 mieszkańców Zielonej Wyspy, w tym – oprócz żołnierzy – wielu duchownych i cywilów. Oliver Cromwell określił tę bitwę „przejawem nadzwyczajnej łaski”. Atak na Irlandię, a później jeszcze na Szkocję, angielski dyktator uzasadniał koniecznością zniszczenia rojalistycznej opozycji, w rzeczywistości jednak chodziło o wywłaszczenie szlachty oraz chłopów i obdarowanie ziemią zwolenników republiki oraz połączenie Irlandii i Szkocji z Anglią ścisłą unią polityczną i gospodarczą. W latach czterdziestych XVII wieku ponad sześć tysięcy Irlandczyków zmarło wskutek wojny, głodu i zarazy. Większą część wyspy Cromwell rozdzielił między swoich dowódców, tysiące Irlandczyków zaś sprzedał do niewoli, na plantacje w Indiach Zachodnich.
W kolejnym stuleciu życie Irlandczyków w ich własnym kraju niczym nie różniło się od egzystencji w kolonii karnej. Pozbawionych praw irlandzkich katolików obowiązywał zakaz posiadania konia wartego więcej niż pięć gwinei, odebrano im prawo głosu, sprawowania sądów, nauczania w szkołach, noszenia broni, wstępowania do wojska i marynarki, uprawiania zawodu prawnika i zajmowania stanowisk państwowych. Irlandzki rzemieślnik nie mógł zatrudniać więcej niż dwóch czeladników. Katolickim kościołom nie wolno było mieć wież.
W początkach XIX wieku wielcy obszarnicy, konsolidując swoje posiadłości, rugowali tysiące irlandzkich chłopów z ziemi. Kolejne nieurodzaje w latach 1845 i 1846 spowodowały masową klęskę głodu i rozrzuciły po kraju całe rodziny, błąkające się w poszukiwaniu pożywienia. Słabsi padali w drodze, inni trwali przy ogniskach aż do śmierci głodowej. Irlandia przeżywała wówczas naprawdę ciężkie czasy, a wielu jej mieszkańców, gnębionych biedą i niedostatkiem, patrzyło codziennie na to, jak ich dzieci przymierają głodem, jak żona podaje pustą pierś niemowlęciu o bladej twarzyczce. W całym kraju nie było miejsca, gdzie nie lałyby się łzy.
Wielki Głód trwał w Irlandii przez pięć lat. W tym czasie liczba ludności kraju spadła z około 8,5 miliona do około 6,5 miliona. „Widywało się obrazki rozdzierające serce” – pisał kapitan Robert E. Forbes z Bostonu, który odwiedził wtedy Cork. Bostońskie pismo „Pilot” apelowało: „Na imię Boga, dajcie nam to pokolenie tkwiące w czeluści irlandzkiego grobu, a my je wykarmimy, aby żyć mogło, nie umie – I stało się. Tłumy Irlandczyków zaczęły schodzić na ląd w amerykańskich portach, od Bostonu po Nowy Orlean. Każdy, kto tylko mógł, sprzedawał swój nędzny dobytek i przemierzał Ocean, aby dotrzeć do tego kraju, gdzie pszenica rodzi się dwa razy do roku, a złoto kopie się jak kartofle. Gwałtownie powiększali falę europejskich imigrantów, których liczba, na piętnaście lat przed Wojną Secesyjną sięgnęła szczytu. Od maja 1847 roku, kiedy Nowojorski Komisariat Emigracyjny po raz pierwszy zarejestrował dokładne dane, do końca roku 1860 przez sam tylko port w Nowym Jorku przybyło do Ameryki około 2,5 miliona imigrantów. Z tego ponad milion stanowili Irlandczycy – żadna inna grupa narodowa nie była tak liczna.
Na miejscu okazywało się najczęściej, że Ameryka nie jest wcale taka, jak głosiły legendy. Wielu przybyszów stwierdzało z przykrością, że zmiana miejsca pobytu wcale nie oznacza odmiany losu. Biedak irlandzki stawał się biedakiem amerykańskim. Tutaj był kopniak, tam przekleństwo i każdy traktował z góry biednego Irlandczyka. Ruszali więc dalej i dalej, ale bardzo rzadko na końcu tego szlaku spotykali szczęście i dobrobyt. Jednocześnie jednak całkiem spora liczba ofiar wielowiekowego ucisku dopracowała się w Ameryce wielkich fortun, znaczenia i szacunku. Energicznym i ambitnym szczęściarzom Ameryka ofiarowała nowe życie. Tych, początkowo nielicznych, wybrańców losu, było z każdym rokiem coraz więcej.
