Slowinski_Ulrike_Meinhof - Przemysław Słowiński - ebook

Slowinski_Ulrike_Meinhof ebook

Przemysław Słowiński

5,0

Opis

Biografia legendarnej terrorystki, ikony walki z kapitalizmem, współzałożycielki ultralewicowej organizacji Frakcja Czerwonej Armii.

 

Jak wiele europejskich terrorystek lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku Ulrike Meinhof była intelektualistką, głęboko poruszoną niesprawiedliwością społeczną. W swoich artykułach przemawiała głosem całego pokolenia, które nie mogło zaakceptować faktu, iż niemieckie społeczeństwo zdaje się nie pamiętać o swojej nazistowskiej przeszłości. Była lewicową aktywistką i do dziś nie jest jasne, dlaczego przekroczyła granicę oddzielającą społeczne zaangażowanie od fanatyzmu. Pewnego dnia porzuciła rodzinę i dziennikarską karierę, by przyłączyć się do radykalnej organizacji terrorystycznej, walczącej z niemieckim rządem nielegalnymi i brutalnymi metodami. Z tzw. grupą Baader-Meinhof przez ponad sześć lat prowadziła partyzantkę miejską – kradła samochody, napadała na banki, podkładała bomby. Zakończyła życie w więziennej celi, popełniając samobójstwo w 1976 roku.
*
Autorzy książki próbują odpowiedzieć na pytanie, kim była Ulrike Meinhof. Zaślepioną idealistką czy burżujką o skrzywionej psychice? Czy naprawdę była przywódczynią grupy terrorystycznej? Czy paradoksalnie musiała wyrzec się własnego człowieczeństwa, by walczyć w jego obronie?
Tło narracji stanowi historia podzielonych Niemiec, która wpłynęła na rozwój ruchu rewolucyjnego i na jego liderów, m.in. Andreasa Baadera, Gudrun Ensslin czy Holgera Meinsa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 653

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Opracowanie redakcyjne

Dariusz Pohl

Anna Seweryn-Sakiewicz

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Zdjęcie na okładce

http://www.indymedia.ie

Źródła ilustracji

de.indymedia.org, redbox.de, community.livejournal.com, tumblr.com, contraste.org,raf.espiv.net, Mutter Erde/Wikimedia Commons, secoursouge.org, Wikimedia Commons

Wydanie I, Chorzów 2013

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35

fax 32-348-31-25

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. zo.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2013

ISBN 978-83-7835-245-7

Ten, kto nie stawia oporu – umiera;

ten, kto nie umiera – jest grzebany żywcem.

Ulrike Meinhof

Wstęp

Ulrike Meinhof nie dano zaznać spokoju nawet po śmierci. Była opuszczona i niezrozumiana przez najbliższych, ścigana przez policję, oczerniana przez politycznych wrogów.

Od kilkudziesięciu lat nieprzerwanie powstają na jej temat sztuki teatralne, filmy i powieści. Podobnie jak Ernesto „Che” Guevara, stała się ikoną walki z opresyjnym kapitalizmem. Najbardziej rozpowszechniony jest mit wrażliwej i inteligentnej kobiety, dobrej, kochającej matki dwójki dzieci oraz niespełnionej żony, która załamała się w wyniku panujących w powojennych Niemczech stosunków społecznych i romansów męża. Czasami przedstawiana jest jako wcielenie diabła, a czasami jako „szlachetna terrorystka” o złotym sercu, której jedynym pragnieniem było czynienie dobra. Pozornie porządna niemiecka mieszczka, lecz w głębi serca natchniona lewicowymi ideałami i pełna wiary w lepszy, bardziej sprawiedliwy świat aktywistka. Gorzkniejąca, gdy obserwowała syte, zadowolone z siebie i udające, że nie pamięta o swojej nazistowskiej przeszłości, niemieckie społeczeństwo.

Spór o to, czy Frakcja Czerwonej Armii (RAF) była jedynie bandą kryminalistów i morderców, czy też grupką ideologicznych bojowników walczących o słuszne cele, ciągle jest obecny w mediach.

„Członkowie RAF, podobnie jak wcześniej naziści, pragnęli zerwać z wymuszonym dostosowywaniem się do demokracji, modelem państwa prawa i «zachodnich» wartości – napisał Sławomir Sierakowski w artykuleTerror w republice świecidełek[krytykapolityczna.pl, 7 marca 2009]. – Czyż ostatnią konsekwencją decyzji o użyciu terroru nie jest przeobrażenie się w swojego własnego wyimaginowanego przeciwnika? Czy historia RAF-u nie jest opowieścią o takiej walce z faszyzmem, w wyniku której sami stajemy się faszystami? Czy powinniśmy być zaskoczeni wiadomością, że jedyny żyjący przedstawiciel pierwszego pokolenia RAF-u, Horst Mahler, postanowił przystąpić do neonazistowskiej NPD?”.

Pochodziła z niemieckiej rodziny, w której zagorzali socjaliści zmieszali się z nazistami. „Opozycjonistką” była już jako dziecko – słuchała jazzu, grała na perkusji, awanturowała się ze swoją przybraną matką. Upolityczniona przez tzw. erę Adenauera, której główną wadą był „brak komunikatywności i głupawy autorytaryzm”, w 1958 roku wstąpiła do zdelegalizowanej dwa lata wcześniej przez Federalny Trybunał Konstytucyjny Niemieckiej Partii Komunistycznej – KPD. Jako dziennikarka poruszała i wstrząsała drastycznymi, socjalistycznymi poglądami, pisząc o niemieckich dzieciach i problemach imigrantów. Określała pozycję lewicy, uchodziła za głos ruchu pokojowego oraz Opozycji Pozaparlamentarnej (Ausserparlamentarische Opposition – APO). W swoich artykułach wyrażała odczucia wielu młodych ludzi tamtych czasów. Jej wrażliwość znalazła wyraz w ujawnianiu wszelkich form opresji i eksploatacji. Sprowadziło to na nią wściekłą nienawiść jednych i szacunek innych.

Młoda dziennikarka stawiała kolejne kroki w karierze i zanosiło się na to, że na stałe wejdzie do ścisłej czołówki redaktorów niemieckich mediów.Pewnego dnia porzuciła jednak pracę i rodzinę, by przyłączyć się do radykalnej organizacji terrorystycznej, walczącej nielegalnymi i brutalnymi metodami z niemieckim rządem.Odstawiła pióro (albo raczej zaprzęgła je do arsenału swojej rewolucyjnej walki) i weszła na drogę zbrojnej konfrontacji z Systemem.Zaczęła kraść samochody i napadać na banki, przekraczając tym samym barierę, która oddziela społeczeństwo obywatelskie od bandytyzmu. Zamachy, zabójstwa, konspiracja, ucieczki – takie życie stało się jej codziennością. Wierzyła głęboko w ideę partyzantki miejskiej i dawała społeczeństwu prawo do zbrojnego oporu przeciwko aparatowi „faszystowskiego państwa”, za jakie uznawała Republikę Federalną Niemiec: „Naturalnie wolno strzelać…”.

W 1962 roku Ulrike przeszła bardzo poważną operację – założono jej na mózg srebrną klamrę, by zlikwidować nacisk wywierany przez nowotwór. Po latach, gdy Meinhof była już w więzieniu, przeprowadzono podobno jeszcze jedną operację mózgu, gdyż lekarze uważali, że tylko taki zabieg może przywrócić jej zdolność właściwej oceny własnych czynów.

Jak wszystkie europejskie terrorystki lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku była intelektualistką, osobą głęboko wstrząśniętą biedą i poniżeniem, w jakich żyje większość ludzi na świecie. Gotowa była poświęcić rodzinę i zaryzykować życie, by wszelkimi sposobami ten świat naprawić. Przede wszystkim jednak pragnęła sprawiedliwości. Obsesyjnie, całą mocą swych myśli i emocji, bez względu na osobiste konsekwencje. Chciała walczyć w obronie trzeciego świata, a pominęła pozostałe 2/3. Poprzez agresję i zbrodnię pragnęła przypomnieć ludziom o niedawnych zbrodniach. Zamieniła słowa na bomby, argumenty na pistolet, na koniec odrzucając w sobie człowieka. Nie uznawała kompromisów. Nie chciała negocjować ze światem, wolała z nim walczyć. Nawet za cenę życia.

Gdzie przebiega linia oddzielająca społeczne zaangażowanie od fanatyzmu? Czy trzeba wyrzec się człowieczeństwa, aby móc walczyć w jego obronie? Ulrike miała do wyboru smutek lub wściekłość. Wybrała wściekłość. Pozostaje jednak pytanie, czy w ogóle miała wybór.

Dlaczego uznana dziennikarka, przed którą cały świat stał otworem, odwróciła się do niego plecami? Dlaczego zrezygnowała z dostatniego, wygodnego życia i zerwała wszystkie swoje więzy ze społeczeństwem? Dlaczego opuściła rodzinę, przyjaciół, a nawet własne dzieci? Dlaczego zdecydowała się na udział w spektakularnym uwolnieniu aresztowanego przestępcy? Dlaczego szkoliła się w obozie palestyńskich terrorystów, do którego chciała wysłać też podobno swoje nieletnie córki? Co spowodowało, że inteligentna kobieta, „chrześcijanka z krwi i kości, śliczna dziewczyna grająca na flecie” – jak mawiał o niej były prezydent RFN, Johannes Rau – przemieniła się w terrorystkę? A może walka zbrojna wywołana przez Ulrike Meinhof stała się tylko wyrazem jej osamotnienia oraz osobistego zwątpienia?

Czy była mózgiem grupy terrorystycznej, czy tylko jej twarzą? Męczennicą oporu (jak zamordowana przez hitlerowców Sophie Scholl1, która zawsze była dla niej wzorem) czy zagubioną intelektualistką szukająca swego miejsca w okrutnym, bezlitosnym świecie, pełnym podłości i ucisku? Naiwną idealistką czy zmanipulowanym narzędziem w rękach wschodniego aparatu bezpieczeństwa? Pozbawioną empatii maszyną do zabijania (jak podejrzewali ci, którzy po jej śmierci wyjęli do badania jej mózg, twierdząc, że operacja usunięcia guza mogła pozbawić ją zwykłych ludzkich odruchów) czy może znudzoną, egocentryczną burżujką w przebraniu, która wybrała drogę na lewo od rozsądku? Bestią czy kimś, kto błądził i cierpiał? A może zwyczajną kobietą, uwięzioną i zniszczoną w końcu przez nienawiść do konsumpcyjnego społeczeństwa oraz rozpaczliwe poszukiwanie politycznej prawdy?

Czy w ogóle da się wyjaśnić, kim naprawdę była Ulrike Meinhof? Żarliwą rewolucjonistką? Bezwzględną terrorystką? Ofiarą czy katem?

„Albo jest się częścią problemu, albo częścią rozwiązania” – napisała kiedyś w jednym ze swych artykułów. Stała się pierwszym, a mogła być drugim.

Prolog. Strzały w bibliotece

Berlin Zachodni, 14 maja 1970 roku

Dla sierżanta Güntera Wettera, funkcjonariusza zachodnioberlińskiej policji, miał to być kolejny zwyczajny dzień pracy. Podczas rutynowej odprawy na posterunku o godzinie 6.30 otrzymał zadanie eskortowania do Instytutu Socjologii więźnia przebywającego w Zakładzie Karnym Moabit.

– Nazywa się Andreas Baader – powiedział komendant. – Uważaj na niego. To niezły ptaszek, jeden z tych gówniarzy, którzy podpalili dom towarowy we Frankfurcie nad Menem.

– Może próbować ucieczki?

– Nie sądzę, ale przy tego rodzaju typkach zawsze trzeba dmuchać na zimne. Ciągle im przychodzą do głowy różne szalone pomysły. Wiesz, że to podpalenie tłumaczyli potem płonącymi domami w Hanoi?

– W Hanoi? A cóż to ma wspólnego ze sklepem we Frankfurcie?

– Doprawdy nie wiem. Spróbuj go o to zapytać. Może ci wyjaśni.

