Nowy dom na wyrębach - Stefan Darda - ebook + audiobook + książka

Nowy dom na wyrębach ebook i audiobook

Darda Stefan

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Minęło kilka miesięcy od dnia, w którym Hubert Kosmala po raz ostatni odwiedził Wyręby, jednak wydarzenia, które miały tam miejsce na początku 1996 roku, zaczynają coraz mocniej odbijać się na jego życiu prywatnym i zawodowym. W pewnym momencie uświadamia sobie, że ucieczka od opuszczonego domu i związanych z nim wyrzutów sumienia to droga donikąd, wyjeżdża więc na jakiś czas do Wyrębów, aby zmierzyć się z własnymi demonami i odzyskać spokój ducha. Martwa cisza zalegająca nad tym miejscem jest trudna do zniesienia, a poczucie zagrożenia z dnia na dzień staje się coraz bardziej dojmujące. Czy wszystko zmieni się na lepsze wraz z przybyciem do Wyrębów nowych mieszkańców? A może to właśnie ich obecność sprawi, że Hubert uwierzy we wszystko, co Marek Leśniewski opisał w swoim pamiętniku…?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 25 min

Lektor: Magdalena Karel

Oceny
4,2 (469 ocen)
219
142
80
26
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paula1656

Dobrze spędzony czas

Po przeczytaniu pierwszego tomu, który swoją drogą bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, od razu i bez wahania sięgnęłam po Nowy dom na Wyrębach. Niezwykle interesowały mnie dalsze losy Huberta i Ewy. Nie nastawiałam się jakoś szczególnie, że mam przeczytać horror i to chyba było dobre nastawienie, bo rzeczywiście książka nie jest straszna, ale ma swój klimat, który spodobał mi się już podczas czytania pierwszego tomu. Tak więc, jeśli szukacie przerażającego horroru, niestety możecie się zawieść, ale jeśli Dom na Wyrębach Wam się podobał, drugi tom będzie przyjemną, lekką kontynuacją. Zaznaczę, że tutaj akcja toczy się o wiele szybciej, wcześniej się zaczyna, przez strony się płynie, a że jest ich niewiele, skończyłam książkę, nim się obejrzałam. Oczywiście tajemnicze zakończenie sprawiło, że jeszcze dziś sięgnę po ostatnią część z tej serii.
10
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Słuchając lektora mam podwójną przyjemność odbioru powieści. Polecam wszystkim słuchającym dobrej książki.
10
mabi86

Nie oderwiesz się od lektury

Ta część trochę mało straszna ale i tak polecam bo dobrze się czyta….
00
domslowikow

Dobrze spędzony czas

Dobra książka, ale na pięć gwiazdek zasługuje Dom Na Wyrębach, a ta pozycja plasuje się poziom niżej. Szkoda. Liczę na to, że pan Darda zaskoczy w kolejnych książkach.
00
linkaczeska87

Dobrze spędzony czas

Dobrze napisana kontynuacja. Skończyło się tak, że od razu sięgam po kolejną część.
00

Popularność




Re­dak­cja

Anna Se­we­ryn

Lay­out okład­ki

Ma­rek J. Piw­ko {mjp}

Ilu­stra­cja na okład­ce

Da­riusz Ko­cu­rek

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, ła­ma­nie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Ur­szu­la Bań­ce­rek

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2017

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3c

tel. 600 472 609

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

01-942 War­sza­wa, ul. Ka­ba­re­to­wa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2016

tekst © Ste­fan Dar­da

ISBN 978-83-7835-598-4

Moim Ro­dzi­com

z po­dzię­ko­wa­niem za po­moc

przy pod­ję­ciu pew­nej bar­dzo trud­nej de­cy­zji

Uwa­żaj na swo­je naj­skryt­sze ta­jem­ni­ce.

Nie­któ­re z nich mogą cię za­bić.

Ewa Fir­lej

Przedmowa

Przez ostat­nie mie­sią­ce bar­dzo czę­sto za­glą­da­łem do ka­len­da­rza. Naj­czę­ściej do tego, któ­ry był ak­tu­al­ny dwa­dzie­ścia je­den lat temu.

Ka­len­darz na rok dwa ty­sią­ce sie­dem­na­sty za­wie­ra pew­ną bar­dzo dla mnie istot­ną datę. Otóż czwar­te­go wrze­śnia mi­nie do­kład­nie dzie­sięć lat od chwi­li, gdy po­sta­wi­łem ostat­nią krop­kę w po­wie­ści Dom na wy­rę­bach. Wte­dy nie mia­łem po­ję­cia, czy ta książ­ka w ogó­le zo­sta­nie wy­da­na.

Je­den z bo­ha­te­rów cy­klu Czar­ny Wy­gon twier­dził, że czas to wa­riat. Ostat­nio to wła­śnie sfor­mu­ło­wa­nie cią­gle mia­łem gdzieś z tyłu gło­wy.

W roku ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym świat wy­glą­dał zu­peł­nie ina­czej. Ina­czej wy­glą­da­ły te­le­fo­ny, kom­pu­te­ry, sa­mo­cho­dy, dro­gi. Ina­czej wy­glą­dał Lu­blin. Po­nie­waż jed­nak czas goni do przo­du jak osza­la­ły, wszyst­kie te zmia­ny z per­spek­ty­wy dnia dzi­siej­sze­go jak­by się roz­my­wa­ją.

Do­brze jest cza­sem spoj­rzeć na to wszyst­ko chłod­nym okiem. Mnie taką moż­li­wość dał po­wrót do Wy­rę­bów. Dzię­ki tej wy­ciecz­ce spo­ro do­wie­dzia­łem się o so­bie i o tym, co w ży­ciu waż­ne.

Waż­ne jest dla mnie, że po­wieść Dom na wy­rę­bach jed­nak zo­sta­ła wy­da­na i w kon­se­kwen­cji dia­me­tral­nie zmie­ni­ła mój świat. To już było daw­no, mniej wię­cej osiem i pół roku temu, ale kon­se­kwen­cje tego fak­tu od­czu­wam do dziś. Lody pu­ści­ły i wciąż trwa wio­sna.

Wiem, że mia­łem spo­ro szczę­ścia, wiem też, że sam tro­chę temu szczę­ściu do­po­mo­głem. Nic bym jed­nak nie zdzia­łał, gdy­by nie lu­dzie, któ­rzy byli i cią­gle są ze mną. Za­rów­no ci od za­wsze nie­za­wod­ni, jak i ci, któ­rych spo­ty­ka­łem na swo­jej dro­dze po raz pierw­szy. Ta dru­ga gru­pa jest o wie­le licz­niej­sza i Ty, Dro­ga Czy­tel­nicz­ko, oraz Ty, Dro­gi Czy­tel­ni­ku, w zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści rów­nież się do niej za­li­cza­cie. Idzie­my ra­zem od lat. Bez Was nie by­ło­by tej książ­ki, któ­rą te­raz trzy­ma­cie w dło­ni.

Lody pu­ści­ły, czas mi­jał, dla­cze­go więc do­pie­ro te­raz wró­ci­łem do Wy­rę­bów? Skło­ni­ło mnie do ta­kiej de­cy­zji wie­le czyn­ni­ków, przede wszyst­kim jed­nak chy­ba to, że nie chcia­łem za­wieść ocze­ki­wań. Ni­g­dy nie po­rwał­bym się na na­pi­sa­nie No­we­go domu na wy­rę­bach, gdy­by nie prze­ko­na­nie, że po­now­ne spo­tka­nie z Hu­ber­tem Ko­sma­lą bę­dzie przy­naj­mniej po czę­ści tak sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce dla Czy­tel­ni­ków, jak po­zna­nie Mar­ka Le­śniew­skie­go. Mam prze­ko­na­nie, że zro­bi­łem wszyst­ko, co tyl­ko było w mo­jej mocy i te­raz z tre­mą o wie­le więk­szą niż dzie­sięć lat temu pusz­czam tę hi­sto­rię w świat.

Za­bierz­cie ze sobą na tę wy­ciecz­kę dużo świec, odłóż­cie na chwi­lę smart­fo­ny i ta­ble­ty.

Oto mamy rok ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­ty szó­sty. Wy­da­je mi się, że gdzieś z od­da­li do­bie­ga­ją dźwię­ki żu­ra­wie­go klan­go­ru…

S.D.

Część 1 (4–5 sierpnia 1996)

Prolog – część pierwsza

Gdy dzie­więt­na­ste­go mar­ca po­dzi­wiał prze­la­tu­ją­ce nad tor­fo­wi­skiem klu­cze żu­ra­wi, wy­da­wa­ło mu się, że wio­sna eks­plo­du­je lada dzień. Ta jed­nak po­sta­no­wi­ła ka­pry­śnie zro­bić dwa kro­ki wstecz i te­raz, do­kład­nie ty­dzień póź­niej, Hu­bert pa­trzy, jak za­par­ko­wa­ne na szpi­tal­nym par­kin­gu sa­mo­cho­dy po­kry­wa­ją się war­stwą pu­chu bia­łe­go jak we­lon pan­ny mło­dej.