Irlandzki emigrant – czy to buntownik, czy zawzięty uparciuch – przybywał do Ameryki z solidnym bagażem politycznych doświadczeń, całkowicie innych niż te, które zastać miał w nowym kraju. W Ameryce życie polityczne przybrało formę samorządów, w Irlandii natomiast miało ono postać nieustannej rebelii, która nigdy nie przerodziła się w rewolucję. Ameryka troszczyła się o organizację społeczną, prawo do reprezentacji, formy legislacyjne, równowagę i granice władzy; Irlandia tymczasem zajmowała się zorganizowanym sabotażem i protestami przeciwko niesprawiedliwym prawom. Amerykanie bazowali na legalizmie i instytucjach formalnych; Irlandczycy woleli środki nieformalne, pozaprawne, a nawet często sprzeczne z prawem. Mimo to irlandzkie doświadczenia nie zmarnowały się w Ameryce.
Umiejętna transformacja starych doświadczeń na grunt amerykański szybko zrodziła nowe instytucje polityczne. Nie minęły dwa dziesięciolecia, a uciśniony Irlandczyk ze Starego Świata stawał się pewnym swego Amerykaninem-Irlandczykiem. Organizowano się teraz nie przeciwko władzom, lecz we współpracy z władzami. Naradzano się nie konspiracyjnym szeptem, lecz w głośnych, otwartych dysputach, na forum rad miejskich, zgromadzeń stanowych, a nawet Kongresu Stanów Zjednoczonych. Uciśnieni zasiedli na najwyższych stanowiskach. Bolesne doświadczenie, wyniesione z ojczyzny, ułatwiło im zdobycie władzy w Ameryce.
*
Thomas Earp wyemigrował z Irlandii do Ameryki już w początkach XVIII wieku. Jego prawnuk, Josiah, został pierwszym „walczącym Earpem”, wstępując w roku 1789 do Armii Kolonialnej w Maryland. Josiahowi przypadło również zaszczytne miano pierwszego z Earpów o „swędzących stopach”, jak nazywano wówczas ludzi, którzy nie potrafili zbyt długo usiedzieć w jednym miejscu. Mieszkał aż w czterech różnych stanach, zanim ostatecznie osiadł na stałe w miejscowości Hartford w Kentucky. Tam właśnie dziadek Wyatta, Walter Earp, spłodził ze swą żoną Mary Ann Early większość z ich dziewięciorga potomstwa.
Jeden z synów Waltera, Nicholas, poślubił w 1836 roku urodziwą 23-letnią pannę Abigail Storm, córkę właściciela sąsiedniej farmy. 7 października następnego roku urodził im się syn, któremu nadano imiona Newton Jasper. We wrześniu 1838 roku na świecie pojawiła się mała Mary (Mariah), ale zabawiła na nim bardzo krótko, umierając zaledwie po kilku miesiącach. Dziewięć miesięcy po niej, 8 października 1839 roku tą samą drogą podążyła również Abigail.
Owdowiały Nicholas, nie mogąc sobie poradzić z opieką nad dwuletnim Newtonem, szybko znalazł sobie drugą żonę. 27 lipca 1940 roku ożenił się z Virginią Ann Cooksey, przyszła matką pięciu dorodnych synów i trzech córek.
Ku wielkiemu utrapieniu Virginii, Nicholas odziedziczył po swoich przodkach ich straszliwą chorobę w postaci „swędzących stóp”. Był człowiekiem, który po prostu lubił wędrować. A jeśli taki człowiek raz obierze jakąś drogę, to iść nią musi aż do końca. Błotnista czy sucha, skalista czy gładka, równa czy stroma – nie może z niej zawrócić. Może zmienić imię, ubranie, zawód czy kapelusz, ale zawsze coś go będzie gnać przed siebie. Jego synowie dotknięci byli jeszcze gorszą zarazą, przekazaną w genach przez prapradziadka Josiaha, pierwszego „walczącego Earpa”. Uśpiony dotąd przez kilka pokoleń wirus ujawnił się w nich w całej pełni, ale fakt ten miał wyjść na jaw dopiero w przyszłości.
Kiedy tylko pojawili się na świecie James (1841) i Virgil (1843), pan Earp przeprowadził się wraz z całą rodziną do Monmouth w Illinois, małego miasteczka, liczącego sobie niespełna tysiąc mieszkańców. Tak zaczęła się trwająca prawie cztery dziesięciolecia odyseja Earpów, podczas której przemierzyli konnymi wozami i pociągami w sumie ponad 8 tysięcy mil.
Na nowym miejscu Nicholas zajął się prowadzeniem farmy, uprawą tytoniu, zarządzaniem miejscowym saloonem, a w wolnych chwilach sprawował funkcję sędziego pokoju. Mimo sprzyjającego klimatu, rolnikom nie wiodło się jednak w tym okresie zbyt dobrze, głównie z powodu braku doświadczenia. Nie dało się dobrze gospodarować, nie mając pewnej strategii, gdyż teren był suchy i nie stosowano jeszcze wielu składników odżywczych, potrzebnych w uprawie ziemi. Do dobrego funkcjonowania farmy potrzeba było sporo wiedzy i doświadczenia, których panu Nicholasowi zdecydowanie brakowało.