Około godziny 8.30 funkcjonariusz Wetter oraz towarzyszący mu sierżant Karl-Heinz Wegener pojawili się przy bramie więzienia Moabit, najsłynniejszego w całym kraju zakładu karnego, z grubymi murami z czerwonej cegły. W latach dwudziestych Moabit był pełen nazistów, a potem komunistów. W czasie wojny trafiali tam zarówno złodzieje, jak i więźniowie polityczni.

Do starej części więzienia należał Stern, gdzie przebywał Baader i gdzie cele rozchodziły się na kształt gwiazdy. Na wszystkich piętrach wisiały metalowe siatki, podobne do cyrkowych, aby uniemożliwić skoki samobójcze. Stary Moabit wymagał remontu, ale władze Berlina nie miały funduszy.

–Szkoła mojej córki nie ma pieniędzy na farby, to jak ja mogę prosić o podwyższenie budżetu więzienia – twierdził naczelnik zakładu.

Wypełnienie wszystkich koniecznych formularzy zajęło około kwadransa. Aresztant siedział przez ten czas w pokoju obok, skuty kajdankami. Minę miał wesołą, można było nawet odnieść wrażenie, że jest zadowolony ze swojego losu. A może po prostu cieszył się na myśl o opuszczeniu – choćby tylko na kilka godzin – zimnych murów i zatęchłej celi?

Minęło właśnie wpół do dziesiątej, kiedy przed biblioteką Instytutu Socjologii (Deutschen Zentralinstitut für Soziale Fragen), usytuowaną w spokojnej berlińskiej dzielnicy Dahlem, zatrzymał się ciemnozielony, policyjny ford transit. Wysiadł z niego blady, niewysoki, ciemnowłosy Andreas Baader. Prawą rękę przykutą miał do ramienia Güntera Wettera. Budynek był dwupiętrowy, z czerwonej cegły, ze spadzistym dachem, schludny jak fartuszek pierwszoklasisty. Pod frontowymi oknami rósł duży krzew jaśminu, a bratki tworzyły okrągły dywan wokół pnia akacji.

Cicha Miquelstrasse tonęła w zieleni i kwiatach. Poszczególne działki, na których stały okazałe wille, oddzielone były od siebie wysokimi żelaznymi płotami i gęstymi, równo przystrzyżonymi żywopłotami. Za ogrodzeniami rozciągały się ogrody, a w nich huśtawki z obrośniętymi trawą metalowymi nogami i gipsowe figurki krasnali. Przechodzące obok dziewczęta jaśniały kolorami spódnic i obcisłych sweterków, na widok których twarze mężczyzn spinały się ambicją i wolą zwycięstw.

– Panie Baader, zmuszony jestem przypomnieć panu, że przy próbie ucieczki użyjemy broni palnej – ostrzegł więźnia sierżant Wetter.

– Niech pan się nie martwi – uspokoił go Andreas. – Nie jestem durniem. Do końca odsiadki zostało mi przecież niewiele.

Drugi strażnik zadzwonił do drzwi wejściowych. Otworzył je 62-letni pracownik Instytutu, Georg Linke. Dla niego również 14 maja 1970 roku miał być normalnym, spokojnym dniem pracy, niczym niewyróżniającym się spośród kilku tysięcy innych dni, które spędził w uniwersyteckiej placówce. Policjanci wraz z konwojowanym aresztantem weszli do środka

– Czytelnia mieści się na parterze, w pokoju numer dziewięć, pierwsze drzwi na prawo – poinformował ich Linke. – Ta pani już tam czeka – dodał.

„Tą panią” była znana dziennikarka, Ulrike Meinhof, która kilka dni wcześniej wyjednała u władz więziennych zgodę na wspólne pisanie z Baaderem książki o problemach trudnej młodzieży. Przez okno czytelni widziała, jak na chodnik wjeżdża policyjna furgonetka, jak wyprowadzają z niej Andreasa, przykutego do jednego ze strażników. W ogrodzie łagodny wiatr poruszał młodziutkimi listkami akacji.

– Oglądałam panią w telewizji. – Starsza, drobna bibliotekarka uśmiechnęła się do niej mile, stawiając na stół porcelanową filiżankę z kawą. Niedawno skończyła 58 lat. Nazywała się Gertruda Lorenz.

– Mam nadzieję, że było interesująco – mruknęła Ulrike, z trudem usiłując zapanować nad ogarniającym ją coraz silniej zdenerwowaniem.

– Tak, bardzo. Potrzebuje pani czegoś jeszcze?

– Nie, dziękuję, myślę, że sobie poradzę.

W tym momencie do pokoju wkroczyli dwaj policjanci i skuty Andreas Baader. Wokół panowała głucha cisza, zupełnie jak w gabinecie ministra. Albo jak w bibliotece…

– Guten Tag – rzucili grzecznie w stronę dziennikarki.

– Guten Tag. – Ulrike Meinhof podniosła się z miejsca.

– Bitte nehmen Sie Platz – powiedział sierżant Wetter, odpinając więźniowi kajdanki.

–Danke. – Baader rozmasował powoli prawą dłoń. – Dostanę także filiżankę kawy?

–Natürlich.– Bibliotekarka uśmiechnęła się do niego, zupełnie tak jakby był gwiazdą telewizyjnego programu, a nie skazanym za podpalenie domu towarowego przestępcą. Sekundę później wymiotło ją z pomieszczenia.

Sierżant Wegener sprawdził, czy drugie drzwi do czytelni są zamknięte. Potem zamknął również wychodzące na ogród wysokie okno.

– Jest pan żonaty, ma pan dzieci? – zapytała go niespodziewanie Meinhof.

– Tak – odparł nieco zdziwiony. – Mam żonę i dwójkę dzieci. Dlaczego pani pyta?

– Nic, nic. – Dziennikarka zapaliła papierosa. – Tak tylko… Po prostu chciałam wiedzieć.

Ulrike i Andreas zatopili się w cichej rozmowie, paląc jednego papierosa za drugim i przerzucając leżące na stole dokumenty. Jeden ze strażników usiadł na krześle przy drzwiach, drugi zajął miejsce pod oknem. Znudzeni z uwagą przyglądali się czubkom swych świeżo wypastowanych butów. Jeśli nie liczyć wejścia bibliotekarki z kawą dla Baadera, to przez kilkanaście następnych minut nic ciekawego się nie działo. Wkrótce w pokoju zrobiło się sino od dymu. Kręcąc z dezaprobatą głową, sierżant Wegener dźwignął swe potężne cielsko ze stołka i otworzył okno.

Dźwięk dzwonka rozerwało ciszę na strzępy, ginąc bez echa gdzieś w głębi budynku. Ulrike i Andreas spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Jeśli wierzyć relacjom świadków (a dlaczego niby mieliby kłamać?), dalsze wypadki rozegrały się w sposób następujący:

Georg Linke otworzył drzwi wejściowe. Przed nim stały dwie młode kobiety, które rano wyraźnie poinformował, że w dniu dzisiejszym czytelnia będzie do południa zamknięta. Pierwsza – wysoka, szczupła i zmysłowa – miała owalną twarz otoczoną krótkimi ciemnymi włosami. Ubrana była w kowbojskie buty, obcisłe dżinsy i czerwoną koszulkę, która podkreślała jej sterczące piersi. Nawet z odległości trzydziestu kroków można było zauważyć, że nie nosi stanika.

Jeżeli chodzi o drugą, ciemną blondynkę, to w oczy rzucał się głównie jej dekolt, czyli głębokie wcięcie w sukience, dzięki któremu młoda kobieta może złapać męża, a stara katar. Biust miała jak klasycystyczna kopuła katedry świętej Jadwigi w Berlinie, a figurę w rodzaju tych, na widok których nawet biskupa ogarnęłyby grzeszne myśli – Herr Linke, mimo dość zaawansowanego wieku, ciągle jeszcze nie pozostawał obojętny na niewieście wdzięki. Pierwsza mogłaby uchodzić za Madonnę, druga raczej za Wenus w pełni rozkwitu. Jedna nadawałaby się na modelkę dla Cranacha, druga prawdopodobnie wzbudziłaby artystyczne zainteresowanie Botticellego.

– Przecież prosiłem, żeby panie przyszły dopiero po południu – powiedział z lekkim wyrzutem, zapuszczając żurawia w głęboki jak rów mariański dekolt. – Teraz czytelnia jest zajęta.

– Zajęta? – Dziewczyny spojrzały uważnie jedna na drugą.

– Właśnie tak, zajęta. – Linke usiłował zamknąć drzwi, lecz obie kobiety weszły, wepchnęły się niemalże do środka. Brunetka przycisnęła przy tym do niego te swoje zgrabne kule, tak że poczuł rozchodzące się gdzieś od brzucha rozkoszne ciepło, jakby wypił duszkiem filiżankę gorącej herbaty.

– No to trudno, zaczekamy. – Blondynka uśmiechnęła się. Jej głos przypominał gęsty dym. Gdy wydobywał się z ust, był po prostu widoczny. Przywodził na myśl złote liście, które każdej jesieni Georg palił w swoim ogródku.

– To może trochę potrwać – uprzedził, bezskutecznie usiłując pozbyć się natrętnych klientek.

– Nie szkodzi, mamy czas – usłyszał w odpowiedzi.

Chcąc nie chcąc, wskazał im drewnianą ławkę w korytarzu. Tego, że obydwie kobiety były uzbrojone, nie dostrzegł. No bo jakże mógłby dostrzec? Rewidowanie odwiedzających bibliotekę czytelniczek nie mieściło się, niestety, w zakresie jego codziennych obowiązków. Kto zresztą i po co miałby przynosić do Instytutu broń czy bombę? Spokojnie wrócił do swojego biura.

Pierwsza z dziewcząt została potem zidentyfikowana przez policję jako Ingrid Schubert, lat 26, druga – jako Irene Goergens, lat 19. Jak za chwilę miało się okazać, nie były jedynymi nieproszonymi gośćmi, którzy odwiedzili tego dnia budynek biblioteki Instytutu Socjologii w Berlinie. Po minucie znów zadźwięczał dzwonek…

*

Kiedy Georg Linke, mnąc pod nosem przekleństwa, pojawia się na korytarzu, obydwie kobiety zdążyły już otworzyć drzwi. Do wnętrza wbiega mężczyzna w naciągniętej na głowę czarnej kominiarce, trzymając w dłoniach pistolety. W toku późniejszego dochodzenia wyszło na jaw, iż nazywał się Hans-Jürgen Bäcker i że jeden z pistoletów był na gaz, drugi zaś na ostrą amunicję. Do lufy przykręcony miał długi, cylindryczny tłumik.

Za mężczyzną wsuwa się do środka kolejna kobieta, rudowłosa, zidentyfikowana potem jako trzydziestoletnia Gudrun Ensslin. W prawej ręce także dzierży pistolet. Teraz „grupa wyzwoleńcza” jest już w pełnym składzie.

– Czego tu chcecie? – woła Linke, usiłując zastąpić drogę intruzom. Nie jest do końca przekonany, czy to wszystko po prostu mu się nie śni. Regulamin biblioteki Instytutu nie przewidywał walki z zamaskowanymi, w dodatku jeszcze uzbrojonymi bandytami. Owszem, zdarzały się interwencje wobec zbyt głośno zachowujących się studentów, dwa razy ktoś usiłował wynieść cichaczem książkę… Ale żeby atakować szacowną instytucję z bronią w ręku? Nie, tego jeszcze świat nie widział.

Zamaskowany napastnik naciera na starszego mężczyznę, który odepchnięty, ląduje na podłodze, pod schodami. Kiedy usiłuje się podnieść, napastnik oddaje w jego kierunku strzał, trafiając w wątrobę. Jak twierdził potem Bäcker, zamierzał jedynie nastraszyć portiera bronią gazową, jednak pomylił się i strzelił z pistoletu na ostrą amunicję. Ranny Linke wycofuje się do biura, blokując od wewnątrz drzwi.

– Uciekajmy, to napad! – krzyczy do dwóch pracujących tam kobiet.

– Czy pan zwariował, Georg? – śmieje się Gertruda Lorenz. – To nie Chicago, a bandyci… – przerywa gwałtownie, dostrzegając wypływającą spod przyłożonej do brzucha ręki portiera ciemnoczerwoną krew. – Jezus Maria!

– Skaczmy przez okno! – Będący w szoku Linke zdaje się zupełnie nie odczuwać skutków postrzału. – Pomogę paniom!

