Mąż potrzebny na już - Falkowska  Małgorzata - ebook + książka

Mąż potrzebny na już ebook

Falkowska Małgorzata

4,0

Opis

Lekka komedia z nutą romantyzmu, opowieść o sześciu przyjaciółkach z dzieciństwa, które mimo różnych zawodów i zainteresowań wspierają się w ważnych momentach życia. 28-letnie singielki, dzielące swoje sekrety od czasów podstawówki, kłócą się o wszystko, ale postanawiają kibicować Bernadecie w realizacji ambitnego planu. Coroczna zabawa w postanowienia noworoczne staje się dla niej początkiem trudnej drogi w poszukiwaniu męża. Jej perypetie ukazują, jak ciężko w XXI wieku znaleźć idealnego kandydata, mimo wielu możliwości, jakie daje nam świat. Bernadeta w każdym napotkanym mężczyźnie widzi przyszłego męża, ale kolejne związki przynoszą rozczarowania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 419

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (190 ocen)
86
45
34
19
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sm00czyca

Nie polecam

Muszę się dobrze zastanowić, co napisać o tej książce. Ciężko znaleźć odpowiednie słowa. Zaczyna się fajnie. Mamy grupkę najlepszych przyjaciółek, które co roku w sylwestra zapisują swoje postanowienia i ta, której się uda swoje spełnić, dostaje w nagrodę kasę od reszty dziewczyn. I właściwie na tym koniec plusów tej książki. Nie ma w tej historii żadnej postaci - ŻADNEJ - z którą mogłabym się utożsamić, albo chociaż polubić. Każda z dziewczyn jest głupia. Głupsza od poprzedniej. Poziom głupoty jest po prostu nierealny. Wierzyć mi się nie chce, że na tyle ludzi, wszyscy są tak totalnie durni. Ale o szczegółach później. Bohaterki, każda jedna, są infantylne. Książka pisana językiem bardzo prostym, z dialogami, które są niepotrzebne - ale wstawię, bo może będzie więcej stron do maltretowania czytelnika. Niby miało być zabawnie, ale zdecydowanie większość czasu towarzyszyło mi zażenowanie poziomem lektury. Na przykład dialog o mózgu tak idiotyczny, że głowa mała. Myślałam, ż...
20
adluzniewska

Nie oderwiesz się od lektury

lekka łatwa i przyjemna takie jak lubię
00
Elwira1980

Nie oderwiesz się od lektury

zabawna I wciągająca. Nie mogę się doczekać zapoznania się z dalszymi lisami bohaterek
00
Karolina3089

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja!
00
Jolcyk123

Nie oderwiesz się od lektury

Boska;)
00

Popularność




Re­dak­cja

Anna Se­we­ryn

Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych

© Ma­rek J. Piw­ko {mjp}

Fo­to­gra­fia na okład­ce

© Al­pha C / Shut­ter­stock

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład i ła­ma­nie

Da­mian Wa­la­sek

Opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Ur­szu­la Bań­ce­rek

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2016

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3c

tel. 32-348-31-33

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

01-942 War­sza­wa, ul. Ka­ba­re­to­wa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2016

tekst © Mał­go­rza­ta Fal­kow­ska

ISBN 978-83-7835-531-1

Dla mo­je­go wspa­nia­łe­go męża, Wojt­ka.

Ko­cham Cię, pa­mię­taj o tym, kie­dy pi­szę

Bez Cie­bie nie by­ła­bym dziś w tym miej­scu, w któ­rym je­stem.

Prześwietlenie

Ber­na­det­ta (Ber­ka) – ja; dy­plo­mo­wa­ny ko­sme­to­log; naj­bar­dziej boi się swo­ich po­my­słów, któ­re nie­jed­no­krot­nie spra­wi­ły jej wie­le pro­ble­mów; sto­su­je wie­le po­rów­nań książ­ko­wych i fil­mo­wych, któ­re nie za­wsze są od­po­wied­nio do­bra­ne do sy­tu­acji; za­zwy­czaj wpierw mówi, po­tem my­śli (albo i wca­le nie my­śli, bo po co pła­kać nad roz­la­nym mle­kiem).

Zo­fia (Zoś­ka) – z za­wo­du wiecz­na stu­dent­ka ko­sme­to­lo­gii (od czte­rech lat za­czy­na pi­sać pra­cę ma­gi­ster­ską i wciąż nie ma na­wet te­ma­tu); wła­ści­ciel­ka naj­bar­dziej „prze­cze­sa­nych” wło­sów w War­sza­wie, a może i w ca­łej Pol­sce; cór­ka bo­ga­te­go ojca; po po­raż­ce w wy­bo­rach Miss War­sza­wy po­sta­no­wi­ła zo­stać ak­tor­ką, mo­del­ką lub pio­sen­kar­ką, bo uwa­ża, że w każ­dej z tych dzie­dzin jest re­we­la­cyj­na; na py­ta­nie: „Co by zmie­ni­ła w świe­cie?” od­po­wia­da, że wszyst­ko prócz sie­bie, oczy­wi­ście.

Bar­ba­ra (Baś­ka) – wy­pa­lo­na za­wo­do­wo ko­rek­tor­ka w wy­daw­nic­twie, uwa­ża, że jest wie­le do­brych ksią­żek, ale ona musi po­pra­wiać te, któ­re ją nu­dzą; pró­bu­je po­rząd­ko­wać ży­cie in­nych, za­po­mi­na­jąc o swo­jej nie­za­rad­no­ści; za­wsze słu­ży do­brą radą in­nym, wzru­sza się na hor­ro­rach, krzy­czy na ro­man­si­dłach, ale naj­bar­dziej lubi uty­ski­wać na wła­sne ży­cie.

Mo­ni­ka (Mo­nia) – pra­cow­nik so­cjal­ny z praw­dzi­we­go zda­rze­nia; po­wo­ła­nie, tak moż­na na­zwać wy­bór jej za­wo­du, cał­ko­wi­cie nie­zro­zu­mia­ły dla in­nych z po­wo­du trud­no­ści w nim na­po­tka­nych oraz ni­skich płac; wła­ści­ciel­ka nud­ne­go ży­cia, któ­re­go ubar­wie­niem są je­dy­nie opo­wie­ści o jej pod­opiecz­nych z ni­zin spo­łecz­nych; u każ­de­go ze zna­jo­mych do­szu­ku­je się za­bu­rzeń psy­chicz­nych, któ­re poza pra­cą są jej je­dy­ną pa­sją.

Jo­lan­ta (Jol­ka) – prze­sad­nie dba o to, co je (od dziec­ka bo­ry­ka­ła się z nad­wa­gą); ma­niacz­ka nie tyl­ko zdro­we­go od­ży­wia­nia, ale i spor­tu, na­zy­wa sie­bie naj­wier­niej­szą przy­ja­ciół­ką Ewy Cho­da­kow­skiej i jej przy­szłą na­stęp­czy­nią; za­wsze znaj­dzie sło­wa, któ­re za­miast mo­ty­wo­wać do­bi­ją czło­wie­ka (nie bez po­wo­du jej ulu­bio­nym na­rzę­dziem w domu jest mło­tek); je­dy­nie na lek­cjach wy­cho­wa­nia do ży­cia w ro­dzi­nie, któ­re pro­wa­dzi w jed­nym z war­szaw­skich ze­spo­łów szkół, wy­da­je się miłą i do­brą pa­nią pe­da­gog.

Ma­riet­ta (Mari) – za­pa­trzo­na w sie­bie i swój suk­ces pro­jek­tant­ka wnętrz; sfor­mu­ło­wa­nie „po tru­pach do celu” ro­zu­mie jak naj­bar­dziej do­słow­nie; lubi rzą­dzić, a sama ma pro­blem z pod­po­rząd­ko­wa­niem się ko­mu­kol­wiek; swo­ją gar­de­ro­bę po­dzie­li­ła na czte­ry czę­ści, każ­da ko­lo­ry­stycz­nie do­bra­na do pory roku; nie ro­zu­mie lu­dzi bez am­bi­cji, bo sama nie wy­obra­ża so­bie ustać w miej­scu, na jed­nym ze szcze­bli ka­rie­ry.

28-let­nie sin­giel­ki, przy­jaź­nią­ce się z sobą od cza­sów pod­sta­wów­ki, kłó­cą się o wszyst­ko, ale wie­dzą, że tyl­ko zgo­da daje im szczę­ście.

Sylwester 2014

– Pięć, czte­ry, trzy, dwa, je­den! – wy­krzy­ki­wa­ły­śmy wszyst­kie ra­zem.

Mo­nia otwo­rzy­ła szam­pa­na, Baś­ka pod­bie­gła do niej z tacą, na któ­rej, jak co roku, sta­ło sześć kie­lisz­ków.

– Szczę­śli­we­go No­we­go Roku, ko­cha­ne – jako pierw­sza po­wie­dzia­ła to go­spo­dy­ni im­pre­zy, Ma­riet­ta.

– Szczę­śli­we­go No­we­go Roku, złot­ka wy moje – tym ra­zem był to głos Moni.

– Hap­pi­ness, hap­pi­ness, sex and love, my dar­lings! – wy­krzyk­nę­ła Jol­ka, pod­ska­ku­jąc do góry z so­bie tyl­ko zna­nych po­wo­dów.

– Oby dwa ty­sią­ce pięt­na­sty był naj­wspa­nial­szym, jaki nas spo­tkał w ży­ciu. – Baś­ka w każ­de­go syl­we­stra mó­wi­ła to samo, zmie­nia­jąc tyl­ko rok w wy­uczo­nej for­muł­ce.

– Moje ro­bacz­ki, moje pcheł­ki, wie­cie, że chcę dla was tak samo do­brze, jak ja mam, i tego wam ży­czę. – Zoś­ka na­wet pod­czas skła­da­nia ży­czeń mu­sia­ła pod­kre­ślić, że jest (je­dy­nie w jej mnie­ma­niu) lep­sza niż my.

– Szczę­śli­we­go, moje pięk­ne – po­wie­dzia­łam krót­ko, ale Zo­ś­ce to wy­star­czy­ło, by po­czuć się speł­nio­ną. Na sło­wach „moje pięk­ne” non­sza­lanc­ko za­rzu­ci­ła swo­je kru­czo­czar­ne, dłu­gie do pasa wło­sy na ra­mio­na.

Z uśmie­chem na ustach stuk­nę­ły­śmy się kie­lisz­ka­mi i wy­pi­ły­śmy do dna szam­pa­na. Każ­da z nas wy­pi­ła już wy­star­cza­ją­co dużo, by mieć do­bry hu­mor, wie­dzia­ły­śmy też do­sko­na­le, co nas za­raz cze­ka.