We wrześniu 1845 roku Earpom urodziła się córeczka, Martha Elizabeth, która zmarła następnie w wieku niespełna jedenastu lat.
Tymczasem do Waszyngtonu dotarła wiadomość o tym, że armia meksykańska przekroczyła Rio Grande i że w starciu z nią zginęło szesnastu amerykańskich żołnierzy. Był to pretekst, na który już od dawna czekał prezydent James K. Polk, lub – jak twierdzono później – sam go po mistrzowsku wyreżyserował. W nocie do Kongresu, naginając fakty do swoich celów, ogłosił, że po „serii gróźb Meksyk przelał krew Amerykanów” na ich własnej ziemi. 13 maja 1846 roku obie izby przygniatającą większością głosów uchwaliły deklarację wojny oraz nadały prezydentowi prawo do stworzenia pięćdziesięciotysięcznej armii ochotniczej. Jednym z owych ochotników został Nicolas Earp, który jako sierżant dragonów wyruszył z Monmouth w kompanii dowodzonej przez Wyatta Berry’ego Stappa.
Chociaż armia meksykańska była dużo liczniejsza, to Amerykanie dysponowali znacznie nowocześniejszym uzbrojeniem i daleko lepszymi dowódcami. 2 i 3 lutego 1847 roku jeden z nich, generał Zachary Taylor, rozbił w puch pod Buena Vista trzykrotnie liczniejsze wojska dyktatora Meksyku, Antonio Lopeza de Santa Anny. Kilka dni później, po wysadzeniu swej armii na ląd pod Vera Cruz, generał Winfield Scott zajął miasto po osiemnastodniowym oblężeniu, a następnie pokonał 400 kilometrów trasy w trudnym terenie, bronionym zawzięcie przez Meksykanów. Po zadaniu poważnej klęski Santa Annie w kwietniu pod Cerro Gordo, Scott stoczył jeszcze kilka zaciętych bitew przed uderzeniem na wielką fortecę górską Chapultepec. W sierpniu Amerykanie dotarli na wysoki płaskowyż meksykański, a 14 września wkroczyli do Mexico City. Mimo iż armia Scotta liczyła niecałe 10 tysięcy żołnierzy, w tym połowę stanowili słabo wyszkoleni ochotnicy, kampania przeciwko przeważającym siłom przeciwnika trwała zaledwie sześć miesięcy.
Na mocy zawartego 2 lutego 1848 roku w Guadalupe traktatu pokonani musieli oddać Amerykanom Kalifornię i Nowy Meksyk – a więc niemal połowę swego terytorium – i uznać granice Teksasu na Rio Grande. Za odstąpione terytoria Amerykanie zgodzili się łaskawie zapłacić 15 milionów dolarów oraz przejąć długi Meksyku wobec obywateli amerykańskich na sumę 3,25 mln $.
Wojna meksykańska przysporzyła Stanom Zjednoczonym ogromnych korzyści. Uzyskały one dodatkowe pół miliona mil kwadratowych powierzchni, a ich terytorium na kontynencie osiągnęło prawie końcowy kształt. Ważną zdobyczą był między innymi port San Francisco – brama zarówno na Daleki Wschód, jak i do bogatych zasobów kopalnych Kalifornii. Jednak cena, jaką przyszło zapłacić za zatknięcie flagi nad Pacyfikiem, była również niemała. Działania militarne kosztowały prawie 100 milionów dolarów oraz pochłonęły życie ponad 13 tysięcy żołnierzy, z których większość zmarła od chorób. W dłuższej perspektywie cena ta była jeszcze wyższa, gdyż wojna meksykańska rozbudziła przycichły od dawna konflikt na tle poszerzenia zasięgu niewolnictwa, rozpoczynając okres gwałtownej rywalizacji między regionami, mający już niedługo zakończyć się wojną domową.
O tych wszystkich wydarzeniach Nicholas słuchał już jednak w zaciszu swego domu w Monmouth, dokąd przywieziono go rannego w czerwcu 1847 roku. Przyczyną kontuzji kolana dzielnego wojaka nie była jednak kula przeciwnika, lecz kopnięcie amerykańskiego muła, wyraźnie niepotrafiącego uszanować patriotycznych uczuć swego właściciela. Dziewięć miesięcy później, 17 marca 1848 roku Virginia powiła kolejnego syna, któremu na cześć dowódcy Nicholasa z meksykańskiej wojny nadano imię Wyatt Berry Stapp.
*
Niespełna kilkanaście miesięcy po powrocie z wojny Nicholasa znów zaczęła „swędzieć stopa”. Nie namyślając się wiele, sprzedał farmę oraz saloon i przeniósł rodzinę do miasteczka Pella w Iowa. Kontynentalny, ciepły i wilgotny klimat zapewniał tam rolnikom średnio 158 dni okresu wegetacji upraw w roku. Położona w centrum tak zwanego Corn Belt (Pasa kukurydzy) – wielkiego obszaru uprawy tej rośliny – Iowa przez lata była jednym z najbogatszych stanów rolniczych USA. Farmy zajmowały ponad 9/10 powierzchni. Wspaniałe plony kukurydzy, przeznaczonej głównie na paszę dla trzody, zapewniały jej w tej dziedzinie pierwsze miejsce w kraju.