Kilka sekund później cała trójka znajduje się w ogrodzie, skąd przedostaje się na ulicę, starając się zwrócić uwagę przechodniów. Ale tych, jak na złość, akurat nie ma. Na cichej uliczce z ogrodami nie ma nikogo.

– Szybko, niech ktoś zadzwoni na policję! – drze się wniebogłosy się Frau Lorenz. – Padliśmy ofiarą napadu!

– O Boże… chyba dostałem! – Georg Linke patrzy na swój brzuch i zemdlony osuwa się na chodnik.

Tymczasem w czytelni, dokąd wdarli się strzelający na oślep z gazówek napastnicy, trwa zawzięta walka. Nie zważając na trzymaną przez nią broń, sierżant Wegener rzuca się na rudowłosą kobietę, usiłując wyrwać jej pistolet. Wściekle szarpie za czerwone kudły, zostając – ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu – z peruką w dłoni. W tej samej chwili otrzymuje z tyłu potworny cios w głowę, zadany kolbą karabinka z obciętą lufą, trzymanego przez Ingrid Schubert. Z jękiem pada na podłogę.

W tym czasie jego kolega, sierżant Wetter, atakuje mężczyznę w kominiarce, wytracając mu z ręki berettę z tłumikiem. Sięgnąwszy do pasa, wydobywa z kabury własną spluwę.

– Ręce do góry! – wrzeszczy zupełnie niepotrzebnie, tracąc na to cenne ułamki sekund. Zamaskowany mężczyzna wypala mu prosto w twarz z drugiego pistoletu. Oślepiony policjant skręca się gwałtownie z bólu. Kula z jego walthera wbija się w ścianę, pół metra od stojącej tam bezradnie Ulrike Meinhof. Z rękami na uszach i wzrokiem zwróconym w stronę okna, dziennikarka krzyczy co sił w płucach:

– Nie strzelajcie, do jasnej cholery!

Wielokrotnie czytała wcześniej w literaturze opisy strachu. Określenie, że delikwentowi przestaje bić serce, że nie może się ruszyć z miejsca, że coś lodowatego spływa mu po grzbiecie, że krew zatrzymuje się w żyłach i że pot oblewa mu całe ciało – uważała za oklepane frazesy, fatalne stylistycznie. Teraz przekonała się, że w tych opisach była zawarta prawda. Z przemocą też zetknęła się dotąd tylko za pośrednictwem drukowanej stronicy czy też jednego z mniej cenionych widowisk telewizyjnych.

Pomieszczenie pełne jest gazu łzawiącego, wdzierającego się do oczu i do płuc. Na wpół oślepła Ensslin popychaMeinhofw kierunku otwartego okna, do ktrego pierwszy dopada Andreas Baader i wyskakuje na zewnątrz. Dopiero za nim obie kobiety. I pozostali, oddając wcześniej jeszcze kilka strzałów z gazowej broni. Cała akcja trwa raptem kilkanaście sekund.

Na ulicy stoi zaparkowana czerwona alfa romeo, obok biały mercedes. Silniki pojazdów pracują równo i cicho, nie głośniej niż wysuwane z portfela stumarkowe banknoty. Napastnicy dobiegają do samochodów. Głośny huk zatrzaskiwanych drzwiczek i auta ruszają gwałtownie z piskiem opon. Po chwili nikną za zakrętem.

Ulrike Meinhof półleży na tylnym siedzeniu alfy. W samochodzie pachnie gorącym plastykiem, tanim płynem po goleniu i frytkami. We wstecznym lusterku wychwytuje przerażony wzrok Astrid Proll, również uczestniczącej w akcji. Potworny ból rozsadza jej głowę, ręce drżą, z oczu leją się łzy. Po jakimś czasie – trudno powiedzieć po jakim, bo mogła to być zarówno jedna sekunda jak i wieczność – zaczyna czuć w całym ciele odrętwienie wychodzące z samej ziemi i wznoszące się szpikiem kości, tak powoli i obficie, jak soki podnoszą się w pniu drzewa. Jej czaszka staje się wielkim bębnem; każde uderzenie pulsu wtłacza ją jakby w głąb ciała.

Kiedy się nieco uspokaja, dociera do niej oczywista prawda. Stało się. Kości zostały rzucone. Teraz nie ma już odwrotu z drogi bezprawia, mroku i grozy.

Część I. Czas mroku

Ci, co poznali mrok, światło kochają;

Oczekują świtu, nocy się lękając.

Dean R. Koontz

1.

Dwa zupełnie różne światy spotkały się ze sobą, kiedy na życiowej drodze 24-letniego Wernera Meinhofa stanęła szesnastoletnia, ciemnowłosa i niewysoka Ingeborg Guthardt. Guthardtowie byli zagorzałymi socjalistami, Meinhofowie zaś nacjonalistycznymi ewangelikami, którzy już wkrótce mieli się stać zapalonymi nazistami. Spotkanie ognia z wodą nie narobiłoby większego zamieszania.

W konserwatywnym środowisku Osterburga, małego miasteczka w Sachsen-Anhalt, w latach dwudziestych XX wieku Ingeborg była jedyną uczennicą szkoły średniej należącą do Związku Socjalistycznej Młodzieży Robotniczej. Ojciec Wernera, Johannes, był natomiast pastorem w Halle i klasycznym przedstawicielem chrześcijańskiego antyjudaizmu, pragnącym za wszelką cenę nawracać „źle wierzących” Żydów. W latach trzydziestych stał się agresywnym antysemitą. „Niech Bóg błogosławi i prowadzi Adolfa Hitlera” – powiedział na jednym z zebrań partii nazistowskiej. Bracia Wernera nawet prywatne listy podpisywali: „Z Bogiem, Heil Hitler!”.

Werner i Ingeborg spotkali się w roku 1925 i po kilku miesiącach zaręczyli, ku wielkiemu oburzeniu ich rodzin.Guthardtowie, którzy z wielkim trudem osiągnęli swą społeczną pozycję, pragnęli, aby ich córka zrobiła maturę i podjęła następnie studia. Ingeborg zaproponowała im kompromis: matura tak, ale zamiast studiów małżeństwo. Werner za namową ojca doktoryzował się z historii sztuki i dzięki rodzinnym znajomościom znalazł pracę jako nauczyciel plastyki w liceum w Gdańsku. W marcu 1928 roku został asystentem w Narodowym Muzeum Sztuki i Kultury w Oldenburgu. Matrymonialne plany wcale jednak nie wywietrzały mu z głowy.

Pobrali się rok później, w obecności nielicznychGuthardtów, za to przy udziale około trzydziestu osób z rodzinyMeinhof. Ojciec Ingeborg, zrozpaczony wejściem córki w krąg „bardzo niesympatycznego środowiska”, upił się na weselu do tego stopnia, że trzeba go było odnieść do pokoju. W styczniu świeżo upieczona pani Meinhof przeprowadziła się do swojego męża, do Oldenburga, gdzie w odbywających się akurat wyborach NSDAP zdobyło 27,3% głosów, co stanowiło o 9% więcej niż przeciętna w całym kraju.

Kto zna Niemcy, ten wie, jak bardzo urozmaicony jest tu krajobraz: miejscami urzekająco piękny, jak w dolinie górnego Renu, w Schwarzwaldzie, w Turyngii czy w Dolnej Bawarii, miejscami posępny w swej monotonności, jak na piaskach Brandenburgii, na bagnistych obszarach Meklemburgii lub u ujścia Łaby i Wezery.

Oldenburg, niewielkie miasteczko w Dolnej Saksonii i dawna rezydencja książęca, położone jest nad rzeką Hunte, lewym dopływem Wezery. Idąc od dworca kolejowego ulicą Moselstrasse, po kilku minutach dochodzi się do otoczonego fosą Starego Miasta, świadectwa niegdysiejszej chwały, która minęła i nigdy już nie wróci. Poprzecinana niezliczoną ilością rzeczułek i kanałów osuszających podmokłe nadmorskie równiny kraina pomiędzy Oldenburgiem i granicą usiana jest gęsto bukowymi, dębowymi i świerkowymi lasami, ciągnącymi się po obu stronach rzeki Ems, by sto kilometrów dalej na zachód stać się północną Holandią.

W latach trzydziestych XX wieku Oldenburg pełnił funkcję ważnego portu śródlądowego, połączonego z Morzem Północnym oraz kanałem – z królestwem Niderlandów. Właśnie w tym czasie pojawiły się na świecie dzieci państwa Meinhofów: najpierw, w lipcu 1931 roku – Wienke, a 7 października 1934 roku, w niewielkim domu na przedmieściach wydała swój pierwszy krzyk na ziemskim padole Ulrike Marie. Niemowlę ochrzcił w znajdującym się na rynku XIII-wiecznym kościele św. Lamberta pastor Karl Adalbert Wicke.

Dziecko rozwijało się wspaniale, mając zaledwie pięć miesięcy Ulrike siedziała już prościutko w swoim wózeczku i bez lęku uśmiechała się do odwiedzających mieszkanie państwa Meinhof gości. Na szyi nosiła złoty łańcuszek z chrześcijańskim krzyżykiem.

Od czasu Wielkiej Wojny, w której śmierć zebrała żniwo tak krwawe, jak nigdy dotąd w dziejach świata, nie minęły jeszcze dwie dekady, a nad Europą unosił się już swąd zapowiadający nową pożogę. Z Rzymu dolatywały wściekłe okrzyki Mussoliniego, ulicami niemieckich miast maszerowały hitlerowskie bojówki, w kołach wojskowych Francji, Hiszpanii i innych krajów zawiązywano tajne spiski. W upalne lato 1935 roku zarząd miejski w Oldenburgu wydał rozporządzenie zabraniające żydowskim dzieciom kąpania się w rzece Hunte, „w interesie spokoju, porządku i bezpieczeństwa”.

Wszystko zaczęło się 30 stycznia 1933 roku, kiedy prezydent Hindenburg mianował Hitlera kanclerzem. W ciągu pierwszych stu dni sprawowania władzy Adolf zlikwidował Republikę Weimarską, rozwiązał związki zawodowe, na miejsce których powołał jednolitą organizację, Niemiecki Front Pracy, oraz wprowadził cenzurę. Tajemniczy pożar Reichstagu, który wybuchł 27 lutego, stanowił dla nazistów pretekst do wyeliminowania z życia politycznego (a później w ogóle z życia) komunistów. W marcu zostały uruchomione obozy koncentracyjne w Dachau i Oranienburgu, w których umieszczono między innymi politycznych przeciwników. 1 kwietnia rozpoczął się bojkot żydowskich sklepów. Rozpętano kampanię antysemicką i antykomunistyczną – nazistowskie bojówki w brunatnych koszulach organizowały żydowskie pogromy, napady na komunistów, socjalistów oraz intelektualistów.

26 kwietnia powstało Gestapo, tajna policja polityczna utworzona przez Hermanna Göringa, stosująca terror i tortury wobec przeciwników hitleryzmu. Większość działaczy opozycyjnych opuściła Niemcy, udając się na emigrację. Wszystkich uciekinierów naziści pozbawili niemieckiego obywatelstwa. W lipcu w Berlinie odbyło się publiczne palenie „nieprawomyślnych” książek. W tym samym miesiącu NSDAP pozostało jedyną legalną partią, a rząd wydał ustawę o sterylizacji umysłowo chorych i kryminalistów. W listopadzie Niemcy opuściły Ligę Narodów.

Wydawało się, że opozycja została zmieciona z powierzchni ziemi. W rzeczywistości jednak istniała, nawet w samym łonie Partii, i była tak groźna, że straszliwy triumwirat – Grofaz2, grubas i kuternoga – musiał zadać jej piorunujący cios. W czerwcu następnego roku wierne Hitlerowi oddziały SS, jego przybocznej gwardii, rozprawiły się z nią krwawo, organizując pogrom przywódców SA oraz innych niewygodnych ludzi z NSDAP3. Ten, któremu dyktator zawdzięczał swoją armię przyboczną i nazywał „swoim najwierniejszym przyjacielem”, został tej nocy obudzony ze snu przez samego wodza, a w parę godzin później zastrzelony.