– Do sto­łu, lej­dis – za­rzą­dzi­ła Ma­riet­ta, a my po­tul­nie za­sia­dły­śmy na swo­ich sta­łych miej­scach.

Sześć krze­seł, sześć na­kryć na sto­le i sześć przy­ja­ció­łek z dzie­ciń­stwa. Wspól­ne cza­sy pod­sta­wów­ki, gim­na­zjum, li­ceum, a po­tem stu­dia na jed­nym uni­wer­sy­te­cie, tyl­ko na in­nych wy­dzia­łach. Łą­czy­ło nas wie­le, wie­le też dzie­li­ło. Jed­nak za­wsze w syl­we­stra by­ły­śmy ra­zem. Na­sza szó­sta i ni­ko­go wię­cej.

– To pora te­raz na na­sze tra­dy­cyj­ne po­sta­no­wie­nia no­wo­rocz­ne. Pa­mię­taj­cie, że ta, któ­ra bę­dzie mia­ła naj­lep­sze i fak­tycz­nie je speł­ni, do­sta­je pięć ty­się­cy. Po ty­siąc od każ­dej z prze­gra­nych. W ze­szłym już roku wy­gra­ła na­sza Dżo­lan­ta, któ­ra po­sta­no­wi­ła, że w dwa ty­sią­ce czter­na­stym roku schud­nie dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów, i – jak wi­dzi­my – w koń­cu się jej to uda­ło. – Ma­riet­ta lu­bi­ła prze­ma­wiać, nie po­tra­fiąc przy tym ukryć swo­je­go po­czu­cia wyż­szo­ści i uszczy­pli­wo­ści.

– Do­kład­nie dwa­dzie­ścia trzy sie­dem­set, ale te sie­dem­set to przy­ty­ję przez tego syl­we­stra z wami. – Jol­ka wsta­ła i pod­kre­śli­ła dłoń­mi zmie­nio­ny kształt swo­ich bio­der, nie za­uwa­ża­jąc zgryź­li­wo­ści Ma­riet­ty.

Wszyst­kie, prócz Jol­ki, ru­szy­ły­śmy do na­szych to­re­bek po ko­per­ty z wy­gra­ną. Jol­ka z ra­do­ścią przy­ję­ła pie­nią­dze, ca­łu­jąc ser­decz­nie każ­dą z nas.

– Moni bę­dziesz dziś pro­to­ko­lan­tem – za­rzą­dzi­ła Ma­riet­ta, na co Mo­nia kiw­nę­ła z ra­do­ścią gło­wą. – Dłu­go­pis i no­tes są na sto­li­ku noc­nym w mo­jej sy­pial­ni.

Mo­nia wsta­ła i po­szła do ogrom­nej sy­pial­ni, o któ­rej ma­rzy­ła na pew­no każ­da z nas. Na­wet Zoś­ka za­zdro­ści­ła jej po­my­słu na wy­strój. Skan­dy­naw­ska sy­pial­nia w błę­ki­tach i bia­łych ścien­nych pa­ne­lach, z ogrom­nym łóż­kiem z pi­ko­wa­nym za­głów­kiem, któ­ry pod­kre­ślał naj­now­szy hit se­zo­nu – bia­ło-sza­ro-błę­kit­ne cot­ton balls. Ma­riet­ta była pro­jek­tant­ką wnętrz, co wi­dać było w jej ogrom­nym domu. Wszyst­ko tu­taj do sie­bie pa­so­wa­ło. Po­tra­fi­ła od­mie­nić wnę­trze każ­de­go, na­wet naj­brzyd­sze­go miesz­ka­nia. Po­tra­fi­ła też od­mie­nić wnę­trze czło­wie­ka. Każ­de, prócz swo­je­go.

– Któ­ra za­czy­na? – za­py­ta­ła Mo­nia, kie­dy usia­dła na swo­im krze­śle z no­te­sem i dłu­go­pi­sem. – Może tak, jak skła­da­ły­śmy ży­cze­nia.

– No do­bra, czy­li ja pierw­sza. – Ma­riet­ta wsta­ła, trzy­ma­jąc kie­li­szek w dło­ni. – W dwa ty­sią­ce pięt­na­stym roku zo­sta­nę dy­rek­to­rem pro­jek­to­wym – po­wie­dzia­ła i wy­pi­ła do dna wino.

– A Teo­dor? – za­py­ta­ła Jol­ka, do­sko­na­le orien­tu­jąc się w sy­tu­acji z nie­re­al­nym awan­sem Ma­riet­ty w fir­mie, któ­rej pre­ze­sem był nie­ja­ki Teo­dor.

– Mogę za­wsze mieć na­dzie­ję, że kie­dyś umrze. Ma już czter­dzie­ści trzy lata, więc naj­wyż­sza pora na nie­go. – Za­śmia­ła się szy­der­czo, a Mo­nia, jako pro­to­ko­lant­ka, za­pi­sa­ła w no­te­sie:

Ma­riet­ta – w 2015 roku zo­sta­nie dy­rek­to­rem pro­jek­to­wym.

– Te­raz ja. – Mo­nia tak­że wsta­ła, trzy­ma­jąc kie­li­szek na­peł­nio­ny bia­łym wi­nem. – Na dwa ty­sią­ce pięt­na­sty rok za­pla­no­wa­łam coś szcze­gól­ne­go. Coś, o czym od za­wsze ma­rzy­łam, coś…

– Do rze­czy, bej­be – po­ga­nia­ła ją nie­cier­pli­wa Zoś­ka.

– Mó­wię prze­cież! W dwa ty­sią­ce pięt­na­stym roku pój­dę na kurs pra­wa jaz­dy – do­koń­czy­ła Mo­nia i wy­pi­ła wino znaj­du­ją­ce się w kie­lisz­ku, a resz­ta za­czę­ła się śmiać.

– Ta­kie po­sta­no­wie­nie to ja też mogę so­bie zro­bić. Za­pi­sać się i już. Je­dy­na two­ja szan­sa na wy­gra­nie jest wte­dy, kie­dy żad­nej z nas nie uda się speł­nić swo­je­go po­sta­no­wie­nia. Na pew­no każ­de z nich bę­dzie lep­sze niż twój nędz­ny kurs pra­wa jaz­dy. – Jola z ra­do­ścią skry­ty­ko­wa­ła po­sta­no­wie­nie Moni. Sama schu­dła w rok po­nad dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów, a Mo­nia wy­sko­czy­ła z mar­nym kur­sem, na któ­ry za­pi­sać się może na­wet ju­tro.

– Dla mnie to waż­ne – prych­nę­ła Mo­nia i za­pi­sa­ła w no­te­sie:

Mo­ni­ka – w 2015 roku za­pi­sze się na kurs pra­wa jaz­dy.

– Waż­ne, ale mar­ne – skwi­to­wa­ła Jol­ka, po czym wsta­ła ze swo­im kie­lisz­kiem. – W dwa ty­sią­ce pięt­na­stym roku zo­sta­nę tre­ne­rem per­so­nal­nym.

– Nie­źle cię wzię­ło. – Ma­riet­ta była wy­raź­nie pod wra­że­niem jej po­sta­no­wie­nia.

– Bę­dziesz jak Cho­da­kow­ska! – krzyk­nę­ła ra­do­śnie Zoś­ka, któ­ra już od dwóch lat re­gu­lar­nie ćwi­czy­ła Skal­pel i Kil­le­ra na zmia­nę.

– To piję. – Jola wy­pi­ła tru­nek do dna w celu przy­pie­czę­to­wa­nia po­sta­no­wie­nia.

– Za nową Cho­da­kow­ską! – Zoś­ka wciąż była w eu­fo­rii.

– Gę­sic­ką – po­pra­wi­ła ją Jol­ka. – Jo­lan­tę Gę­sic­ką.

– Już wi­dzę te ha­sła „Schud­nij z Gą­ską”, „Szczu­pła Gęś”, „Gę­sim kro­kiem ku pięk­nej syl­wet­ce” – za­czę­ła wy­li­czać Zoś­ka, lecz żad­na z dziew­czyn jej nie słu­cha­ła.

Mo­nia wzię­ła dłu­go­pis i za­pi­sa­ła w no­te­sie:

Jola – w 2015 roku zo­sta­nie tre­ne­rem per­so­nal­nym.

– Baś­ka, te­raz ty – po­wie­dzia­łam, a Baś­ka nie­chęt­nie wsta­ła z kie­lisz­kiem w dło­ni.

– Ja w dwa ty­sią­ce pięt­na­stym roku wy­pro­wa­dzę się od ro­dzi­ców – po­wie­dzia­ła ci­cho i wy­pi­ła wino z kie­lisz­ka, a my pa­trzy­ły­śmy na nią z nie­do­wie­rza­niem. Wie­dzia­ły­śmy, że sama nie jest w sta­nie nic ogar­nąć wo­kół sie­bie, a co do­pie­ro sama miesz­kać.

– Baś­ka, za­sko­czy­łaś mnie. – Mo­nia wy­raź­nie się zdzi­wi­ła, sły­sząc jej po­sta­no­wie­nie. – Za­sko­czy­łaś nas – po­pra­wi­ła się po chwi­li, po czym za­no­to­wa­ła w no­te­sie.

Baś­ka – w 2015 roku wy­pro­wa­dzi się od ro­dzi­ców.

Wi­dząc, że Mo­nia koń­czy za­pi­sy­wać po­sta­no­wie­nie Baś­ki, Zo­sia wsta­ła i prze­cze­sa­ła pal­ca­mi wło­sy. Po­ma­lo­wa­ła usta błysz­czy­kiem, jak­by szy­ko­wa­ła się do zdję­cia, nie do prze­mó­wie­nia, i się­gnę­ła po swój kie­li­szek.

– W tym roku obro­nię ma­gi­stra – po­wie­dzia­ła z gra­cją Zo­sia, po czym wy­pi­ła do dna.

– Zoś­ka, wy­myśl coś no­we­go. – Ma­riet­ta za­śmia­ła się jako pierw­sza, a my jej za­wtó­ro­wa­ły­śmy.

– Od czte­rech lat masz to samo po­sta­no­wie­nie – znie­chę­co­nym gło­sem do­da­ła Jol­ka.

– Żeby obro­nić, trze­ba naj­pierw na­pi­sać pra­cę – wy­krzyk­nę­łam i wszyst­kie dziew­czy­ny, prócz Zoś­ki oczy­wi­ście, za­czę­ły się po­kła­dać ze śmie­chu.

– I zdać eg­za­mi­ny, za­li­czyć prak­ty­ki – za­czę­ła wy­mie­niać Baś­ka.