„Zmar­z­ną tam, bi­da­ki, na kość” – my­śli, wspo­mi­na­jąc pro­gno­zę usły­sza­ną w Ra­diu Lu­blin kil­ka go­dzin wcze­śniej, w któ­rej za­po­wia­da­no mróz do­cho­dzą­cy nocą na­wet do dzie­się­ciu stop­ni. Ko­sma­la ni­g­dy nie był tak wiel­kim znaw­cą przy­ro­dy, jak Ma­rek, ale zda­je so­bie spra­wę, że przy­by­łym po dłu­giej po­dró­ży pta­kom z pew­no­ścią ta­kie tem­pe­ra­tu­ry nie są na rękę.

Za­sę­pia się nad wąt­pli­wą traf­no­ścią tego okre­śle­nia i po­zo­sta­je bez ru­chu przy oknie przez dłuż­szą chwi­lę, wga­pia­jąc się w sy­pią­cy śnieg i za­pa­da­ją­cy już po­wo­li zmrok. W bu­dyn­ku szpi­ta­la przy alei Kra­śnic­kiej w Lu­bli­nie jest tak ci­cho, że za ple­ca­mi sły­szy plusz­czą­cy takt od­mie­rza­ne­go kro­plo­mie­rzem pły­nu. Jesz­cze przed chwi­lą do jego uszu do­bie­gał od­głos de­li­kat­ne­go po­chra­py­wa­nia. Od­wra­ca się, za­nie­po­ko­jo­ny. Le­żą­cy na łóż­ku bla­dy, wy­chu­dzo­ny męż­czy­zna ze zdzi­wie­niem przy­glą­da się sto­ja­ko­wi z kro­plów­ką, a po­tem kie­ru­je wzrok w stro­nę Hu­ber­ta. Na jego twa­rzy po­ja­wia się de­li­kat­ny uśmiech.

– Dłu­go spa­łem? – pyta szep­tem, od­chrzą­ku­je i na­tych­miast krzy­wi się z bólu. Od­ru­cho­wo kła­dzie wol­ną rękę na klat­ce pier­sio­wej.

– Na­pę­dzi­łeś nam wszyst­kim nie­złe­go stra­cha – mówi Ko­sma­la, igno­ru­jąc py­ta­nie. – Mam ocho­tę spu­ścić ci za to po­rząd­ny ło­mot.

– Tyl­ko spró­buj. – Ma­rek uśmie­cha się sła­bo i od­dy­cha z ta­kim tru­dem, jak­by wy­po­wie­dze­nie tych kil­ku słów było zde­cy­do­wa­nie po­nad jego siły. Bie­rze kil­ka głęb­szych wde­chów, jak dłu­go­dy­stan­so­wiec, któ­ry sta­ra się wy­re­gu­lo­wać tęt­no po bie­gu.

– Spa­łeś bar­dzo dłu­go. – Do­pie­ro te­raz Hu­bert od­po­wia­da na py­ta­nie. – Ale, je­śli mam być szcze­ry, to nie wy­glą­dasz na spe­cjal­nie wy­po­czę­te­go. Cho­ciaż by­wa­ło go­rzej, na przy­kład po moim we­se­lu. Z per­spek­ty­wy cza­su stwier­dzam, że mo­głem so­bie znacz­nie le­piej do­brać świad­ka. Przy­naj­mniej wsty­du przed ro­dzi­ną i zna­jo­my­mi by nie…

– Od­wal się, co? – Le­śniew­ski z nie­do­wie­rza­niem krę­ci gło­wą. – W ta­kiej chwi­li bę­dziesz mi to wy­po­mi­nał? – Przy­my­ka oczy, ale wciąż się uśmie­cha. – Zresz­tą sam wy­glą­da­łeś wte­dy jesz­cze go­rzej. A i u świe­żo upie­czo­nej te­ścio­wej chy­ba też nie za­plu­so­wa­łeś, jak…

– Kur­wa mać! Le­d­wie dy­cha, a jad i tak po­tra­fi są­czyć.

Ma­rek znów pa­trzy na przy­ja­cie­la, a w jego oczach błysz­czą iskier­ki roz­ba­wie­nia.

– To przez cie­bie – mówi.

– Co ty pie­przysz, sta­ry? – za­pe­rza się te­atral­nie Ko­sma­la. – Co prze­ze mnie?! – Pod­no­si głos, uda­jąc gniew, ale on też nie po­tra­fi po­wstrzy­mać uśmie­chu. – Wte­dy, po ocze­pi­nach…

– Przez cie­bie jesz­cze dy­cham. – Ma­rek prze­ry­wa i po­waż­nie­je w ułam­ku se­kun­dy. – Gdy­byś wte­dy, w Wy­rę­bach, nie wspo­mniał o eg­zor­cy­ście, to te­raz by­ło­by już po mnie.

– Nie wiem, co mnie pod­ku­si­ło – mru­czy Hu­bert, ale czu­je, że wzru­sze­nie chwy­ta go za gar­dło. Ucie­ka wzro­kiem gdzieś w kąt, by nie dać po so­bie tego po­znać. – Zresz­tą wiesz prze­cież, że to nie­chcą­cy…

– Nie szko­dzi. Waż­ne, że by­łeś wte­dy ze mną, że chcia­łeś roz­ma­wiać. Gdy­by nie to… Gdy­byś wte­dy nie przy­je­chał, to… to te­raz co naj­wy­żej mógł­byś się po­wy­dzie­rać na moją pły­tę na­grob­ną.

– Za­po­mnij. W taką po­go­dę?

– Mo­żesz so­bie dow­cip­ko­wać, ale ja mó­wię se­rio. Dzię­ku­ję ci, Hu­bert. Bę­dziesz się jesz­cze mu­siał ze mną tro­chę po­mę­czyć. A ja z tobą, no ale trud­no. Ura­to­wa­łeś to wszyst­ko. Dzię­ki to­bie wciąż będę mógł się cie­szyć Wy­rę­ba­mi i to, o czym ma­rzy­łem, nie ob­ró­ci się w ni­wecz. Nie do­bie­gnie koń­ca tak szyb­ko, jak się to za­po­wia­da­ło.

– Mógł­byś już prze­stać? – Ko­sma­la sta­ra się brzmieć obo­jęt­nie, ale głos mu się ła­mie, gdy wi­dzi łzy w oczach przy­ja­cie­la. – Nie da­lej jak przed chwi­lą sło­wa nie mo­głeś wy­du­sić, a te­raz ga­dasz jak na­ję­ty.

Ma­rek jesz­cze przez chwi­lę mu się przy­glą­da, a po­tem mi­ni­mal­nie prze­krę­ca gło­wę. Pa­trzy przed sie­bie spod wpół­przy­mknię­tych po­wiek. Wy­glą­da na spo­koj­ne­go i szczę­śli­we­go.

Hu­bert znów od­wra­ca się w stro­nę okna.

„Mało bra­ko­wa­ło” – my­śli i moc­no za­ci­ska po­wie­ki.

Pra­wie nie może od­dy­chać.

1.

Od pół­noc­ne­go wscho­du zbli­ża­ły się cięż­kie, nie­po­ko­ją­co ciem­ne chmu­ry, wy­raź­nie kon­tra­stu­ją­ce z bez­tro­ską at­mos­fe­rą nie­dziel­ne­go po­po­łu­dnia.

Na­brze­że Za­le­wu Ze­mbo­rzyc­kie­go w Lu­bli­nie wi­bro­wa­ło od we­so­łych pi­sków ką­pią­cych się dzie­ci, do któ­rych raz po raz do­łą­cza­ły po­krzy­ki­wa­nia gru­py mło­dzie­ży, roz­gry­wa­ją­cej ko­lej­ny tego dnia mecz siat­ków­ki pla­żo­wej. Na lek­ko po­marsz­czo­nej ta­fli wody aż ro­iło się od ka­ja­ków i ro­we­rów wod­nych, a mię­dzy nimi ma­je­sta­tycz­nie prze­su­wa­ły się ża­glów­ki, po­py­cha­ne przez de­li­kat­ne, pra­wie nie­wy­czu­wal­ne po­dmu­chy wia­tru.

„W Wy­rę­bach już pew­nie leje. Za go­dzi­nę nie bę­dzie tu na­wet ży­wej du­szy. Mu­si­my się zbie­rać” – po­my­ślał, a po­tem się­gnął po le­żą­cy obok koca obły ka­myk i ze zło­ścią ci­snął nim w zbu­do­wa­ny przez chłop­ców za­mek z pia­sku. Jed­na z mi­ster­nie kon­stru­owa­nych wie­ży­czek prze­sta­ła ist­nieć.

– Mo­żesz mi po­wie­dzieć co ro­bisz?

– Mu­si­my się zbie­rać – od­parł. – Za go­dzi­nę nie bę­dzie tu na­wet ży­wej du­szy.

– Być może. Ale ja nie o to py­ta­łam.