Młodzież niemiecką zaczęto uczyć, że słowo „pacyfista” to największa obelga. Młodzież nie czytała już Goethego czy Platona, zajęta ćwiczeniami strzeleckimi i rzucaniem bomb. Ta wojskowo zorganizowana, zdyscyplinowana i wymusztrowana młodzież miała już tylko jeden cel, jedną perspektywę: wojnę. Alzacja i Lotaryngia są niemieckie! Holandia jest niemiecka! Ukraina jest niemiecka! Niemcy muszą odzyskać kolonie! Cały kraj przemienił się w jeden wielki obóz wojenny, przemysł zbrojeniowy kwitnął. Zagranica zaś patrzyła jak urzeczona na to imponujące, budzące grozę widowisko, niczym królik na węża, który zaraz go pożre.

Na początku lat trzydziestych kryzys finansowy został, co prawda, powstrzymany, ale i to nie zmieniło trudnej sytuacji ekonomicznej Niemiec. Bezrobocie i nędza przyczyniały się do radykalizacji nastrojów. Rozpętana wówczas na niebywałą skalę propaganda hitlerowska wyzyskiwała te nastroje bardzo skutecznie. Zebrania i wiece, w których uczestniczyły dziesiątki tysięcy słuchaczy, odbywały się na wolnym powietrzu, na placach i stadionach. W licznych pochodach i manifestacjach brały udział setki tysięcy uczestników. Wysoki udział chłopstwa w ruchu partii spowodowany był naciskiem, jaki Adolf Hitler kładł na zaniedbane dotąd tereny wiejskie. Zdumiewająco wysoki odsetek członków partii stanowili robotnicy i chłopi. Propaganda adresowana była do drobnego posiadacza. Mówiła ona chłopu, że stanowi sól ziemi niemieckiej, że jest najczystszym ucieleśnieniem rasy aryjskiej – i, co najważniejsze, że w państwie rządzonym przez narodowych socjalistów czeka go dobrobyt i spokój.

Wysocy urzędnicy zbierali na ubogich rodaków hojne datki, którymi finansowano propagandę zagraniczną Trzeciej Rzeszy. Śpiewano patriotyczne pieśni, wygłaszano nieskończoną ilość przemówień. Reżim totalitarnej dyktatury kroczył tymczasem swoją drogą, wzdłuż której piętrzył się coraz wyższy stos trupów.

Cudzoziemcy, którzy spędzili kilka dni w Niemczech, wychwalali pod niebiosa idealną czystość i porządek, które zapanowały w tym upodlonym kraju wraz z dojściem Hitlera do władzy. Wokół widzieli tylko uśmiechnięte twarze, doszli więc do wniosku, że „cały naród kocha i czci swego Führera”.

Werner Meinhof też wydawał się całkowicie zadowolony z panujących w Niemczech stosunków politycznych. Chwalił publicznie wielkie osiągnięcia Adolfa Hitlera przy upadku Ernsta Röhma podczas nocy długich noży (30 czerwca 1934 roku) i zastąpienie komunistycznego przywództwa SA organizacjami konkurencyjnymi. „Führer posiada ogromne wyczucie prawdziwych realiów tego świata” – twierdził. Nie podobało mu się tylko wtrącanie się państwa w sprawy kościelne. Wolał, aby jego podziwiany, genialny przywódca traktował kościół ewangelicki na serio i wziął go pod uwagę w swoich politycznych kalkulacjach. W pojęciu WerneraMeinhofasocjalizm narodowy nie miał prawa do tego, aby stanowić religię.

2.

Kiedy tylko Ulrike nauczyła się sama chodzić, mknęła jak strzała przez wszystkie pokoje tak, że trudno ją było dogonić. Jeśli dojrzała gdzieś gitarę Wernera, natychmiast wołała: „Tata, śpiewaj, śpiewaj!”.

Z końcem stycznia 1936 roku Werner Meinhof objął stanowisko kierownika Muzeum Miejskiego (Stadsmuseum) w Jenie, z pensją 452 marki miesięcznie. Ponieważ miasto nie mogło mu od razu zapewnić mieszkania, pani Ingeborg z prawie pięcioletnią Wienke i półtoraroczną Ulrike przeprowadziła się przejściowo do swoich rodziców, zamieszkałych w Berlinie przy Berner Strasse 50. Dopiero w połowie maja przeniosły się do Jeny.

Stare miasto, otoczone lasami, leżało w dużej dolinie nad rzeką Saale w Turyngii. Dzikie brzegi ozdabiały olbrzymie łąki otoczone starymi drzewami. Wokół wznosiły się niewielkie góry ze średniowiecznymi zamkami i wieżami. W tym idyllicznym wręcz krajobrazie żyło w połowie lat trzydziestych 60 tysięcy ludzi, a między nimi nieliczni już tylko Żydzi i niewielkie, ale za to bardzo groźne, socjaldemokratyczne i komunistyczne grupy oporu. W centrum grodu znajdowały się zakłady optyczne Carla Zeissa (zbudowane w 1846 roku), założony trzysta lat wcześniej uniwersytet (Friedrich--Schiller-Universität), oraz budynek magistratu i Muzeum Miejskie, któremu dyrektorował Werner Meinhof.

W Jenie Friedrich Hegel napisał w 1806 roku swój słynny traktat Fenomenologia ducha (DiePhänomenologie des Geistes), w którym wysunął tezę, że „każda teza zawiera już w sobie antytezę, obydwie zaś zostają zniesione w syntezie”. Jak dowodził filozof, walka i konflikty miały doprowadzić w końcu ludzkość do punktu, w którym urzeczywistni się obecny we wszystkim duch absolutny i historia osiągnie przeznaczony jej koniec. Dla Hegla historia osiągnęła zapewne swoje ostateczne wcielenie, kiedy rok wcześniej widział na własne oczy, jak upojeni zwycięstwem napoleońscy żołdacy zdobywają miasto bronione przez siły pruskie pod dowództwem księcia Fryderyka Ludwika Hohenlohe. Zanurzył więc pióro w kałamarzu i rozwinął myśl, że prawo zawsze stoi po stronie silniejszego.

Tutaj również zmarł w 1919 roku wybitny biolog, filozof i podróżnik Ernst Haeckel, wydawszy przedtem drukiem swe sztandarowe dziełoKunstformen der Natur. Głęboko przejęty teoriami Darwina, usiłował w nim wykazać, że pokrewieństwo między człowiekiem a zwierzęciem ma charakter ewolucyjny.

Nowe mieszkanie Meinhofów, przy Angerstrasse 15, usytuowane było na najwyższym piętrze budynku, który jeszcze do niedawna pełnił funkcję domu starców. Miało siedem świeżo odnowionych pokoi, długi, ciemny korytarz, jasną kuchnię i ogromną łazienkę, w której od biedy można by wykąpać nawet słonia. Razem z opałem czynsz wynosił 110 marek. Pani Ingeborg była z niego bardzo dumna. Zachwycona pisała do krewnych w Oldenburgu: „To mieszkanie jest większe i ładniejsze i wcale nie tęsknimy za powrotem”. Dumna była także ze swojego męża, który „Muzeum urządził na nowo i jest przez wszystkich wychwalany pod niebiosa”.

A tymczasem z pracy wyrzuceni zostali wszyscy niepożądani nauczyciele, nowoczesne dzieła sztuki uznane za godne pogardy, a uniwersytet w Jenie przekształcono na uniwersytet SS. W ciągu kilku lat Hitler zdołał dokonać tego, co wcześniej wydawało się po prostu niemożliwe. Rozkolebanych piwoszy z monachijskich piwnic przemienił w zawodowych morderców, lekarzy w katów, prawników w ludzi gwałcących prawo, urzędników bankowych w plutony egzekucyjne, ekspedientki i fryzjerów z małych miasteczek w sadystów i oprawców, praczki i modelki w zwyrodniałe walkirie strzegące koncentracyjnych obozów.

Jednocześnie zaczęła się zmniejszać rzesza bezrobotnych. W 1934 roku ich liczba spadła z 6 milionów do 2,5 miliona. Nic więc dziwnego, że rządom Hitlera towarzyszyła od początku fala entuzjazmu i poparcia większości obywateli. Naród niemiecki z ulgą przyjął kres weimarskich „zwad politycznych” oraz „przywrócenie spokoju i porządku” po okresie kryzysu politycznego i gospodarczego.

Wrześniowe ustawy norymberskie, w tym Ustawa o ochronie krwi i honoru niemieckiego, dyskredytowały Żydów. Liga Narodów zadowoliła się symbolicznym potępieniem tego faktu. W marcu 1936 roku Hitler podważył układ z Locarno. Wojska niemieckie wkroczyły do Nadrenii, zdemilitaryzowanej na mocy traktatu wersalskiego. Gnuśniejąca w poczuciu własnego bezpieczeństwa Francja nie zdecydowała się nawet na pogrożenie palcem. I tak pewnego mglistego poranka, dokładnie 7 czerwca 1936 roku, górzysta okolica pomiędzy Wogezami a Schwarzwaldem zaroiła się od żołnierzy, taborów samochodowych i ogromnych parków artyleryjskich z działami pomalowanymi łamanymi liniami w pstre kolory. Grzmiały czołgi i samochody pancerne, w górze huczały samoloty. Demokratyczne kraje, sparaliżowane jeszcze wspomnieniem I wojny światowej, wciąż chciały zachować złudzenie, że da się uratować pokój.

Długim, nieskończenie długim świętem stały się w Niemczech prześladowania Żydów i publiczne stawianie pod pręgierzem dziewcząt, które się z nimi dopuściły „pohańbienia rasy”. Nie mniejszym świętem było polowanie na katolików – dopiero teraz bowiem dowiedziano się, że nigdy nie byli od Żydów wiele lepsi. Wytaczano im błazeńskie procesy o przestępstwa dewizowe, o jakieś wydumane przewinienia, podczas gdy narodowosocjalistyczni wodzowie przekazywali olbrzymie sumy za granicę. Furorę robił zwrot „zwalczyć reakcję”, chociaż nikt nie wiedział dokładnie, co to znaczy.

Kto się buntował, wiedział, co ryzykuje. Kto mówił prawdę, musiał się liczyć z zemstą kłamców.

Polityka wtargnęła brutalnie również do sportu. Rozegrane w 1936 roku, na trzy lata przed wybuchem II wojny światowej, Igrzyska Olimpijskie w Berlinie, stały się apoteozą hitlerowskich Niemiec. Nakręcony podczas ich trwania film Leni Riefenstahl, Olympia – Fest der Völker (Olimpiada – święto narodów), jest bardzo cennym dokumentem historycznym tamtych ponurych czasów. Na monstrualnej ilości taśmy filmowej (pół miliona metrów – z czego w filmie wykorzystano jedynie 6 500) pokazano nie tylko przebieg berlińskich igrzysk, ale także specyficzną atmosferę towarzyszącą zawodom. Igrzyska miały pokazać światu potęgę totalitarnego systemu i jedność całego narodu niemieckiego skupionego wokół Führera.

Jesienią 1936 roku dwuletnia Ulrike wspinała się już sama po schodach do mieszkania w Jenie, trzymana za rączkę przez nową służącą. W Muzeum Miejskim nowy naczelny burmistrz Armin Schmidt otworzył wystawę nowego dyrektora Wernera Meinhofa, dokumentująca odniesione w 1806 roku przez Napoleona zwycięstwo w bitwie pod Jeną. Pokazano obrazy walk, miedzioryty z generałami, olejne obrazy książąt i karykatury Bonapartego. Burmistrz Schmidt chwalił gorąco żołniersko-wychowawczą stronę wystawy. Wpływowi mieszczanie śpiewali razem żołnierskie pieśni: O dobrym koledze i Naród do broni. Dyrektor Meinhof przypomniał o największym poniżeniu, kiedy to „możnowładcy” rewolucji francuskiej wykończyli świętą rzymską Niemiecką Rzeszę i obalili starą, odwieczną kulturę. Na koniec uroczystości wszyscy zgromadzeni zawołali gromko trzykrotnie: Sieg Heil! – Cześć Zwycięstwu!

3.