Przez wieki żyli tu Indianie – Budowniczowie Kopców. Pierwsi podbili obszar Iowy Francuzi, potem należała ona do Hiszpanów. W 1803 roku przeszła we władanie amerykańskie. Przejściowo zamieszkiwały te rejony plemiona indiańskie usunięte ze wschodnich stanów, ale przed kilkoma laty wygnano je do Kansas.
Rząd amerykański przydzielił Nicolasowi w Pella 160 akrów ziemi, na której przez następnych siedem lat uprawiał kukurydzę, zajmując się przy okazji prowadzeniem sklepu, świadczył usługi w dziedzinie naprawiania uprzęży oraz – podobnie jak w Monmouth – sprawował funkcję sędziego pokoju.
Wiosną 1856 roku, bez żadnego konkretnego powodu, pan Earp sprzedał swój majątek i powrócił wraz z rodziną do Illinois. Po upływie kolejnych dwóch lat „swędzące stopy” znów wygnały Nicholasa z Monmouth i zawiodły go z powrotem do Pella. Niektórzy biografowie podają, że przyczyną wyjazdu z Monmouth były kłopoty z prawem, bowiem od czasu do czasu Nicholas zwykł był dorabiać sobie nielegalnym handlem alkoholem.
Pomiędzy ustawicznymi przeprowadzkami rodzina Earpów powiększyła się o dalsze dzieci. 24 kwietnia 1851 roku urodził się Morgan, w 1855 roku przyszedł na świat Warren, a w 1858 Virginia Ann, której – podobnie jak Marthcie Elizabeth – nie było przeznaczone długie życie.
Tymczasem w kraju narastało coraz większe wrzenie, które osiągnąć miało swoje apogeum w roku 1861. Już od dłuższego czasu rozmaite znaki na niebie i na ziemi zwiastowały czy to klęski jakieś, czy nadzwyczajne wydarzenia. Nawet roje w pasiekach poczęły się burzyć i huczeć w nienaturalny sposób, a bydło ryczało po zagrodach. Różnice poglądów co do dalszego rozwoju Stanów Zjednoczonych, prezentowane przez południowe i północne regiony kraju, nabrały z czasem głębi Wielkiego Kanionu.
Właściwie to jedność USA od samego początku oparta była na kruchych podstawach. Konstytucję tworzono z wielką troską o to, aby pogodzić potrzebę istnienia silnego rządu federalnego z aspiracjami stanów do autonomii. Chociaż ustawa nie wypowiadała się w kwestii niewolnictwa, obawy słabo zaludnionych stanów południowych, że wyborcy z Północy mogliby zniszczyć ich gospodarkę, zostały początkowo rozproszone. Pierwszy wielki zatarg na tym tle został uregulowany przez tak zwany Kompromis Missouri w 1820 roku, określający granice zasięgu niewolnictwa w Unii do 36o 30' północnej szerokości geograficznej. W efekcie utrwalił się podział USA na stany wolne i niewolnicze. Czasowo zażegnany konflikt wybuchł znowu na tle terytoriów zdobytych w wojnie meksykańskiej. Na Południu ukuto osobliwą teorię, według której niewolnictwo uznano za istotne dobro dla obu stron: dla niewolników dlatego, że wyprowadza ich ze stanu dzikości, białym natomiast, dzięki zwolnieniu ich od pracy fizycznej, pozwala na zajęcie się rozwojem nauki i kultury. Wskazywano również – nie bez racji – że los niewolnika na plantacjach jest często znośniejszy niż dola robotnika w fabryce.
W 1854 roku uchwalono ustawę Kansas-Nebraska, w której pozwolono przyszłym stanom na podejmowanie samodzielnych decyzji w kwestii niewolnictwa. W tym samym czasie powstała partia republikańska, uznająca za swój cel zatrzymanie rozwoju tego haniebnego procederu.
Stopniowo jednak stawało się coraz bardziej oczywiste, że problem niewolnictwa pozostał nierozstrzygnięty tylko dlatego, że liczba stanów „wolnych” i legalizujących niewolnictwo była mniej więcej równa. Wydawało się, że równowaga może zostać utrzymana. W ramach kompromisu stan, w którym istniało niewolnictwo, był przyjmowany do wspólnoty jednocześnie ze stanem wolnym (na przykład w 1820 roku, przyjęto wolny stan Maine i uznające niewolnictwo Missouri). Aż do połowy XIX wieku sentymenty abolicjonistyczne na Północy nie były silne (abolition – zniesienie, zrzucenie prawa, w tym wypadku niewolnictwa). Po zaprzestaniu przywożenia taniej siły roboczej z Afryki w 1808 roku mieszkańcy Północy uważali co najwyżej, że niewolnictwo jest anachronizmem, który sam po prostu pewnego dnia zaniknie.