– Zro­bisz mi te­raz kar­czem­ną awan­tu­rę o roz­wa­le­nie wie­życz­ki? – Bar­dzo się sta­rał, aby jego uśmiech wy­glą­dał jak naj­bar­dziej na­tu­ral­nie. – Po­nie­waż oso­bi­ście bar­dzo so­bie tego nie ży­czę, więc na­tych­miast ru­szam, by ją od­bu­do­wać.

Pró­bo­wał wstać z miej­sca, lecz ona po­ło­ży­ła dłoń na jego pra­wym przed­ra­mie­niu. De­li­kat­nie, a rów­no­cze­śnie sta­now­czo.

– To by­ła­by zbyt ła­god­na kara. Roz­wa­żam wnie­sie­nie po­zwu roz­wo­do­we­go, a to była na­praw­dę ślicz­na wie­życz­ka. – Jej twarz lek­ko się wy­po­go­dzi­ła, ale oczy wciąż były peł­ne nie­po­ko­ju.

– Ostrze­gam, że znam świet­ne­go praw­ni­ka. – Opusz­ka­mi pal­ców le­wej dło­ni po­gła­dził czu­le jej po­li­czek. – Jest pro­fe­so­rem na UMCS-ie, więc jesz­cze wszyst­ko do­kład­nie prze­myśl, bo może cię pu­ścić w sa­mych gat­kach. – Te­atral­nie zmarsz­czył brwi i zlu­stro­wał jej ubra­ne tyl­ko w strój ką­pie­lo­wy cia­ło od stóp do głów. – Hm… a wiesz, że to może nie by­ło­by ta­kie głu­pie?

Tym ra­zem się ro­ze­śmia­ła.

– Po­wiedz temu ca­łe­mu pro­fe­so­ro­wi, że jak mi wresz­cie nie po­wie, co od paru ty­go­dni kłę­bi się pod tą jego roz­czo­chra­ną łe­pe­ty­ną, to niech za­po­mni o ta­kich wi­do­kach.

– Po­wiem mu i na pew­no ta­kie ostrze­że­nie do nie­go tra­fi. – Mó­wiąc to, bez­sku­tecz­nie sta­rał się przy­gła­dzić nie­sfor­ne wło­sy. – Nie jest prze­cież skoń­czo­nym idio­tą.

Po­chy­lił się, po­ca­ło­wał żonę w usta, a po­tem na czwo­ra­ka ru­szył w stro­nę uszko­dzo­nej bu­dow­li.

Do­kład­nie w chwi­li, gdy do­tarł do pia­sko­we­go zam­ku, gdzieś z od­da­li do­biegł ba­so­wy po­mruk pierw­sze­go grzmo­tu.

* * *

Po raz pierw­szy w tym roku dał się na­mó­wić na bez­tro­skie spę­dze­nie cza­su z całą ro­dzi­ną poza do­mem i za­mie­rzał zro­bić wszyst­ko, żeby tego wy­pa­du nie ze­psuć. Przed wyj­ściem z domu Da­nu­sia pro­si­ła, żeby wszyst­kie czar­ne my­śli zo­sta­wił w czte­rech ścia­nach i cho­ciaż na parę go­dzin znów stał się tym sta­rym, do­brym Hu­ber­tem, za któ­rym od pew­ne­go cza­su wraz z chłop­ca­mi tak bar­dzo tę­sk­ni­li. Z ręką na ser­cu obie­cał, że się po­sta­ra. Ale na­wet w taki ja­sny, upal­ny dzień gdzieś tuż pod skó­rą cza­ił się lo­do­wa­ty nie­po­kój, któ­ry wy­wo­ły­wał gę­sią skór­kę na ca­łym cie­le.

Do­ko­pu­jąc się do chłod­niej­szej i bar­dziej wil­got­nej war­stwy pia­sku na pla­ży, po­czuł, że pie­ką go opusz­ki pal­ców. Ukrad­kiem spoj­rzał na Dan­kę, któ­ra ob­ser­wo­wa­ła ba­rasz­ku­ją­ce w płyt­kiej wo­dzie dzie­ci, a po­tem na swo­je dło­nie. Ob­le­pia­ją­cy je mo­kry piach był lek­ko za­bar­wio­ny na czer­wo­no. Chwi­lę wcze­śniej Hu­bert zu­peł­nie za­tra­cił się w my­śle­niu o tym, jak bar­dzo nie chciał­by mar­twić żony i że wciąż sta­ra się trwać w po­sta­no­wie­niu, by ni­g­dy jej nie oszu­ki­wać. Jed­nak ostat­ni­mi cza­sy przy­cho­dzi­ło mu to z co­raz więk­szym tru­dem.

Za­czął for­mo­wać nową wie­życz­kę na miej­scu znisz­czo­nej i od razu wie­dział, że nie bę­dzie tak kształt­na i do­pra­co­wa­na, jak ta, któ­rą zbu­rzył. Po­my­ślał o wła­snym mał­żeń­stwie. To, co sta­ło się na po­cząt­ku tego roku w Wy­rę­bach, było dla ca­łej ro­dzi­ny Ko­sma­lów jak trzę­sie­nie zie­mi, ale mimo wszyst­ko nic nie wska­zy­wa­ło na to, że mogą po­ja­wić się wstrzą­sy wtór­ne, gro­żą­ce bu­dow­li sta­wia­nej ra­zem z Da­nu­sią od tylu lat. Ostat­nio jed­nak bu­dow­la za­czy­na­ła się chwiać. Nie miał po­ję­cia, na ile wsku­tek jego błę­dów, a na ile w wy­ni­ku nie­szczę­śli­we­go zbie­gu oko­licz­no­ści. Coś złe­go i nie­po­ko­ją­co mrocz­ne­go wpeł­za­ło do miesz­ka­nia Ko­sma­lów, a po­nie­waż to wła­śnie za Hu­ber­tem się przy­wle­kło, to tyl­ko on mógł sta­wić temu cze­muś czo­ło.

Tak przy­naj­mniej my­ślał.

Nie miał po­ję­cia, w jaki spo­sób mógł­by to zro­bić, ale czuł, że jesz­cze nie jest za póź­no. Że jesz­cze moż­na wszyst­ko za­bez­pie­czyć na tyle sku­tecz­nie, by póź­niej nie była ko­niecz­na od­bu­do­wa cze­goś, co się za­wa­li­ło i co ni­g­dy nie bę­dzie już tak ide­al­ne, jak daw­niej.

„Cie­ka­we jak to wszyst­ko wy­glą­da­ło­by te­raz. Gdy­bym wte­dy nie po­je­chał do Wy­rę­bów…” – za­du­mał się, zda­jąc so­bie spra­wę, że chciał jak naj­le­piej, ale być może trze­ba było wte­dy po­stą­pić ina­czej.

Chłod­niej­szy wiatr omiótł jego spo­co­ne cia­ło. Hu­bert pod­niósł gło­wę i za­uwa­żył, że bu­rzo­we chmu­ry są znacz­nie bli­żej. So­sny po dru­giej stro­nie za­le­wu po­ru­szy­ły się po­wo­li, tak jak­by wiel­ka nie­wi­dzial­na ręka ol­brzy­ma ła­god­nie po­gła­dzi­ła ich ma­la­chi­to­we ko­ro­ny; za­raz po­tem znie­ru­cho­mia­ły w ocze­ki­wa­niu na ko­lej­ne piesz­czo­ty.

Zmu­sze­ni do przed­wcze­sne­go po­wro­tu pla­żo­wi­cze nie­chęt­nie po­dą­ża­li w stro­nę ma­ri­ny. Ko­sma­la wśród dzie­cię­ce­go tłu­mu wy­pa­trzył Mi­cha­ła i Tom­ka, pró­bu­ją­cych te­raz swo­ich sił w pły­wa­niu pie­skiem. Pierw­sze­mu z bliź­nia­ków wy­cho­dzi­ło cał­kiem nie­źle, ale dru­gi miał wy­raź­ne pro­ble­my, aby utrzy­mać się na wo­dzie. Hu­bert już miał wstać, żeby do nich po­dejść, ale raz jesz­cze po­pa­trzył na za­mek. Od­bu­do­wa­na wie­ża mia­ła miej­sca­mi czer­wo­na­wy ko­lor. Się­gnął po garść żół­te­go pia­sku, by to za­ma­sko­wać.

„Mu­si­my się zbie­rać – po­my­ślał znów. – W Wy­rę­bach już pew­nie leje”.

Za­nim sy­pią­cy się jak w klep­sy­drze żół­ty pia­sek skrył wie­życz­kę, Hu­bert po raz ko­lej­ny był na tor­fo­wi­sku. Za­dzie­rał gło­wę, ob­ser­wo­wał klu­cze żu­ra­wi i wsłu­chi­wał się w klan­gor, któ­ry od­bi­jał się ża­łob­nym echem wśród nie­zmie­rzo­nych po­ła­ci po­je­zier­skich la­sów.

2.

