Rocky. Rzecz o Rocky'm Marciano - Przemysław Słowiński - ebook

Rocky. Rzecz o Rocky'm Marciano ebook

Przemysław Słowiński

4,8

Opis

Pamiętacie Państwo głośny film Johna Avildsena Rocky z 1976 roku z Sylvestrem Stallone w roli głównej? Obraz zdobył trzy Oscary. W odróżnieniu od filmu, którego bohaterem była całkowicie fikcyjna postać, książka Przemysława Słowińskiego przedstawia w barwnej, zbeletryzowanej formie dzieje prawdziwego Rocky’ego, z krwi i kości. Amerykański bokser o włoskich korzeniach, Rocky Marciano, był zawodowym mistrzem wszechwag w latach 1952-1956. Jako jedyny champion wagi ciężkiej zakończył karierę bez porażki (przynajmniej oficjalnie). Nie jest to książka przeznaczona jedynie dla pasjonatów boksu, lecz dla wszystkich zainteresowanych życiem ciekawych ludzi. Podobnie jak po biografii Katarzyny II sięgają nie tylko ludzie zainteresowani historią Rosji w przedziale czasowym 1762-1796, a po książki o markizie de Sade jedynie uprawiający zboczony seks. Dodatkowo polecamy ja wszystkim amatorom... dobrej kuchni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Redakcja i korekta

Zespół

Zdjęcie na okładce

© www.fightsaga.com

Redakcja techniczna, skład, łamanie i opracowanie wersji elektronicznej

Maksym Leki

Wydanie I, Chorzów 2016

Wydawca

Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C

tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35

fax 32-348-31-25

[email protected]

www.videograf.pl

©Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2016

ISBN 978-83-7835-504-5

Przeznaczenie to nie jest kwestia szczęścia, lecz kwestia wyboru; na przeznaczenie się nie czeka, przeznaczenie się zdobywa.

William Jenings Bryan

PROLOG

Pizza calzone

Kuchnia włoska jest tryumfem potraw, które potocznie nazywa się „mącznymi”. z mąki, jaj, oliwy, czasem odrobiny wody i soli potrafią Włosi stworzyć wiele potraw różniących się kształtem, nadzieniem, wielkością, a nawet kolorem. La pasta to włoska nazwa makaronu, wyrabianego zazwyczaj z semoliny (pszenicy durum), wody, jaj i oliwy z oliwek. Bez przesady można powiedzieć, że włoska pasta jest we wszystkich kolorach. Zabarwia się ją przykładowo sokiem z marchwi, pomidorami, burakami, czy szpinakiem. Nazwy określają zazwyczaj kształt makaronu, a czasami i wielkość. Przyrostek –ini z reguły oznacza makaron cienki, -oni zaś makaron gruby. La pasta, to ogólna nazwa narodowej włoskiej potrawy, od której rozpoczynają oni zazwyczaj swój obiad. Jadają ją zarówno bogaci, jak i biedni, chociaż tym ostatnim musi często starczać za jedyny posiłek. Jej jakość zależy od umiejętności przyrządzającego, aby we właściwym momencie ją odcedził, odpowiednio przyprawił sos, użył właściwych aromatycznych ziół, przypraw i dodatków charakterystycznych dla poszczególnych regionów kraju.

Ale kuchnia Półwyspu Apenińskiego to nie tylko la pasta. To również nieskończenie wielka ilość potraw z ryżu, z ryb, drobiu, cielęciny, a także z warzyw, które Włosi jedzą na ciepło lub na zimno, z dodatkiem doskonałej włoskiej oliwy. Równie wspaniałe są desery i bezkonkurencyjne lody. Wina włoskie ustępują jakością francuskim, chociaż wiele z nich zyskało powszechne uznanie, jak na przykład Chianti, Marsala, Barolo, Asti i Spumante.

Jedynie włoski język jest w stanie podać nazwę setek odmian tego, co w uproszczony – ­żeby nie rzec prostacki – sposób nazywane jest makaronem, kluskami, pierożkami, czy uszkami. Nieliczne tylko nazwy tych potraw weszły do innych języków, jak chociażby spaghetti, ravioli, cannelloni, gnocchi, lasagne, maccheroni, czy vermicelli.

Na dzisiejszy wieczór, Pasqualena Marchegiano przyrządzała potrawę nazywającą się pizza calzone. Był 22 czerwca 1938 roku. Już od ponad dwudziestu lat pani Marchegiano mieszkała w Stanach Zjednoczonych, a konkretnie w miejscowości Brockton w stanie Massachusetts, ale nie zapomniała jeszcze, jak w jej rodzinnych stronach pieczono dobrą pizzę. Calzone, specjalność Neapolu, można nazwać wielkim drożdżowym pierogiem. Nadziewa się ją warzywami, grzybami, szynką, wędzonym boczkiem, owocami morza i serami. Gotowe blaty do pizzy można kupić w supermarketach, jednak warto zrobić je samemu, są wtedy znacznie smaczniejsze. Potrzeba do tego celu 200ml letniej wody, pół łyżeczki cukru rafinowanego, półtorej łyżeczki suszonych drożdży, 340g mąki, szczypty soli i 15g masła.

Pani Pasqualena wlała wodę do małej miski, wsypała cukier i wymieszała, aż się rozpuścił. Rozkruszyła drożdże, wrzuciła je do wody i ubiła widelcem. Przykryła i odstawiła w ciepłe miejsce na dziesięć minut, aż pokryły się pianką. Przesiała mąkę i sól do miski, wymieszała lekko z masłem, zrobiła w środku dołek i wlała do niego drożdże. Następnie wyrobiła łyżką miękkie ciasto, które zagniotła na stolnicy lekko posypanej mąką, zwijając je do siebie i rozciągając dłońmi złożonymi w pięść. Powtarzała czynność tak długo, aż stało się gładkie i elastyczne, nie lepiące się do rąk. Wtedy włożyła ciasto do miseczki (lekko oprószonej mąką) i przykryła folią, po czym odstawiła na godzinę w ciepłe miejsce, aż podwoiło swoją objętość.

W czasie, kiedy ciasto rosło, pani Marchegiano rozgrzała w rondlu odrobinę oliwy i obsmażyła na niej drobno posiekaną cebulę, czerwoną paprykę oraz obrany i roztarty ząbek czosnku. Wymieszała je ze świeżą bazylią, brokułami (340g podzielonych na różyczki, bez łodyg) oraz białym wytrawnym winem (2 łyżki). Następnie przykryła rondel i udusiła to wszystko pod przykryciem. Po pięciu minutach zdjęła rondel z ognia, dodała 225g sera ricotta1, 115g utartej mozzarelli2, 30g tartego parmezanu3 oraz ubite jajko i trochę świeżo zmielonego czarnego pieprzu. Dobrze wymieszała, przykryła rondel i odstawiła.