Tym, co naprawdę zmieniło sytuację, był gwałtowny rozwój kraju, który sprawił, że utrzymanie politycznej równowagi pomiędzy Północą a Południem stało się niemożliwe. Na Północy dominował dynamicznie rozwijający się przemysł. Do tamtejszych fabryk kierowała się większość emigrantów, powiększając szeregi klasy robotniczej. Południe żyło z rolnictwa opartego na plantacjach bawełny. Siłą rzeczy stany północne były zainteresowane polityką celną, chroniącą przed konkurencją przemysłowych towarów europejskich, stany południowe natomiast żądały likwidacji ceł ochronnych, które utrudniały eksport bawełny na Stary Kontynent, w zamian za import tanich towarów z Europy. Odmienność gospodarcza łączyła się z odmiennością obyczajowości. Na Południu osiedlało się stosunkowo więcej anglikanów niż członków purytańskich sekt. Ziemiańsko-arystokratyczne Południe reprezentowało zupełnie inną kulturę niż farmersko-miejska Północ.
Kandydatem republikanów w wyborach prezydenckich w 1860 roku został Abraham Lincoln, adwokat z Kentucky, zwolennik abolicjonizmu. Nie zdobył wprawdzie ani jednego głosu stanów południowych, ale ponieważ demokraci rozbili się na frakcje południowców i ludzi z Północy, zdołał wygrać, zdobywając poparcie 39% głosujących. Wyniki wyborów podzieliły Amerykę.
20 grudnia Południowa Karolina jako pierwsza wystąpiła ze Stanów Zjednoczonych, a 4 lutego następnego roku, po secesji Misssipi, Florydy, Alabamy, Georgii, Luizjany i Teksasu, zadeklarowano powstanie Konfederacji Stanów Ameryki Północnej, której pierwszym (i jedynym) prezydentem został Jefferson Davis. W czasie inauguracji padły słowa, że rząd Konfederacji jest „pierwszym w historii świata rządem opierającym się na wielkiej fizycznej i moralnej prawdzie” i że „Murzyn nie jest równy białemu człowiekowi”.
W tym samym czasie na Północy narastał ruch abolicjonistów. Jego przedstawiciele uznawali niewolnictwo za zło samo w sobie, nie wdając się w dyskusje nad przewagami dobrze traktowanego niewolnika nad pomiatanym proletariuszem ani nad złymi i dobrymi stronami tego systemu. Aktywnie prowadzono propagandę przeciwko niewolnictwu i organizowano ucieczki. Biali liberałowie, wyzwoleni Murzyni, kapłani, wspólnoty kwakrów, włączali się stopniowo w organizację ucieczek, tworząc słynną „Podziemną Kolej” (Underground Railroad). Nie chodziło tu o kolej w sensie dosłownym, lecz o system wzajemnej pomocy, o rozbudowaną sieć kryjówek i działania ludzi dobrej woli. Powstała tak zwana „sieć konduktorów”, przeprowadzająca zbiegów różnymi drogami.
Objąwszy w marcu 1861 roku urząd prezydenta, Lincoln stwierdził: „Nie mam zamiaru bezpośrednio czy pośrednio ingerować w kwestię niewolnictwa w stanach, w których ono istnieje. Uważam, że nie mam do tego podstawy prawnej, a także nie chcę tego czynić”. Również znaczna część polityków z Północy uznawała, że narzucenie stanom południowym obowiązku zniesienia niewolnictwa stałoby w sprzeczności z konstytucją, gwarantującą ochronę własności oraz zabezpieczającą autonomię władz stanowych w tym względzie. Jednak w sprawie najwyższej wagi, to znaczy przetrwania Stanów Zjednoczonych, prezydent reprezentował postawę nieugiętą.
12 kwietnia 1861 roku wojska Karoliny Południowej zaatakowały wierny Unii Fort Sumter. Na oczach licznie zgromadzonej publiczności nastąpiła obustronna kanonada artyleryjska, w której nikt wprawdzie nie zginął, ale wojska federalne uznały się za pokonane i w paradnym szyku opuściły twierdzę. Ten dosyć operetkowy początek otwierał jedną z najkrwawszych i najokrutniejszych w dotychczasowych dziejach wojen.
W odpowiedzi na apel Lincolna, aby zebrać wojska przeciwko Południu, nastąpiły kolejne secesje: Wirginii, Arkansas, Tennessee i Północnej Karoliny. Konflikt narastał. Ponieważ Północ dysponowała znaczną przewagą ludnościową i gospodarczą, wydawało się, że szybko zwycięży, zapewne w ciągu kilku miesięcy. Na pokonanie Południa jankesi potrzebowali jednak kilku lat i nie od razu było jasne, że wojnę tę wygrają.