Kiedy Ulrike skończyła trzy lata, rozpoczęła się miłosna afera jej matki z poetą Friedrichem Griese. Ingeborg zakochała się w nim już w Oldenburgu, ale wiedziała o tym tylko jej dawna przyjaciółka szkolna, Johanna Meyer, lekarka ze szpitala w Berlinie, która sama również miała romans z żonatym mężczyzną. Pani Meinhof nie wiedziała jednak, że mężczyzną tym był dr Georg Groscurth, założyciel antyfaszystowskiej grupy oporu Europäische Union. Trudno zresztą żeby doktor Meyer obdarzyła swoją przyjaciółkę pełnym zaufaniem, skoro ta, pełna zachwytu polecała jej wciąż narodowosocjalistyczną literaturę (jak chociażby sławny Labirynt Iny Seidel, zagorzałej miłośniczki Hitlera) twierdząc, że to najlepsza książka, jaką w życiu przeczytała.

Któregoś dnia Friedrich Griese poinformował listownie Wernera Meinhofa, że sypia z jego żoną i w domu przy Angerstrasse 15 zaczęły się koszmarne awantury. W pewnym momencie Ingeborg podjęła nawet decyzję o opuszczeniu małżonka, ale zmieniła plany, gdy ten zagroził jej zabraniem dzieci. Trwający 9 miesięcy romans zakończył w końcu sam Griese, pisząc kolejny list, tym razem do swojej kochanki. Podobnież było to wyjątkowo obrzydliwe pismo, stworzone przypuszczalnie pod nadzorem jego własnej żony. Kompletnie załamana Ingeborg Meinhof odpowiedziała próbą samobójstwa.

Wiosną 1937 roku Joseph Goebbels zlecił profesorowi monachijskiej Akademii Sztuk Pięknych, Adolfowi Zieglerowi, zebrać znajdujące się w różnych muzeach dzieła traktujące o „sztuce chylącej się ku upadkowi” i zapewnić im „bezpieczeństwo”. W 101 muzeach zostało skasowanych 17 000 dzieł sztuki. Wielu dyrektorów placówek broniło się przed tym, jednak Werner Meinhof nie zaliczał się do nich. Jak dowodzą zachowane dokumenty, dostarczył co najmniej 273 dzieła sztuki, w tym cały dorobek sławnego malarza i grafika, ekspresjonisty Ernsta Ludwiga Kirchnera, współzałożyciela grupy Die Brücke (Most). Zniszczenie przez nazistów około 600 jego prac doprowadziło w rezultacie do załamania artysty, który 15 czerwca 1938 roku popełnił samobójstwo w ośrodku dla uchodźców, niedaleko szwajcarskiego Davos.

Nadeszła wiosna 1938 roku. Rozłożysta Angerstrasse rozkopana była pośrodku rowami zakładanych przewodów. Zmieszany z gliną wykopów deszcz zostawiał po sobie obszerne, żółte kałuże. Wiosną 1938 roku dom, w którym mieszkali państwo Meinhof, został sprzedany administracji wojskowej i rodzina zmuszona została do przeprowadzki. Ulrike, mała dziewczynka o ciemnoblond warkoczykach i dużych brązowych oczach, miała prawie 4 lata, kiedy zamieszkała przy ulicy Beethovena pod numerem 11. Nie wiedziała wtedy jeszcze, że jest to ich ostatnie wspólne mieszkanie. Mieściło się na parterze czterokondygnacyjnego budynku z wieżyczką i z bezpośrednim wejściem do ogrodu. Liczyło sobie 5 pokoi i usytuowane było na przedmieściu Jeny, tuż przy Sonnenberge. Cały dom obrośnięty był bluszczem; ledwie można było rozróżnić okna na parterze.

W tym samym roku 1938 utworzone zostało Oberkommando der Wehrmacht (Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych), a 4 lutego Führer zwolnił 35 generałów niechętnych jego planom podboju Europy. 12 marca, wczesnym rankiem wojska niemieckie pokonały granicę austriacką, dokonującAnschlussu. Stanowiło to realizację starego marzenia Niemców o Wielkiej Rzeszy. W ciągu siedmiu dni wywieziono do obozów koncentracyjnych 76 tysięcy ludzi, głównie działaczy lewicowych i katolików. Wkrótce potem Hitler uzyskał w Monachium zgodę premierów Wielkiej Brytanii i Francji na zajęcie części Czechosłowacji, tak zwanego Sudetenlandu.

„Przyjaciele, po raz drugi w historii honorowy pokój nadszedł z Niemiec. Wierzę, że jest to początek pokoju dla naszej epoki. Wracajcie do domów i śpijcie spokojnie” – stwierdził po powrocie do Anglii premier Chamberlain. Wielka Brytania i Francja miały wybrać między wojną i hańbą. Wybrały hańbę i będą miały wojnę” – skomentował to przemówienie Winston Churchill.

Przygotowania do „nocy kryształowej” – pogromu Żydów na całym obszarze kraju – szły pełną parą. Obozy w Mauthausen i Dachau pracowały na wysokich obrotach. Jak Niemcy długie i szerokie, niosły się słowa słynnego hymnu, ułożonego przez pewnego półstudenta, półsutenera, nazwiskiem Horst Wessel:

…wir werden weitermarschieren

Wenn alles in Scherben fällt,

Denn heute da hört uns Deutschland

und morgen die ganze Welt.

(…będziemy dalej maszerować, dopóki wszystko nie rozpadnie się w skorupy, bo dzisiaj należą do nas Niemcy, a jutro cały świat).

4.

Mała Ulrike często chorowała: obustronne zapalenie ucha środkowego w październiku 1936 roku, odra w lecie 1937, silne bóle brzucha i uszu latem tego roku. Rodzice zawieźli ją do wybitnego lekarza, profesora Jussufa Ibrahima, szefa kliniki uniwersyteckiej, a zarazem wysoko cenionego zastępcy dyrektora Towarzystwa Miejskiego w Jenie.

Profesor Ibrahim był lekarzem Ulrike aż do 1945 roku. Mała córeczka dyrektora Stadsmuseum miała szczęście należeć do tych dzieci, którym jego opiekę udało się przeżyć, od roku 1942 ten miły pediatra zajmował się bowiem kwalifikowaniem „niewartych życia” maluchów do eutanazji. W styczniu 1943 roku został odznaczony Krzyżem Żelaznym II Klasy, a w 1947 otrzymał tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Friedricha Schillera w Jenie i Państwową Nagrodę NRD.

Ostatnie lato przed wybuchem wojny, które Ulrike spędziła wspólnie z rodziną, było wyjątkowo upalne. Na niebie nie było widać ani jednej chmurki, termometry wskazywały prawie 40 stopni w cieniu, a sprzedawcy lemoniady zbijali kokosy. Gorąco waliło niczym młotem w tył głowy. Ziemia po wielu bezdeszczowych dniach wypaliła się na popiół. Gęste powietrze z trudem dawało się wciągać do płuc. Wilgotne i lepkie, przypominało przezroczystą masę o nieokreślonej konsystencji. Ta lepkość i gęstość przenikała przez szczeliny opuszczonych żaluzji, wtłaczając do mieszkań żar promieniujący od rozpalonej ziemi i bijący z nieba. Nagie i przeraźliwie czerwone słońce wisiało w zenicie nad miastem otępiałym od spiekoty. Kurz wciskał się wszędzie, bezczelnie i natrętnie, jak nachalny agent ubezpieczeniowy.

Modne wówczas słomkowe kapelusze mężczyzn jaśniały na ulicach niby rozległe pola słoneczników, panie chroniły się przed palącymi promieniami pod wielkimi rozłożonymi parasolkami. Skwar i zgiełk rozpoczynały robotę niszczącą nerwy, władze umysłowe, życie prywatne i miłość. W eterze rozbrzmiewały krzyki nazistowskich przywódców, niepokojące wiadomości i wojskowe śpiewy. W barach i na ulicach tłoczyli się ludzie, nieżyczliwi i tym bardziej wrodzy sobie, im mocniej dopiekało okrutne słońce.

Ingeborg Meinhof gotowała na kuchence całymi litrami tak uwielbiany przez dziewczynki mus jabłkowy. W ich zabawy coraz wyraźniej zakradał się „styl militarny”, przymocowywały do sukienek wojskowe pagony, „ćwiczyły” obronę lotniczą i atak na pozycje wroga.

– Czy będzie wojna? – zapytała pewnego dnia Ulrike swoją starszą siostrę.

– Nie wiem – odpowiedziała Wienke. – Ale starsi mówią, że chyba tak.

– Najlepiej będzie, jeśli tatuś straci tylko nogę – paplała dalej Ulrike.

– Co ty za głupstwa wygadujesz!? Dlaczego miałby stracić nogę?

– No bo to dużo lepiej, niż gdyby miał zostać zabity.

19 września 1939 roku Werner Meinhof został odwieziony do kliniki uniwersyteckiej z powodu ataku bólu. Stawiane przez lekarzy diagnozy wciąż się zmieniały i przenoszono go z jednego oddziału na drugi. Podejrzewano raka żołądka, potem zapalenie krtani. Wycięli mu migdały, następnie zdiagnozowali reumatyzm, w końcu problemy z kręgosłupem. Tak naprawdę jednak wciąż nie było wiadomo, co właściwie mu dolega. Otępiały z bólu Werner załamał się fizycznie i psychicznie.

Jego najstarszy brat, doktor nauk medycznych Heinrich Meinhof (członek NSDAP nr 227 90 09), odwiedził go, otrzymując krótki urlop ze znaczącej historycznej misji za wschodnią granicą. Po ataku Niemiec na Polskę ten 48-letni oficer Wehrmachtu – jak z dumą informował rodzinę – miał zaszczyt jako pierwszy przekroczyć granicę wrogiego kraju. Z wielką satysfakcją opowiadał o tym, jak cierpieli umierający na polach Polacy.

Pewnego razu, pod koniec września, pięcioletnia Ulrike wyruszyła sama do szpitala, żeby odwiedzić chorego ojca. Spędziła trochę czasu przy jego łóżku, opowiadając mu bajki, potem pobiegła z powrotem do domu, dumna, że poradziła sobie bez pomocy starszych.

Ingeborg Meinhof odkryła któregoś dnia, że Friedrich Griese w swojej powieści Drzewa na wietrze opisał ich wspólną historię miłosną. Zdenerwowana wysmażyła do niego pełen pretensji list i wrzuciła go do skrzynki. Ale następnego dnia udało jej się ubłagać listonosza, żeby ten oddał jej nieprzemyślane pismo. W ciągu ponad dwóch lat, które upłynęły od jej rozstania z kochankiem, wypełniała solidnie to, co uważała po prostu za swój obowiązek. Ze współczuciem opiekowała się mężem, mimo że od tego czasu stał się człowiekiem zupełnie jej obcym.

Na Boże Narodzenie 1939 roku Werner Meinhof wrócił do domu. 5 stycznia stawił się znowu do pracy w muzeum, lecz potworne bóle, bezsenność i wymioty spowodowały, że znowu znalazł się w szpitalu. Lekarze postawili w końcu właściwą diagnozę – rak trzustki – ale zrobili to zdecydowanie za późno. 7 lutego 1940 roku Werner Meinhof przeniósł się na łono Abrahama. Wienke miała wtedy 8 lat, a Ulrike 5.

5.

Nekrologi Wernera ukazały się we wszystkich trzech gazetach wychodzących w mieście. Na prośbę Johannesa Meinhofa ciało jego syna, ozdobione kwiatami i świecami, zostało wystawione na katafalku w Stadsmuseum. Osobiste kondolencje 31-letniej wdowie złożył sam burmistrz Jeny, Armin Schmidt. Na mogile zmarłego położył on ogromny wieniec ozdobiony szarfą z hackenkreuzem i napisem: „Kierownikowi Muzeum wdzięczne miasto uniwersyteckie Jena”. Goście żałobni wysłuchali utworu Mozarta i przemówień burmistrza oraz przewodniczącego miejscowej grupy NSDAP.

Wkrótce Ingeborg zdecydowała się na podjęcie studiów, tak jak życzyli sobie 12 lat temu jej rodzice. Jako wdowa po urzędniku, który nie przepracował więcej niż 13 lat, otrzymała tylko małą rentę, ale wspomagali ją dziadkowie Meinhof i Guthardt, a przede wszystkim burmistrz. Schmidt wystarał się dla niej o dodatkową rentę od miasta, Fundacja Opieki w Turyngii przyznała dalsze środki, zaczęła także otrzymywać stypendium w wysokości 193 marek. Tym sposobem Ingeborg miała prawie tyle pieniędzy, ile za czasów, kiedy jej mąż był dyrektorem muzeum. Mogła bez kłopotów opłacać dalej mieszkanie, a nawet pozwolić sobie na służącą za 45 marek miesięcznie.