Wyrośnięte tymczasem ciasto przełożyła na stolnicę i ubiła pięściami, by usunąć bańki powietrza. Podzieliła je na cztery części, a każdy kawałek rozwałkowała, formując owal o wymiarach 20 x 15 cm. Rozłożyła równomiernie nadzienie, pozostawiając wolny pas (2,5 cm) brzegu. Lekko zwilżyła brzegi ciasta zimną wodą i złożyła na pół, Zlepiła brzegi i ułożyła na lekko posypanej mąką blasze do pieczenia. Posmarowała wierzch odrobiną zimnej wody i posypała obficie parmezanem. Piekła przez dwadzieścia minut, aż calzone dobrze wyrosło. Na koniec przybrała każdy kawałek krążkami czerwonej papryki i posypała świeżym majerankiem. Pizza miała być gotowa, kiedy w radiu rozpocznie się transmisja z Nowego Jorku, gdzie Joe Louis bronił tytułu zawodowego mistrza wszechwag w pojedynku z Niemcem Maxem Schmelingiem.

— Mój Boże — powiedziała do siebie pani Marchegiano, wsadzając ciasto do pieca — Do czego to doszło? Żebym ja pasjonowała się bokserską walką? — Prania po mordach nienawidziła bowiem Pasqualena nade wszystko.

Ale dzisiejszego wieczoru to było coś więcej niż zwykły boks. Na Nowy Jork zwróciły się oczy i uszy całego świata. Zza oceanu nadchodziły coraz bardziej niepokojące wieści. Dwadzieścia lat od zakończenia Wielkiej Wojny, w której ludzie mordowali się nawzajem z nie notowanym dotąd natężeniem, nad Europą unosił się już swąd zapowiadający nową. z Rzymu dolatywały wściekłe okrzyki Mussoliniego, ulicami niemieckich miast maszerowały hitlerowskie bojówki, w kołach wojskowych Francji, Hiszpanii i innych krajów zawiązywano tajne spiski.

Od 30 stycznia 1930 roku, kiedy to kanclerzem został Adolf Hitler, zaszły tam głębokie zmiany. W ciągu pierwszych stu dni sprawowania władzy Adolf zlikwidował Republikę Weimarską, rozwiązał partie polityczne i związki zawodowe, wprowadził cenzurę. Tajemniczy pożar Reichstagu, który wybuchł w lutym, stanowił dla nazistów pretekst do wyeliminowania komunistów z życia politycznego Niemiec (a później w ogóle z życia). W marcu zostały uruchomione obozy koncentracyjne w Dachau i Oranienburgu. 1 kwietnia rozpoczął się bojkot żydowskich sklepów. Rozpętano kampanię antysemicką i antykomunistyczną – nazistowskie bojówki w brunatnych koszulach organizowały żydowskie pogromy, napady na komunistów, socjalistów oraz intelektualistów. 26 kwietnia powstało Gestapo. W lipcu odbyło się w Berlinie publiczne palenie „nieprawomyślnych” książek. W tym samym miesiącu NSDAP pozostało jedyną legalną partią, a rząd wydał ustawę o sterylizacji umysłowo chorych i kryminalistów. W listopadzie Niemcy opuściły Ligę Narodów.

W czerwcu następnego roku Hitler rozprawił się z opozycją we własnym obozie, organizując pogrom przywódców S.A. I innych niewygodnych ludzi z NSDAP. W wyniku akcji nazwanej „nocą długich noży” poniósł śmierć szef S.A., Ernst Rohm. Wrześniowe ustawy norymberskie, w tym „Ustawa o ochronie krwi i honoru niemieckiego”, dyskredytowały Żydów. Liga Narodów zadowoliła się symbolicznym potępieniem tego faktu. W marcu 1936 roku Hitler podważył układ z Locarno. Wojska Niemieckie wkroczyły do Nadrenii, zdemilitaryzowanej na mocy traktatu wersalskiego. Francja i Wielka Brytania nie zaprotestowały. Demokratyczne kraje, sparaliżowane jeszcze wspomnieniem i wojny, wciąż chciały zachować złudzenie, że da się uratować pokój.

W roku 1938 utworzono „Oberkommando der Wehrmaht” (Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych), a 4 lutego fűhrer zwolnił trzydziestu pięciu generałów niechętnych jego planom podboju Europy. 12 marca, wczesnym rankiem, wojska niemieckie pokonały granicę austriacką dokonując anschlussu. Było to realizacją starego marzenia Niemców o Wielkiej Rzeszy. W ciągu siedmiu dni wywieziono do obozów koncentracyjnych siedemdziesiąt sześć tysięcy ludzi, głównie działaczy lewicowych i katolików, a wkrótce potem Hitler uzyskał w Monachium zgodę premierów Wielkiej Brytanii i Francji na zajęcie części Czechosłowacji, tak zwanego „Sudetenlandu”

Opanowane przez nazistów Niemcy i honor aryjskiej rasy reprezentował właśnie Max Schmeling. Amerykański Murzyn Joe Louis z kolei, walczył w obronie demokratycznych ideałów i „wolnego świata”. Obie propagandy, nazistowska i amerykańska, uczyniły z meczu coś daleko wykraczającego poza sportową rywalizację. 22 czerwca 1938 roku w Nowym Jorku „Űbermensch” miał walczyć z „Podczłowiekiem”. Bokserski pojedynek przekształcił się w starcie dwóch narodów. Dwóch filozofii. W walkę dobra ze złem. Hitlera z Ameryką. Na kilka dni przed meczem murzyński champion został zaproszony na lunch do Białego Domu przez samego Franklina D. Roosevelta. Prezydent chwycił w ręce jego prawicę, serdecznie ją uścisnął i powiedział:

— Joe, cała Ameryka wierzy w tę pięść!

Hitler natomiast nakazał Schmelingowi zwyciężyć dla Trzeciej Rzeszy, co udowodnić miało wszystkim nie tylko, że biali są lepsi od czarnych, ale że niemieccy biali są lepsi niż wszyscy inni biali.

W jej rodzinnych Włoszech władzę również sprawowali faszyści, na czele z tym... No jak mu tam? Aha, Mussolinim. Ale pani Marchegiano to się wcale nie podobało. Całym sercem była za Ameryką i Joe Louisem.

— Mamo! — rozległ się krzyk z pokoju. — Pospiesz się. Już łączą się z Nowym Jorkiem! — To był czternastoletni Rocco, jej najstarszy syn.

— Jeszcze nie mogę! — odkrzyknęła. — Ciasto jeszcze nie doszło. Nastaw głośniej, to i tu będę słyszeć.

Wynalazcą stojącego w pokoju państwa Marchegiano urządzenia był również Włoch, pan Guglielmo Marconi z Bolonii. Przeczytawszy o doświadczeniach Heinricha Hertza, natychmiast zapalił się do pomysłu wykorzystania fal elektromagnetycznych do bezprzewodowego przesyłania sygnałów na duże odległości. W 1895 roku, po kilkunastu zaledwie miesiącach pracy, udało mu się zbudować służący do tego celu odpowiedni aparat. Uzyskał na niego patent, założył własne przedsiębiorstwo i w roku 1898 wysłane zostały pierwsze „marconigramy”. Rok później Marconi mógł już przekazywać wiadomości drogą bezprzewodową na drugą stronę kanału La Manche. W grudniu 1901 udało mu się przesłać wiadomość przez Atlantyk, z Anglii do Nowej Fundlandii. Chociaż wydarzenia tego nie potwierdził żaden niezależny świadek, prasa uznała je za całkowity tryumf Włocha. Natomiast naukowcy nie popadli w euforię. Wybitny londyński fizyk, profesor Oliver Lodge, napisał w „Timesie”, że oświadczenie Marconiego jest „nieostrożne”, a Thomas Edison, amerykański wynalazca, stwierdził bez ogródek, że „nie wierzy w ani jedno słowo!”