– Je­dy­ne, co za­li­czy­ła Zoś­ka na stu­diach, to świe­żych dok­to­rów, choć dzi­wię się, jak się z nimi do­ga­du­je – rzu­ci­ła Jol­ka, a Zoś­ka spoj­rza­ła na nią spod byka.

– W łóż­ku nie trze­ba ga­dać – za­bły­snę­ła Mo­nia.

– Prę­dzej cię wy­rzu­cą z tych stu­diów. – Ma­riet­ta po wy­pi­ciu al­ko­ho­lu była jesz­cze bar­dziej bez­li­to­sna.

– Dla nas to le­piej, dziew­czy­ny. Zoś­ka już nam od­pa­dła w przed­bie­gach, bo prę­dzej kro­wy będą la­tać, niż Zoś­ka się obro­ni.

Sło­wa Moni wy­raź­nie nie spodo­ba­ły się na­szej „gwieź­dzie”, bo usia­dła z wi­docz­ną zło­ścią w oczach, mimo iż uśmiech wciąż nie scho­dził z jej twa­rzy.

Mo­nia po­now­nie się­gnę­ła po dłu­go­pis i za­pi­sa­ła w no­te­sie:

Zoś­ka – w 2015 roku obro­ni ty­tuł ma­gi­stra.

Przy­szła pora na mnie. Wzię­łam swój kie­li­szek w dłoń, wsta­łam pew­nie z krze­sła i ra­do­śnie za­ko­mu­ni­ko­wa­łam:

– W dwa ty­sią­ce pięt­na­stym roku wyj­dę za mąż.

Wy­pi­łam to­ast, nie za­uwa­ża­jąc śmie­ją­cych się przy­ja­ció­łek. Od al­ko­ho­lu szu­mia­ło mi już w gło­wie, a one wciąż się śmia­ły.

– Ber­ka, ale żeś po­pły­nę­ła – skwi­to­wa­ła moje po­sta­no­wie­nie Baś­ka, kie­dy tyl­ko skoń­czy­ła się śmiać.

– Za­to­niesz szyb­ciej niż Ti­ta­nic i na­wet góra lo­do­wa ci nie bę­dzie po­trzeb­na. – Jol­ka za­chi­cho­ta­ła zło­śli­wie.

– Ko­cham Di­Ca­prio – roz­ma­rzy­ła się Zoś­ka.

– A on cie­bie nie, bo je­steś za głu­pia – spro­wa­dzi­ła ją na zie­mię Ma­riet­ta, na co Zoś­ka rzu­ci­ła się na nią ze swo­imi drob­ny­mi rącz­ka­mi.

– Sama je­steś głu­pia i na do­da­tek brzyd­ka jak noc – Zoś­ka nie chcia­ła po­zo­stać jej dłuż­na.

– Ej, ja lu­bię noc i są­dzę, że wca­le nie jest brzyd­ka – włą­czy­ła się w kłót­nię Jol­ka.

– Coś czu­ję, że za rok to ja zgar­nę te pięć ty­się­cy. – Ra­do­sny głos Moni przy­wo­łał dziew­czy­ny do po­rząd­ku.

– Wca­le się nie zdzi­wię – pod­su­mo­wa­ła jej sło­wa Ma­riet­ta, a Mo­nia za­pi­sa­ła w ze­szy­cie:

Ber­ka – w 2015 roku wyj­dzie za mąż.

– To te­raz każ­da przy­pie­czę­tu­je po­sta­no­wie­nia Rady Syl­we­stro­wej Nocy. – Ma­riet­ta się­gnę­ła po le­żą­cy przed Mo­nią no­tes i pod­nio­sła go do góry, aby każ­da z nas spoj­rza­ła na nie­go do­kład­nie.

Na­wet z tej od­le­gło­ści wi­dać było każ­de z za­pi­sa­nych po­sta­no­wień. Ma­riet­ta roz­da­ła każ­dej z nas ko­lo­ro­we szmin­ki i małe lu­ster­ka. Wie­dzia­ły­śmy, co na­le­ży zro­bić. Jak co roku przy­pie­czę­tu­je­my na­sze po­sta­no­wie­nia no­wo­rocz­nym ca­łu­sem. Każ­da z nas ma swój ko­lor, aby ła­twiej roz­róż­nić praw­dzi­wość pie­czę­ci. Ma­riet­ta – czer­wo­ny, Zo­sia – bla­do­ró­żo­wy, Baś­ka – ama­ran­to­wy, Jol­ka – be­żo­wy, Mo­nia – po­ma­rań­czo­wy i ja – fio­le­to­wy. Po­ma­lo­wa­łam usta fio­le­to­wą szmin­ką i cze­ka­łam, aż no­tes tra­fi w moje ręce. Od­na­la­złam swo­je po­sta­no­wie­nie i obok nie­go zo­sta­wi­łam słod­kie­go fio­le­to­we­go ca­łu­sa. „Sło­wo się rze­kło, Ber­ka – po­my­śla­łam i w mo­ich wy­raź­nie nie­trzeź­wych już my­ślach za­no­to­wa­łam: – W dwa ty­sią­ce pięt­na­stym roku wyj­dę za mąż!”.

1 stycznia 2015 roku

„Cho­le­ra ja­sna, mój łeb” – to była pierw­sza moja myśl po tym, jak tyl­ko uda­ło mi się pod­nieść po­wie­ki. Pró­bo­wa­łam wstać, lecz moje nogi od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa. Stur­la­łam się z łóż­ka na pa­ne­le i ni­czym gą­sie­ni­ca po­sta­no­wi­łam do­trzeć do to­a­le­ty. Kie­dy do­peł­za­łam do drzwi, te otwo­rzy­ły się gwał­tow­nie i ude­rzy­ły mnie w gło­wę. Za­wi­ro­wa­ło. Żo­łą­dek też za­wi­ro­wał i wy­rzu­cił z sie­bie całą za­war­tość po­chło­nię­tą wczo­raj­szej nocy.

– Ber­ka, nic ci nie jest? – za­py­tał zna­jo­my głos, ale nie mia­łam siły od­po­wie­dzieć.

Ka­rol pod­szedł do mnie i swo­imi czy­ściut­ki­mi, pa­sia­sty­mi skar­pe­ta­mi wdep­nął w ka­łu­żę pod moją twa­rzą.

– Wi­dzę, że było na­praw­dę gru­bo. – Chwy­cił mnie pod pa­cha­mi i prze­niósł z po­wro­tem na łóż­ko. – Zro­bię ci her­ba­ty.

– Miiię­ę­ętt­ty­yy – wy­du­ka­łam z bó­lem, a on za­czął się śmiać i po­szedł do kuch­ni.

Le­ża­łam na łóż­ku i pró­bo­wa­łam so­bie przy­po­mnieć, co sta­ło się po­przed­niej nocy. Pa­mię­tam, że by­ły­śmy w szóst­kę u Ma­riet­ty, wy­pi­ły­śmy dużo wina, dużo za dużo, są­dząc po tym, jak się czu­ję. Chy­ba urwał mi się film. Nie pa­mię­tam, jak tu do­tar­łam. Jak do­tar­łam do mo­je­go po­ko­ju, mo­je­go ko­cha­ne­go i przy­jem­ne­go łóż­ka z sa­ty­no­wą po­ście­lą w kwia­ty la­wen­dy. Moje roz­wa­ża­nia prze­rwa­ło skrzyp­nię­cie drzwi. „Mia­łam je na­oli­wić” – po­my­śla­łam i obie­ca­łam so­bie, że zro­bię to, jak tyl­ko po­czu­ję się le­piej.

– Usiądź. – Ka­rol po­mógł mi się pod­nieść, lecz moje cia­ło wy­da­wa­ło się bez­wład­ne.

– Mię­ta? – upew­ni­łam się, a on wy­do­był z sie­bie ci­che „mhym”.

Pod­nio­słam ku­bek i upi­łam łyk her­ba­ty, po czym wy­plu­łam go.

– Kur­wa, im­bir! – krzyk­nę­łam, mo­men­tal­nie się bu­dząc.

– Woda z im­bi­rem. Jak ma­wia bab­cia Sta­sia, jest ona ide­al­na na ta­kie pro­ble­my… jak ty masz – wy­ja­śnił Ka­rol.

– Bab­cia Sta­sia, żeby dłu­żej żyć, pije co rano swój wła­sny mocz, a ty mnie chcesz otruć ja­kimś ohyd­nym im­bi­rem – od­bi­łam pi­łecz­kę.

– Też mo­gła­byś za­cząć pić swo­je siki, bo przy ta­kim sty­lu ży­cia, jaki pro­wa­dzisz, to wąt­pię że­byś do­trwa­ła do trzy­dziest­ki – za­śmiał się Ka­rol, a ja nie mia­łam sił się z nim kłó­cić.

– Umie­ram – wy­du­ka­łam, a on pod­su­nął mi ku­bek, w któ­rym była woda z im­bi­rem.

– Wła­śnie o tym mó­wi­łem. A do trzy­dziest­ki masz jesz­cze prak­tycz­nie dwa lata – pod­su­mo­wał zwy­cię­sko na­szą ba­ta­lię i pa­trzył, jak piję ohyd­ny na­par.

– Chy­ba wolę umrzeć, niż ko­rzy­stać z re­cep­tur bab­ci Sta­si. – Gry­mas na mo­jej twa­rzy wy­raź­nie mó­wił o sma­ku na­po­ju.

– A te­raz się prze­śpij jesz­cze z go­dzi­nę, a ja pój­dę po wodę do skle­pu, bo coś czu­ję, że bę­dzie jej dużo po­trze­ba. – Ka­rol już za­kła­dał buty na swo­je mo­kre pa­sia­ste skar­pet­ki.

– Ka­rol, skar­pe­ty – wy­du­ka­łam le­d­wo.

– Wy­pie­rzesz je, już ja będę o tym pa­mię­tał.

– Dziś Nowy Rok. Skle­py są za­mknię­te. – Chy­ba im­bir za­czął otrzeź­wiać mój mózg.

– Skle­py tak. Żab­ka nie – po­wie­dział, za­my­ka­jąc za sobą drzwi, a ja cięż­ko opa­dłam po­now­nie na łóż­ko.

Za­mknę­łam oczy i po­zwo­li­łam so­bie na chwi­lę wy­tchnie­nia. Wie­dzia­łam, że kie­dy na­bio­rę sił, przyj­dzie pora na wy­ja­śnie­nia, co się wy­da­rzy­ło po­przed­niej nocy. „Niech bab­cia Sta­sia da mi swój ze­szyt mik­stur” – zdą­ży­łam po­my­śleć krót­ko przed tym, nim za­snę­łam.