Ulrike szalała z dziećmi z sąsiedztwa po ulicach i skwerach, wspinała się na drzewa, bramę ogrodu i huśtała na podwórkowym trzepaku. Kiedy obok przechodzili ludzie, dzieciaki wykrzykiwały chórem zasłyszane na ulicy wyzwiska: Blas Mir einen!Schlapp schwanz! Arschloch! Dir scheiss ich noch vor’n Koffer! Verfluchte Scheiße!Du Penner! Nie zawsze do końca rozumiały, co te słowa tak naprawdę znaczą, ale wydawało im się to bardzo zabawne.

Kiedy jednak dzieci znęcały się nad małym Reinhardem, zwanym Bubi, Ulrike stawała w jego obronie.

– Dajcie mu spokój! – wołała. – Przestańcie!

– A jak nie przestanę, to co mi zrobisz? – zapytał z gniewnym błyskiem w oku jeden z dręczycieli, siedmioletni Hermann Scholz z sąsiedniej ulicy.

– To ci nogi z dupy powyrywam! – odparła bez wahania panna Meinhof.

– Coś ty powiedziała?

– Dokładnie to, co słyszałeś.

– No to spróbuj. – Hermann pchnął ją silnie w pierś. – Już cię tu nie ma! – Wyraźnie nie zamierzał bawić się w wymianę epitetów. Małe dziewczynki są zwykle dużo bardziej wygadane od swych rówieśników. A poza tym zbytnia pobłażliwość dla smarkuli mogła narazić na szwank jego reputację wśród stojących obok kolegów.

– Daj spokój, bo pożałujesz. – W tonie Ulrike pojawiła się dziwna nuta, jakby pękła nagle struna od gitary. Agresywny chłopak nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. A powinien. Chwycił ją mocno za włosy i przewrócił na ziemię.

Kiedy wstała, jej brązowe oczy przybrały kolor prawie czarny. Przepełnione dziką furią, zdawały się kąsać na odległość, jak dwa niewidoczne sztylety. Tego, co stało się za chwilę, cicha Beethovenstrasse nigdy jeszcze nie oglądała. Niesamowita szarża Ulrike była niczym wybuch wulkanu. Zadawane małą piąstką uderzenia płynęły nieprzerwanym strumieniem, jak gdyby dziewczynka chciała swojego przeciwnika nie tylko pobić, ale również rozszarpać, zgnieść, rozbić na miazgę. Biła, kopała, drapała i gryzła w jakimś dziwnym, szaleńczym wręcz zapamiętaniu. Z nosa małego Hermanna bluznęły potoki ciemnoczerwonej juchy. Wstrząśnięty osunął się na kolana, starając się powstrzymać dłonią krwotok. Po chwili z przerażeniem ujrzał bielejący na niej swój własny ząb. Tracąc resztki autorytetu – zapłakał.

Mały Bubi, w którego obronie tak dzielnie wystąpiła Ulrike, był bardzo dziwnym chłopcem. Każdego ranka układał na trawie błyszczące kawałki szkła, żeby – jak mówił – schwytać w nie niebo, kiedy wschodzi słońce. Mieszkał naprzeciwko Meinhofów, pod numerem 10. Jego ojciec należał do SS i pracował w Konzetrationslager Buchenwald. Tata miał dziwne oczy. Nie zimne, nie okrutne ani nie zabójcze. Po prostu puste. Jak u maszyny. Z wyjątkiem oczu wyglądał zupełnie przeciętnie.

6.

W kwietniu 1940 roku Ingeborg Meinhof zapisała się na trzyletnie studia o specjalności historia sztuki. Na jednym z wykładów poznała dwudziestoletnią Renate Riemeck, najlepszą studentkę na roku, „fenomenalnie zdolną, mądrą i oczytaną”. Nie była zbyt piękna, prawdę mówiąc – nie była nawet ładna. Miała jednak nie byle jaki umysł i wielkie, smutne oczy. I nade wszystko nie lubiła mężczyzn…

Renate Riemeck urodziła się w 1920 roku w Breslau (przemianowanym później na Wrocław). Jej rodzice posiadali tam łańcuch 13 stoisk z towarami kolonialnymi. Posłali córkę do katolickiej szkoły prowadzonej przez zakonnice, a w 1932 roku zapisali do Hitlerjugend, gdzie szybko awansowała na przewodniczącą.

Kiedy Max Riemeck zorientował się, że nie jest rodzonym ojcem Renate, wyniósł się do wszystkich diabłów, a matka z córką przeprowadziły się do małego miasteczka Płoty na Pomorzu Zachodnim, około 80 kilometrów na północny wschód od Szczecina. Utrzymywały się z szycia i małego sklepiku kolonialnego. Młoda Renate rozczytywała się w dziełach austriackiego filozofa, mistyka i wizjonera, twórcy antropozofii – Rudolfa Steinera.

Według Steinera człowiek powstawał w momencie wtajemniczenia, osiągnięcia poznania tego, co astralne. Dopóki doświadczenie nie wykraczało poza sferę zjawisk fizycznych, byt ludzki był niemożliwy. Stąd zasadniczym postulatem epistemologicznym i etycznym antropozofii było właśnie uczynienie się adeptem wiedzy tajemnej. Dopiero wówczas możliwe było odpowiednie poznanie, a wraz z nim odpowiednie działanie.

Istota rozumująca mogła zrealizować swoje przeznaczenie stania się czysto ludzką za sprawą swojej wewnętrznej władzy – myślenia. Myślenie to jedyna metoda antropozofii, narzędzie i kierunek ewolucji jednostki społecznej. Indywidualizujące się myślenie, wzrost jego napięcia i natężenia, jego charakter kontemplacyjny i obiektywizujący, manifestujący się przez zaangażowanie w myśleniu, prowadził do wtajemniczenia, do zrealizowania jakości ludzkiej.

Ulrike i Renate zakochały się w sobie nawzajem. Dosłownie… zakochały. Wkrótce młoda studentka przeprowadziła się do mieszkania pani Meinhof przy Beethovenstrasse 11. Jeśli komuś przychodziły nawet do głowy jakieś myśli o dziwnym stosunku łączącym obie panie, to zachowywał je dla siebie.

Określenie „lesbijka” pochodzi od greckiej wyspy Lesbos na Morzu Egejskim, gdzie żyła poetka Safona, której przypisuje się uwielbienie dziewcząt. Reprezentujących orientację homoseksualną mężczyzn Heinrich Himmler kazał zamykać w obozach koncentracyjnych, ale narodowo-socjalistyczni prawnicy sprzeciwiali się jednocześnie karaniu homoseksualnych kobiet. Być może dlatego, że uprawiane przez kobiety „stosunki przeciwko naturze” nie były tak rozpowszechnione, jak wśród mężczyzn. Lesbijki również, w przeciwieństwie do gejów – zwanych w tym czasie po prostu pedałami – nie były na zawsze stracone dla rozrodczości. Paradoksalnie korzystały z tego, że w hitlerowskich Niemczech były traktowane tak samo mało poważnie, jak ich seksualność.

Lesbijkom w III Rzeszy w znacznej mierze oszczędzono więc losu, jaki przypadł w udziale pederastom. Jeśli tylko nie rzucały się w oczy jako „elementy aspołeczne” lub przeciwniczki reżimu, nie musiały się zazwyczaj obawiać, że będą ścigane z mocy prawa karnego (artykuł 175 kk) lub trafią do obozu koncentracyjnego4.

A tymczasem w całej Europie trwał niepowstrzymany pochód zwycięskich wojsk Hitlera. 9 kwietnia 1940 roku najechały Danię – zdemobilizowaną i bezbronną. Następnie ruszyły w kierunku Norwegii, lecz tu napotkały opór dzielnych Norwegów, wspieranych przez anglo-francuski korpus ekspedycyjny. 10 maja zajęły Luksemburg oraz zaatakowały Belgię i Holandię, które skapitulowały kolejno 14 i 27 maja.

21 maja niemieckie korpusy pancerne dotarły do kanału La Manche. 14 czerwca wjechały do Paryża. Po zajęciu stolicy bez walki i poddaniu się liczącej 400 tysięcy żołnierzy obsady linii Maginota, nowo mianowany premier francuski, 84-letni marszałek Phillipe Pétain, bohater z czasów I wojny światowej, zwrócił się do Niemców o prośbą o zawarcie rozejmu.

Już niedługo miała się rozpocząć „bitwa o Anglię”. 24 czerwca około drugiej w nocy brytyjski bombowiec rzucił na Jenę bombę zapalającą. Ogień płonął, ale po trzech kwadransach zapanował spokój. W ciągu całego 1940 roku doszło tam do 21 alarmów przeciwlotniczych, lecz tylko jeden raz, pod koniec czerwca, zrzucono na miasto bomby. Nikt nie został ranny, nie powstały żadne większe szkody.

7.

Ciężkie ołowiane chmury zaciągnęły niebo od zachodu. Pogoda była najgorsza, jaką można sobie wyobrazić. Ostry porywisty wiatr niósł nad ziemią poszarpane kłaki, czarne jak kłęby lecącego kopcia. Nagle zaczął z nich sypać śnieg, z gorączkowym pośpiechem, w jakimś dziwnym białym opętaniu. W jednej chwili dal zaciągnęła się mokrym całunem, ziemię zaścieliła szczelna kołdra.

Ulrike, trzymana za ręce przez matkę i ciocię Renate, wysiadła z tramwaju na przystanku przy moście Camsdorfer. W ciepłym wnętrzu siedziała między nimi z szeroko rozstawionymi nogami, dopóki Ingeborg, rzuciwszy zalęknione spojrzenie na szczerzącego zęby żołnierza naprzeciwko, nie klepnęła jej po kolanach.

Tramwaj odjechał ze szczękiem łańcuchów, przypominającym zamki nawiedzane przez duchy. Na dole, pod cienką warstwą lodu leniwie płynęła rzeka. Nagie gałęzie drzew po drugiej stronie dotykały niepewnie rozczapierzonymi palcami szklistej tafli. Wiatr nie wył ani nie huczał, lecz wydawał dźwięki pochodzące jakby z zupełnie innego świata. Brzmiało to jak requiem dla potępionych albo jak krzyk duszy skazanej na mękę. Taki lament wichury niejednego już doprowadził do szaleństwa.

Trzy postacie skierowały się w stronę pobliskiego planetarium. Przy bramie podały bilety i weszły do środka po szerokich kamiennych schodach. Przy każdej z dwóch kolumn stał żołnierz z karabinem maszynowym, w błyszczącym stalowym hełmie. Podobne warty ustawiono w całym mieście. Wieczorami mama i ciocia Renate słuchały radia, ale gadająca skrzynka mówiła językiem, którego Ulrike zupełnie nie rozumiała. Co rusz pojawiały się długie, obco brzmiące słowa: „koncentracja wojsk”, „nacierające siły wroga”, „punkty oporu nieprzyjaciela”…

Wejście do planetarium oświetlone było jak nigdy przedtem. Wzdłuż kolumnady wisiały kolorowe transparenty i wielkie plakaty. Ulrike zdążyła przeczytać napis na jednym z nich: „Geschichte und Träume des Germanischen Volkes” (Historia i marzenia narodu niemieckiego). W poczekalni usiadły na twardych krzesłach, czekając na rozpoczęcie seansu.

– Szkoda, że Wienke nie mogła iść z nami. – Ulrike z żalem popatrzyła na matkę.

– Trudno, jak wyzdrowieje, to też ją tu przyprowadzimy – zapewniła Renate Riemeck. – Wiesz, kto to był Carl Zeiss?

– No pewnie. Założyciel naszych zakładów. To wie każde dziecko w mieście. Mówili nam o nim w szkole.

– Co mówili?

– Że zaczynał od niewielkiego warsztatu produkującego mikroskopy dla uniwersytetu w Jenie, a potem rozwinął je w wielkie przedsiębiorstwo.

– I co jeszcze?

– Nie pamiętam.

– No to posłuchaj.