Aby przekonać sceptyków, Marconi zdecydował się na kolejną demonstrację, tym razem w obecności obiektywnego świadka. Powróciwszy do Anglii, zorganizował na początku 1902 roku rejs do Nowego Jorku statkiem „Philadelphia”. Na masztach tego liniowca zamontowano antenę bardzo czułego odbiornika. Odbierane sygnały Morse’a miały być zapisane przez specjalne urządzenie w postaci kresek i kropek. Nadawano je z miejscowości Poldhu na zachodnim wybrzeżu Kornwalii. Były zupełnie czytelne, aż do odległości dwóch i pół tysiąca kilometrów. Nawet przy odległości ponad trzy tysiące dwieście kilometrów aparatura zapisała jeszcze wyraźnie literę „s”. Wspomnianym świadkiem był kapitan „Philadelphii”, który odnotował ów fakt w dzienniku pokładowym. Takiego właśnie dowodu potrzebował Marconi, aby uciszyć krytyków.

Znaczenie nowego wynalazku ujawniło się w wielce dramatycznych okolicznościach w roku 1909, kiedy w wyniku zderzenia został uszkodzony, a następnie zatonął statek „Republic”. Dzięki wiadomościom przekazanym przez radio pomoc dotarła szybko na miejsce wypadku i wszyscy (z wyjątkiem sześciu osób) zostali uratowani. W tym samym roku za swój wynalazek Marconi dostał Nagrodę Nobla. W rok później nawiązał łączność radiową między Irlandią a Argentyną, to jest na odległość prawie dziesięciu tysięcy kilometrów.

Radio zrobiło w Ameryce w ciągu ostatnich kilkunastu lat zawrotną karierę. W drugim dziesięcioleciu XX wieku zmieniło obyczaje Amerykanów bardziej niż cokolwiek innego. Pierwszą rozgłośnię otwarto w Pittsburghu 2 listopada 1920 roku, w celu relacjonowania rywalizacji wyborczej Warrena G. Hardinga z Jamesem M. Coxem. Była to rozgłośnia „KDKA”, prowadzona przez „Westinghouse Company”. Jednak przez pewien czas ta rewolucja w sposobie komunikowania się i rozrywki nie miała wielkiego powodzenia. Słuchaczy było bardzo niewielu. Radioamatorzy zakłócali nadawaną ze stacji „Westinghouse” muzykę, prowadząc własne rozmowy. Kiedy płyty zastąpiła prawdziwa orkiestra, okazało się, że szwankuje akustyka pomieszczenia, w którym grają muzycy. Usadowiono ich więc pod namiotem rozbitym na dachu budynku, ale namiot zwiał wiatr. Wówczas przeniesiono go do wielkiej sali i odkryto przy okazji, że do tłumienia dźwięku znakomicie nadają się kotary, które później stale już wisiały w studiach rozgłośni radiowych.

Eksperyment trwał jednak nadal. Powstawały inne rozgłośnie, w eterze pojawiały się wiadomości z giełdy, dr Van Etten z Pittsburgha transmitował nabożeństwa z Calvary Church, Uniwersytet Wisconsin dawał koncerty radiowe, a politycy przemawiali do dziwnych urządzeń dziwiąc się, że to faktycznie ktoś słyszy. Kiedy 4 lipca 1921 roku Dempsey walczył z Carpentierem, J.O. Smith przeprowadził pierwszą w dziejach transmisję radiową z bokserskiego meczu o mistrzostwo świata. Kiedy zaś w listopadzie chowano prochy Nieznanego Żołnierza na cmentarzu w Arlington, a w nowojorskiej Madison Square Garden oraz w Auditorium w San Francisco zgromadziły się wielkie tłumy, by wysłuchać z ogromnych głośników wygłaszanych podczas tej ceremonii przemówień, nikt chyba jeszcze nie mógł sobie wyobrazić, że niedługo będzie można wysłuchać wszelkich mów i transmisji ze sportowych zawodów bez takiej fatygi, to znaczy z fotela we własnym pokoju.

Nikt, z wyjątkiem nielicznej grupki wizjonerów w rodzaju na przykład Davida Sarnoffa, pojmującego radio jako źródło rozrywki dla mas. Wizję tę podsunęły mu własne doświadczenia. W roku 1912, obsługując stację nadawczą w Nowym Jorku, zainstalowaną tam przez firmę „Wanamaker” dla ułatwienia kontaktów z ich domem handlowym w Filadelfii, odebrał komunikat następującej treści:

— „S.S. Titanic” zderzył się z lodowcem. Tonie szybko!

Sarnoff natychmiast skontaktował się z innym parowcem, skąd uzyskał wiadomość o ostatecznym zatonięciu „Titanica” i wyłowieniu nielicznych rozbitków. Na polecenie prezydenta Williama Howarda Tafta zamilkły wówczas wszystkie inne stacje nadawcze, zaś dwudziestoletni David przez siedemdziesiąt dwie godziny trwał na posterunku, kompletując imienną listę ocalałych pasażerów „Titanica”. Ich nazwiska, wraz z nazwiskiem Sarnoffa, trafiły na pierwsze strony gazet.

Pięć lat później, pracując w „American Marconi Company”, Sarnoff przeforsował wprowadzenie na rynek „prostej radiowej skrzynki muzycznej”. Chciał, by radio stało się popularnym sprzętem użytku domowego, na wzór pianina czy fonografu. W roku 1920 przedłożył plan produkcji odbiorników radiowych w cenie siedemdziesiąt pięć dolarów za sztukę, przewidując, że w ciągu trzech lat zakupi je co najmniej milion amerykańskich rodzin. Mylił się. Kupiło dużo więcej. Fabrykanci odbiorników przestali wkrótce nadążać za zamówieniami. Nie docenił popytu na radio, które zawojowało nie tylko amerykańską codzienność, lecz także sferę rozrywki, wiadomości codziennych i reklamy4.

Niezwykłych możliwości radia dowiodła grupa aktorów i autorów skupionych wokół Orsona Wellesa i Johna Housemana, prezentując jesienią 1938 roku słuchowisko oparte na motywach powieści H.G. Wellsa „War of the Worlds” (Wojna światów). Plastyczność prezentowanej akcji i efektów radiowych, nie mówiąc oczywiście o samej akcji związanej z lądowaniem Marsjan na Ziemi, doprowadziła w czasie prowadzonej na żywo wielogodzinnej emisji do wybuchu paniki. Ponad osiem milionów ludzi opuściło wielkie miasta, szukając ratunku przed lądującymi w stanie New Jersey „obcymi”.