Pierwsza walna bitwa, pod Manassas w północnej Wirginii, zwana bitwą nad rzeką Bull Run w lipcu 1861 roku, nie pozostawiła złudzeń, po której stronie jest kunszt wojenny i kto kończył lepsze szkoły wojskowe. Dowodzeni przez generała Lee bitni myśliwi i farmerzy z południa, sprawili Północy straszliwe lanie. Robert E. Lee był przeciwnikiem niewolnictwa i otrzymał propozycję objęcia dowództwa od obu stron. Opowiedział się za Konfederatami, nie chcąc walczyć przeciwko rodzinnej Wirginii. Jak w każdej wojnie domowej, motywacje poszczególnych żołnierzy były zresztą różnorodne: lojalność wobec rodziny lub kraju, wzniosłe ideały, poszukiwanie przygody lub żądza krwi.
Śledząc wzloty i upadki kampanii wojennej – od zwycięstw Konfederatów w pierwszych latach, poprzez zakończone powodzeniem oblężenie Vicksburga przez dowodzącego wojskami Unii generała Ulysessa Granta w 1863 roku i niszczycielski marsz generała Williama Shermana do morza w 1864, do ostatecznego poddania się zamkniętego w pułapce przez wojska Granta i Shermana generała Lee w Appomattox 9 kwietnia 1864 – łatwo stracić z oczu fakt, że to nie umiejętności generałów, lecz czynniki czysto ekonomiczne przechyliły szalę zwycięstwa na stronę Unii. Północy udało się utrzymać handel z resztą świata, w związku z czym mogła przeznaczyć nadwyżkę dochodów na produkcję amunicji. Co więcej, życie na Północy toczyło się niemal bez zmian, mimo iż straciła tyle samo żołnierzy, co Południe. Gospodarka Południa natomiast była zrujnowana: dwie trzecie majątku uległy zniszczeniu, udział w narodowym dochodzie spadł z 30 do 12%. Co czwarty żołnierz z Południa został zabity, a likwidująca niewolnictwo słynna trzynasta poprawka do konstytucji, uchwalona przez Kongres większością trzech głosów 21 stycznia 1865 roku, spowodowała, że oparte na niewolniczej pracy plantacje przestały istnieć.
Wojna pociągnęła za sobą wiele ofiar. Na polu walki oraz w niewoli od ran i chorób zginęło w niej ponad milion ludzi. Jednak państwo (czyli unia stanów) zostało ocalone. I nie tylko ocalone. Z bratobójczej wojny zaczął wyłaniać się świadomy swej odrębności – choć złożony z przedstawicieli wielu ras i narodowości – naród amerykański.
*
Poglądy na życie Nicholasa Earpa wykluczały niewolnictwo, jako proceder sprzeczny z elementarną przyzwoitością, jednak całym sercem był on przeciwnikiem prowadzonej przez Lincolna polityki. Nie po to walczył z Meksykiem o Południowy Zachód i narażał się na mordercze kopnięcia groźnego muła, żeby teraz rząd federalny odbierał ludziom ich własność, a także karał jego samego za produkowanie własnej whisky. Toteż zapewne przykrą niespodzianką była dla niego wiadomość, iż trzej jego najstarsi synowie zasilili podczas toczącej się właśnie wojny domowej szeregi Unii.
By zaciągnąć się do armii, James, Virgil oraz ich przyrodni brat Newton, pojechali cichcem do sąsiedniej miejscowości, bojąc się, że w okręgu Marion County wpływy ich ojca mogą im to uniemożliwić. Virgil i Newton dosłużyli się w wojsku stopnia sierżanta, biorąc między innymi udział w zdobywaniu – pod dowództwem generała Davida F. Farraguta największego portu południa – Nowego Orleanu, w kwietniu 1862 roku. Postrzelony w lewe ramię James spędził kilka miesięcy w wojskowym szpitalu, po czym został zwolniony z armii i odesłany w początkach 1863 roku do domu.
Trzynastoletni w dniu wybuchu wojny Wyatt, z zazdrością patrzył na wyczyny starszych braci. Nade wszystko nie cierpiał pracy na roli, do której zmuszali go rodzice. Czas spędzony przy tym żmudnym zajęciu uważał za bezpowrotnie stracony. Zycie było jedną wielką nudą – każdy dzień był taki sam, a przyszłość nie zapowiadała się różowo. Niestety jego dzieciństwo przypadło na ciężkie czasy. Brakowało pieniędzy, za to nie brakowało kłopotów. Wyglądało na to, że nic ciekawego już go nigdy nie spotka. Buntował się przeciw szarej egzystencji, przeciw regularności pór roku, przeciw jednostajnemu przemijaniu czasu, przeciw życiu, które pozbawione było zarówno wielkich radości, jak i wielkich smutków.