* * *

Sen był przy­jem­ny. Bie­ga­łam boso po śnie­gu, któ­ry wciąż spa­dał drob­ny­mi płat­ka­mi z nie­ba, de­li­kat­nie otu­la­jąc uli­ce do­oko­ła. Było mi cie­pło. Cie­pło mimo wi­do­ku ubra­nych w gru­be płasz­cze lu­dzi. Nie wi­dzia­łam ich twa­rzy. Oni byli nie­waż­ni. Waż­na by­łam tyl­ko ja, śnieg i moje bose sto­py, zo­sta­wia­ją­ce małe śla­dy w roz­mia­rze trzy­dzie­ści sześć na pu­chu. By­łam szczę­śli­wa. Szczę­ście to nie są rze­czy ma­te­rial­ne. Szczę­ście to na­sze we­wnętrz­ne cie­pło, nie­po­zwa­la­ją­ce nam zmar­z­nąć. Moje cie­pło to­pi­ło śnieg. Sta­łam przed ogrom­ną mo­sięż­ną bra­mą i za­sta­na­wia­łam się, cze­mu na nią nie spa­dał śnieg. Może tam już nie pa­da­ło? Może śnieg koń­czył się tuż za mną? Po­pa­trzy­łam w głąb bra­my i zo­ba­czy­łam małą dziew­czyn­kę sie­dzą­cą na śnie­gu. „A jed­nak tam też pada” – po­my­śla­łam i spró­bo­wa­łam prze­do­stać się za bra­mę. Wspi­na­łam się po nie­wy­god­nych, zim­nych prę­tach i na­gle bra­ma się otwo­rzy­ła. „Ber­ka, wy­star­czy­ło ją pchnąć” – po­my­śla­łam, po czym spa­dłam ra­do­śnie w pu­szy­stą za­spę. Kie­dy po­de­szłam do dziew­czyn­ki, za­uwa­ży­łam, że mia­ła przed sobą za­pał­ki. „Znam ją” – prze­bie­gło mi przez gło­wę i za­czę­łam za­sta­na­wiać się w my­ślach nad szcze­gó­ła­mi tej zna­jo­mo­ści.

– Mam za­pal­nicz­kę – po­wie­dzia­łam, prze­szu­ku­jąc kie­sze­nie mo­ich spodni. – Po­mo­gę ci.

Trzy­ma­łam już za­pal­nicz­kę i na­gle coś za­kłó­ci­ło mi ob­raz…

* * *

– Komu po­mo­żesz? – Ze snu wy­rwał mnie Ka­rol.

– Dziew­czyn­ce z Za­pał­ka­mi – od­po­wie­dzia­łam, a on za­czął się śmiać.

– Czy aby na pew­no two­ja obec­na kon­dy­cja spo­wo­do­wa­na jest je­dy­nie upo­je­niem al­ko­ho­lo­wym?

Spoj­rza­łam na nie­go krzy­wo. Nie lu­bi­łam tego sta­nu, kie­dy w mo­jej gło­wie dzie­je się coś, na co nie mam wpły­wu. Ja­kieś trzy lata temu z po­wo­du no­to­rycz­ne­go bólu gło­wy mój le­karz prze­pi­sał mi sil­ne ta­blet­ki, któ­re za­wsze po­ma­ga­ły. Po­ma­ga­ły za­wsze, prócz syl­we­stro­wych spo­tkań z dziew­czy­na­mi. Wino lało się stru­mie­nia­mi, a na­sze gar­dła je chęt­nie chło­nę­ły. Go­rzej było w Nowy Rok. Każ­da z nas le­ża­ła w łóż­ku, ma­rząc, by mózg za­czął pra­co­wać jak daw­niej. Jed­nak tym ra­zem było ina­czej. Gło­wa bo­la­ła jesz­cze bar­dziej, a my­śli… zgu­bi­ły się gdzieś w po­ło­wie dro­gi. Nie pa­mię­ta­łam prak­tycz­nie nic, co wy­da­rzy­ło się wczo­raj.

Ka­rol, zo­ba­czyw­szy, że roz­mo­wa ze mną nie ma naj­mniej­sze­go sen­su, zo­sta­wił przy moim łóż­ku wodę mi­ne­ral­ną i po­szedł do swo­je­go po­ko­ju. Chcia­łam znów za­snąć. Po­móc Dziew­czyn­ce z Za­pał­ka­mi, spo­tka­nej we śnie. Po­wie­ki le­d­wo zdą­ży­ły opaść, kie­dy do mo­ich uszu do­tarł zna­ny mi do­sko­na­le dźwięk mo­jej ko­mór­ki. „A niech cię czołg prze­je­dzie na dro­dze” – ży­czy­łam temu, kto dzwo­nił. Ma­chi­nal­nie wy­szu­ka­łam te­le­fon i wciąż ma­jąc za­mknię­te oczy, na­ci­snę­łam miej­sce, gdzie za­zwy­czaj była zie­lo­na słu­chaw­ka.

– Ber­ka, ży­jesz??? – Po dru­giej stro­nie usły­sza­łam Ma­riet­tę.

– Yhy – wy­du­ka­łam le­d­wo.

– Wczo­raj to żeś po­ka­za­ła. Z ta­kiej stro­ny to na­wet my cię nie zna­ły­śmy. – Nie po­tra­fi­ła mó­wić bez tej swo­jej iro­nicz­nej nuty w gło­sie.

– A co ta­kie­go zro­bi­łam? – za­py­ta­łam prze­ra­żo­na.

– To ty nic nie pa­mię­tasz?! – Ma­riet­ta za­czę­ła re­cho­tać i by­łam pew­na, że pa­trzy te­raz w lu­stro, aby upew­nić się, czy pod­czas śmie­chu nie wi­dać na jej twa­rzy za dużo zmarsz­czek.

– No, nie­wie­le – wy­zna­łam szcze­rze.

– Ber­ka to ja ci wszyst­ko opo­wiem, tyl­ko, bła­gam cię, usiądź, bo pad­niesz, jak usły­szysz – roz­ka­za­ła.

– Leżę, więc już bar­dziej nie upad­nę.

– Na­wet się nie dzi­wię, że nie masz siły wstać. Na­praw­dę da­łaś cza­du. – Za­czę­łam bać się jesz­cze bar­dziej. – Więc o dwu­na­stej, jak co roku, były ży­cze­nia i na­sze po­sta­no­wie­nia.

– Kur­wa mać, mać kur­wa! – prze­rwa­łam jej.

– Ber­ka, przy­wo­łu­ję cię do po­rząd­ku i przy­po­mi­nam, że ty nie bluź­nisz, a sło­wo z „mać” na pew­no nie jest cho­ro­bą i nie wy­tłu­ma­czysz go jak „cho­le­ry”. – Sama klę­ła jak szewc.

– Mari, ja­kie mia­ły­śmy po­sta­no­wie­nia w tym roku? – za­py­ta­łam, bo­jąc się jej od­po­wie­dzi.

– Ja zo­sta­nę dy­rek­to­rem pro­jek­to­wym, Mo­nia pój­dzie na kurs pra­wa jaz­dy, Jol­ka chce być tre­ne­rem per­so­nal­nym, Baś­ka wy­pro­wa­dzi się od ro­dzi­ców, Zoś­ka obro­ni w koń­cu ma­gi­stra, a ty… ty nas za­sko­czy­łaś. – Trzy­ma­ła mnie w na­pię­ciu, ma­jąc pew­ność, że na­praw­dę nic nie pa­mię­tam. – Ty w dwa ty­sią­ce pięt­na­stym roku wyj­dziesz za mąż.

– Cooo?! – Nie wie­rzy­łam, ale głos po dru­giej stro­nie wca­le się nie za­śmiał.

– Tak, tak, tak. Więc ra­dzę ci się spie­szyć. Zo­sta­ły ci tyl­ko trzy­sta sześć­dzie­siąt czte­ry dni, bo dziś to ra­czej ni­ko­go nie wy­rwiesz. – Mia­ła ze mnie praw­dzi­wy ubaw.

– A co było po po­sta­no­wie­niach? – Wie­dzia­łam, że mu­sia­łam zro­bić coś jesz­cze gor­sze­go, niż po­sta­no­wić, że wyj­dę za mąż w cią­gu roku.

– Więc po przy­pie­czę­to­wa­niu po­sta­no­wień włą­czy­ły­śmy tra­dy­cyj­nie Kró­la Lwa, lecz jesz­cze przed na­ro­dzi­na­mi Sim­by za­czę­łaś rzu­cać po­dusz­ka­mi i po­pcor­nem w te­le­wi­zor, krzy­cząc: „To Ska­za jest win­ny. Za­bić gno­ja”. Nie mo­gły­śmy cię uspo­ko­ić, więc dla świę­te­go spo­ko­ju wy­łą­czy­ły­śmy film. Za­czę­łaś pła­kać, że za­bra­ły­śmy ci dzie­ciń­stwo, i pę­dem rzu­ci­łaś się do mo­jej sy­pial­ni, z któ­rej przy­nio­słaś mój la­tek­so­wy wi­bra­tor. Po­da­łaś go Moni i ka­za­łaś jej śpie­wać Krąg ży­cia. Mo­nia chy­ba tak się cie­bie bała, że za­czę­ła śpie­wać. – Po dru­giej stro­nie słu­chaw­ki sły­chać było po­now­nie gło­śny śmiech Ma­riet­ty. – Za­czę­łaś tań­czyć, po­tknę­łaś się o mi­skę po po­pcor­nie i upa­dłaś na mój pięk­ny, no­wo­cze­sny sto­li­czek. Ba­ły­śmy się o cie­bie, więc za­dzwo­ni­ły­śmy po taxi, by od­wieź­li cię do domu.

– Je­cha­łam sama w ta­kim sta­nie? – nie­do­wie­rza­łam.

– Ber­ka, jak sama? Był z tobą tak­sów­karz, cho­ciaż ra­dzę ci nie szu­kać męża w tym krę­gu, bo gdy­by nie stów­ka na­piw­ku, to byś chy­ba pie­szo szła do domu.

– Rzy­ga­łam? – prze­stra­szy­łam się.

– To by chy­ba z dwoj­ga złe­go było lep­sze. – Za­śmia­ła się. – Kie­dy wy­pro­wa­dzi­ły­śmy cię przed dom do tak­sów­ki, miły pan wy­szedł, by po­móc, a ty rzu­ci­łaś się na nie­go i za­czę­łaś go cmo­kać, tłu­ma­cząc, że to twój przy­szły mąż. On prze­stra­szył się i po­ka­zał ob­rącz­kę, a ty „szep­tem” tak gło­śnym, że wszy­scy sły­sze­li, obie­ca­łaś mu, że jak się z tobą oże­ni, to od­dasz mu po­ło­wę kasy i bę­dzie mógł żyć z od­se­tek do koń­ca swo­ich dni – do­koń­czy­ła Ma­riet­ta, a ja po­czu­łam, że moja gło­wa pęka. Pęka bar­dziej od wsty­du niż od prze­pi­cia. Szyb­ko się po­że­gna­łam i rzu­ci­łam te­le­fo­nem w drzwi.