Wzrastająca produkcja odbiorników, i równolegle malejąca ich cena, przyczyniły się do tego, że w 1940 roku już osiemdziesiąt sześć procent wszystkich rodzin posiadało w domu radio. Nim wybuchła druga wojna światowa, roczna produkcja odbiorników radiowych wzrosła do dziesięciu milionów. W roku 1960, każdy amerykański dom miał przeciętnie trzy radia.

*

Tymczasem w Nowym Jorku przedstawiono już publiczności i zgromadzonym przy radioodbiornikach słuchaczom obu bohaterów dzisiejszego wieczoru. Walka, którą śledził pilnie cały świat, miała się za chwilę rozpocząć.

— Pasqualena! — wrzasnął pan Pierrino Marchegiano do małżonki — No chodźże wreszcie. Już się zaczyna!

— Jeszcze minutka — przyszła odpowiedź z kuchni. — Pizza zaraz będzie gotowa.

— Boję się tylko, żeby on go znowu nie załatwił — powiedział zaciskając nerwowo pięści zaproszony na ten wieczór przyjaciel Rocco, Izzy Gold.

— A żebyś się drutem kolczastym zesrał — ofuknął go poirytowany pan Marchegiano – przestań szczeniaku krakać, bo ci przysunę.

— Nie przeklinaj, Pierrino — rozległo się ostrzeżenie z kuchni. — Ja wszystko słyszę.

— Nie opowiadaj takich bzdur, Izzy — poparł ojca Rocco. — Tym razem Joe załatwi go bez pudła. Jest po prostu najlepszy. Nie ma na świecie takiego drugiego jak on.

— Ja też tak myślę — usprawiedliwił się Izzy. — Jestem Żydem i najbardziej z was wszystkich pragnę, żeby Joe skopał mu tyłek, ale po prostu się boję. Dwa lata temu też wszyscy mówili, że Louis jest najlepszy na świecie, a jednak ten Niemiec go znokautował.5

— Tym razem będzie inaczej — zapewnił pan Marchegiano — To już nie jest ten sam Louis. Tym razem nie da się tak głupio załatwić.

W tym momencie usłyszeli dźwięk gongu rozpoczynającego pierwsze starcie.

— Joe wyskakuje ze swojego narożnika jak głodny tygrys. Zasypuje Schmelinga istną ulewą ciosów! — głos radiowego komentatora z trudem przedzierał się przez straszliwy wrzask zgromadzonej na stadionie publiczności. — Schmeling próbuje go zastopować lewym prostym, ale równie dobrze mógłby zatrzymywać w ten sposób pędzącą ciężarówkę. Kontruje Louisa prawą. Trafia. Ale Joe zupełnie się tym nie przejął. Pędzi Niemca przed sobą. Przypiera go do lin. Bije straszliwy hak z dołu i poprawia prawym sierpem na szczękę. Głowa Schmelinga odskakuje do tyłu, jak piłka. Jest wyraźnie oszołomiony. Trzyma się lin, żeby nie upaść. Sędzia krzyczy break!6 Louis robi krok do tyłu. Max łapie upragnioną chwilę oddechu. To może... Ale nie, Joe nie przerywa natarcia. Bije prawą w szczękę i Schmeling pada na deski!

— Co, wygrał? — zapytała wchodząc do pokoju pani Marchegiano.

Cicho bądź, kobieto! — krzyknął na nią Pierrino — Zaraz usłyszymy.

— Schmeling wstaje już po dwóch sekundach — rozwiał wątpliwości komentator — Ale chwieje się. Proszę państwa, ledwo stoi na nogach. Chyba Joe nie wypuści z rąk takiej okazji? Tak! Atakuje jak szalony. Druzgocący prawy w szczękę i wielki Niemiec ponownie pada na matę! Wstaje jednak „na pięć”. Skąd on bierze te siły? Naprzód Joe. Dołóż mu jeszcze raz! On ma już dosyć. Tak! Louis bije straszliwy sierp. Niemiec znowu jest na deskach. Czy i tym razem się podniesie? Nie! Jego sekundanci rzucają na ring ręcznik na znak poddania. To już koniec! Proszę państwa, Joe załatwił Schmelinga po niecałych dwóch minutach.7

Krzykom komentatora odpowiedziały jeszcze głośniejsze wrzaski zgromadzonych w pokoju państwa Marchegiano kibiców. Podobny tumult dobiegł z paru sąsiednich mieszkań, gdzie zapewne również słuchano transmisji. z kilku okien wystrzelono kolorowe race. Niewysoki i chudy pan Pierrino dosłownie utonął w ramionach małżonki. Splątani ramionami Izzy i Rocco galopowali w jakimś przedziwnym tańcu radości.

— Izzy, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, ile on musiał dostać szmalu za te walkę? — zapytał przyjaciela Rocco, kiedy minęła już pierwsza euforia.

— Jezu! Nie mam pojęcia — zdziwił się młody Żyd — Ale na pewno całą kupę

— Nie wzywaj imienia Pana nadaremnie! — skarciła go Pasqualena.

— Przepraszam — zaczerwienił się Izzy, ja...

— Jezu! — przerwał mu krzyk pani Marchegiano — Zapomniałam wyciągnąć pizzę z pieca. Na pewno się przypaliła.

ROZDZIAŁ I

Frittata

Smagany przeraźliwym wiatrem i ulewnym deszczem Luigi Picciuto, cierpliwie stał na rogu Brock Street. Nawet gdyby jednak wiało dwa razy silniej, a z nieba zamiast wody leciały kamienie, Luigi za nic nie ruszyłby się z tego miejsca na krok. Czekał na lekarza, który miał uratować życie jego ukochanemu wnukowi, gorączkującemu w tej chwili ciężko w domu z powodu fatalnego zapalenia płuc. Był początek marca 1925 roku.

Luigi był wielkim mężczyzną, mierzącym ponad sto osiemdziesiąt centymetrów i ważącym blisko sto kilogramów. Patrząc na jego potężne ramiona, można by go wziąć za kowala i nie popełniłoby się przy tym błędu. W swej rodzinnej wiosce San Bartolomeo pod Neapolem pan Picciuto zajmował się przez długie lata tą właśnie profesją. W San Bartolomeo również poznał swoją przyszłą żonę, Concettę, z którą spłodził trzy córki: Pasqualenę, Carmellę i Lenę. Kiedy stracił już nadzieję na posiadanie potomka płci męskiej, na świecie pojawił się w końcu syn, któremu nadano imię John, a po nim jeszcze jeden, Nicholas.

Zarobki kowala z trudem wystarczały na utrzymanie rodziny, a zza Wielkiej Wody dochodziły słuchy o nieograniczonych wręcz możliwościach zatrudnienia i dorobienia się pieniędzy. W 1914 roku, tuż przed wybuchem wojny, państwo Picciuto wyjechali wraz z dziećmi do USA. Obietnice jeszcze dźwięczały im w uszach, kiedy poznawali na własnej skórze uroki amerykańskiego życia. W rodzinnej wiosce Luigi Picciuto był człowiekiem biednym, ale za to powszechnie szanowanym. Tutaj o jakimkolwiek szacunku nie było nawet mowy. Luigiego, podobnie jak setki tysięcy innych włoskich emigrantów, nazywano pogardliwie „makaroniarzem” i kojarzono przede wszystkim z mafią.