Po­now­nie obej­rzał od­ci­śnię­te w war­stew­ce świe­że­go śnie­gu śla­dy obok swo­ich bu­tów, a na­stęp­nie uważ­nie zlu­stro­wał wzro­kiem naj­bliż­szą oko­li­cę. Gdy sia­dał na ław­ce, prze­szło mu przez myśl, że ktoś, kto był tu przed nim, na­gleroz­pły­nąłsię w po­wie­trzu. Te­raz, gdy Hu­bert wstał i ob­szedł kil­ka razy do­oko­ła zbu­do­wa­ne przez Mar­ka zrę­by cza­tow­ni, uznał, że wszyst­ko wska­zu­je na ten nie­praw­do­po­dob­ny sce­na­riusz.

„Lu­dzie nie zni­ka­ją” – po­my­ślał, a po­tem od­krył jesz­cze jed­ną ewen­tu­al­ność. Mia­no­wi­cie, że wcze­śniej­szy gość od­szedł stąd ty­łem po swo­ich wła­snych śla­dach. To wy­ja­śnie­nie za­do­wo­li­ło Hu­ber­ta, cho­ciaż i tak było dość za­ska­ku­ją­ce. Przede wszyst­kim ze wzglę­du na to, co ko­men­dant Ko­ściuk po­wie­dział mu pod­czas ostat­nie­go spo­tka­nia przed do­mem Mar­ka w Wy­rę­bach. We­dług jego re­la­cji po zna­le­zie­niu szcząt­ków An­to­nie­go Jasz­czu­ka na po­bli­skim sta­rym cmen­ta­rzu oko­li­cę ogar­nę­ła pa­ni­ka i ni­ko­mu nie przy­cho­dzi­ło na­wet do gło­wy, aby zbli­żać się w te stro­ny.

Ko­sma­la po raz trze­ci lub czwar­ty rzu­cił okiem na śla­dy, dzię­ki któ­rym tu­taj tra­fił.

– Nie dość, że dzi­wak, to jesz­cze od­waż­ny – mruk­nął pod no­sem, spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła czter­na­sta, tak więc spę­dził na tor­fo­wi­sku po­nad pół go­dzi­ny. Miał przed sobą ja­kieś dwa­dzie­ścia pięć mi­nut mar­szu i wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że wy­je­dzie z Wy­rę­bów naj­póź­niej o wpół do trze­ciej.

* * *

Przez ostat­nie dni Hu­bert wie­lo­krot­nie ana­li­zo­wał za­pi­ski Mar­ka. Za­raz po ich prze­czy­ta­niu nie po­tra­fił się oprzeć po­ku­sie, by je ze sobą za­brać do Lu­bli­na, a póź­niej, gdy miał je cały czas przy so­bie, czuł we­wnętrz­ny przy­mus za­glą­da­nia do nich przy­naj­mniej kil­ka razy dzien­nie.

Jak do­tąd ani sło­wem ni­ko­mu o nich nie wspo­mniał. Uwa­żał, że lo­jal­ność wo­bec przy­ja­cie­la na­ka­zu­je naj­pierw po­znać je jak naj­le­piej, na­stęp­nie znisz­czyć i do­pie­ro wte­dy opo­wie­dzieć Da­nu­si, Ewie, a może na­wet chłop­com, wer­sję okro­jo­ną o prze­ja­wy po­wol­ne­go po­pa­da­nia w obłęd przez Mar­ka. Ta wie­dza nie jest im prze­cież do ni­cze­go po­trzeb­na.

W pa­mięt­ni­ku Le­śniew­skie­go było jed­nak coś, cze­mu trud­no dać wia­rę. Na­wet ko­muś z grub­sza zo­rien­to­wa­ne­mu w ob­ja­wach cho­rób psy­chicz­nych, a mia­no­wi­cie pre­cy­zja opi­sów wy­da­rzeń, w któ­rych uczest­ni­czył rów­nież Hu­bert. Wszyst­kie były prak­tycz­nie prze­kal­ko­wa­ne, a nie­któ­re roz­mo­wy od­wzo­ro­wa­no wręcz sło­wo w sło­wo. Trud­no uwie­rzyć, że przy spi­sy­wa­niu tych ostat­nich Ma­rek nie ko­rzy­stał z dyk­ta­fo­nu. Tym trud­niej­szym za­da­niem sta­wa­ło się od­dzie­le­nie rze­czy­wi­sto­ści od ro­jeń, sko­ro i jed­ne, i dru­gie brzmia­ły tak samo wia­ry­god­nie.

Po­dob­nie rzecz mia­ła się z opi­sem za­bu­do­wań w Wy­rę­bach, a tak­że naj­bliż­sze­go oto­cze­nia tego przy­siół­ka. W li­sto­pa­dzie ubie­głe­go roku, gdy ra­zem z Da­nu­sią od­wie­dzi­li Mar­ka i wy­bra­li się na nie­dziel­ny spa­cer, Hu­bert wię­cej cza­su po­świę­cał lek­ko ko­śla­wej cza­tow­ni oraz zwią­za­nym z nią do­cin­kom niż roz­glą­da­niu się wo­kół. Te­raz, gdy był tu­taj zno­wu i przy­po­mi­nał so­bie pa­mięt­nik przy­ja­cie­la, rów­nież nie mógł wyjść z po­dzi­wu, jak do­kład­nie i traf­nie od­da­wał on cha­rak­te­ry­sty­kę tego miej­sca.

W pe­wien spo­sób przy­tę­pia­ło to wy­rzu­ty su­mie­nia Ko­sma­li; sko­ro Ma­rek po­tra­fił mo­men­ta­mi być tak ra­cjo­nal­ny przy spi­sy­wa­niu swo­ich wspo­mnień, to rów­nie do­brze mógł sku­tecz­nie za­cho­wy­wać po­zo­ry nor­mal­no­ści pod­czas spo­tkań ze zna­jo­my­mi.

„Ale praw­dzi­wy przy­ja­ciel nie po­wi­nien dać się zwieść – wy­rzu­cał so­bie w my­ślach Hu­bert. – Było zbyt wie­le oznak, że coś jest nie tak, a ty zro­bi­łeś zbyt mało. Po­wi­nie­neś być bar­dziej czuj­ny i upar­ty. Miał so­bie na czo­le na­pi­sać, że jest na skra­ju prze­pa­ści?!”.

Nad tor­fo­wi­sko po­wo­li na­su­wał się cień rzu­ca­ny przez jed­ną z sza­rych chmur, któ­re znów za­czę­ły nad­cią­gać wraz z za­chod­nim wia­trem. Od stro­ny po­ło­żo­nej po pra­wej kępy olch do­bie­ga­ło mia­ro­we „cilp-calp” pier­wiosn­ka, roz­pacz­li­wie pró­bu­ją­ce­go przy­wo­łać cie­plej­sze dni. Po­śród gru­py strze­li­stych so­sen po le­wej roz­brzmie­wał we­so­ły świer­got zię­by. Hu­bert zdał so­bie spra­wę, że gdy­by nie Ma­rek, nie po­tra­fił­by roz­po­znać żad­ne­go z tych pta­ków. Ich gło­sy za­mil­kły, jak ucię­te no­żem, kie­dy na drze­wa prze­sta­ły pa­dać pro­mie­nie słoń­ca. Te­raz w po­wie­trzu wi­bro­wał już tyl­ko krzyk ko­lej­nej gru­py żu­ra­wi, któ­re wy­ko­na­ły po­wol­ny na­wrót i zda­wa­ły się ob­ni­żać lot. Ko­sma­la nie chciał ich spło­szyć, więc od­wró­cił się i szyb­kim kro­kiem ru­szył w po­wrot­ną dro­gę.

* * *

Samo tor­fo­wi­sko i jego naj­bliż­sze oko­li­ce szczę­śli­wie zo­sta­ły oszczę­dzo­ne przez bu­rzę, któ­ra prze­to­czy­ła się nad Lu­belsz­czy­zną koń­cem paź­dzier­ni­ka ubie­głe­go roku i w efek­cie unie­moż­li­wi­ła Mar­ko­wi po­wrót z mia­sta zgod­nie z jego pla­na­mi. Hu­bert nie za­uwa­żył w tym re­jo­nie ani jed­ne­go zwa­lo­ne­go drze­wa. Do­pie­ro ja­kieś pół ki­lo­me­tra da­lej, idąc w stro­nę Wy­rę­bów, na­po­ty­ka­ło się pas zu­peł­nie zruj­no­wa­ne­go lasu cią­gną­cy na osi pół­noc­ny za­chód–po­łu­dnio­wy wschód sze­ro­ko­ścią od pięć­dzie­się­ciu do stu me­trów. Naj­wi­docz­niej prze­szło tędy coś w ro­dza­ju lo­kal­ne­go tor­na­da.