W swoim żywiole był jedynie doglądając koni, ucząc się na nich jeździć, polując i ćwicząc się w strzelaniu z broni krótkiej oraz długiej. Wojna była czymś, co w jego mniemaniu mogło przerwać nudną egzystencję. Niestety w myśl obowiązujących przepisów nie przyjmowano do wojska trzynastolatków, a proszeni o zabranie go ze sobą James, Virgil i Newton, zdecydowanie odmówili. Zdegustowany „zdradą” starszych braci, postanowił sam wyrównać tę niesprawiedliwość. Miał wprawdzie tyle lat, ile miał, ale był przecież nad wiek wyrośnięty i przy odrobinie dobrej woli można by go było wziąć za pełnoletniego. Więc…
Wszystko wokół spowijała jeszcze ciemność, kiedy Wyatt podniósł się ze swego posłania. Złapał przygotowany poprzedniego dnia plecak z żywnością oraz ubraniem na zmianę i delikatnie, by nie obudzić śpiących rodziców i rodzeństwa, otworzył okno, przez które wydostał się na zewnątrz. Było zupełnie cicho, tak cicho, że słyszał szelest kołyszących się traw i szum odległego potoku. Kiedy dotarł w pobliże stacji kolejowej, zaczęło świtać. Drzewa wyłoniły się nagle z mroku jak gigantyczne budowle. Niebo nad głową zapłonęło, a obłoki nasiąkły z wolna ciepłem i światłem. Ptaki rozpoczęły swój koncert w zaroślach.
Zmierzając w stronę połyskujących z oddali srebrem torów, wpadł niemalże na ukryte za kępą krzewów małe ognisko, przy którym siedziało kilkunastu mężczyzn. Były wśród nich młode, krzepkie chłopaki, byli starsi mężczyźni albo tacy, którzy wyglądali na starców w swoich obdartych grubych płaszczach przepasanych postronkiem lub rzemieniem, w sponiewieranych okropnie kapeluszach, cuchnący brudnymi nogami, potem, kałem i uryną tak że nawet cap mógłby od tego smrodu zemdleć. Zapijali się aromatycznymi przyprawami i aptecznymi miksturami, przeznaczonymi do nacierania i zawierającymi sporą dawkę spirytusu. Ich oczy miały tępy wyraz oszołomienia, charakterystyczny dla ludzi żyjących pod gołym niebem i źle odżywionych.
– Dzień dobry – bąknął zaskoczony Wyatt.
– Dla kogo dobry, dla tego dobry. To się jeszcze okaże – mruknął jeden z drabów. Długie, białe jak śnieg, ale tłuste i potargane włosy spadały mu na twarz spod wielkiego ronda zniszczonego filcowego kapelusza. Na widocznej w płomieniach ogniska bladej jak rybi brzuch twarzy wyrastała ogromna siwa broda, której pozazdrościć mógłby mu niejeden biblijny prorok. Ubrany był w czerwoną wełnianą koszulę, mocno wyświechtaną i podarte, drelichowe spodnie o niedającym się określić kolorze. – Lepiej zmiataj stąd w podskokach, gnojku, zanim stanie ci się coś złego – dodał, zaniósłszy się gwałtownym kaszlem.
– To wolny kraj i mogę robić, co mi się podoba – zaprotestował Earp. – A właśnie mam ochotę trochę sobie tutaj postać.
– Jak cię kopnę w dupę, to zaraz się przekonasz, co to za wolny kraj – powiedział z groźnym błyskiem w oku właściciel siwej brody. – Już cię tu nie ma!
– Zostaw chłopaka w spokoju, Fred – wtrącił się inny obdartus. Patrząc na twarz tego człowieka, trudno było określić jego wiek. Szczupła osmagana wiatrem i słońcem twarz pokryta była zmarszczkami, ale wielkie niebieskie oczy miały ciepły, młodzieńczy blask. – Co, nawiałeś z domu? – zwrócił się do Wyatta.
– Tak się złożyło – przyznał chłopiec.
– Wiem, możesz dalej nie mówić – uśmiechnął się przyjaźnie jego obrońca, do którego pozostali zwracali się per „Sock” (skarpeta). – Ojciec pijak i rozrabiaka, matka kurwa, porzuciła cię jeszcze w dzieciństwie, albo coś w tym rodzaju. Znamy te historie na pamięć.
– Moja matka wcale nie jest kurwą – oburzył się Wyatt – a ojciec pijakiem. Obydwoje to poważni i szanowani ludzie. Tata prowadzi sklep w miasteczku i jest sędzią pokoju.
– No to co taki paniczyk jak ty, robi tutaj sam o tej porze? – zdumiał się włóczykij o niebieskich oczach.
– Jadę do Ottumwa.
– Do Ottumwa?
– Co w tym takiego dziwnego? Tysiące ludzi podróżują każdego roku do Ottumwa.
– I w tym celu dałeś nogę z domu?
– Chcę wstąpić do wojska.
– Do wojska? – obdartus zrobił taką minę, jakby przed chwilą zobaczył pingwina w marynarskiej czapce z pomponem na głowie.