Rzeczywiście, na listach najgłośniejszych przestępców lat dwudziestych, nazwiska o włoskim brzmieniu zdecydowanie przodowały. I Masseria i Colosimo i Torrio i Luciano i Al. Capone, wszyscy urodzili się we Włoszech i jako dzieci przybyli do Ameryki. Jednak ani żmudne dochodzenie komisji kongresowej, ani obszerne raporty dotyczące zachowań imigrantów w pierwszych dekadach XX stulecia nie potwierdziły w sposób przekonujący, że jakakolwiek grupa imigrantów wyróżnia się szczególnie silnymi skłonnościami przestępczymi. Nie udało się tego dowieść mimo zdecydowanie antyimigranckiego, a zwłaszcza antywłoskiego nastawienia komisji. Przodująca pozycja Włochów w annałach zorganizowanej przestępczości pierwszej połowy XX wieku świadczy bowiem nie tyle o naturze samych Włochów, co o ich sytuacji na nowym terenie. Włosi stanowili ostatnią wielką falę imigrantów, która dotarła do wybrzeży Ameryki. W związku z tym – jak dowodzi socjolog Daniel Bell – zastali wszystkie porządne i szacowne drogi do sukcesu już wydeptane.

Większość włoskich imigrantów, którzy przybyli do Ameryki w końcu XIX i na początku XX stulecia, tworzyli zwykli chłopi, bez szans i umiejętności osiągnięcia kariery w zurbanizowanym, uprzemysłowionym świecie. Od początku więc „spłynęli na samo dno”. Nie udało im się nawet opanować Kościoła katolickiego, chociaż stanowili w nim największy procent wiernych. Aż do roku 1960 żaden ze stu katolickich biskupów w Stanach Zjednoczonych, ani żaden z dwudziestu jeden arcybiskupów, nie wywodził się z Italii. Hierarchię amerykańskiego Kościoła katolickiego zmonopolizowali Irlandczycy, którzy pojawili się masowo na zachodniej półkuli pół wieku przed nimi.

Los imigrantów włoskich był w USA bardzo ciężki. Po podróży, którą odbywali w okropnych warunkach, stłoczeni pod pokładem statku, wysiadali na ląd zmęczeni i często głodni, nie znający oczywiście języka (przeważnie zresztą analfabeci) i nagle znajdowali się w całkowicie odmiennym i przerażającym świecie. Najwięcej Włochów przybywało do Nowego Jorku, gdzie lokowano ich w obrzydliwych, przegniłych i rozlatujących się domach East Side’u. Dzielnica ta, opuszczona przez rdzennych nowojorczyków, była brudna i zatłoczona dziesiątkami tysięcy imigrantów z wszystkich biedniejszych krajów Europy, obok Włochów głównie Hiszpanami, Grekami i Polakami. Nieszczęśnicy ci od pierwszej chwili narażeni byli na tysiące trudności i przykrości. Szczególnie wielkim utrapieniem włoskich imigrantów były bandy Irlandczyków, wymuszających od nich resztki ich nędznego jedzenia.

Policja nowojorska była w tym czasie słaba i źle zorganizowana, przeważnie składała się zresztą również z Irlandczyków, toteż biedni włoscy cafoni w żaden sposób nie mogli liczyć na jej pomoc. W tym dziwnym i okrutnym świecie, który wcale nie przypominał „ziemi obiecanej”, mogli liczyć tylko na siebie. Naturalnym biegiem rzeczy w dolnej części East Endu powstało getto zwane „Little Italy” (Mała Italia). Emigranci, głównie Sycylijczycy i Kalabryjczycy, żyli tu na niewielkiej przestrzeni, stłoczeni po kilka lub kilkanaście osób w niewielkich, śmierdzących norach, z których wychodzili tylko do marnie opłacanej pracy. Mieli jedynie swój makaron i wino, przywiezione ze starego kraju wizerunki Matki Boskiej, Garibaldiego i Verdiego, swoje neapolitańskie canzony i niezliczoną ilość procesji na cześć św. Józefa, św. Rozalii, św. Januarego i innych. Pewien Włoch z wyższych sfer, zwiedzający po raz pierwszy „Małą Italię” w 1908 roku, pisał przerażony:

— Nie można sobie wręcz wyobrazić tego błota, śmieci, plugawego brudu, śmierdzącej wilgoci, tłoku i nieporządku, jakie tu panują.

Nie było tu ani jednego szpitala, na około sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców istniały tylko dwie szkoły podstawowe, a kanalizacji nie było nawet w projektach. Kobiety włoskie – podobnie jak w najbiedniejszych dzielnicach Neapolu czy Palermo – rozwieszały bieliznę na sznurach w poprzek zaułków i wylewały nieczystości na ulicę. Takie same włoskie getta istniały też we wszystkich większych miastach Ameryki: w Chicago, Detroit, Nowym Orleanie, czy San Francisco.

Włoskie placówki konsularne nie interesowały się życiem swych ziomków, gdyż było ono zbyt kompromitujące dla ich prestiżu, a dyplomaci byli zadowoleni, że z kraju ubyło pewnej ilości bezrobotnych; tym bardziej, iż wśród imigrantów znajdowało się niemało ludzi, którzy w ojczyźnie weszli w konflikt z prawem i w Nowym Świecie szukali azylu. W „Małej Italii” Włosi mogli się kłócić, okradać, nawet zabijać wzajemnie i nikogo nie obchodził los owych dago. Tym pogardliwym słowem, stanowiącym zniekształcenie popularnego hiszpańskiego imienia Diego, ludność anglosaska określała wszelkich południowców, tych niegodnych uwagi małych ludzi o ciemnych włosach i oliwkowej cerze, wiecznie podnieconych i rozkrzyczanych, łatwo chwytających za nóż.

Imigrantów włoskich określano też zwrotem „trzy C” od „Chianti, Cattolicismo, Crime”. W pojęciu przeciętnego Amerykanina, zwłaszcza należącego do najwyżej w hierarchii społecznej Nowego Świata stojącej grupy WASP (skrót od White Anglo – Saxon Protestant – to jest Biały, Anglosaski Protestant), Włoch kojarzył się w najlepszym razie z małym, brudnym analfabetą, popijającym wino i grającym na mandolinie, jeżeli nie z niebezpiecznym anarchistą, gotowym w każdej chwili, w myśl wskazań Bakunina czy Malatesty, rzucić bombę i popełnić najgorszą zbrodnię.

Tak więc, gdy Ameryka ignorowała ich najbardziej elementarne potrzeby, włoscy imigranci ignorowali Amerykę i aby po prostu przeżyć, stosowali system wyuczony w swym rodzinnym kraju. System mafii. W opisanej sytuacji społeczność włoska zmuszona została do szukania awansu w dziedzinach jeszcze „nie obstawionych”, a zarazem nie wymagających ani kapitału, ani specjalistycznych kwalifikacji. Fakt, że niektórzy Włosi zrobili kariery na handlu nielegalnymi towarami i usługami, świadczy tylko o ich wielkiej determinacji do osiągnięcia sukcesu niedostępnego dla nich od pokoleń w Starym Świecie. Głosem rozżalonych generacji przemówił nawet kiedyś sam Al Capone twierdząc: – Przecież dwa czy trzy razy próbowałem wejść w legalne interesy, ale nikt nie chciał ze mną gadać.