W li­sto­pa­dzie, gdy szli do cza­tow­ni we trój­kę, wia­tro­łom wy­glą­dał wręcz ka­ta­stro­fal­nie. Za­rów­no li­czą­ce kil­ka­set lat, jak rów­nież znacz­nie młod­sze drze­wa sta­no­wi­ły pra­wie nie­moż­li­wą do prze­by­cia gę­stwi­nę po­ła­ma­nych jak za­pał­ki, po­wy­ry­wa­nych z ko­rze­nia­mi, rzu­co­nych jak po­pa­dło i prze­mie­sza­nych ze sobą pni, ga­łę­zi i ko­na­rów. Gdzie­nie­gdzie za­cho­wa­ła się ja­kaś ra­chi­tycz­na kępa krze­wów lub po­je­dyn­cze mło­de drze­wo, wy­star­cza­ją­co gięt­kie, by pod­dać się po­dmu­chom wi­chru. Wte­dy Ma­rek po­pro­wa­dził ich na­oko­ło, przez co nad­ło­ży­li kil­ka­set me­trów, ale i tak dro­ga trwa­ła kró­cej; po­nad­to dzię­ki temu unik­nę­li za­gro­że­nia, że któ­ryś z pni osu­nie się nie­spo­dzie­wa­nie, co mo­gło­by skoń­czyć się tra­gicz­nie.

Dziś, gdy Hu­bert po­dą­żał na tor­fo­wi­sko, ta­jem­ni­cze śla­dy wio­dły go do­kład­nie tą samą dro­gą, mimo że wia­tro­łom wy­glą­dał już cał­ko­wi­cie ina­czej. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że eki­py drwa­li zdą­ży­ły tu do­trzeć, za­nim na­tra­fi­ły na przy­gnie­cio­ne drze­wem cia­ło Jasz­czu­ka. Te­raz pnie były oczysz­czo­ne z bocz­nych ga­łę­zi i ko­na­rów, spo­rą część z nich zdą­żo­no po­ciąć na me­tro­we kloc­ki. Po kosz­mar­nym kra­jo­bra­zie, jak z ob­ra­zu­ją­ce­go apo­ka­lip­sę fil­mu, po­zo­sta­ły po­prze­chy­la­ne lub wy­rwa­ne z ko­rze­nia­mi pnia­ki, któ­re po­zo­sta­wi­ły po so­bie zie­ją­ce czer­nią szcze­li­ny w zie­mi i wy­kro­ty – nie­któ­re wiel­kie jak leje po bom­bach.

W tej sy­tu­acji Ko­sma­la uznał, że nie ma sen­su wy­bie­rać okręż­nej dro­gi. Za­czy­na­ło mu się ro­bić chłod­no, do­dat­ko­wo do­skwie­rał mu co­raz więk­szy głód, więc skró­ce­nie tra­sy po­wrot­nej o kil­ka mi­nut było dla nie­go opcją nie do po­gar­dze­nia. Tym bar­dziej że wy­da­wa­ło mu się, iż po dru­giej stro­nie wia­tro­ło­mu roz­po­zna­je miej­sce, od któ­re­go, idąc w prze­ciw­nym kie­run­ku, za­czy­nał nad­kła­da­nie zbęd­nych se­tek me­trów. Ru­szył więc żwa­wym kro­kiem przed sie­bie.

Szedł, la­wi­ru­jąc po­mię­dzy pnia­mi i ko­rze­nia­mi po­zo­sta­ły­mi po wia­tro­wa­łach, sto­si­ka­mi zło­żo­ne­go i przy­go­to­wa­ne­go już do wy­wie­zie­nia drew­na oraz zdra­dli­wy­mi wą­do­ła­mi oraz ster­ta­mi prze­zna­czo­nych do spa­le­nia ga­łę­zi. Suk­ce­syw­nie zbli­żał się do gra­ni­cy lasu, cho­ciaż mo­men­ta­mi prze­szko­dy były na tyle trud­ne, że mu­siał je ob­cho­dzić, od­da­la­jąc się nie­co od celu. Kil­ka razy za­wra­cał, gdy uznał, iż inna dro­ga bę­dzie ła­twiej­sza, aż wresz­cie opu­ścił wia­tro­łom i spoj­rzał przed sie­bie. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że zbo­czył z wy­zna­czo­nej dro­gi o ja­kieś trzy­dzie­ści me­trów w lewo.

Wciąż jed­nak wi­dział mię­dzy drze­wa­mi zna­jo­me miej­sce, gdzie spo­dzie­wał się zna­leźć na śnie­gu śla­dy swo­ich bu­tów.

* * *

Nie wy­je­chał z Wy­rę­bów o wpół do trze­ciej, jak wcze­śniej za­kła­dał.

W miej­scu, do któ­re­go dą­żył, nie zna­lazł żad­nych śla­dów. Nie chciał jed­nak wra­cać aż do cza­tow­ni, po­nie­waż zda­wa­ło mu się, że wy­star­czy tyl­ko lek­ko kie­ro­wać się w pra­wo, by zna­leźć wła­ści­wą ścież­kę. Słoń­ce na do­bre skry­ło się za chmu­ra­mi, co nie uła­twia­ło orien­ta­cji w te­re­nie, ale Hu­bert był do­brej my­śli i wciąż uważ­nie wpa­try­wał się w przy­pró­szo­ną bia­łym pu­chem ściół­kę, spo­dzie­wa­jąc się, że za­raz do­strze­że coś wię­cej niż tyl­ko tro­py dzi­kich zwie­rząt.

Nie­po­kój do­padł go do­pie­ro wte­dy, gdy do­tarł w miej­sce, gdzie na­tknął się na kil­ka­na­ście prze­wró­co­nych i nie­uprząt­nię­tych drzew. Na do­da­tek słoń­ce, któ­re na chwi­lę przedar­ło się przez chmu­ry, było zu­peł­nie w in­nym miej­scu, niż się tego spo­dzie­wał. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że praw­do­po­dob­nie przez dłuż­szy czas po­dą­żał nie na za­chód, tyl­ko do­kład­nie w kie­run­ku po­łu­dnio­wym.

Przy­po­mniał so­bie po­now­nie pa­mięt­nik Mar­ka i prze­czy­ta­ny w nim opis pierw­sze­go grzy­bo­bra­nia, któ­re za­koń­czy­ło się za­błą­dze­niem. Pod­czas każ­dej ko­lej­nej lek­tu­ry za­pi­sków dzi­wił się, że jego przy­ja­ciel tak sro­mot­nie się po­gu­bił w le­sie. Te­raz Ko­sma­la do­sko­na­le go ro­zu­miał, ale miał też jed­ną prze­wa­gę – war­stew­kę śnie­gu i swo­je śla­dy, po któ­rych w naj­gor­szym wy­pad­ku wró­ci na tor­fo­wi­sko, a po­tem do Wy­rę­bów. Na szczę­ście nie było na tyle cie­pło, by śnieg mógł szyb­ko stop­nieć.

Hu­bert spoj­rzał na ze­ga­rek. Było tuż przed pięt­na­stą, więc do zmro­ku miał ja­kieś dwie i pół go­dzi­ny. Zde­cy­do­wał, że jesz­cze przez trzy­dzie­ści mi­nut bę­dzie szedł na za­chód, w kie­run­ku prze­bi­ja­ją­ce­go spo­mię­dzy chmur słoń­ca i je­śli do tej pory nie na­tra­fi na dro­gę lub na wła­sne śla­dy, to chcąc nie chcąc, za­wró­ci i prze­bę­dzie całą dzi­siej­szą wę­drów­kę w prze­ciw­ną stro­nę.

Po nie­ca­łym kwa­dran­sie słoń­ce znów przy­kry­ły chmu­ry, a Ko­sma­la za­trzy­mał się tuż obok me­ta­lo­we­go krzy­ża i ka­mien­nej, omsza­łej pły­ty na­grob­nej. Dla pew­no­ści omiótł oto­cze­nie wzro­kiem, ale i bez tego do­my­ślał się gdzie jest.

* * *

Po­nie­miec­ki sta­ry cmen­tarz, o któ­rym wspo­mi­nał w no­tat­kach Ma­rek, był fak­tycz­nie po­nu­rym miej­scem. Wy­da­wa­ło się, że wśród za­po­mnia­nych, za­nie­dba­nych mo­gił i krzy­ży jest jesz­cze ciem­niej niż w pro­wa­dzą­cym do nich gę­stym le­sie. Hu­bert przy­po­mniał so­bie, że jego przy­ja­ciel nie sły­szał tu­taj śpie­wu pta­ków. Wy­tę­żył słuch i przez jego ple­cy prze­biegł lek­ki dreszcz. Wio­sen­ne tre­le to­wa­rzy­szy­ły mu przez całą dro­gę, ale na cmen­ta­rzu pa­no­wa­ła mar­twa ci­sza. Miał wra­że­nie, że po­wie­trze jest gę­ste jak zupa i czuć w nim słod­ka­wą nutę za­pa­chu pa­dli­ny.

Po­stą­pił ostroż­nie parę kro­ków na­przód.

Na­gle znie­ru­cho­miał.

„Jasz­czuk – po­my­ślał. – Prze­cież to tu­taj go zna­le­zio­no…”.

