Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Różni ludzie i ich życiorysy, odmienne spojrzenie na świat i inne marzenia, jednak nadchodzi chwila, gdy ich drogi się krzyżują w jednym z bydlęcych wagonów. Pozbawieni majątku, rozdzieleni z bliskimi, pewnego dnia zostają zmuszeni, by wyruszyć w daleką podróż do miejsca, w którym nic już nie będzie takie samo. Walka o przetrwanie, głód i choroby wystawiają moralność człowieka na ciężką próbę. Postawy i wybory dokonywane w ekstremalnych sytuacjach nie są tak oczywiste, jak mogłoby się z pozoru wydawać. Czy trudy życia i brak perspektyw zmienią tych ludzi na zawsze, czy też zdołają ocalić resztki człowieczeństwa?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 499
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 13 godz. 53 min
Lektor: Elżbieta Kijowska
Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Joanna Jax
Ilustracja na okładce
© Katya Shut / shutterstock.com
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2019
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C
tel. 600 472 609
office@videograf.pl
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2018
Tekst © Joanna Jakubczak
ISBN 978-83-7835-713-1
Będziesz tułaczem i wędrowcem na ziemi.
Rdz 4,12
Moim Rodakom z Kazachstanu
Było jeszcze ciemno, gdy Kuba Staśko tępym scyzorykiem zaczął wydrapywać na ścianie baraku kolejną kreskę. Jak większość obozowych budynków i ten sklecono z grubych drewnianych bali. W tej okolicy brakowało niemal wszystkiego, jedynie śniegu i drzew było pod dostatkiem. Kubę aż mdliło od zapachu drewna, chociaż kiedyś lubił woń żywicy, lasu i świeżo ściętych pniaków. Tutaj jednak wszystko się zmieniło.
Przeciągnął palcem po wyrytych rządkach kresek i policzył, że jest w syberyjskim obozie już dziewięćdziesiąt cztery dni. W normalnym świecie wiosna trwała w najlepsze, tutaj nadejście tej pory roku oznaczało, że temperatura podniesie się do minus dwudziestu stopni.
Zwlókł się z posłania, jak każdego dnia, obolały i zziębnięty, po czym podszedł do prymitywnej kozy i wrzucił do paleniska szczapę drewna. Z oddali dobiegł go dźwięk krowiego dzwonka, którym todniewialnybudził więźniów do pracy. Kuba zbliżył dłonie do ciepłych ścianek piecyka i pomyślał, że pierwszy raz, odkąd tutaj przybył, nie ma po nocy zesztywniałych z zimna palców. A to oznaczało kilka miesięcy wytchnienia od zabójczych mrozów. Owo nadejście długo wyczekiwanej wiosny można było ujrzeć również na posłaniach w barakach. Przebywający w nim mężczyźni już nie tulili się do siebie w poszukiwaniu odrobiny ciepła. Te zachowania były dla każdego z nich czymś wstydliwym i niemęskim, ale gdy człowiek czuje, że za chwilę zamarznie na kość, nie zwraca uwagi na podobne kwestie. Tutaj i tak zostali odarci z godności i wszystkich cech, z których niegdyś mogli być dumni. Nikt nikomu nie pomagał, jedni donosili na drugich i jedynie ich trójka jakoś trzymała się razem. Paweł Zawiślański, Tobiasz Morawiński i on. Jakkolwiek z Tobiaszem zaprzyjaźnili się jeszcze przed wojną, tak młodego lekarza Kuba poznał dopiero w pociągu jadącym do łagru w okolicach Irkucka.
***
Pierwsze dni podróży więźniowie znosili całkiem dobrze. Nawet załatwianie, niemalże publicznie, intymnych potrzeb dawało się znieść. W końcu w wagonie znajdowali się sami mężczyźni i każdy z nich posiadał identyczne potrzeby fizjologiczne. Dużo rozmawiali, nawet dowcipkowali, nie dyskutowali jedynie o tym, dlaczego się tam znaleźli – w cuchnącym, zimnym wagonie. Zapewne obawiali się, że ukrywa się wśród nich jakiś zausznik NKWD. Nie wiadomo, z czego wynikał ten lęk, po prostu bali się, że może spotkać ich coś gorszego. A w nich nadal tkwiła ogromna chęć do życia i ten bezmiar nadziei, którą czuje się, gdy nieokiełznana młodość wciąż wyrywa się ku przygodom, miłości i radości z każdego przeżytego dnia.