*

Luigi Picciuto nie miał nic wspólnego z włoską mafią i żadnych kontaktów mieć nie pragnął. On i jego rodzina dorabiali się ciężką pracą, a stosowane przez rodaków w celu osiągnięcia majątku metody były mu wstrętne. Luigi Picciuto był po prostu uczciwym człowiekiem. Nie ten jest biedny, kto posiada mało – twierdził, lecz ten, kto pragnie więcej. A narzekać nie zamierzał, bo i nie było na co. Narzekanie w Stanach Zjednoczonych nie jest zresztą mile widziane. Jednym wiedzie się tam lepiej, innym gorzej, lecz każdy obowiązany jest udawać, iż żyje mu się świetnie. Inaczej uchodziłby w oczach otoczenia za nieudacznika. (Zupełnie inaczej niż w Polsce. U nas jednym powodzi się bardzo źle, innym średnio, jeszcze innym nieźle, niektórym pysznie. Presja obyczajowa wszystkim każe jednak biadać i z upodobaniem demonstrować łachmany).

Po przyjeździe do Stanów osiedlili się w miejscowości Bridgeport w Connecticut. Tam spotkała ich wielka tragedia. Pod kołami pędzącej ciężarówki zginęło najmłodsze dziecko, syn Nicholas. Życie straciło dla Luigiego jakikolwiek sens. Nie mogąc wytrzymać dłużej w Bridgeport, gdzie wszystko kojarzyło mu się z tragicznie zmarłym synem, przeprowadził się wraz z Concettą, Pasqualeną oraz Leną i Johnem do Brockton w stanie Massachusetts, w którym od kilku miesięcy mieszkała już jego zamężna córka Carmella (Capiello).

Nazwa stanu pochodziła z języka zamieszkującego te tereny Indian i oznaczała „miejsce wielkiego wzgórza”. Jako pierwszy Europejczyk, do wybrzeży dzisiejszego Massachusetts dopłynął w XVI w. Giovanni de Verezzano. Procesy osadnictwa zapoczątkowali jednak Anglicy, którzy na statku Mayflower przybyli w sile stu dwóch głów w okolice dzisiejszego Salem w roku 1620. Byli to Purytanie, koloniści z Massachusetts Bay Company. Zdecydowali się opuścić Anglię zanim ogarnął ją chaos wojny domowej. Swoje przeznaczenie widzieli w stworzeniu utopijnego „miasta na wzgórzu”. Chcieli zbudować społeczeństwo wolne od kłamstwa, wyzysku, nienawiści, łajdactwa i od podziału na lepszych i gorszych. Ich nowa kolonia, Massachusetts, miała być wzorem dla reszty ludzkości, przykładem mądrych, racjonalnych rządów, opartych na zasadach duchowych. Jak to jednak w historii ludzkości już bywało – i nie raz jeszcze w przyszłości miało się zdarzyć – szlachetne idee zamieniły się w gówno. Przybywającymi do Massachusetts kolejnymi falami imigrantów kierowały zupełnie inne motywacje.

— Przybyliśmy tu, by budować nowe Królestwo Boże — powiedział wiernym pewien purytański kaznodzieja.

— Ja osobiście, przyjechałem tu na ryby — oświadczył mu jeden ze świeżych imigrantów

Purytanie nie odnieśli więc sukcesu ideologicznego, chociaż ich wpływy przetrwały aż do czasów dzisiejszych. Amerykańska jasność myślenia i kult celowego działania mają swe początki w ideach głoszonych przez założony w 1636 roku Harvard College, a ich konsekwencje to rozwój intelektualny poprzedzający wojnę o niepodległość, krucjata przeciwko niewolnictwu i osiągnięcia XIX-wiecznych pisarzy, takich jak Melville, Poe, Hawthorne i Thoreau. Massachusetts był pierwszym stanem, który w 1773 roku uznał niewolnictwo za bezprawie. Oblicze stanu ukształtowały różne narodowości i tradycje. Przybywali tu ubodzy imigranci z Irlandii i Włoch, wyzwoleni lub zbiegli niewolnicy z Południa oraz portugalscy marynarze, chociaż nie zawsze witano ich z otwartymi ramionami. Antyimigracyjna partia „Know – Nothings” (Nic Nie Wiedzących) zyskała sobie pod koniec XIX stulecia bardzo duże poparcie.

Dzisiejsze Massachusetts to rozwinięty przemysł elektrotechniczny i elektryczny, maszynowy, odzieżowy oraz tradycyjny, nieco tracący na znaczeniu przemysł włókienniczy i obuwniczy. Rolnictwo nastawione jest głównie na uprawę warzyw i sadownictwo, a stan słynie w całej Ameryce ze znakomitego mleka.

Stolica stanu, Boston, leży u ujścia rzek Charles i Mystic do Zatoki Massachusetts (Ocean Atlantycki). Do 1755 roku był największym miastem Ameryki. Jako miejsce bezpośrednio dotknięte kaprysami Korony Brytyjskiej, stał się naturalnym centrum oporu przeciwko jej kolonialnej polityce. Znany jest głównie z tak zwanej „masakry bostońskiej” (1770 rok), dokonanej przez wojska angielskie za protesty przeciw cłom, oraz „bostońskiego buntu herbacianego”, który polegał na zatopieniu przez Amerykanów transportu herbaty w roku 1773. Incydent ten zapoczątkował wojnę o niepodległość Stanów Zjednoczonych. W 1775 roku w Lexington i Concord pod Bostonem doszło do pierwszych starć między wojskami angielskimi, a oddziałami amerykańskimi.

W roku 1848 do Bostonu przybyło trzynaście tysięcy imigrantów z Irlandii. z ojczyzny wygnał ich głód spowodowany zarazą, która od kilku lat niszczyła plony. Jednym z owych przybyszy był Patrick Kennedy z niewielkiej osady rolniczej Dunganstown. Rok później, gdy tylko zarobił wystarczającą ilość pieniędzy, poślubił poznaną na statku Bridget Murphy.

W ciągu następnych czterdziestu lat rodzina Kennedych na dobre zadomowiła się w stolicy Massachussetts. Syn Patricka otworzył własną restaurację, ożenił się z panną z zamożnej irlandzkiej rodziny i – poczynając od 1885 roku – kilkakrotnie z powodzeniem kandydował do stanowej legislatury. W 1888 roku przyszedł na świat Joseph Kennedy. Rodzice zapewnili mu najlepsze wykształcenie: najpierw znana Boston Latin School – swoisty salon dla synów bostońskiej elity, potem renomowany Uniwersytet Harvarda. Nauka nie należała jednak do głównych zainteresowań Joe’go. Przy jakiejś okazji określił je dokładnie: „w wieku trzydziestu pięciu lat dojść do pierwszego miliona”.