Spo­tka­nie Hu­ber­ta z ko­men­dan­tem Ko­ściu­kiem przed do­mem Mar­ka mia­ło miej­sce oko­ło dwóch ty­go­dni temu, z ko­lei – co wy­ni­ka­ło z in­for­ma­cji prze­ka­za­nych przez po­li­cjan­ta – na zwło­ki (a w za­sa­dzie na to, co z nich zo­sta­ło) drwa­le na­tknę­li się jesz­cze dwa dni wcze­śniej.

– Cho­le­ra, tak nie­daw­no… – po­wie­dział ci­cho Ko­sma­la i drgnął na dźwięk wła­sne­go gło­su.

Mi­nio­na zima była sto­sun­ko­wo ostra, więc je­śli ro­bot­ni­cy le­śni i po­li­cjan­ci nie zdo­ła­li od­na­leźć wszyst­kich roz­wle­czo­nych przez zwie­rzę­ta frag­men­tów cia­ła Jasz­czu­ka, to… Hu­bert prze­łknął ner­wo­wo śli­nę. To zna­czy, że to, co te­raz czuł, wca­le nie mu­sia­ło być wo­nią tru­chła ja­kiejś pa­dłej sar­ny czy pta­ka.

Do­pie­ro w tym mo­men­cie za­uwa­żył ja­kieś dwa­dzie­ścia me­trów na lewo od miej­sca, gdzie stał, prze­wró­co­ną so­snę, no­szą­cą na so­bie śla­dy pił mo­to­ro­wych. Zro­bił kil­ka kro­ków w tam­tym kie­run­ku i wie­dział już, że to wła­śnie to drze­wo przy­gnio­tło są­sia­da jego przy­ja­cie­la. Le­żą­cą po­mię­dzy dwo­ma na­grob­ka­mi so­snę prze­cię­to w kil­ku miej­scach, a te­ren wo­kół niej był moc­no zdep­ta­ny.

Z jed­nej stro­ny, w ogó­le nie miał ocho­ty tam po­dejść, ale z dru­giej, ku­si­ła go na­dzie­ja, że dzię­ki temu na­tra­fi na czy­tel­ne wska­zów­ki, mo­gą­ce go w pro­sty spo­sób wy­pro­wa­dzić z tego miej­sca; prze­cież lu­dzie pra­cu­ją­cy tu le­d­wie kil­ka­na­ście dni temu mu­sie­li po­zo­sta­wić po so­bie ścież­kę, pro­wa­dzą­cą do dro­gi. Z za­pi­sków Mar­ka wy­ni­ka­ło ja­sno, że stąd do Wy­rę­bów jest le­d­wie oko­ło pię­ciu mi­nut szyb­kie­go mar­szu.

Gdy Hu­bert sta­nął przy po­cię­tym drze­wie, w ułam­ku se­kun­dy przy­po­mniał so­bie jesz­cze kil­ka rze­czy z pa­mięt­ni­ka. Sło­wa Jasz­czu­ka: „Umar­li nie lu­bią, jak im się za­kłó­ca spo­kój”, prze­ko­na­nie Ry­szar­da Bo­go­nia, że jego zmar­ła żona ma na po­nie­miec­kim cmen­ta­rzu swo­je le­go­wi­sko i to, że Ma­rek w tym miej­scu czuł się przez ko­goś śle­dzo­ny.

Ko­sma­la ką­tem oka wy­chwy­cił ja­kiś ruch. Dwie mło­de ol­chy, wy­ra­sta­ją­ce bez­po­śred­nio spod jed­nej z na­grob­nych płyt, na mo­ment utwo­rzy­ły kształt przy­po­mi­na­ją­cy ludz­ką syl­wet­kę. Ich cien­kie, po­zba­wio­ne jesz­cze li­ści ga­łę­zie za­kle­ko­ta­ły su­cho, a grub­sze ko­na­ry otar­ły się o sie­bie z dźwię­kiem przy­wo­dzą­cym na myśl szept. Do­pie­ro wte­dy Hu­bert po­czuł na twa­rzy de­li­kat­ny po­wiew cie­płe­go wia­tru.

Przy­siągł­by, że ktoś go ob­ser­wu­je z ukry­cia.

* * *

Od so­sny, któ­ra nie­mal pół roku wcze­śniej przy­gnio­tła Jasz­czu­ka, w las pro­wa­dzi­ły trzy ścież­ki, ale trud­no było jed­no­znacz­nie oce­nić, któ­ra z nich była ostat­nio naj­bar­dziej uczęsz­cza­na. „Nie­wy­klu­czo­ne też, że da­lej wszyst­kie się ze sobą łą­czą” – po­my­ślał Ko­sma­la i po­sta­no­wił to spraw­dzić; jed­no­cze­śnie zde­cy­do­wał, że je­śli po przej­ściu kil­ku­dzie­się­ciu me­trów na­dal nie bę­dzie miał pew­no­ści co do wy­bo­ru dro­gi, to wró­ci do Wy­rę­bów na­oko­ło. Nie mógł so­bie po­zwo­lić na ry­zy­ko, że zmrok za­sta­nie go w środ­ku lasu.

Prze­kro­czył pień, omi­nął grób ozna­czo­ny wy­cio­sa­nym z ka­mie­nia krzy­żem i po­wo­li ru­szył przed sie­bie, bacz­nie ob­ser­wu­jąc przy­pró­szo­ną na bia­ło zie­mię. Po prze­by­ciu kil­ku­na­stu kro­ków na­tknął się na zwie­rzę­ce śla­dy, któ­re, ze wzglę­du na pa­nu­ją­cy tu nie­do­bór dzien­ne­go świa­tła, po­cząt­ko­wo wziął za trop sar­ny.

Za­raz po­tem zro­zu­miał, że się po­my­lił.

Tra­sa, któ­rą za­mie­rzał się po­ru­szać, prze­cię­ta była śla­da­mi psich łap. Bio­rąc pod uwa­gę ich wiel­kość i głę­bo­kość uznał, że zwie­rzę mu­sia­ło być im­po­nu­ją­cych roz­mia­rów.

„Skąd pies na ta­kim od­lu­dziu? – po­my­ślał Hu­bert. – I cie­ka­we, jak daw­no tędy prze­bie­gał…”.

Nie­spo­koj­nie ro­zej­rzał się wo­kół, a po­tem się­gnął po le­żą­cą przy ścież­ce ga­łąź, by po chwi­li za­bie­gów za­mie­nić ją na coś w ro­dza­ju so­lid­ne­go ko­stu­ra. Du­chów się nie bał (choć mu­siał przy­znać, że tęt­no nie­co mu sko­czy­ło na wspo­mnie­nie za­pi­sków Mar­ka), ale bie­ga­ją­cych bez­pań­sko po le­sie wiel­kich psów – i ow­szem.

Za­raz po­tem zna­lazł jesz­cze je­den łań­cu­szek od­ci­sków łap. A na­stęp­nie ko­lej­ny. Wszyst­kie tro­py bie­gły pro­sto jak po sznur­ku i wszyst­kie były tej sa­mej wiel­ko­ści. Miał więc do czy­nie­nia ze śla­da­mi po­zo­sta­wio­ny­mi przez sfo­rę du­żych psów albo przez jed­ne­go, któ­ry prze­bie­gał tędy kil­ka­krot­nie. Z tych dwóch ewen­tu­al­no­ści wo­lał­by tę dru­gą, po­nie­waż za­kła­dał, że za po­mo­cą po­rząd­ne­go kija, ja­kim dys­po­no­wał, ra­czej po­ra­dził­by so­bie z jed­nym osob­ni­kiem.

Se­kun­dę póź­niej Hu­bert przy­po­mniał so­bie, że nie­daw­no oglą­dał w te­le­wi­zji pro­gram przy­rod­ni­czy o zwy­cza­jach wil­ków i od­ru­cho­wo za­ci­snął moc­niej dłoń na ko­stu­rze.

Sam od­cisk wil­czej łapy moż­na ła­two po­my­lić ze śla­dem po­zo­sta­wio­nym cho­ciaż­by przez owczar­ka nie­miec­kie­go czy psa rasy hu­sky, ale spo­sób po­ru­sza­nia dzi­kie­go dra­pież­ni­ka jest bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ny. O ile psy po­ru­sza­ją się nie­co cha­otycz­nie, czę­sto lek­ko klu­cząc, o tyle wil­ki prze­waż­nie bie­gną pro­sto, a ich trucht okre­śla­ny jest mia­nem „sznu­ro­wa­nia”, wła­śnie ze wzglę­du na za­cho­wa­nie kon­se­kwen­cji w dą­że­niu do ob­ra­ne­go wcze­śniej celu.