Po tygodniu ta siła drzemiąca w ich duszach zaczęła tracić swoją moc, a zamiast niej pojawiło się przygnębienie. Coraz częściej w wagonie padały pytania.
– Jak tam jest? Wiem, że to nie kaszka z mleczkiem, ale my nawet nie wiemy, dokąd jedziemy – jęknął po kilku dniach przerażony młody chłopak z okolic Grodna.
– Na stryczek nas poszlą – mruknął drugi i podrapał się po głowie.
Tak, po kilku dniach wszy rozpanoszyły się na dobre, a otrzymywane raz dziennie wiadro kipiatoka nie załatwiało sprawy.
– Co ty za dziwosy wygadujesz? – warknął kolejny i pociągnął nosem.
Miał rozpalone czoło i błyszczące oczy od wysokiej gorączki. Paweł Zawiślański mógł tylko wesprzeć go dobrym słowem, bo o żadnych lekach nie mogło być mowy. Zamienił się jedynie z nim miejscem na narach. Młodzieniec, Antek ze Świętajna, miał swoje miejsce do spania tuż przy niewielkim okienku, które mimo chłodu dość często otwierano, by wywietrzyć z wagonu zatęchłe i cuchnące powietrze. I zapewne wdzierający się do wnętrza zimny wiatr sprawił, że po tygodniu chłopak się rozchorował.
– A ja ci mówię, że będziem wisieć, i tyle – odparł naburmuszony chłopak, snujący od samego początku podróży czarne wizje dotyczące ich przyszłości.
– Gdyby chcieli zabić, to zrobiliby to w Wilnie. Już oni znaleźliby paragraf, by skazać na śmierć. Nie wieźliby nas taki szmat drogi tylko po to, by zamordować. Jesteśmy młodzi, silni i zapewne wykorzystają nas jako darmową siłę roboczą w jakiejś kopalni – ze spokojem rozsądził Tobiasz.
Towarzystwo zamilkło i nieco się uspokoiło. Morawiński i Zawiślański stanowili niepisaną władzę w wagonie. Nie z racji swojej stanowczości, ale z uwagi na wykształcenie, którego brakowało ich kompanom w podróży, stali się pewnego rodzaju autorytetami. Kuba pomyślał, że dobrze się stało, bo młodzi mężczyźni chyba potrzebowali mieć kogoś, kto będzie nad nimi czuwał i podejmował decyzje, które przyniosą wszystkim korzyść.
Pasażerowie wagonu bez szemrania zgodzili się, by w miejscu służącym im za toaletę pilnować względnego porządku, jak również na to, by Paweł Zawiślański rozdzielał wrzącą wodę i lurowatą zupę, zwaną bałangą, chociaż ta nazwa była jedynie umowna, bowiem nie wiadomo było do końca, co w niej pływało. Kiedy po kilku dniach więźniowie zaczęli odczuwać brak możliwości wykonania chociażby podstawowej toalety, regularnie wybuchały kłótnie o tę nędzną ilość wody. Robili to tak zawzięcie, że war zdążył zwykle wystygnąć i nikt z dobrodziejstwa nie skorzystał. Podobnie było z zupą, która nie tylko zaspokajała w minimalnym stopniu głód, ale też rozgrzewała ich żołądki.
Wstawiona do wnętrza koza i kilka polan dawały ciepło bardzo mizerne, dlatego każdy chciał siedzieć w jej pobliżu. Jeden z mężczyzn był tak zdesperowany, by się ogrzać, że zasnął na gołej podłodze przy piecyku i obudził się dopiero wówczas, gdy poczuł piekący ból na swojej głowie, współpasażerowie zaś swąd spalonych włosów. Następnego dnia wszyscy naigrawali się z jego łysej czaszki i nadpalonej skóry. Obrażenia na szczęście nie były groźne, a pechowy amator ciepłego piecyka odgryzał się, że przynajmniej go wszy nie będą w głowę gryzły.
Ta czterotygodniowa podróż była nad wyraz męcząca, ale większość młodych mężczyzn była na tyle silna i zdrowa, że przetrwała ją dość znośnie. Wysiadając z pociągu, poczuli ulgę, że w końcu będą mogli przejść się na własnych nogach dalej aniżeli do sąsiedniej ściany. Poza tym liczyli na porządny prysznic, odwszawianie i jedzenie w cywilizowanych warunkach.