– Tak, do wojska – wyjaśnił z godnością Wyatt. – Nie wiem, czy pan słyszał, ale właśnie zaczęła się wojna.
– A ile ty masz lat, chłystku, hę?
– Niedługo skończę osiemnaście – gładko skłamał Earp.
– Niedługo? – wyraził swą wątpliwość włóczęga. – Na moje oko za jakieś cztery, pięć lat.
– I co z tego? Pięć lat to też niedługo.
– Coś ci powiem, durniu – rzekł gniewnie niebieskooki, podnosząc się ze swego miejsca. – Myślisz, że wojna to taka zabawa dla gówniarzy, jak podchody na podwórku? Ze zabijanie ludzi jest tym samym, co strzelanie do puszek po konserwach? Otóż nie. Wojna wcale nie jest romantyczną przygodą. Najczęściej sprowadza się do rozbryzgania wokół ludzkiego mięsa i cieczy. Do cierpień, bólu i nieszczęścia. Do telegramów, które otrzymują rodzice: państwa syn poległ na polu chwały. Wojna jest chorobą, jak tyfus. Zmiataj czym prędzej do domu, bo jak mi Bóg miły, zaraz ściągnę pasek i sprawię ci takie lanie, że przez tydzień nie będziesz mógł siadać.
– No właśnie – poparł go siwobrody. – Od początku mówiłem, żeby stąd spierdalał.
Wobec zdecydowanej liczebnej przewagi trampów, Wyatt obrócił się na pięcie i bez słowa oddalił. Był to chyba jedyny taki przypadek w całym jego życiu, w którym oddał pola przeciwnikowi. Ale przecież miał dopiero trzynaście lat.
W jaki sposób młody Earp dotarł w końcu do Ottumwa, rzecznego portu, w którym działał punkt rekrutacyjny – nie jest jasne. W każdym razie, kiedy tylko przekroczył próg wojskowej misji, zastał tam czekającego nań ojca.
– No, nareszcie jesteś – przywitał go pan Nicholas. – Wracamy do domu.
Mina szanownego rodziciela nie zachęcała bynajmniej do polemik. Wyatt potulnie schylił głowę i udał się wraz z nim w powrotną drogę.
– Odwaga nie polega na noszeniu broni – powiedział w pewnym momencie pan Earp.
– Jasne – zgodził się z nim Wyatt. – Trzeba jeszcze umieć z niej korzystać.
– Głupstwa gadasz – ofuknął go ojciec. – Odwaga nie trzyma się żelaza, lecz serca.
– Mówisz zupełnie jak ksiądz na niedzielnym kazaniu, tato.
– I co z tego? – żachnął się Nicholas. – Uważasz, że ksiądz nie może mówić mądrze? Gdybyś więcej uwagi poświęcał niedzielnym kazaniom, mógłbyś się wiele dobrego nauczyć.
Ale ty wolisz całymi dniami uganiać się z fuzją za królikami albo zajeżdżać na śmierć nasze konie.
– Nienawidzę pracy na farmie – wyznał w odruchu szczerości chłopiec.
– Wyatt, Wyatt, co z ciebie wyrośnie? – pokiwał smutno głową stary Earp.
– Nie wiem, tato, ale z pewnością nie rolnik.
Cienki zamglony sierp księżyca wisiał nisko na niebie, kiedy obaj Earpowie pojawili się z powrotem w Pella. Jego srebrzysta, blada poświata nie rozświetlała mroku. Pobliski las ciążył nad okolicą swą gęstą, niemal namacalną ciemnością. Niespodziewanie pan Nicholas zwrócił się do syna.
– Coś ci wyznam, Wyatt – powiedział. – Ja też nie lubię pracy na roli. Wcale nie musisz zostać farmerem. Ale póki co, musisz pomóc mnie i matce w prowadzeniu gospodarstwa. Twoi starsi bracia poszli bronić popieprzonych pomysłów Lincolna i wypięli się na wszystko, a młodsze rodzeństwo trzeba przecież jakoś wyżywić.
*
Wiosną 1864 roku cierpiący na straszliwą chorobę Nicholas Earp znowu zapakował cały rodzinny dobytek i ruszył w drogę, tym razem do Kalifornii. Podróż w kawalkadzie krytych brezentem wozów była nie lada wyczynem. Ekstremalne życie trapera i niebezpieczeństwo ze strony Indian dla starszych, zaprawionych w wojaczce Earpów nie były zapewne niczym nadzwyczajnym. Jednak dla Wyatta i dwóch jego młodszych braci, którzy w życiu nie wychylili nosa poza równiny Illinois, okazały się prawdziwą szkołą życia. Po przybyciu na miejsce osiedlili się w miejscowości San Bernardino, liczącej sobie wówczas z górą dwa tysiące mieszkańców, niemal dwukrotnie więcej niż leżące sześćdziesiąt mil na południe pueblo, zwane Los Angeles.