Słowa dotrzymał z nawiązką. Najpierw, idąc w ślady ojca, wżenił się w dobrą irlandzką rodzinę Fitzgeraldów, (John Fitzgerald przez trzy kadencje zasiadał w Kongresie Stanów Zjednoczonych, później został burmistrzem Bostonu). Ślub z Rose Fitzgerald odbył się na jesieni 1914 roku w prywatnej kaplicy bostońskiego kardynała, Williama H. O’Donnela. Joseph Kennedy był wówczas dyrektorem niewielkiego banku Columbia Trust. Dalej poszło już szybko. W ciągu kolejnych lat po pierwszej wojnie światowej pomnożył majątek, grając z powodzeniem na giełdzie. W styczniu 1926 roku wyruszył do Hollywood, by po trzech latach powrócić stamtąd z sześcioma milionami dolarów i wspomnieniami o romansie z popularną w owym czasie aktorką, Glorią Swanson.

W interesach wykazywał zadziwiającą intuicję, dzięki której zdążył pozbyć się akcji przed słynnym krachem na giełdzie w październiku 1929 roku. W efekcie wyszedł w Wielkiego Kryzysu bogatszy o następnych piętnaście milionów zielonych papierków. Niektórzy jego biografowie uważają, że Joseph uczestniczył w podziemnym handlu alkoholem w okresie prohibicji. W latach trzydziestych mister Kennedy zajął się również polityką, pojawiając się w najbliższym otoczeniu Franklina Delano Roosevelta. Dzięki temu lata 1938—1940 spędził w Londynie jako amerykański ambasador. Po powrocie do kraju zajął się dalszym pomnażaniem pieniędzy. Żegnając się z życiem w roku 1969, pozostawił fortunę szacowaną na trzysta pięćdziesiąt milionów dolarów.

Od połowy lat trzydziestych rezydencją rodziny Kennedych stała się posiadłość w Hyannis Port na przylądku Cod, wybudowana w początkach wieku, otoczona murawą schodzącą aż do oceanu. Tutaj właśnie wychowała się dziewiątka dzieci Rose i Josepha, w tym niejaki John Fitzgerald Kennedy, który w listopadzie 1960 roku został trzydziestym piątym z kolei prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Najstarsza część miasta, z nieregularną siecią ulic i gęstą zabudową, stanowi obecnie dzielnicę handlową. Najbogatsi obywatele mieszkają w ekskluzywnych dzielnicach willowych Beacon Hill i Louisburg Przeważa tu zabudowa niska, wkomponowana w pagórkowaty krajobraz, w centrum zaś znajdują się nowoczesne zespoły wieżowców, między innymi: Goverment Center, John Hancock Tower i Prudential Center.

Boston to wielki ośrodek gospodarczy Nowej Anglii8 oraz siedziba wielu banków, firm ubezpieczeniowych i wielkich przedsiębiorstw handlowych. Przede wszystkim jednak to siedziba wieku renomowanych uczelni, jak: Harvard University (założony 1636 r.), Massachusetts Institut of Technology (1861), Radcliffe College (1879), Boston University (1869) i Tufts – New England Medical Center (1852).

Brockton leżało dwadzieścia mil na południe od Bostonu, w kierunku na Cape Cod. Było szarym i ponurym miastem, liczącym sobie w czasie, kiedy przyjechał tam Luigi, około pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Większość z nich zatrudniona była w kilku mniejszych i większych fabrykach obuwia i odzieży. Najliczniejszą część populacji stanowili pijący jak smoki i plujący wokół tytoniowym sokiem Irlandczycy. Mniejsze były kolonie: włoska, litewska, szwedzka i żydowska. Lepiej sytuowana ludność, w tym oczywiście właściciele i zarządcy miejscowych zakładów przemysłowych, mieszkali głównie w „Dzielnicy Zachodniej” (West Side). Luigi zamieszkał wraz z rodziną w dosyć obskurnej kamienicy przy Brock Street, w robotniczym kwartale Brockton, zwanym „Drugą Dzielnicą” (Ward – 2)

W kwietniu 1920 roku, kilkadziesiąt metrów dalej od kamienicy, w której mieszkał Luigi Picciuto z rodziną, policja dokonała aresztowania dwóch włoskich imigrantów. Wydarzenie przeszło wtedy bez większego echa, ale wkrótce już znalazło się na ustach całego dosłownie świata.

7 kwietnia, około trzeciej po południu, dwóch ludzi opuściło budynek firmy obuwniczej Slater & Morill w South Braintree (Massachusetts). Byli nimi kasjer i strażnik, którzy nieśli w torbie szesnaście tysięcy dolarów przeznaczone na tygodniową wypłatę w odległej o kilka przecznic fabryce. Nagle wyrosło przed nimi dwóch innych mężczyzn o śniadym kolorze skóry. Bez słowa wyciągnęli z kieszeni pistolety i otworzyli ogień. Strażnik zginął natychmiast, kasjer zmarł kilka godzin później w szpitalu. Bandyci zabrali pieniądze i natychmiast odjechali ciemnoniebieskim buickiem. W dziejach „kryminalnej Ameryki” wydarzenie było w sumie tak banalne, że prasa w ogóle o nim nie wspomniała. Takie rzeczy zdarzały się dosłownie każdego dnia.

Dwa tygodnie później, właśnie na terenie „Ward – 2”, policja aresztowała pod zarzutem dokonania tego czynu dwóch wspomnianych Włochów. Latem następnego roku stanęli przed sędzią Websterem Thayerem i ława przysięgłych uznała ich za winnych. Wyrok śmierci, który zapadł 14 lipca, nikogo nie zaskoczył i nie zainteresował. Jednak kilka miesięcy później wszyscy, od Maine po Kalifornię, zaczęli pytać, o co właściwie chodzi w tej sprawie Sacco i Vanzettiego. Wydarzyła się bowiem rzecz niezwykła.

Trzech innych imigrantów: Hiszpan, Żyd i Włoch, napisało w obronie skazanych list otwarty do radykalnej prasy w Europie i Ameryce Południowej. Rezultaty tej pisaniny nadeszły szybko i... głośno. W domu ambasadora USA w Paryżu wybuchła bomba. Dwudziestu ludzi zostało zabitych przez inną bombę podczas demonstracji w obronie Sacco i Vanzettiego, która odbyła się w stolicy Francji kilka dni później. Wokół amerykańskiej ambasady w Rzymie gromadził się codziennie agresywny tłum. Doszło do próby rzucenia bomby na dom konsula generalnego w Lizbonie. W Montevideo ogłoszono strajk generalny i usiłowano doprowadzić do bojkotu amerykańskich towarów.

Pod naciskiem opinii publicznej wznowiono proces. Nowe dowody świadczyły o tym, że wina tych dwóch ludzi stała się jeszcze bardziej wątpliwa. W powszechnym mniemaniu wyrok był karą nie za popełnione przestępstwo kryminalne, lecz za niezbyt popularne poglądy polityczne. Ale Nicola Sacco i Bartolomeo Vanzetti wciąż przebywali w celi śmierci.9

*

Deszcz i wiatr przybrały jeszcze na sile. Umówiony doktor ciągle nie przyjeżdżał. Ponieważ w pobliżu nie było żadnego daszka, żadnej bramy, gdzie można by się schronić, Luigi wcisnął tylko mocniej na głowę stary kaszkiet.