Na stacji kolejowej w Irkucku Kuba odetchnął głęboko i chwilę potem pożałował tego. Przenikliwe zimno wdarło mu się do nozdrzy tak mocno, że niemal je rozsadziło. Naciągnął sweter na nos i w ten sposób próbował oddychać, nie zważając na odór wydobywający się z jego brudnego ubrania.
Grupka okutanych w kożuchy mężczyzn pogoniła ich do prymitywnych sań, wciąż poszturchując kolbami karabinów. Usiedli ciasno na gołych deskach i ruszyli niemal całkowicie opustoszałymi ulicami miasta, zerkając na skute lodem arterie, zwisające z dachów długie sople i oblepione szronem drzewa. „Prawdziwa kraina lodu” – pomyślał wówczas Kuba, ciaśniej opatulając się płaszczem. Potem opuścili miasto i po kilkudziesięciu minutach wjechali w złowrogie, ciemne lasy.
Kuba nie wiedział, jak długo pędzą saniami po zmarzniętym śniegu, ale zdawało mu się, że minęli już koniec świata i wciąż podążają dalej. Pomyślałby, że jadą do piekła, ale przenikliwy, zimny wiatr i mróz, pod wpływem którego zamarzała nawet ślina, odsunęły od niego podobne myśli. Zgodnie z legendą w piekle powinno być jednak nieco cieplej.
– Kuda my idziem?– krzyknął chłopak ze Świętajna do siedzącego na koźle wozaka.
– Na rabotu. – Wozak zarechotał i wyciągnął zza pazuchy niewielki bukłak. Odkręcił go, pociągnął łyk i mlasnął.
– A żeby go świnia powąchała – burknął chłopak. – Łyczek samogonu zdziałałby cuda. Już mnie rzyć przymarzła do tych żerdzi.
– Wydawało mi się, że w pociągu było zimno, ale tutaj to dopiero gwiździ… – stwierdził Kuba. – Jak ludzie mogą tutaj żyć?
– Nie mają innego wyjścia, tak więc pewnie przywykli – westchnął Paweł Zawiślański.
Po kilku godzinach pojawiły się jakieś zabudowania, co rozpoznali po unoszącym się ku niebu dymowi i pojedynczym punktom świetlnym.
– To tiepier wasza gostinica – ponownie zarechotał wozak, który, racząc się przez całą drogę gorzałką, zaczął być skory do żartów, czego w żaden sposób nie można było powiedzieć o jego pasażerach.
Kuby jednak nie opuszczał optymizm. Uważał, że to, co najgorsze, minęło, a on za chwilę posili się ciepłą zupą i dostanie czysty kąt do spania. Jakże się pomylił… Administracja obozu odnotowała ich przyjazd, przydzieliła im brygadę lesoburów i zostawiła samych sobie. Widmo ciepłej strawy oddaliło się aż do następnego poranka, kiedy to po raz pierwszy usłyszeli dziwny dźwięk krowiego dzwonka.
Tymczasem musieli sami zorganizować sobie miejsce w baraku, legowisko i watowane briuki, niezbędne do pracy w niskich temperaturach. Kuba zdążył zaledwie pomyśleć, że praca na wolnym powietrzu przy takiej pogodzie wykończy go, i już pogoniono ich do bani, umywalni przypominającej chlew, bo znajdowały się w niej drewniane koryta, w których płynęła gorąca woda.
I dopiero, gdy poczuł niemal ukrop na ciele, dotarło do niego, że nie będzie miał tam łatwego życia. Nie myślał ani o Laurze, ani o pozostawionym w Wilnie kawiarnianym życiu, ale o tym, jak niekiedy człowiekowi niewiele jest potrzebne do szczęścia. Wystarczy czasami ciepła woda i możliwość umycia się albo uczucie, że w końcu nie przeszywa go przejmujący chłód. Obmywał swoje ciało i gdy w końcu odtajało po kilkugodzinnej przejażdżce prymitywnymi saniami, miał wrażenie, jakby dotykał go po raz pierwszy w życiu.
W baraku, gdzie udało im się znaleźć miejsce, mieszkało już trzydziestu więźniów, głównie nacmenów z Kazachstanu, Uzbekistanu czy dalekowschodniej części Związku Radzieckiego. Na szczęście w większości byli to polityczni, wrogowie ludu, a nie bandyci z kryminalnych paragrafów, którymi już zdążono ich nastraszyć.