Z ust ciotki Renate popłynęła barwna opowieść, zupełnie niepodobna do tego, czym raczono Ulrike na lekcjach – historia pana Zeissa, który tak zręcznie potrafił szlifować kawałki szkła, że udało mu się skonstruować przyrządy, za pomocą których można zaglądać do środka ludzkiego ciała, a jeśli się je odwróci: patrzeć aż w przestrzeń kosmiczną. Dalsze opowiadanie przerwał gong zapowiadający początek seansu.

Kiedy usiadły w głębokich, miękkich fotelach w ogromnej sali, ustawionych wokoło tajemniczego przyrządu, z umieszczonych na ścianach głośników rozległ się sympatyczny głos:

– A cóż piękniejszego nad niebo, które przecież ogarnia wszystko co piękne. Wypowiadając te słowa pięć wieków temu, wielki niemiecki astronom, Nicolas Kopernik w swych najśmielszych wizjach nie zakładał nawet, że to co było tak odległe i nieosiągalne w jego czasach, może być prawie na wyciągnięcie ręki.

Potem zapadła ciemność. Wszechogarniająca ciemność. Nagle nad głową Ulrike zaczęły pojawiać się miliony gwiazd. Mniejszych i większych; niektóre świeciły jaśniej, inne słabiej. Było ich tak dużo i świeciły tak intensywnie, że straciła orientację. Otaczały ją ze wszystkich stron i było ich wielokrotnie więcej niż tych, które oglądała z pokoju ojca w wieży domu przy Beethovenstrasse. Inaczej niż tamte, te tutaj wirowały w dzikim pędzie, tworząc wciąż nowe i nowe konstelacje. Nie była do końca pewna, czy to sklepienie się rusza, czy może to gwiazdy zaczynają spadać… W końcu dla pewności postawiła obie stopy na podłodze i kurczowo chwyciła się oparcia, aby wykluczyć wariant, iż to ona sama wiruje.

Im dłużej wpatrywała się w wiszące nad głową niebo, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że z każdą sekundą migające gwiazdy są bliżej niej. Zamknęła oczy, wzięła kilka głębokich wdechów, wtuliła się w wygodny fotel i postanowiła dać się ponieść w zupełnie obcy jej świat kosmosu i astronomii.

Na co dzień jesteśmy otoczeni barwami. Morze jest błękitne, trawa zielona, a słońce żółte. Gdy zapada noc, świat zdaje się tracić te kolory. Niebo staje się wówczas czarnobiałe – tak przynajmniej do tej pory myślała. Okazało się, że to nieprawda. Kosmos był dużo bardziej kolorowy od Ziemi. Księżyc objawiał się jako srebrny glob, Mars był czerwoną planetą, gwiazdy wcale nie były białe, a dalekie mgławice stanowiły prawdziwe bogactwo barw. W końcu w powietrzu zaczęła krążyć niebieska kula. Ziemia. Pradawna siedziba niemieckiego narodu…

8.

Wczesną wiosną 1941 roku Ingeborg i Renate postanowiły studiować przez jeden semestr w Monachium. Oficjalnie obie panie chciały być na wykładach pewnych profesorów, mniej oficjalnie – po prostu pragnęły być ze sobą bliżej, z dala od ciekawskich oczu i uszu, wychwytujących każdy, najdelikatniejszy nawet szept, każdy miłosny jęk. Wienke i Ulrike zostały na ten okres umieszczone w prywatnym domu dziecka w Schönau, położonym w Alpach Salzburskich nad jeziorem Königssee, niedaleko Berchtesgaden, gdzie mieściła się rezydencja samego Adolfa Hitlera.

Dom prowadzony był przez siostry Elisabeth i Rike von Blücher i przebywało w nim około 20 dzieci z całych Niemiec. Po szarych podwórkach Jeny największe wrażenie na Ulrike zrobił ciągnący się od południowej strony wielki ogród. Czuła się w nim zupełnie jak w bajce. W upalne letnie wieczory pachniał wszystkimi kwiatami świata naraz, jak gdyby ziemia w ciągu dnia leżała w omdleniu, a teraz poprzez te zapachy wracała do przytomności. Kępki dzikiej pietruszki i orlika wyrastały wśród ścieżek, a wodotrysk pośrodku zakryły paprocie i pryszczeńce. Róże rozrosły się dziko, ich kolczaste łodygi snuły się w poprzek ścieżyn. Po bokach płonęły ogromne czerwone maki; duże naparstnice opadały na zmierzwioną trawę, a stara winna latorośl, zdziczała i bezpłodna, oplatała swymi pędami drewnianą zmurszałą ławkę. Ponieważ jednak Ulrike bardzo nie lubiła panien von Blücher, szybko zatęskniła za mamą. Pod koniec sierpnia cała „rodzina” znów znalazła się w Jenie.

6 sierpnia 1941 roku, dwa tygodnie po napaści Niemiec na Związek Radziecki, Renate Riemeck złożyła w Monachium wniosek o przyjęcie jej do Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei – Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników. Trzy dni przed swoimi 21 urodzinami, 1 października, otrzymała legitymację z numerem 8915151. Ingeborg Meinhof nigdy nie wstąpiła ani do NSDAP, ani do żadnego innego nazistowskiego ugrupowania. Politycznie pozostawała zawsze w cieniu swojej towarzyszki życia. Po wojnie zakwalifikowano ją jako przeciwniczkę reżymu. Co prawda zapisała swoją starszą córkę do Hitlerjugend, a raczej do żeńskiej sekcji tej organizacji BDM (Bund Deutscher Mädel – Związku Niemieckich Dziewcząt), ale zabroniła jej być przewodniczącą.

Od czasu powrotu z domu dziecka Ulrike czuła się naprawdę szczęśliwa. Miała znowu swoją mamusię i z początkiem września mogła wrócić do szkoły. Szybko jednak zaczęła się tam nudzić. Na Boże Narodzenie dostała wycinanki z żołnierzami. Ingeborg pisała do krewnych, że marzeniem Ulrike jest być chłopcem. Mała komenderowała swoimi żołnierzykami ciepłym tonem i przy każdym rozkazie mówiła: „Proszę”.

Większość roku 1942 obie dziewczynki spędziły w domu dziecka lub u krewnych. Najszczęśliwsze chwile przeżywały, kiedy z zapakowanymi prowiantem plecakami wyruszały z mamą i ciocią na wędrówkę po górach. Ale takie eskapady nie zdarzały się niestety zbyt często.

19 listopada tego roku wojska radzieckie przełamały front, okrążając armię Friedricha Paulusa pod Stalingradem. Idące z odsieczą oddziały również zostały rozbite. W ciągu grudnia i stycznia następnego roku doszło do kilku operacji, które doprowadziły w rezultacie do największej w dziejach klęski niemieckich wojsk. Straty ogólne „osi” w rejonie Wołgi, Donu i Stalingradu wyniosły około półtora miliona ludzi, 3500 czołgów i 3000 samolotów. Ponad 140 000 żołnierzy poległo, reszta dostała się do niewoli, w tym 24 generałów, z feldmarszałkiem Paulusem na czele. Trafił tam też wujek Ulrike, Walter Meinhof. Linia frontu przesunęła się na zachód o 200–250 kilometrów. Strategiczne, ale także psychologiczne znaczenie bitwy stalingradzkiej było olbrzymie. Morale niemieckiej ludności zaczęło się od tego czasu załamywać.

3 lutego Ulrike przyszła ze szkoły bardzo podenerwowana. Rzuciła tornistrem o ziemię i wybuchła głośnym płaczem

– Co się stało? – zapytała zaniepokojona Ingeborg.

– Czy to prawda?

– Co, kochanie?

– To, o czym mówiła nauczycielka, że Rosjanie wygrali pod Stalingradem?

– Niestety… Prawda – wtrąciła się Renate. – Widzisz, taka właśnie jest wojna. Raz się wygrywa, a raz przegrywa.

– I co teraz będzie? – W głosie małej czaił się ukryty lęk.

– Nic. I tak pokonamy wroga. Nasi dzielni żołnierze nie dadzą sobie w kaszę dmuchać.

Ale „dzielni żołnierze” coraz bardziej i coraz częściej wycofywali się na „z góry upatrzone pozycje”. W lutym 1943 roku zostali odrzuceni o 500 kilometrów na Kaukazie. 18 lutego przerwane zostało trwające prawie dwa i pół roku oblężenie Leningradu. W czasie blokady – głównie z głodu i zimna – zmarło tam 800 000 mieszkańców. W maju została oczyszczona z wojsk „osi” Afryka, a Morze Śródziemne otwarte dla aliantów. W lipcu wojska amerykańskie i angielskie w sile 160 000 ludzi wylądowały na Sycylii.

Przełomowe znaczenie miała największa bitwa pancerna II wojny światowej, która rozegrała się w dniach 5 lipca – 23 sierpnia na tak zwanym Łuku Kurskim. Armia niemiecka poniosła olbrzymie straty i musiała zrezygnować z ofensywy. Inicjatywa strategiczna przeszła w ręce radzieckie. Wojna zaczęła przybierać dla „narodu panów” coraz mniej korzystny obrót.

Ingeborg Meinhof obroniła pracę doktorską na tematŚredniowieczna i współczesna twórczość w tworzącej się sztuce. Renate Riemeck doktoryzowała się jeszcze w marcu, po skróconych studiach, co podyktowane było toczącą się wojną.

W czasie, gdy obie panie przygotowywały się do egzaminów dających prawo prowadzenia zajęć na wyższej uczelni, dziewczynki zostały posłane do dziadków Guthardtów, mieszkających w Berlinchen (Barlinku), dokąd ewakuowano ich w 1943 roku. Obydwie chodziły w styczniu i lutym do szkoły w Barlinku, w której uczył Johannes Guthardt.

9.

Dziesięcioletnia Ulrike zamieniła się w czytelniczego mola. Kiedy brała do ręki książkę, zapominała o całym świecie. Z wypiekami na twarzy śledziła losy Kopciuszka i Czerwonego Kapturka. „W niemieckich baśniach roi się od mordów, kłamstw, oszustw i strachu – myślała. – Zupełnie jak w życiu”. Zaangażowała się mocno w losy dzieci z niemieckiej kolonii w Południowej Afryce, o których dowiedziała się z powieści Hansa Schemma-Preisa. Wzbijała się z radością do góry na skrzydłach cudzych uniesień i pogrążała w otchłani rozpaczy, gdy bohaterowie, z którymi się utożsamiała, cierpieli lub ponosili klęskę.

Wczesnym świtem, dnia 6 czerwca 1944 roku, który już na zawsze wszedł do historii jako dzień „D”, rozpoczęła się operacja „Overlord” – inwazja aliantów na Europę. Do normandzkich plaż podpłynęła największa armada, jaką kiedykolwiek oglądał świat – niemal pięć tysięcy okrętów, transportujących ponad dwieście tysięcy żołnierzy, marynarzy i marines. O godzinie 6.30 na sześciu inwazyjnych plażach rozpętało się piekło. Jak napisał kilka lat później John Steinbeck: „W śmierci na polu bitwy nie ma dostojeństwa. Najczęściej sprowadza się to do rozbryzgania ludzkiego mięsa i cieczy, wynik zaś jest ohydny”.

W ciężkich walkach alianci z mozołem rozszerzali swe przyczółki we Francji. 24 sierpnia wyzwolili Paryż. We wrześniu zaatakowali Niemców w Belgii i w Holandii. Ulrike rozpoczęła w tym miesiącu naukę w czwartej klasie. Jej włosy były teraz dokładnie podzielone przedziałkiem na środku głowy i zaplecione mocno w warkoczyki.

Wojna zbliżała się do Jeny milowymi krokami. Coraz częściej wyły syreny ogłaszające alarm przeciwlotniczy. Coraz częściej dziewczynki musiały pod opieką starszych schodzić do schronu. W maju podczas ataku brytyjskich bombowców na zakłady Zeissa 12 osób zginęło, a 120 ludzi zostało rannych. Bomby zrównały też z ziemią szkołę, w której, na szczęście, nikogo akurat nie było.