„W tym roku wyj­dę za mąż” – po­wta­rza­łam so­bie treść mo­je­go po­sta­no­wie­nia. Prze­cież to nie­moż­li­we. Nie­do­rzecz­ne. Je­stem sama od cza­sów Mar­ci­na. To już ja­kieś dwa lata, a może tro­chę wię­cej. Obie­ca­łam so­bie, że będę sin­giel­ką do koń­ca ży­cia, a tu ta­kie po­sta­no­wie­nie. „Sło­wo się rze­kło, więc trze­ba się sta­rać” – po­my­śla­łam i za­wo­ła­łam, naj­gło­śniej jak po­tra­fi­łam: „Ka­aarolll!”. Przy­po­mi­na­ło to ra­czej krzyk mę­czen­ni­ka, ale on go usły­szał i już po chwi­li sta­nął z py­ta­ją­cym spoj­rze­niem w drzwiach mo­je­go po­ko­ju.

– Wy­cho­dzę za mąż.

– Gra­tu­lu­ję. – Za­śmiał się. – Daj mi to, co wczo­raj bra­łaś, to może i ja znaj­dę żonę, gdzieś po­mię­dzy jawą a snem.

– Ta­kie mam po­sta­no­wie­nie na dwa ty­sią­ce pięt­na­sty rok – wy­zna­łam z dumą, choć jesz­cze przed chwi­lą nic o nim nie wie­dzia­łam.

– O, nie wie­dzia­łem.

– Ja w su­mie też. Do­pie­ro te­raz Ma­riet­ta mi po­wie­dzia­ła.

– A moż­na wie­dzieć za kogo? – za­py­tał.

– Za kogo? Z dziew­czy­na­mi co roku mamy po­sta­no­wie­nia…

– Za kogo wy­cho­dzisz za mąż? – prze­rwał mi.

– Wła­śnie tu­taj jest pro­blem – wy­zna­łam – jesz­cze sama nie wiem.

2 stycznia 2015 roku

Nowy Rok to tyl­ko dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny, pod­czas któ­rych lu­dzie trzeź­wie­ją, i trzy­sta sześć­dzie­siąt czte­ry dni na re­ali­za­cję no­wo­rocz­nych po­sta­no­wień. We­dług sta­ty­styk naj­czę­ściej wy­bie­ra się rzu­ce­nie pa­le­nia i od­chu­dza­nia, a ja po­sta­no­wi­łam wyjść za mąż. Sta­ty­sty­ki mó­wią tak­że o tym, że więk­szość lu­dzi już 2 stycz­nia ła­mie swo­je po­sta­no­wie­nia, ale ja się nie pod­dam. Po­ka­żę dziew­czy­nom, że w cią­gu roku wyj­dę za mąż. Po­zo­sta­ło mi tyl­ko zna­le­zie­nie ide­al­ne­go kan­dy­da­ta, ale to nie po­win­no być trud­ni\e. Nie je­stem aż brzyd­ka, fi­gu­ra też ni­cze­go so­bie, a i w gło­wie mam po­ukła­da­ne.

– Na­praw­dę chcesz się ba­wić w re­ali­za­cję swo­je­go głu­pie­go po­sta­no­wie­nia? – za­py­tał Ka­rol, kie­dy ro­bi­łam rano śnia­da­nie.

Ma­sło kla­ro­wa­ne roz­to­pi­ło się na pa­tel­ni. Mo­głam za­cząć wbi­jać jaj­ka. Jed­no, dru­gie, trze­cie, czwar­te i pią­te. Szczyp­ta soli, odro­bi­na pie­przu, kil­ka le­ni­wych ru­chów drew­nia­ną łyż­ką i go­to­we. Dwa ta­le­rze po­kry­ły się bla­do­żół­tą ma­zią. Po­sta­wi­łam je przed kub­ka­mi, któ­re jesz­cze de­li­kat­nie pa­ro­wa­ły. Zie­lo­na her­ba­ta z pi­gwą i Ka­ro­lo­wy earl grey z mle­kiem.

– Tak, chcę. Jesz­cze się zdzi­wisz, że wyj­dzie mi to na do­bre. – Prze­łknę­łam pierw­szy kęs ja­jecz­ni­cy.

Ka­rol jadł, wy­raź­nie bę­dąc my­śla­mi gdzieś in­dziej. Za­czę­łam mieć wy­rzu­ty su­mie­nia, że to już dru­gi dzień, kie­dy to na­sze wspól­ne współ­lo­ka­tor­skie ży­cie krę­ci się wo­kół mnie. Wy­rzu­ty wy­gra­ły z moim nar­cy­zmem i skie­ro­wa­łam swo­je my­śli ku wy­da­rze­niom ostat­nich dni w ży­ciu Ka­ro­la. „Cho­ler­ny pro­jekt” – przy­po­mnia­ły mi się sło­wa mo­je­go współ­lo­ka­to­ra, wy­po­wie­dzia­ne, kie­dy za­su­wał mi su­kien­kę przed syl­we­strem u Mari.

– Jak twój pro­jekt? – za­py­ta­łam, za­do­wo­lo­na, że mój nar­cyzm mu­siał choć na chwi­lę dać pole do po­pi­su in­nym moim ce­chom. Tym lep­szym, zde­cy­do­wa­nie.

Ka­rol spoj­rzał na mnie, jak­bym była ko­smit­ką. Nie mo­gły go prze­stra­szyć moje nie­ucze­sa­ne jesz­cze wło­sy ani twarz nie­po­kry­ta lek­kim ma­ki­ja­żem, bo re­gu­lar­nie wi­dy­wał mnie tak już prak­tycz­nie od trzech lat. Pa­trząc wciąż na mnie tymi swo­imi ogrom­ny­mi nie­bie­ski­mi ocza­mi, wstał od sto­łu i wy­szedł z kuch­ni. W mo­jej gło­wie już ukła­da­ły się sło­wa po­cie­sze­nia zwią­za­ne z nie­zre­ali­zo­wa­nym pro­jek­tem: „Nie martw się, in­for­ma­tyk za­wsze znaj­dzie pra­cę, nie to co ja, ko­sme­tycz­ka” lub „Nie ten pro­jekt, to inny, to jak z ma­ki­ja­żem – nie musi się on wszyst­kim po­do­bać”. Przy­go­to­wa­na na naj­gor­szy sce­na­riusz pod ty­tu­łem Po­ciesz Ka­ro­la cze­ka­łam w kuch­ni, za­ja­da­jąc się reszt­ką ja­jecz­ni­cy.

– Masz. – Ka­rol wszedł i po­ło­żył przede mną czy­stą kart­kę A4, wy­ję­tą za­pew­ne przed chwi­lą z dru­kar­ki.

– Ka­rol, nie ten pro­jekt, to… – Wy­bra­łam dru­gą opcję, bo wy­da­wa­ła mi się de­li­kat­niej­sza.

– Na­ry­suj ta­bel­kę. Dwie ko­lum­ny, trzy wier­sze, przy czym w pierw­szym wer­sie scal z sobą ko­mór­ki – roz­ka­zał, a ja spoj­rza­łam na nie­go py­ta­ją­co. – Daj, na­ry­su­ję ci, bo pew­nie wciąż nie pa­mię­tasz, że ko­lum­ny są pio­no­we, a wier­sze po­zio­me.

– Ka­rol, ja nie je­stem pa­kiet Mi­cro­soft Of­fi­ce – wy­zna­łam z uśmie­chem.

– Za­uwa­ży­łem, pa­trząc na two­je błę­dy or­to­gra­ficz­ne w pa­mięt­ni­ku, kie­dy pi­szesz „ko­cham Ka­ro­la” przez samo h – za­żar­to­wał.

– Pa­lant! – Ude­rzy­łam go lek­ko w ra­mię.

Ka­rol wziął kart­kę i czar­nym dłu­go­pi­sem na­ry­so­wał pre­cy­zyj­ną ta­bel­kę. Dwie ko­lum­ny, trzy wier­sze, w tym pierw­szy sca­lo­ny. Po­dał mi pa­pier i do­dał:

– W sca­lo­nej u góry ko­mór­ce na­pisz: „Ide­al­ny kan­dy­dat na męża”.

– Toć to są dwie ko­mór­ki, tyl­ko sca­lo­ne, więc mam na­pi­sać w dwóch, tak? – za­py­ta­łam w celu upew­nie­nia się.

– Dwie ko­mór­ki po sca­le­niu są już jed­ną, gwo­li ja­sno­ści, mą­dra­lo. Tak, tam – wy­ja­śnił, a ja za­pi­sa­łam po­dyk­to­wa­ne wcze­śniej sfor­mu­ło­wa­nie.

– Po le­wej stro­nie, czy­li tej z ręką bez bran­so­let­ki, w dru­gim wier­szu na­pisz: „On musi”, a z pra­wej stro­ny, w tym sa­mym wier­szu, na­pisz: „On nie może”. – Nie był­by sobą, gdy­by nie wska­zał pal­cem do­kład­ne­go miej­sca za­pi­su po­da­nych in­for­ma­cji. – I uzu­peł­nij sama, na dole w trze­cim wier­szu po le­wej i po pra­wej stro­nie.

Po­słusz­nie sie­dzia­łam w kuch­ni na nie­wy­god­nym ta­bo­re­cie i szu­ka­łam w my­ślach cech mo­je­go ide­al­ne­go męża. Przy­wo­ły­wa­łam wspo­mnie­nia mo­ich by­łych fa­ce­tów i wie­dzia­łam, że ich ce­chy znaj­dą się w pra­wej ko­lum­nie. Niech po­my­ślę…

* * *

Pierw­szym chło­pa­kiem (na po­waż­nie) był Wik­tor z mo­je­go osie­dla. Nie był ry­ce­rzem na bia­łym ko­niu, o ja­kim ma­rzy­łam jako na­sto­lat­ka, ale lep­szy on niż ża­den. Po­szli­śmy ra­zem na stud­niów­kę, ale po tym, jak zwy­mio­to­wał na moją su­kien­kę, ku­pio­ną w An­glii, nie mo­głam z nim dłu­żej być. Na do­da­tek nie prze­pro­sił i na­zwał mnie „par­szy­wą wy­wło­ką”, nie wie­dząc chy­ba, co ozna­cza to stwier­dze­nie.