***
Kuba otworzył drzwiczki piecyka i słabe światło wniknęło do wnętrza baraku. Jak codziennie spojrzał na piętrowe nary, przesuwając po nich nerwowo oczami. Sprawdzał w ten sposób, czy na każdej pryczy widać ruchy budzących się więźniów. Jeśli któryś z mężczyzn nie poruszał się, mogło to oznaczać, że tej nocy pożegnał się z życiem. Chłopak był na tym punkcie przewrażliwiony, odkąd pewnego poranka zobaczył martwego Uzbeka. Nie miał złych przeczuć, gdy szarpał go za ramię, ale w końcu zrozumiał, że Damir, nauczyciel z Samarkandy, wcale nie śpi, ale umarł tuż obok niego.
Damir był nie tylko nauczycielem, ale także poetą. Zamienił swój przydział tytoniu na butelkę z namoczoną w nafcie szmatą i mały pojemnik tego specyfiku. Pisał wiersze tępym ogryzkiem ołówka, na kartkach wyżebranych od dziesiętnika, przy kiepskim świetle prymitywnej lampki. Taki człowiek jak dziesiętnik, czyli pracownik liczący normy więźniom, stał wysoko w hierarchii łagrowej, chociaż szeptano, że ową pozycję zdobył donosami na innych. I mimo że był zwykłym szubrawcem, ulitował się nad domorosłym poetą i podarował mu kilka kartek papieru.
Niekiedy Damir czytał im swoje wiersze. Niewiele z nich rozumieli, ale melodia poezji brzmiała zdecydowanie lepiej niż ciągłe połajanki razwodczików – pracowników obozu zaganiających ich do roboty. Jednak z każdym dniem głos Damira stawał się cichszy, jakby gasło w nim życie. I któregoś poranka zamilkł na zawsze.
– Zjedz coś. – Jadwiga Kącka podała Gabrieli kawałek chleba i jajko ugotowane na twardo. – Musisz jeść.
Gabriela pokręciła jedynie przecząco głową, podciągnęła nogi pod brodę i wpatrywała się w szczelinę wagonu, przez którą wpadała wąska smuga światła. I tak było od kilku dni. Matka wkładała jej w dłoń wyciągnięte z dużej torby wiktuały, a ona wciąż odmawiała, by w końcu po licznych namowach ulec i skubnąć odrobinę chleba.
– A panienka to hłuzdy ma nie w porządku, czy co? – zirytowała się otyła kobieta, Stefania Pieczarkowska.
Jej mąż był dróżnikiem na kolei i nie miała pojęcia, co się z nim dzieje od dnia, gdy go aresztowano. Za to posiadała pięcioro dzieci w różnym wieku, którym wydzielała jedzenie po trochu, by wystarczyło go na długą podróż. Za każdym razem jęczały, że ich porcje są stanowczo za małe w stosunku do ich potrzeb i chcą więcej, a ona nie bardzo miała jak temu zaradzić. Tymczasem patrzyła prawie codziennie na matkę niemal siłą wciskającą jedzenie swojej córce, która dopiero po licznych prośbach, błaganiach i namowach w końcu raczyła przeżuć kilka kęsów. Miała przy tym minę, jakby zmuszano ją co najmniej do orania w polu. Dlatego pewnego dnia, słysząc kolejny raz podobny dialog kobiet, Pieczarkowska nie wytrzymała.
– Moja córka jest chora – bąknęła Jadwiga Kącka.
– No, przecież mówię, że ma coś z głową. Kto to widział tak wybrzydzać. I tylko hojda się – warknęła kobieta i strzeliła po dłoni jasnowłosego wyrostka, który, korzystając z nieuwagi matki, chciał wyciągnąć z jej tobołka kawałek słoniny.
– A pani niech lepiej swojego hołopupca pilnuje, bo lubi nam z tobołków żarcie pokraść – wtrącił się Błażej.
– Taki sam jesteś hołopupiec i jeszcze lepietasz – burknęła dróżnikowa. – I mój syn nic nie pokrada.