Ko­sma­la był jed­no­cze­śnie prze­stra­szo­ny i za­fa­scy­no­wa­ny swo­im od­kry­ciem. Wie­dział, że wil­ki rzad­ko ata­ku­ją lu­dzi, ale… rzad­ko to nie zna­czy ni­g­dy. Nie wie­dział też, czy ma do czy­nie­nia z sa­mot­nym osob­ni­kiem, któ­ry z ja­kichś wzglę­dów upodo­bał so­bie to miej­sce, czy też może z całą wa­ta­hą do­ro­słych, być może wy­gło­dzo­nych zwie­rząt. Z dru­giej stro­ny, sam fakt, że Hu­ber­to­wi uda­ło się na­tra­fić na tro­py tych ta­jem­ni­czych, pięk­nych i in­try­gu­ją­cych zwie­rząt był nie­zwy­kłą przy­go­dą. To prze­cież zu­peł­nie coś in­ne­go niż wi­zy­ta w zoo.

„Dan­ka mi nie uwie­rzy” – po­my­ślał, a po­tem za­czął się za­sta­na­wiać, czy w ogó­le po­wi­nien mó­wić żo­nie o tym, co go spo­tka­ło. Oba­wiał się wy­rzu­tów o nie­ostroż­ność i tak na­praw­dę nie by­ły­by one nie­uza­sad­nio­ne. Zwłasz­cza że od cza­su do cza­su sły­sza­ło się o wście­kliź­nie i ostrze­ga­no przed nią miesz­kań­ców Lu­belsz­czy­zny. Cho­ry wilk mógł­by się za­cho­wy­wać wbrew swo­jej na­tu­rze i za­ata­ko­wać zu­peł­nie bez po­wo­du, z cze­go Ko­sma­la do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę.

Nie chcąc już dłu­żej zwle­kać, szyb­ko spraw­dził wszyst­kie trzy ścież­ki, jed­nak wy­glą­da­ło na to, że każ­da z nich pro­wa­dzi w inną część lasu i nie mógł okre­ślić, któ­ra była ostat­nio naj­czę­ściej uczęsz­cza­na. Hu­bert wes­tchnął cięż­ko i już miał za­wró­cić w stro­nę cmen­ta­rza, kie­dy na­tknął się na jesz­cze je­den wil­czy trop, pro­wa­dzą­cy do nie­wiel­kiej po­ła­ci nie­za­le­sio­ne­go te­re­nu znaj­du­ją­ce­go się może pięć me­trów od dróż­ki. Za­uwa­żył, że zie­mia w tam­tym miej­scu jest na­ru­szo­na, po­my­ślał więc, że to może po­zo­sta­ło­ści po po­li­cyj­nej ak­cji, pro­wa­dzo­nej tu kil­ka­na­ście dni temu.

Róż­ni­ca po­mię­dzy pię­cio­ma mi­nu­ta­mi mar­szu a wle­cze­niem się przez go­dzi­nę z okła­dem była na tyle duża, by stłu­mić nie­po­kój i spraw­dzić jesz­cze tę jed­ną szan­sę. Gdy tyl­koKo­sma­lawy­szedł na po­ro­śnię­ty ściół­ką spła­che­tek lasu, na­tych­miast tego po­ża­ło­wał. Kil­ka uschnię­tych kęp tra­wy było wy­dar­tych po­tęż­ny­mi pa­zu­ra­mi, a śnieg w ich naj­bliż­szym oto­cze­niu po­pry­ska­ny był in­ten­syw­nie żół­tą cie­czą. Hu­bert zdał so­bie spra­wę, że wła­śnie na­tra­fił na wil­cze te­ry­to­rium. Miał się już wy­co­fać, gdy jego wzrok padł na wy­ta­rza­ny w zie­mi bru­nat­no­czer­wo­ny ka­wa­łek mię­sa i le­żą­cy nie­opo­dal ka­wa­łek ko­ści. Obok za­uwa­żył frag­ment tka­ni­ny, w któ­rym bez tru­du moż­na było roz­po­znać bar­wy woj­sko­we­go ma­te­ria­łu moro.

„Ma­rek pi­sał, że Jasz­czuk no­sił ta­kie spodnie” – po­my­ślał.

Uczu­cie, że jest ob­ser­wo­wa­ny, na­si­li­ło się jesz­cze bar­dziej. Wy­da­wa­ło mu się, że ktoś był za jego ple­ca­mi; co­raz bar­dziej się zbli­żał, aż wresz­cie przy­sta­nął tuż za nim.

Tak bli­sko, że szy­ję Hu­ber­ta owio­nął jego od­dech.

3.

Po­czuł dłoń na swo­im ra­mie­niu.

Na­prę­żył wszyst­kie mię­śnie i wy­pu­ścił z płuc po­wie­trze tak gwał­tow­nie, że aż z jego gar­dła wy­rwał się zdu­szo­ny jęk, a uła­mek se­kun­dy póź­niej szyb­kim ru­chem od­wró­cił się i moc­no zbił czy­jeś przed­ra­mię z le­we­go bar­ku. Pra­wą ręką chciał pod­nieść ko­stur, ale zo­rien­to­wał się, że jest pu­sta, więc za­ci­snął pal­ce w pięść i spoj­rzał na na­past­ni­ka, by ude­rze­nie było jak naj­bar­dziej sku­tecz­ne.

Dan­ka klę­cza­ła za nim, a jej oczy były sze­ro­ko otwar­te; nie wia­do­mo, czy bar­dziej ze zdzi­wie­nia, czy ze stra­chu. Obo­je za­sty­gli na kil­ka se­kund, a póź­niej ona wbi­ła wzrok w żół­ty pia­sek pla­ży i za­czę­ła roz­ma­so­wy­wać bo­lą­cą rękę. Hu­bert roz­glą­dał się wo­kół, po­cząt­ko­wo zu­peł­nie nie zda­jąc so­bie spra­wy z tego, gdzie się znaj­du­je. Wresz­cie wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści. Wziął w obie dło­nie rękę żony, po­chy­lił się i po­ca­ło­wał jej pra­we przed­ra­mię w miej­scu, któ­re przed chwi­lą gła­dzi­ła.

– Boże, ko­cha­nie, prze­pra­szam… – po­wie­dział ci­cho. – Za­my­śli­łem się, by­łem zu­peł­nie gdzie in­dziej. Bar­dzo cię boli?

Po­pa­trzy­ła na nie­go smut­no.

– Nie, nie bar­dzo. Wiem, że my­śla­mi by­łeś gdzie in­dziej, ob­ser­wo­wa­łam cię przez ostat­nie mi­nu­ty, a ty wy­glą­da­łeś jak za­klę­ty w ka­mień. Nie po­ru­szy­łeś się ani odro­bi­nę. Na­wet nie sły­sza­łeś, że co­raz moc­niej grzmi.

Jak­by na po­twier­dze­nie jej słów nie­bo po­now­nie groź­nie za­mru­cza­ło, tyle że tym ra­zem o wie­le gło­śniej niż za pierw­szym ra­zem, gdy to Hu­bert sły­szał.

– Idę po chłop­ców, bo fak­tycz­nie mu­si­my się zbie­rać – po­wie­dzia­ła, po czym wsta­ła, uwal­nia­jąc się ła­god­nie z jego rąk.

Ob­ser­wo­wał ją, jak po­dą­ża w stro­nę ką­pie­li­ska, a po­tem ro­zej­rzał się i stwier­dził, że zde­cy­do­wa­nie uby­ło pla­żo­wi­czów. Te jego upo­rczy­wie po­wra­ca­ją­ce do Wy­rę­bów my­śli po­wo­li za­czy­na­ły prze­ra­żać jego sa­me­go. Zda­wał so­bie spra­wę z fak­tu, że bę­dzie mu­siał coś z tym zro­bić, gdzieś po­szu­kać ra­tun­ku. Tyl­ko gdzie?

Bu­rzo­we chmu­ry przy­kry­wa­ły co­raz więk­szą po­łać nie­ba. Nad ich ni­sko su­ną­cą nad zie­mią kłę­bia­stą for­pocz­tą wi­docz­ny był w od­da­li strze­li­sty, śnież­no­bia­ły cu­mu­lo­nim­bus, kształ­tu­ją­cy się w nie­wia­ry­god­nie ol­brzy­mie ko­wa­dło.

„Nie­bez­piecz­nie jest się ką­pać, gdy biją pio­ru­ny” – prze­szło mu przez myśl.

Bu­rza nad­cią­ga­ła wiel­ki­mi kro­ka­mi, na ra­zie jed­nak szkwa­ło­we po­dmu­chy wia­tru cze­ka­ły na swo­ją ko­lej. Po­prze­dza­ły je lek­kie ru­chy cie­płe­go po­wie­trza, po­dob­ne do tego, któ­ry Hu­bert po­czuł na szyi tuż po wkro­cze­niu do wil­cze­go sie­dli­ska.

4.

Nikt za nim nie stał.