Al­bert – dru­gi z mo­ich ży­cio­wych part­ne­rów. Ko­lej­na po­raż­ka. Stu­dent pra­wa, któ­ry czę­ściej ła­mał pra­wo, niż go prze­strze­gał. Ze­rwa­łam z nim po awan­tu­rze, jaką zro­bił mło­de­mu po­li­cjan­to­wi, kie­dy ten wy­sta­wił mu man­dat za zbyt szyb­ką jaz­dę. Do dziś pa­mię­tam jego wzrok, kie­dy mó­wił mi, że on jesz­cze znaj­dzie na „te men­dy” od­po­wied­ni pa­ra­graf. Czy zna­lazł, nie wiem. W każ­dym ra­zie po ko­lej­nej se­sji nie był już stu­den­tem pra­wa na na­szym uni­wer­ku.

Rok póź­niej by­łam już sza­leń­czo za­ko­cha­na w Ty­tu­sie. Po­zna­li­śmy się przy­pad­kiem. Bi­blio­te­ka uni­wer­sy­tec­ka była naj­rza­dziej od­wie­dza­nym prze­ze mnie miej­scem w kam­pu­sie, gdyż peł­no tam było tych gło­śnych stu­den­tek pe­da­go­gi­ki, któ­re non stop mu­sia­ły pi­sać ja­kieś pra­ce za­li­cze­nio­we. Się­ga­łam po Che­mię w ko­sme­ty­ce i ko­sme­to­lo­gii, le­żą­cą na naj­wyż­szej pół­ce, kie­dy uło­żo­ne obok niej książ­ki ru­nę­ły wprost na moją gło­wę. Szu­ka­jąc guza, któ­ry za­pew­ne zo­stał po sil­nym ude­rze­niu, usły­sza­łam czyjś stłu­mio­ny śmiech. Spoj­rza­łam przez ra­mię i uj­rza­łam naj­przy­stoj­niej­sze­go bi­blio­tecz­ne­go ku­jo­na (bo jak ina­czej na­zwać fa­ce­ta w bi­blio­te­ce). Pod­szedł do mnie. Do­tknął mo­jej gło­wy w miej­scu ude­rze­nia i uśmiech­nął się ni­czym Brad Pitt sto­ją­cy obok pięk­nej An­ge­li­ny na czer­wo­nym dy­wa­nie.

– Ty­tus. – Po­dał mi swo­ją dłoń.

Była ona tak de­li­kat­na, jak­by nie­mę­ska. Po do­ty­ku stwier­dzić moż­na było, że jest nie tyl­ko bi­blio­tecz­nym ku­jo­nem, ale też jed­nym z tych opi­sy­wa­nych w cza­so­pi­smach me­tro­sek­su­ali­stów.

– Ro­mek i Ato­mek – od­po­wie­dzia­łam dow­cip­nie, do­pie­ro po chwi­li zda­jąc so­bie spra­wę, że on z Ty­tu­sem nie żar­to­wał. – Ber­na­det­ta, mó­wią na mnie Ber­ka.

By­li­śmy z sobą pra­wie rok. Pra­wie rok za dłu­go. Cho­dzi­li­śmy ra­zem na za­ku­py, jeź­dzi­li­śmy do po­bli­skie­go spa. Było pięk­nie. Pięk­nie z mo­jej ko­sme­tycz­nej per­spek­ty­wy. Mia­łam na kim tre­no­wać nowe ma­secz­ki, komu ro­bić ma­sa­że. On miał tyl­ko do­brze wy­glą­dać. Tyl­ko tyle mógł z sie­bie dać. I wca­le nie oka­zał się naj­przy­stoj­niej­szym bi­blio­tecz­nym ku­jo­nem, bo w bi­blio­te­ce był bar­dziej przy­pad­ko­wo niż ja, są­dząc po jego IQ. Z po­cząt­ku mi to nie prze­szka­dza­ło. Przy­stoj­ny, za­dba­ny, byle tyl­ko się nie od­zy­wał, ale ile moż­na. Kie­dy po­wie­dział mo­jej sio­strze Aga­cie: „Ta­kie klu­ski jak ty to do koń­ca ży­cia po­zo­sta­ją same”, miar­ka się prze­bra­ła. Tym bar­dziej że Aga­ta no­si­ła od za­wsze roz­miar trzy­dzie­ści osiem, a nie pięć­dzie­siąt.

Na­stęp­ny był Mar­cin. Jak opi­sać Mar­ci­na, aby go nie skrzyw­dzić? Trze­ba by było nic nie mó­wić. Je­śli Ty­tus był głu­pi, to Mar­cin kla­sy­fi­ko­wał się jesz­cze ni­żej. Na dwa ty­go­dnie przed mo­imi uro­dzi­na­mi z za­chwy­tem i bla­skiem w oczach po­wie­dział:

– Będę miał dla cie­bie naj­pięk­niej­szy pre­zent, jaki kie­dy­kol­wiek do­sta­łaś. Za­pa­mię­tasz go do koń­ca ży­cia.

Już wi­dzia­łam w wy­obraź­ni pięk­ny pier­ścio­nek ku­pio­ny w Apar­cie. Je­den z tych, na któ­re ostat­nio niby przy­pad­kiem zer­ka­łam w ga­le­rii. Ja w bia­łej suk­ni ślub­nej, typu sy­re­na. On we fra­ku lub smo­kin­gu, bo gar­ni­tu­ry wy­da­ją się dziś ta­kie zwy­czaj­ne. Zwy­czaj­ne, nie­pa­su­ją­ce do nas i na­szej mi­ło­ści. Ona była wy­jąt­ko­wa. To nie były mo­ty­le w brzu­chu, to było naj­pięk­niej­sze przed­sta­wie­nie pi­ro­tech­nicz­ne. Czu­łam, jak­by każ­de­go dnia był w moim ży­ciu syl­we­ster. Ta­kie były na­sze trzy wspól­ne mie­sią­ce i taki miał być też nasz wy­jąt­ko­wy dzień. Inne zna­ne mi pary przez lata nie do­zna­ły mię­dzy sobą ta­kiej bli­sko­ści cie­le­snej i du­cho­wej, jak my w te trzy mie­sią­ce. I nad­szedł dzień mo­ich dwu­dzie­stych szó­stych uro­dzin. Wło­ży­łam naj­pięk­niej­szą su­kien­kę, jaka była w mo­jej gar­de­ro­bie. Bia­ła góra z de­li­kat­nej ko­ron­ki, dół zro­bio­ny z mi­lio­na warstw tiu­lu w ko­lo­rze pa­wich oczek. Mar­cin przy­szedł punk­tu­al­nie. Ubra­ny zwy­czaj­nie, dał mi ko­lo­ro­wą to­reb­kę, z któ­rej po­spiesz­nie wy­ję­łam bom­bo­nier­kę. „Ro­man­tyk” – po­my­śla­łam, pew­na, że ukrył pier­ścio­nek w jed­nej z cze­ko­la­dek. Zja­dłam wszyst­kie cze­ko­lad­ki. Do każ­dej z nich pod­cho­dzi­łam na­praw­dę de­li­kat­nie, więc nie było mowy o po­łknię­ciu pier­ścion­ka.

– A kie­dy ten wy­jąt­ko­wy pre­zent? – po­sta­no­wi­łam za­py­tać.

Udał, że nie pa­mię­ta i wska­zał dło­nią, bym usia­dła na łóż­ku.

„Tak, tak, wyj­dę za cie­bie” – tre­no­wa­łam w my­ślach, a on z kie­sze­ni wy­jął te­le­fon.

– Pi­sa­łem do Tol­kie­na na Fa­ce­bo­oku i pro­si­łem, aby wy­słał mi dla cie­bie książ­kę z jego au­to­gra­fem, bo wiem, że uwiel­biasz Wład­cę pier­ście­ni, ale on od­czy­tał wia­do­mość i nic nie od­pi­sał. Przy­kro mi – do­dał smut­no, a moje oczy zro­bi­ły się za­pew­ne więk­sze niż den­ka od sło­ików.

– Nie wie­rzę – wy­du­ka­łam, prze­ra­żo­na.

– Cze­go się nie robi dla uko­cha­nej. – Uśmiech­nął się do mnie słod­ko.

– A w ja­kim ję­zy­ku na­pi­sa­łeś wia­do­mość? Py­tam z cie­ka­wo­ści… – Ba­łam się od­po­wie­dzi, ale mu­sia­łam za­dać to py­ta­nie.

– Po pol­sku. Prze­cież głu­pi nie je­stem i wiem, że nie znasz an­giel­skie­go tak do­brze, żeby czy­tać książ­kę po an­giel­sku, a sko­ro on pi­sze też po pol­sku, to dla nie­go ża­den pro­blem – po­wie­dział, wy­raź­nie dum­ny z sie­bie.

I cała che­mia mię­dzy nami ulot­ni­ła się ni­czym nie­wi­dzial­ny gaz. Nie by­li­śmy już jed­no­ścią. By­li­śmy po­now­nie dwie­ma od­ręb­ny­mi czą­stecz­ka­mi, któ­re zde­cy­do­wa­nie nie pa­su­ją do sie­bie.

– Po pierw­sze, Tol­kien nie żyje od po­nad czter­dzie­stu lat, po dru­gie, książ­ki tłu­ma­czy tłu­macz, jak sama na­zwa wska­zu­je, a po trze­cie, wyjdź, z nami ko­niec. – Zde­ner­wo­wa­na wska­za­łam ręką drzwi.

– Ale, Ber­ka, chcesz ze mną ze­rwać w uro­dzi­ny? – za­py­tał głu­pio, jak na nie­go przy­sta­ło.

– W uro­dzi­ny i nie­do­szłe za­rę­czy­ny. – Wy­pchnę­łam go za próg.

Za­mknę­łam drzwi, kuc­nę­łam po nimi i za­czę­łam pła­kać. Szlo­cha­łam tak gło­śno, że na­wet Ka­rol w słu­chaw­kach sły­szał moje łka­nie.

– Co się sta­ło? – za­py­tał, kie­dy wy­szedł ze swo­je­go po­ko­ju, a ja wciąż ku­ca­łam pod drzwia­mi.

– On na­pi­sał wia­do­mość do Tol­kie­na na Fa­ce­bo­oku… i to po pol­sku.

Ka­rol przy­tu­lił mnie bra­ter­sko. Za­pro­wa­dził do po­ko­ju, a po­tem po­szu­kał mo­je­go ró­żo­we­go pen­dri­ve’a i pod­łą­czył go do te­le­wi­zo­ra. To był ko­lej­ny rok, kie­dy w dniu mo­ich uro­dzin oglą­da­li­śmy Szko­łę uczuć.