– Czy ja jednak mógłbym prosić o chwilę spokoju? Chociaż dorosłych? Dzieci robią wystarczająco dużo harmidru, niepotrzebne są nam jeszcze jakieś pyskówki – dość ostrym tonem odezwał się hrabia Jan Morawiński, który dotychczas zwykle milczał, usiłując przywyknąć do sytuacji, a przynajmniej godnie ją znieść.
– Z moich to tylko Kajtek trochę się drejka, bo jeszcze sysuń jest, ale reszta? No wie pan! – żachnęła się kobieta.
– Szanowna pani, ja nie mówię, że pani dzieci są bardziej hałaśliwe od innych, rozumiem również pozostałe maluchy, które nagle zamknięto w drewnianej klatce, ale dorośli powinni być świadomi powagi sytuacji. Jest nas tutaj kilkadziesiąt osób, w tym wiele małych dzieci, jak każdy zacznie jazgotać, to wszyscy będziemy mieli, jak to pani powiedziała, hłuzdy poprzestawiane – spokojnie powiedział Morawiński.
– Bardzo dobrze pan dziedzic prawi – odezwał się Konstanty Piotrowski. – Chwilami wolałbym być głuchy niż ślepy…
– Myślę, że w obecnej sytuacji lepiej jednak, że pan nie widzi tego wszystkiego – westchnął Morawiński.
– Ale czuję… – odparł Konstanty i pociągnął znacząco nosem.
Gabriela wzięła w końcu od matki jajko i kawałek chleba i zaczęła powoli jeść. Nie miała zamiaru być obiektem podobnego zainteresowania. Pragnęła, żeby wszyscy zostawili ją w spokoju. A nade wszystko chciała nie obudzić się następnego dnia. Wciąż czuła na sobie zapach Aleksandra, który po kilku dniach zmieszał się z wonią jej własnego potu i smrodu wydobywającego się z otworu kloacznego. Dobrze chociaż, że ktoś wpadł na pomysł, by zrobić w tym miejscu coś w rodzaju zasłony, na którą składały się szale i koce pasażerów. W ten sposób przynajmniej uzyskano minimum intymności, jednak zachowanie czystości w tym miejscu i pozbycie się przykrych zapachów było niemożliwe, zwłaszcza że z owej toalety korzystało w ciągu dnia kilkadziesiąt osób. Do tego dochodził odór niepranych niemowlęcych pieluch i potu wydobywającego się z niemytych ciał. Gorącej wody dawano niewiele i jedynie częste postoje oraz możliwość otwarcia drzwi sprawiały, że nie podusili się w tym ścisku.
Do tego Gabriela jeszcze słyszała płacz dzieci i ciągłe utyskiwanie niektórych pasażerów, dlatego chwilami myślała, że zwariuje. „Nawet powiesić się nie ma na czym” – myślała niekiedy, siedząc skulona w kącie nary.
Nagle poczuła szarpnięcie, pociąg zwolnił i po chwili usłyszała zgrzyt hamujących kół składu. Błażej niemal natychmiast zerwał się z legowiska i przesunął drzwi, gdy tylko strażnik je odryglował. Do wnętrza dostało się jasne światło wiosennego poranka i powiew świeżego, pachnącego łąką powietrza. Błękitne niebo, poszarpane gdzieniegdzie jasnymi obłokami, sprawiło, że i Gabriela podniosła się z posłania i wyjrzała na zewnątrz. Zobaczyła przed sobą sielski krajobraz – łany traw i kwiatów, a w oddali majaczyły wiejskie chałupy pokryte strzechą. Nagle świat wydał się jej taki piękny. Ktoś krzyknął, że można wysiąść na chwilę, więc od razu zeskoczyła ze stopnia wagonu i pobiegła przed siebie. Ostatnio mało co jadła, więc chwilę potem opadła z sił i, ciężko dysząc, klęknęła na ziemi. Chwyciła w dłoń źdźbło trawy i przytknęła do nosa, by poczuć zapach, jaki kojarzył jej się z łąkami wokół Oszmiany, gdy biegła po nich na spotkanie z ukochanym Hubertem albo jeździła konno w towarzystwie swojego ojca.