Miasto wypełniło się ewakuowanymi ze stolicy berlińczykami oraz uciekinierami z Hamburga, zniszczonego wskutek nalotów dywanowych przeprowadzonych w lipcu i sierpniu 1943 roku. Brytyjskie dowództwo Królewskich Sił Powietrznych (RAF – Royal Air Force) nadało im znamienny kryptonim: „Operacja Gomora”. Polegała ona na zmasowanym bombardowaniu całych obszarów – aż do ich całkowitego zniszczenia. Bombardowania trwały dzień i noc. W dzień atakowali Amerykanie, w nocy ich rolę przejmowali Brytyjczycy. Na Hamburg spadło 9 000 ton bomb. 60% miasta zostało starte z powierzchni ziemi. Spośród około półtora miliona mieszkańców, co najmniej 42 tysiące zginęło, a 900 tysięcy zostało bez dachu nad głową.

Najbardziej przerażającym efektem tego rodzaju bombardowania było zjawisko nazwane „burzą ogniową”. Tysiące poszczególnych pożarów wywołanych przez zrzucone bomby połączyło się w jedno ogniste piekło. Temperatura na ulicach płonącego miasta osiągnęła ponad 1000 stopni Celsjusza. Szalejące płomienie tak gwałtownie pochłaniały tlen z otoczenia, że wywołało to huragan o prędkości 200 km/h. Płonęło niemal wszystko, co tylko mogło płonąć. Według relacji świadków z bombardowania Hamburga palił się nawet bruk na ulicach.

Któregoś dnia Ulrike była świadkiem relacji, którą przekazywał ocalały z tego piekła strażak.

– Nie było dymu, tylko płomienie i latające jak burza śnieżna iskry – mówił bardzo wysoki i bardzo chudy mężczyzna o kamiennej twarzy i mrożącym krew w żyłach spojrzeniu, ubrany w czarną skórzaną kurtkę. – Gorąco stopiło szkła w moich okularach ochronnych. Natknąłem się na tłum ludzi, którzy siedzieli lub leżeli na ulicy, jęcząc. Położyłem się, ustawiłem mój stalowy hełm w kierunku wiatru i próbowałem zaczerpnąć powietrza znad bruku. Moje ubranie zaczęło się palić i musiałem zdusić płomienie. Powietrze było tak gorące, że miałem poparzoną tchawicę. Wszyscy wokół mnie zmarli. Ubrania kobiet spaliły się tak, że ich ciała były nagie. Ciała nie spłonęły, lecz kompletnie wyschły.

W 1944 roku bomby spadały już na Jenę przeciętnie w co drugą noc, powodując konieczność ciągłych ucieczek do schronów. Tylko nieliczne trafiały jednak w miasto, bo bombardowano głównie zakłady przemysłowe. Czasami alianckie samoloty zrzucały jedynie ulotki.

Życie toczyło się z pozoru normalnie. Zadania szkolne, słoneczne dni w ogrodzie, spacery przez turyngskie lasy, jazda na łyżwach w zimie, przyjęcia urodzinowe, odwiedziny krewnych…

Żywność, węgiel i gaz stawały się coraz trudniejsze do zdobycia. Z powodu niedoboru prądu właścicielom restauracji i kawiarni nakazano zamykanie lokali na trzy dni w tygodniu. Alianci bombardowali fabryki, porty i dworce kolejowe – wszystko, co miało dla Niemców jakąkolwiek wartość. We znaki dawał się brak prawdziwej kawy i herbaty, na co dzień piło się wszechobecne ersatze. Nosiło się drewniane chodaki i różne dziwne stroje, byle ciepłe. Problemem było też zdobycie mydła, nie mówiąc o szamponie. Ciepła woda była niedostępnym luksusem. Trzeba było zapomnieć o fryzjerach. Kartkowe przydziały były bardzo skąpe. Najczęściej udawało się kupić kapustę lub brukiew.

Nawet szczury przestały się pokazywać, bo od dawna nie było już żadnych odpadów. Jedynymi żywymi istotami, które przy tych wszystkich kłopotach zostały nieporuszone, były ptaki witające świt ciągle w ten sam, hałaśliwy sposób. Od czasu do czasu wiatr ze wschodu przynosił odgłos armat, zdradzając, że jeszcze trwają ostatnie podrygi czarnej bestii, która przed sześcioma laty wypełzła na podbój Europy. Życie ludzkie znaczyło w tych dniach mniej niż guzik od spodni, który zresztą trudny był do zdobycia.

10.

Kiedy nauczyciele wchodzili do klasy, dzieci musiały stać na baczność. Jednym z przedmiotów wykładanych w szkole podstawowej było „wyrzeczenie się Żydów”. Ludzie ryczeli, a potem znów byli bardzo mili dla wrażliwej dziewczynki. To były dziwne huśtawki nastrojów, których Ulrike żadną miarą nie była w stanie pojąć.

Renate Riemeck z dumą nosiła wpięty w klapę żakietu hackenkreuz. Ingeborg Meinhof nie.

Ulicami maszerowali jeńcy, licho ubrani i głodni. Dokładnie 13 259 niewolników – kobiet i mężczyzn – zatrudniono w 158 małych i dużych przedsiębiorstwach, głównie u „Zeissa” i „Schotta”. Reprezentowali 26 różnych podbitych wcześniej narodowości. Po dziesięciu godzinach ciężkiej pracy szukali jeszcze zajęcia w prywatnych domach, chociażby tylko za skromny posiłek.

Obie córki pani Meinhof podchodziły do więźniów z ogromnym współczuciem. Któregoś dnia Wienke przyprowadziła do domu błąkającą się kobietę. Ulrike nazywała to „zaopatrywaniem narodów”. Zaprzyjaźniła się z grupą włoskich robotników i regularnie oddawała im swoje drugie śniadania, które matka przygotowywała jej do szkoły.

Kończył się rok 1944. Na wschodzie trwała od miesięcy wielka ucieczka. Tłumy ludzi przewijały się przez Jenę. Uciekinierów umieszczano w szkolnych świetlicach i prywatnych domach. Ingeborg Meinhof, mimo „wielkiego współczucia”, udało się uniknąć zakwaterowania w jej mieszkaniu obcych ludzi. W te – szóste już od wybuchu wojny – święta Bożego Narodzenia Ulrike znalazła pod choinką smyczek do skrzypiec i kilka książek. Tym razem nie było żadnych żołnierzyków.

Nadszedł rok oznaczony dla Niemców ową magiczną liczbą – 45. Rok popiołów. Rok, w którym przyszło płacić rachunki. Jeszcze wiele lat później, gdy wymieniało się tę liczbę, każdy zdradzał, co o niej myśli. Dla jednych oznaczało to swobodne odetchnięcie po upadku największej tyranii, dla innych – kres wszelkich nadziei na to, aby pozostałych zmusić przy użyciu brutalnej przemocy do niewolnictwa; swoiste niemieckie mene tekel, którego wielu nie chciało czy też nie potrafiło pojąć. A nie chcieli pojąć przede wszystkim ci, którzy nie mieli odwagi użyć słowa „wyzwolenie” lub wymawiali je z pogardliwą intonacją, bądź też używali zamiast tego określenia „załamanie”.

Panującą w Niemczech atmosferę można było określić jednym słowem: „strach”. Powstawał jak mgła: kłębił się, rozpływał, potem ginął. Przeważnie ze świtem. Śmierć żyła w pełnej jawności; wszędzie można było poczuć jej woń i zobaczyć, jak pożera dusze, które czasami nie zdążyły nawet zgrzeszyć. W owym roku przemoc i krew na ulicach Jeny i innych niemieckich miast stawały się czymś powszechnym i normalnym. Był to czas ulotek propagandowych i bomb pozostawiających po sobie dygocące i dymiące szczątki ciał ludzkich, procesji i przemarszów świętych i generałów cuchnących obłudą i agonią, płomiennych przemówień, w których wszyscy kłamali i wszyscy mieli rację. W zatrutym powietrzu wisiały wściekłość i nienawiść, nagromadzone przez lata, w trakcie których ludzie mordowali się wzajemnie w imię wielkich haseł. Mgła wyciekająca bezustannie z fabrycznych kominów pełzła po brukowanych alejach pokrytych bruzdami szyn. Były to lata, kiedy dojrzewało się szybko, a dzieci, które ledwo odrosły od ziemi, miały już spojrzenie starych ludzi.

W lutym i marcu 1945 roku samoloty alianckie dokonały na Jenę kilku nalotów. Łącznie na miasto zrzucono 870 ton bomb. Duża część centrum została całkowicie zniszczona. Kościół św. Michała przetrwał wojnę mocno uszkodzony, kościół uniwersytecki został całkowicie zdemolowany. Naloty uszkodziły jego wieżę, jak również budynki collegium. Częściowo zniszczony został ratusz, całkowicie biblioteka uniwersytecka. W ruinę zamieniło się sześć instytutów uniwersyteckich i kilka klinik przy Bachstrasse.

Miasto cuchnęło spalenizną i śmiercią, pełne pożarów: czerwonych, zielonych, żółtych i białych. Niektóre z nich były tylko delikatnym pełzaniem płomieni ponad zwalonymi ruinami, inne strzelały z dachów wysoko do nieba. Były ognie, które pieszczotliwie owiewały stojące jeszcze frontony domów, obejmując je nieśmiało i ostrożnie. I były takie, które przemocą wybuchały z okiennych otworów. Były pojedyncze pożary i ściany ognia, były płonące trupy i płonący żywi, którzy krzycząc, wypadali z domów i biegali jak szaleni w kółko. Przewracali się i czołgali, jęcząc ochryple, a potem już tylko drgali i rzęzili.

Dyrektor szkoły, do której chodziła Ulrike, powiedział na jednym z apeli:

– Jesteście moimi uczennicami, dziewczynkami z gimnazjum Ernst-Moritz-Arndt. Żądam, żebyście wierzyły w zwycięstwo Niemiec! Adolf Hitler jeszcze nigdy nas nie okłamał. Możemy więc i tym razem całkowicie mu zaufać!

Na murach przylepiano małe plakaty antywojenne. 29 marca antyfaszyści wysadzili w powietrze budynek powiatowego przywództwa NSDAP. 3 kwietnia Veil Wolfgang, pacjent szpitala psychiatrycznego zastrzelił rektora uniwersytetu, Karla Astela. Burmistrz Schmidt uciekł.

Z początkiem kwietnia SS przepędziło przez miasto półżywych więźniów z Buchenwaldu, prowadząc ich do KZ-Flossenbürg. Dwanaście do piętnastu tysięcy ludzi zginęło lub zmarło z wycieńczenia podczas tego marszu śmierci, wielu z nich w samym centrum Jeny. Ulrike widziała to na własne oczy.

Od kilku dni szalała amerykańska artyleria.11 kwietnia w wyniku jej ostrzału zginęło 40 osób. W ogrodzie, przed pokojem zajmowanym przez Wienke i Ulrike zakwitło drzewo morelowe. 14-letnia Wienke zanotowała w swym pamiętniku: „W górach wszystko jest niebieskie. To fiołki i przylaszczki. We wszystkich ogrodach kwitną wiosenne kwiaty. Natura jest w jej najpiękniejszym okresie”.

13 kwietnia oddziały armii USA wkroczyły do Jeny bez walki. W czasie wojny zniszczono 15% powierzchni miasta, a podczas ataków bombowych zginęło w sumie 850 osób.

11.

25-letnia Renate Riemeck ze względu na swój młody wiek – a może również dlatego, że była kobietą – została uznana przez Amerykanów za „nieobciążoną”. Otrzymała od nich zadanie zbadania akt personalnych profesorów fakultetu filozoficznego pod kątem ich ewentualnych kontaktów z reżimem nazistowskim. To były akta jej profesorów i jej kolegów, którzy ją uczyli i popierali. Praca bardzo nie podobała się Renate:

„Amerykanie, których uważałam za wyzwolicieli, niczym nie różnili się od nacjonalistów – zanotowała w prowadzonym dzienniku. – Żądali ode mnie tego, co w czasie panowania nazistów stanowczo potępiałam: denuncjowania ludzi”.

9 czerwca musiała wypełnić ankietę dostarczoną jej przez aliancką policję. Widniała na niej uwaga: „Niepełne lub fałszywe dane będą ścigane sądownie”. Na pytanie: „Czy była Pani kiedyś członkiem NSDAP?” – skłamała: „Nie”. Przyznała się tylko, że przez jakiś czas należała do Związku Niemieckich Dziewcząt.