* * *

Ma­jąc w pa­mię­ci mo­ich by­łych, za­czę­łam uzu­peł­niać ta­bel­kę, któ­rą stwo­rzył Ka­rol. Nie było to wca­le tak ła­twe, jak mo­gło się wy­da­wać, więc po­pro­si­łam go o po­moc. Wspól­ny­mi si­ła­mi po pra­wie pół­to­rej go­dzi­ny mie­li­śmy przed sobą go­to­wą ta­bel­kę mo­je­go ide­al­ne­go męża.

Ide­al­ny kan­dy­dat na męża

On musi:

On nie może:

•BYĆ IN­TE­LI­GENT­NY – mieć IQ wyż­sze niż osioł (nie ob­ra­ża­jąc osła Mar­ci­na i Ty­tu­sa)

•Wie­dzieć, że Tol­kien nie żyje

•Mieć w so­bie choć tro­chę sa­mo­kry­ty­ki

•Mieć pra­cę!

•Mó­wić praw­dę

•Ugryźć się w ję­zyk, na­wet kie­dy ma cza­sem ra­cję

•Sprzą­tać po so­bie swo­je skar­pet­ki

•Przy­tu­lać mnie, kie­dy krzy­czę

•Ko­chać piz­zę i ma­ka­ron

•Cier­pli­wie oglą­dać ze mną ko­me­die ro­man­tycz­ne, kie­dy tego po­trze­bu­ję

•Za­ak­cep­to­wać moje przy­ja­ciół­ki (wiem, że to trud­ne, ale moż­li­we)

•Spra­wiać, że się go wsty­dzę

•Mieć na­ło­gów (od­li­cza­jąc part­ner­skie po­je­dyn­ki na play­sta­tion)

•Śmier­dzieć le­ni­stwem na ki­lo­metr

•Że­ro­wać na mnie, bo sama dużo nie za­ra­biam

•Ob­ra­żać mnie sło­wa­mi, któ­rych sam nie ro­zu­mie

•Spę­dzać przed lu­strem wię­cej cza­su niż ja

•Mó­wić LU­BIA­ŁEM, SZŁEM, PRZY­SZŁEM itp.

•Roz­ka­zy­wać mi, co mam ro­bić, w spo­sób taki, że wiem, że to roz­kaz (mu­szę sama wpaść na po­mysł, że tego wła­śnie chcia­łam)

Prze­czy­ta­li­śmy ta­bel­kę jesz­cze ze dwa razy, za­sta­na­wia­jąc się, co moż­na do­dać. Oce­nia­jąc mo­je­go ide­al­ne­go kan­dy­da­ta na męża, stwier­dzam, że są to na­praw­dę mi­ni­mal­ne wy­ma­ga­nia (co naj­wy­żej śred­nie).

– Masz ja­kie­goś ko­le­gę w pra­cy, któ­ry speł­nił­by te wa­run­ki? – za­py­ta­łam Ka­ro­la, kie­dy po skoń­czo­nej „pra­cy” po­pi­ja­li­śmy her­ba­tę.

– Nie­ste­ty, do tego punk­tu nie mogę ich za­li­czyć. – Wska­zał pal­cem pierw­szy wers w le­wej ko­lum­nie.

– Aż tak źle? – Ni­g­dy nie mó­wił, że pra­cu­je z kimś, kto do­rów­nu­je wie­dzą przed­szko­la­ko­wi, a mnie in­for­ma­ty­cy wy­da­wa­li się za­wsze nad wy­raz in­te­li­gent­ni, na pew­no w dzie­dzi­nach ści­słych.

– Go­rzej niż źle – od­po­wie­dział z lek­kim uśmie­chem.

– Cze­mu?

– Twier­dzą, że je­stem ge­jem, bo miesz­kam z tobą od trzech lat i cię nie bzyk­ną­łem – wy­ja­śnił.

– Dla­cze­go mi nie po­wie­dzia­łeś? – za­py­ta­łam, cie­ka­wa i tro­chę smut­na.

– Nie było o czym.

– Fak­tycz­nie… – Za­my­śli­łam się. – Sko­ro uży­wa­ją ter­mi­nu „bzy­kać”, to ich IQ nie jest po­wa­la­ją­ce.

Trzy lata wspól­ne­go wy­naj­mu miesz­ka­nia, a ja tak mało o nim wie­dzia­łam. Cza­sa­mi wra­cał do domu z ja­ki­miś ko­le­żan­ka­mi, ale nie żeby było mię­dzy nimi coś ten tego. „Może wie­rzył, że da radę wpły­nąć na zmia­nę swo­jej orien­ta­cji?” – za­sta­na­wia­łam się przez chwi­lę, czu­jąc jed­no­cze­śnie, jak robi mi się wstyd, że sama nie wpa­dłam na to wcze­śniej. „Ka­rol jest ge­jem i mu­sisz to to­le­ro­wać” – roz­ka­za­łam so­bie. Stra­ta naj­lep­sze­go współ­lo­ka­to­ra wy­da­wa­ła się bar­dziej do­tkli­wa niż oka­za­nie krzty to­le­ran­cji dla jego orien­ta­cji.

– Gdzie mam szu­kać męża? – Nie chcia­łam za­da­wać kło­po­tli­wych py­tań, ro­dzą­cych się wciąż w mo­jej gło­wie.

– Po­cze­kaj chwi­lę, mam coś dla cie­bie – po­wie­dział i wy­szedł z kuch­ni. Wró­cił po chwi­li z kart­ką A4, na któ­rej wid­niał wiel­ki na­pis: „Vo­ucher na si­łow­nię”.

– Je­steś wiel­ki! – Rzu­ci­łam mu się w po­dzię­ko­wa­niu na szy­ję. – Gdzie jest naj­wię­cej fa­ce­tów? Na si­łow­ni.

Moja wy­obraź­nia już wi­dzia­ła mnie, do­oko­ła któ­rej usta­wia­ją się sek­sow­ni, na­pa­ko­wa­ni fa­ce­ci. Ten ulat­nia­ją­cy się z ich ciał te­sto­ste­ron, mę­ski za­pach potu… To mu­sia­ło się udać.

Sposób 1. Siłownia

Zna­le­zie­nie męża to kosz­tow­na in­we­sty­cja. Kar­net na si­łow­nię po­da­ro­wał mi Ka­rol, ale resz­ta była już tyl­ko na mo­jej gło­wie. Buty (nie ta­kie zwy­kłe ada­sie, bo do ćwi­czeń trze­ba mieć do­bre buty) kosz­to­wa­ły mnie pra­wie trzy­sta zło­tych, sta­nik spor­to­wy: sto pięć­dzie­siąt zło­tych (bo moje pier­si mu­sia­ły w nim ład­nie wy­glą­dać), ge­try i ko­szul­ka to rap­tem ko­lej­ne dwie stów­ki. Po­wta­rza­łam so­bie, że mi­łość niby nic nie kosz­tu­je, ale trze­ba w nią za­in­we­sto­wać, więc zro­bi­łam to. Tym bar­dziej że si­łow­nia to ide­al­ne miej­sce dla ko­bie­ty ta­kiej jak ja. Ko­bie­ty, któ­ra szu­ka pil­nie męża. Przy oka­zji po­szu­ki­wań przy­szłe­go mał­żon­ka może dam radę zre­ali­zo­wać po­sta­no­wie­nie z 2013 roku, kie­dy mia­łam za­cząć ćwi­czyć.

Przed pierw­szym wyj­ściem na si­łow­nię po­sta­no­wi­łam za­dzwo­nić do Jol­ki, aby za­py­tać, co mam ro­bić, żeby się spe­cjal­nie nie zmę­czyć, a wy­glą­dać jak spor­t­smen­ka.

– Cze­go? – Jol­ka była przy­ja­zna jak za­wsze.

– Idę na si­łow­nię – po­wie­dzia­łam z dumą.

– Cze­kaj, usią­dę. Gdzie idziesz? – chcia­ła się upew­nić. Ni­g­dy we mnie nie wie­rzy­ła.

– Tak, na si­łow­nię, i mam do cie­bie kil­ka py­tań.

– Już się nie mogę ich do­cze­kać. – Za­śmia­ła mi się do ucha.

– Jak mam ćwi­czyć, żeby się zbyt­nio nie zmę­czyć, a wy­glą­dać jak sta­ła by­wal­czy­ni?

– O Boże je­dy­ny, Mat­ko prze­naj­święt­sza, ty idziesz męża na si­łow­ni szu­kać! – Szyb­ko mnie przej­rza­ła.

– To tak przy oka­zji – pró­bo­wa­łam wyjść z twa­rzą.

– Z two­ją kon­dy­cją, ko­cha­na, to dam ci radę. Za­cznij od Ewki, naj­le­piej Skal­pel, a jak go zro­bisz trzy razy, to idź na si­łow­nię i daj z sie­bie wszyst­ko. Tyl­ko, bła­gam, nie jed­ne­go dnia te trzy Skal­pe­le, bo gwa­ran­tu­ję ci, że po nich nie wsta­niesz – po­wie­dzia­ła pro­fe­sjo­nal­nie Jol­ka.

– A ta cała Ewka to kim w ogó­le jest? – cie­ka­wi­ło mnie, że każ­dy ją zna, a ja na­wet o niej nie sły­sza­łam.

– Naj­wspa­nial­szą tre­ner­ką pod słoń­cem, dzię­ki któ­rej wie­le ko­biet nie tyl­ko stra­ci­ło na wa­dze, ale też do­war­to­ścio­wa­ło się. Ja dzię­ki niej wie­rzę, że wszyst­ko, cze­go pra­gnę, jest w za­się­gu ręki, dla­te­go szy­kuj się, że i w tym roku wy­gram nasz mały kon­kurs – wy­ja­śni­ła i roz­łą­czy­ła się, tłu­ma­cząc, że jej Kle­mens wszedł za sza­fę i nie może wyjść.