— Kiedy w końcu ten figlio di puttana10 raczy się pojawić? — mruknął sam do siebie coraz bardziej poirytowany. Kilkaset metrów dalej jego wnuk umierał, a po lekarzu ani śladu.

Rocco był oczkiem w głowie Luigiego. Wypełniał mu wciąż jeszcze nabrzmiałe bólem miejsce po Nicholasie. Luigi wolał nawet nie myśleć, co zrobiłby, gdyby jedynemu wnukowi coś się stało.

Po zamieszkaniu w Brockton, w 1921 roku Pasqualena wyszła za mąż za osiadłego już od lat w Ameryce robotnika z miejscowej fabryki obuwia, nazwiskiem Pierrino Marchegiano, pochodzącego z Chieti, maleńkiej wioski rybackiej nad Adriatykiem. Ojciec Rocco zwykł był mawiać, że wykonanie złych butów kosztuje tyle samo, co dobrych, i ze nie istnieje żaden powód, dla którego ubodzy ludzie mieliby chodzić w marnym obuwiu. W związku z powyższym swoją pracę w fabryce starał się wykonywać najlepiej, jak tylko umiał. Wszystko zresztą w życiu robił najlepiej, jak potrafił. W tamtych czasach, kiedy wszyscy biedacy kupowali buty na tekturowych podeszwach, zużywających się dosłownie w ciągu kilku dni, produkty fabryki, w której pracował Pierrino odznaczały się przystępną ceną i trwałością.

Początkowo zięć nie za bardzo przypadł Luigiemu do gustu. Niski, chudy, przygarbiony – nie mężczyzna, ale taki po prostu „półchłopek”. W dodatku jeszcze gorzej niż słabego zdrowia. Jako obywatel Stanów Zjednoczonych A.P., w 1917 roku Pierrino wziął udział w trwającej w Europie Wielkiej Wojnie. Był z tego powodu bardzo, ale to naprawdę bardzo dumny. Tak, jak zwykle dumni są wojenni bohaterowie, których los mało kogo już potem obchodzi. Pod Chateau – Thierry kapral Marchegiano oberwał w twarz odłamkiem niemieckiego granatu i ledwie go odratowano. Dodatkowo jeszcze nawdychał się trującego gazu. Od tej pory kasłał niemal nieustannie plując flegmą. Już do końca życia czuł w płucach obecność tego niemieckiego świństwa.

Z czasem jednak pan Picciuto przekonał się, ze córka wcale nie uczyniła złego wyboru. Pierrino Marchegiano był przede wszystkim pracowity i uczciwy, a te właśnie cechy Luigi cenił w ludziach najbardziej. Wydawało się tylko przez pewien czas, że państwo Marchegiano nie będą mogli mieć dzieci. Długo Pasqualena nie mogła zajść w ciążę, a kiedy w końcu się jej udało, nowonarodzony synek żył tylko kilka godzin. Rok później, dokładnie 1 września 1923 roku, pojawił się na świecie Rocco. Miał teraz siedemnaście miesięcy i właśnie umierał na zapalenie płuc. Luigi Picciuto odchodził od zmysłów. Słowa modlitwy mieszały mu się z przekleństwami.

W końcu sfatygowany buick zatrzymał się gwałtownie przed nim. Luigi szarpnął za klamkę otwierając drzwiczki.

— Doktor Phaneuf? — zapytał.

— Tak. Pan Picciuto?

— Miał pan być już prawie godzinę temu! — krzyknął Luigi. — Mój wnuk jest umierający, a pan...

— Nie siedziałem na kawie, jak być może się panu wydaje — przerwał mu bezceremonialnie lekarz. — Też ratowałem czyjeś życie i nie mogłem przerwać w połowie tylko dlatego, że umówiłem się z panem. Tak to już jest. Lekarzy mało, chorych dużo, szczególnie przy takiej psiej pogodzie. Ale nie traćmy więcej czasu, niech pan prowadzi do pacjenta.

Po przybyciu na miejsce, doktor Josephat Phaneuf natychmiast zabrał się za badanie małego Rocco. Kilka minut później wyjął z uszu stetoskop i usiadłszy przy stoliku wypisał receptę.

— Proszę mu to dawać rozpuszczone w ciepłej wodzie, trzy razy dziennie — powiedział wręczając druczek matce chorego.

— Czy to na pewno mu pomoże? Będzie żył? Doktorze, na miłość boską, niech pan powie, że nic mu nie będzie! — Pasqualena z trudem hamowała napływające do oczu łzy.— Figlio mio, figlio mio11 — w zdenerwowaniu zaczęła rozpaczać w swym ojczystym języku.

— Chciałbym tak powiedzieć, ale nie mogę — odparł poważnie doktor Phaneuf. — Ja zrobiłem wszystko, co w ludzkiej mocy. Reszta zależy od siły organizmu chorego. Organizm sam będzie musiał zwalczyć chorobę. Ale jeśli Rocco z tego wyjdzie, to będzie znaczyło, że ma pani silnego chłopaka. Wyjątkowo silnego, pani Marchegiano.

Jednak pierwsze dni po wizycie lekarza nie wskazywały na to, że Rocco przeżyje. Gorączka jeszcze się podniosła, dzieciak był blady, słaby, nie przyjmował pożywienia. Cała rodzina straciła już prawie nadzieję. Doktor Phaneuf odwiedzał go jeszcze kilkakrotnie, ale jego zatroskana mina nie wróżyła nic dobrego. W roku 1925 lekarz rzeczywiście niewiele mógł zrobić dla dziecka chorego na zapalenie płuc. Alexander Fleming odkrył działanie bakteriostatyczne pleśni pędzlaka i nazwał ciało czynne penicyliną dopiero cztery lata później. Do czasu powszechnego wprowadzenia penicyliny do użytku, miało umrzeć jeszcze bardzo wielu ludzi.

Godzinę po ostatniej wizycie lekarza, zakutana w ciepłą chustę Pasqualena wyszła z domu, zostawiając chorego Rocco pod opieką męża, ojca i siostry. Sama udała się do najbliższego katolickiego kościoła. Wnętrze pogrążone było w ciemności, której nie rozpraszał do końca blask kilkunastu świec płonących w srebrnych kandelabrach. Tu i ówdzie migały niewyraźne cienie zatopionych w modlitwie ludzi, jakby kryli się ze swoją pobożnością, pełną obaw i pokory. Powietrze przesycone było dymem świec oraz zapachem zwiędłych kwiatów, kadzidła, starych ram obrazów i drewnianych ławek.

Pani Marchegiano zdjęła z palca najcenniejszą rzecz, jaką posiadała – zaręczynowy pierścionek ze złota z maleńkim diamencikiem, i wrzuciła go do skarbonki pod obrazem świętego Antoniego.

— Boże! — załkała upadając na kolana. — Oddałam Ci mój pierścionek, nie zabieraj mi mojego jedynego dziecka.

Kiedy