Ser­ce wa­li­ło mu jak mło­tem, ale chy­ba bar­dziej w związ­ku z kosz­mar­nym zna­le­zi­skiem niż ze wzglę­du na nie­przy­jem­ne uczu­cie, że ktoś czai się za jego ple­ca­mi. Być może po czę­ści też dla­te­go, że zu­peł­nie nie wie­dział, co po­wi­nien te­raz zro­bić. Lo­gi­ka pod­po­wia­da­ła jak naj­szyb­szy od­wrót, ale lo­jal­ność wo­bec przy­ja­cie­la oraz zwy­kła ludz­ka przy­zwo­itość su­ge­ro­wa­ły zu­peł­nie inne za­cho­wa­nie. Jasz­czuk był prze­cież kimś bli­skim dla Mar­ka, więc Hu­bert nie mógł tak po pro­stu odejść z tego miej­sca.

Ro­zej­rzał się więc do­oko­ła, pod­szedł do uschłej so­sny i odła­mał kil­ka bocz­nych ga­łę­zi, a na­stęp­nie, wstrzy­mu­jąc od­dech, zbli­żył się do szcząt­ków. Trzy pa­ty­ki uło­żył rów­no­le­gle obok sie­bie, a czwar­tym na­gar­nął na nie reszt­ki cia­ła i ubra­nia, by póź­niej ostroż­nie prze­nieść to wszyst­ko na te­ren cmen­ta­rza. Zna­lazł od­po­wied­nie miej­sce po­mię­dzy dwie­ma le­d­wie wi­docz­ny­mi mo­gi­ła­mi, po czym wró­cił po swój ko­stur i wy­grze­bał nim moż­li­wie naj­głęb­sze wgłę­bie­nie w pod­ło­żu. Za­duch był tak in­ten­syw­ny, że wy­wo­ły­wał łza­wie­nie, ale nie zwa­ża­jąc na to, Ko­sma­la pra­co­wał szyb­ko i spraw­nie, do­pó­ki nie za­koń­czył tego pro­wi­zo­rycz­ne­go po­chów­ku w po­świę­co­nej zie­mi.

Jako praw­nik do­sko­na­le wie­dział, że po­stę­pu­je nie­zgod­nie z prze­pi­sa­mi, nie­mniej jed­nak ewen­tu­al­ne po­in­for­mo­wa­nie po­li­cji o zna­le­zi­sku było w jego prze­ko­na­niu zu­peł­nie nie­do­rzecz­ne. Mi­nę­ło już tro­chę cza­su od sen­sa­cji, jaką było od­kry­cie zwłok Jasz­czu­ka, spra­wa tro­chę przy­ci­chła, a jej roz­grze­by­wa­nie nie po­mo­gło­by w czym­kol­wiek za­rów­no ży­wym, jak i umar­łym.

Na kop­czy­ku uło­żył dwie skrzy­żo­wa­ne ol­cho­we ga­łąz­ki, prze­że­gnał się, chwy­cił za ko­stur i czym prę­dzej ru­szył w po­wrot­ną dro­gę.

Za­raz po wyj­ściu z te­re­nu cmen­ta­rza za­uwa­żył obok swo­ich śla­dów świe­że, jesz­cze pa­ru­ją­ce od­cho­dy, do­kład­nie ta­kie, ja­kie pre­zen­to­wa­no w przy­rod­ni­czym fil­mie o wil­kach. Moż­na w nich było do­strzec bia­ła­we reszt­ki nie­stra­wio­nych ko­ści, a tak­że po­zo­sta­ło­ści po skó­rze i sier­ści. A może wło­sach? Zro­bi­ło mu się nie­do­brze, ale uczu­cie to na­tych­miast zo­sta­ło za­stą­pio­ne in­nym, moc­niej­szym. On gdzieś tu był, sko­ro przed chwi­lą za­zna­czył te­ren.

Hu­bert szedł ostroż­nie i ci­cho, co chwi­la pa­trząc wo­kół sie­bie. Kil­ka­krot­nie na­tra­fił na tro­py wil­ka, krzy­żu­ją­ce się ze śla­da­mi swo­ich tra­pe­rów. Nie­któ­re były od­ci­śnię­te na wi­bra­mie, co ja­sno wska­zy­wa­ło, że zwie­rzę krą­ży­ło tędy już po Ko­sma­li, któ­ry, idąc szyb­kim kro­kiem, czuł struż­ki potu spły­wa­ją­ce po ple­cach.

Wra­że­nie, że jest ob­ser­wo­wa­ny, ustą­pi­ło do­pie­ro wte­dy, gdy do­tarł do wia­tro­ło­mu. Wte­dy też uświa­do­mił so­bie, że spo­śród ga­łę­zi drzew znów do­bie­ga­ją do jego uszu wio­sen­ne pta­sie na­wo­ły­wa­nia.

* * *

Kie­dy lek­ko zdy­sza­ny sta­nął na po­dwór­ku przy domu Mar­ka, za­uwa­żył, że słoń­ce już daw­no zni­kło za ho­ry­zon­tem, a Wy­rę­by z każ­dą chwi­lą bar­dziej skry­wa­ją się w przed­wie­czor­nych cie­niach. Ogni­sko już na­wet nie dy­mi­ło. Przy ro­sną­cej nie­opo­dal sta­rej li­pie wciąż le­żał mar­twy pusz­czyk.

Hu­bert wy­jął ze swo­je­go nis­sa­na za­dru­ko­wa­ne kart­ki, po­sta­wił ko­stur obok drzwi wej­ścio­wych, otwo­rzył oba zam­ki, scho­wał do kie­sze­ni klu­cze i wszedł do środ­ka. Był pe­wien, że nie po­ja­wi się w Wy­rę­bach w naj­bliż­szym cza­sie. Zbyt wie­le emo­cji do­star­czył mu dzi­siej­szy dzień, by mógł wy­obra­zić so­bie, że znów wkrót­ce tu przy­je­dzie. Chciał tyl­ko za­ła­twić to, co naj­pil­niej­sze i wy­rwać się jak naj­szyb­ciej do Lu­bli­na.

Po pierw­sze i naj­waż­niej­sze – mu­siał ko­niecz­nie zo­sta­wić tu za­pi­ski Mar­ka. Już dłu­żej nie chciał mieć ich przy so­bie i w każ­dej chwi­li móc do nich za­glą­dać. To spa­la­ło od środ­ka i ro­dzi­ło wciąż na nowo po­czu­cie żalu (rów­nież do przy­ja­cie­la o to, że nie po­dzie­lił się z Hu­ber­tem swo­imi pro­ble­ma­mi) oraz gnio­tło wy­rzu­ta­mi su­mie­nia. Prze­szedł więc przez kuch­nię i zo­sta­wił plik kar­tek tam, gdzie go wcze­śniej zna­lazł.

Na­stęp­nie wszedł do ko­mór­ki z na­rzę­dzia­mi, zna­lazł w niej szpa­del i po­sta­wił go na ze­wnątrz, obok przy­nie­sio­ne­go dziś z lasu kija. Gdy to ro­bił, jego wzrok spo­czął na czar­nym oplu fron­te­rze, sto­ją­cym na po­dwó­rzu nie­da­le­ko bu­dyn­ku go­spo­dar­cze­go, do­kład­nie tam, gdzie Ma­rek zo­sta­wił go naj­praw­do­po­dob­niej jesz­cze w ubie­głym roku.

Ko­sma­la po­my­ślał, że za­miast nis­sa­nem mógł­by tego dnia po­je­chać do Lu­bli­na fron­te­rą. Auto wy­ma­ga­ło po­rząd­ne­go my­cia, być może prze­glą­du tech­nicz­ne­go. Żal było pa­trzeć, jak nisz­cze­je na po­dwó­rzu w Wy­rę­bach. Hu­ber­to­wi wy­da­ło się, że w le­wej tyl­nej opo­nie te­re­nów­ki bra­ku­je po­wie­trza, więc za­trza­snął za sobą drzwi domu i ru­szył do opla, by przyj­rzeć się kołu z bli­ska.

Gdy był w po­ło­wie dro­gi, po­my­ślał, że war­to by­ło­by spraw­dzić, czy auto w ogó­le od­pa­li po tak dłu­gim cza­sie. Od­ru­cho­wo klep­nął się dłoń­mi w kie­sze­nie spodni. Za­dzwo­ni­ły klu­cze od domu. Klu­cze od fron­te­ry le­ża­ły na kre­den­sie w kuch­ni. Przy­sta­nął i miał za­wró­cić po nie, gdy usły­szał za sobą ci­chy sze­lest. Od­wró­cił się i spoj­rzał w stro­nę drze­wa.

Na po­cząt­ku wy­da­wa­ło mu się, że le­żą­cy obok nie­go pusz­czyk się po­ru­szył, ale to było tyl­ko złu­dze­nie. Jesz­cze raz rzu­cił okiem na mar­twe­go pta­ka, a póź­niej na sto­ją­cy obok drzwi szpa­del. Wcze­śniej miał za­miar za­ko­pać pa­dłe zwie­rzę, ale te­raz uznał, że chy­ba nie ma już na to siły.

– Wy­star­czy tych po­grze­bów na dzi­siaj – mruk­nął i po­sta­no­wił po dro­dze od­sta­wić ry­del na jego miej­sce.

A po­tem zdą­żył wy­ko­nać tyl­ko je­den krok w stro­nę domu.