Za radą Jol­ki po­sta­no­wi­łam za­przy­jaź­nić się z Ewą. Po­cze­ka­łam, aż Ka­rol wyj­dzie z domu, prze­bra­łam się i włą­czy­łam lap­top. W YouTu­bie wpi­sa­łam ta­jem­ni­czą na­zwę Skal­pel, któ­rą tak za­chwa­la­ła Jol­ka. „Osiem mi­lio­nów wy­świe­tleń przez rok” – prze­czy­ta­łam i nie wie­rzy­łam wła­snym oczom. Klik­nę­łam i cze­ka­łam. Po krót­kim za­po­zna­niu („Cześć, na­zy­wam się Ewa Cho­da­kow­ska”; „Cześć, Ewa, je­stem Ber­ka”) za­czę­ły się wy­ma­chy rę­ko­ma. „Ba­nal­ne” – stwier­dzi­łam i cze­ka­łam na roz­wi­nię­cie. Ewa wciąż ma­cha­ła rę­ko­ma, zmie­nia­jąc swo­je usta­wie­nie, a ja po­słusz­nie wy­ko­ny­wa­łam to, o co pro­si­ła. Była cu­dow­na. Obec­na ze mną w po­ko­ju. Jak­by żywa. Mó­wi­ła: „Do­brze, jesz­cze dwa, dasz radę”, a ja jej wie­rzy­łam i, nie chcąc za­wieść, ro­bi­łam, co ka­za­ła. Ra­mio­na za­czy­na­ły sta­wać się cięż­kie, ale brnę­łam da­lej. Pora na nogi. Ewa wy­ko­nu­je ćwi­cze­nia, jak­by to było ba­nal­nie ła­twe, lecz ja już po roz­grzew­ce z rę­ko­ma wiem, że to myl­ne wra­że­nie. Pa­dam na twarz po dwu­dzie­stu trzech mi­nu­tach, a Ewa pa­trzy na mnie i mówi to swo­je: „Dasz radę”. Wsta­ję. Wie­rzę jej i da­lej brnę w jej świat. Je­stem już tak zmę­czo­na, że nie czu­ję nic. Do­słow­nie nic. Pa­dam po­now­nie i znów to pro­sze­nie: „Nie pod­da­waj się”. Wsta­ję. Ona wie, jak do mnie mó­wić. Do­cie­ram do koń­ca i leżę na mo­jej nie­bie­skiej ka­ri­ma­cie, jak fa­cet po uda­nym sek­sie. „Cho­le­ra, jest mi do­brze” – my­ślę, uśmie­cha­jąc się sama do sie­bie. Że­gnam się z Ewką, by iść się umyć. Je­stem cała mo­kra. Od czub­ka gło­wy po pal­ce u stóp, idąc przez czo­ło, szy­ję, pier­si, brzuch, kro­cze, uda, ko­la­na, wszyst­ko. W my­ślach wy­zy­wam Jol­kę, jed­no­cze­śnie jej dzię­ku­jąc. Ma ra­cję. Jak zro­bię trzy Skal­pe­le, to będę moc­niej­sza. Pój­dę na si­łow­nię i nie spo­cę się jak ob­le­śna świ­nia. „Ewka, a może wiesz, jak zna­leźć męża?” – my­ślę so­bie, że sko­ro po­tra­fi­ła mnie zmo­ty­wo­wać do ćwi­czeń, to może i ma ja­kiś po­mysł na związ­ki. Ką­piel przy­no­si orzeź­wie­nie. Jesz­cze dwa Skal­pe­le z Ewą i ru­szam na pod­bój świa­ta, zna­czy się si­łow­ni.

Si­łow­nia – dzień pierw­szy

Ewa wy­koń­czy­ła mnie bar­dziej, niż my­śla­łam i pla­no­wa­łam, dla­te­go na si­łow­ni po­ja­wi­łam się do­pie­ro po ty­go­dniu. Za­kwa­sy w każ­dej czą­stecz­ce mo­je­go cia­ła były za­ra­zem prze­ra­ża­ją­ce, jak i przy­jem­ne.

Do spor­to­wej tor­by za­bra­łam ku­pio­ne po No­wym Roku ubra­nia, wło­ży­łam ręcz­nik, pół­to­ra­li­tro­wą wodę nie­ga­zo­wa­ną i sta­wi­łam się przy re­cep­cji. Mło­da, zgrab­na blon­dy­necz­ka wie­dzia­ła, że je­stem tu­taj nowa, dla­te­go po­ka­za­ła mi, co gdzie się znaj­du­je. Tu­taj szat­nia, prysz­nic dam­ski, tam mę­ski, sale do za­jęć, sala ze sprzę­ta­mi. W ra­zie pro­ble­mu mia­łam py­tać nie­ja­kie­go To­ma­sza, któ­ry miał na so­bie ra­żą­co ró­żo­wy pod­ko­szu­lek.

Pierw­sze­go dnia po­sta­no­wi­łam sko­rzy­stać z za­jęć gru­po­wych. „W gru­pie siła” – ma­wia­li. Na spo­koj­nie wy­bra­łam pi­la­tes. Wie­dzia­łam, że na nim się za bar­dzo nie zmę­czę. Prze­cież tyle razy wi­dzia­łam go w te­le­wi­zji…

Po­szłam do szat­ni. Za­ło­ży­łam mój eks­tra, nowy strój i po­szłam do sali, w któ­rej mia­ły od­by­wać się za­ję­cia. W środ­ku było już kil­ka pań w róż­nym wie­ku. Po chwi­li do­łą­czył do nas To­masz (ten w od­bla­sko­wym pod­ko­szul­ku) i ka­zał iść po pił­ki. Po­drep­ta­łam za in­ny­mi pa­nia­mi. To­masz był tu­taj je­dy­nym męż­czy­zną, nie­ste­ty. Cie­szy­łam się, że na pierw­sze za­ję­cia wy­bra­łam lek­ki pi­la­tes, a nie ja­kiś ae­ro­bik, gdzie pew­nie też nie by­ło­by pa­nów. To­masz włą­czył mu­zy­kę, od­wró­cił się przo­dem do lu­ster i za­czął roz­cią­ga­nie z pił­ką. Nie było to nic trud­ne­go. Kil­ka wy­ma­chów pił­ką w jed­ną, kil­ka w dru­gą i po stra­chu. To mia­łam opa­no­wa­ne dzię­ki oglą­da­niu na YouTu­bie. Po roz­cią­ga­niu nad­szedł jed­nak czas na trud­niej­sze ćwi­cze­nia. To­masz ka­zał nam po­ło­żyć się na pił­ce i wsta­wać z niej bez po­ma­ga­nia so­bie rę­ko­ma. „Ba­nal­ne” – po­my­śla­łam, jesz­cze za­nim spa­dłam pierw­szy raz z pił­ki. Pierw­szy, dru­gi, trze­ci, czwar­ty… prze­sta­łam li­czyć. To­masz pod­szedł do mnie i pró­bo­wał mi po­móc. Cie­szy­łam się. Plan ukła­dał się po mo­jej my­śli – je­dy­ny fa­cet, do tego bli­sko mnie. Pierw­szy kan­dy­dat na męża zna­le­zio­ny. Nie wiem, czy spro­sta wszyst­kim wy­mo­gom, ale lep­szy rydz niż nic. To­masz trzy­mał pił­kę i ka­zał mi po­ło­żyć się na niej. Zro­bi­łam, jak ka­zał, i znów bęc.

– Je­steś sztyw­na – po­wie­dział, po­ma­ga­jąc mi wstać.

– No lep­sze­go kom­ple­men­tu nie mo­głam so­bie wy­ma­rzyć. – Za­lot­nie za­trze­po­ta­łam rzę­sa­mi. – Nie za­wsze taka je­stem.

– Coś wpa­dło pani do oka? – za­py­tał To­masz, wi­dząc moje umi­zgi.

– Je­dy­ne, co mo­gło mi wpaść w oko, to pan, pa­nie To­ma­szu, ale po­pro­szę słod­ko, by pan tam już po­zo­stał – wy­zna­łam ku­szą­co, a ko­bie­ty na sali za­czę­ły się śmiać.

Jed­na z nich była wy­raź­nie nie w hu­mo­rze, bo moje za­lo­ty jej nie roz­śmie­szy­ły. „Ta to do­pie­ro sztyw­na jest” – po­my­śla­łam, a zgrab­ny ru­dzie­lec pod­niósł swój zgrab­ny ty­łek z maty i pod­szedł do mnie i To­ma­sza. Spoj­rza­ła mi w oczy i nie­spo­dzie­wa­nie po­czu­łam, że pie­cze mnie po­li­czek. Ru­dzie­lec otwar­tą dło­nią ude­rzył mnie w twarz.

– Why? – za­py­ta­łam.

– Znajdź so­bie swo­je­go chło­pa, wy­wło­ko, a nie ob­cych pod­ry­wasz! To­masz, wy­bie­raj, albo ta suka, albo ja – po­wie­dzia­ła, a on spu­ścił smut­no gło­wę.

– Nie wie­dzia­łam, że jest z pa­nią – wy­zna­łam. – To były ta­kie dow­ci­py.

– Ta­kie dow­ci­py to so­bie z dzieć­mi w przed­szko­lu tre­nuj, bo może one będą się śmia­ły, ale tu­taj, na po­rząd­nej si­łow­ni, gęba na kłód­kę i ćwicz, ja­sne? – Jej ton był prze­ra­ża­ją­cy, współ­czu­łam ser­decz­nie To­ma­szo­wi ta­kie­go gada w domu.

– To może ja już pój­dę. – Pod­nio­słam się, wzię­łam bu­tel­kę z wodą i ru­szy­łam ku drzwiom.

– Po­tre­nuj tro­chę po­ślad­ki, bo może i wy­ga­da­na je­steś, ale tyły ci zwi­sa­ją – po­wie­dzia­ła ruda, a ja gry­złam się w ję­zyk, żeby nie od­po­wie­dzieć jej: „Zwi­sa­ją, bo mam tam cie­bie, ru­dziel­cu”.

Dzień pierw­szy osią­gnięć na si­łow­ni

• Kan­dy­da­tów na męża: 0

• Spa­lo­ne ka­lo­rie: + 10 000 za pącz­ki, lody i szar­lot­kę

• Upad­ków: za dużo

• Przy­ja­ciół: 0

• Wro­gów: 1

Si­łow­nia – dzień dru­gi

Nie chcąc po­wtó­rzyć swo­ich osią­gnięć z wczo­raj, po­sta­no­wi­łam nie iść na za­ję­cia zor­ga­ni­zo­wa­ne. Osią­gnięć? Kłót­nia to ra­czej wpad­ka, ale to pierw­sze le­piej brzmi. Dziś wraz z moją spa­ko­wa­ną tor­bą znów prze­kro­czy­ły­śmy próg si­łow­ni. Gdy­by nie to, że mia­łam tam wy­ku­pio­ny kar­net na mie­siąc, prze­nio­sła­bym się za­pew­ne do in­nej si­łow­ni. Jed­nak szko­da mi było in­we­sto­wać ko­lej­ne sto pięć­dzie­siąt zło­tych w mi­łość, któ­rej wciąż nie było na­wet wi­dać na ho­ry­zon­cie. Prze­bra­na, po­szłam pod okno, w kie­run­ku bież­ni. Pa­ra­doks –