Nie miała pojęcia, co się z nimi działo, czy w ogóle żyli, ale przecież taka szansa istniała. Być może złe przeczucia, jakie jej towarzyszyły, były jedynie lękiem, a nie prawdą? Może w tej chwili mieli nawet lepiej niż ona albo Morawińscy? Może Hubert był już wolny i szukał jej rozpaczliwie, a ojciec próbował znaleźć sposób, by ściągnąć je z powrotem do domu? Przecież dla Huberta chciała żyć. Po to, by jeszcze kiedyś wtulić się w jego ramiona, dotknąć twarzy i popatrzeć mu w oczy, jak wtedy, gdy postanowiła mu się oddać. Kiedyś zapomni o Aleksandrze i jego haniebnym czynie, tak jak o tej podróży, która zaczynała zamieniać się w koszmar. Ale musiała być silna i nie myśleć o tym, co było, ani nawet o tym, co jest teraz, ale o przyszłości, która wymaże wszystkie doznane krzywdy. A miłość Huberta będzie najpiękniejszą nagrodą.
Tęskniła także za ojcem. On był filarem, na którym opierała się cała ich rodzina. Rotmistrz Kącki zawsze wiedział, co robić i teraz też znalazłby jakieś rozwiązanie, by nie musiały podróżować w tak katastrofalnych warunkach.
Zakryła twarz rękoma, jakby chciała powiedzieć coś sobie, tak po cichu, by nikt nie usłyszał.
– Nic nie jest ważne… Nic. Tylko ty, Hubercie, i nasza miłość. Będę dla ciebie twarda jak skała, będę jadła i dbała o siebie, by być wciąż piękną, gdy znowu mnie zobaczysz. Tatusiu, przecież nazywam się Kącka. A to nazwisko oznacza niezłomność i odwagę. Nie poddam się, tak jak i ty byś się nie poddał.
Usłyszała, że ktoś stoi za nią i ciężko dyszy. Odwróciła głowę i zobaczyła Błażeja.
– Czy z Gabrielą wszystko jest jak należy? – zapytał zdyszany.
Lubiła tego chłopaka. I wybaczyła mu jego przykre słowa, które kiedyś do niej skierował. Już dawno temu. Uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego rękę.
– Tak, wszystko w porządku. Chciałam jedynie poczuć zapach łąki i uciec jak najdalej od tego smrodu.
Podał jej dłoń i powiedział:
– Gabrysia pierwszy raz się uśmiechnęła, odkąd… – Błażej zmieszał się nieco i dodał: – Odkąd wsiadłaś do tego pociągu.
– Powiedz to… Odkąd ten bydlak mnie zhańbił. Nie mam się czego wstydzić, to jemu powinno być wstyd i tym wszystkim, którzy mnie obwiniają – wycedziła przez zęby Gabriela i wyrwała dłoń z uścisku chłopaka.
– Nikt przecież Gabrysi nie obwinia – zapewnił Błażej, nieco zdezorientowany jej wybuchem. Nie powiedział o gwałcie, bo nie chciał kolejny raz oberwać po twarzy.
– Nie widzisz, jak Klara na mnie patrzy? Z wyrzutem? – prychnęła dziewczyna.
– Raczej z troską – bąknął niepewnie Błażej, bo w istocie nie zauważył we wzroku drugiej panny Kąckiej żadnej wrogości.
Owszem, tak jak i on, i pani rotmistrzowa spoglądała z lękiem na Gabrielę, bo nie jadła, nie odzywała się i patrzyła przed siebie, jak obłąkana. Raz tylko mała Nela zapytała, czy może uczesać jej włosy, bo ma takie długie i piękne, a panna Kącka zareagowała potaknięciem głowy. Błażej próbował dowcipkować, że od ludzkich włosów należy Nelę izolować, a broń Boże, nie dawać jej do łapek nożyczek, ale Gabriela nawet nie zmieniła wyrazu twarzy, gdy to mówił. Tymczasem mała Nela, wziąwszy drewniany grzebień od panny Klary, szarpała jej włosy, tapirowała je i zaczesywała na twarz, nie bacząc na fakt, że owe zabiegi są bolesne i nieprzyjemne. Rugana przez panią Domosławską i strofowana przez Błażeja, który czuł się niemal jak jej starszy brat, nie usłyszała ani słowa od swojej ofiary, czyli Gabrieli.
– Błażej… – jęknęła nagle Gabriela, zerkając na włosy chłopaka. – Przecież ty masz wszy! Całe hordy łażą ci po głowie…
– To się Gabrysia obudziła. – Roześmiał się. – Już po kilku godzinach nas oblazły te ścierwa. Zlazły się, cholery jaśniste, jak muchy do gówna. Ty też pewno masz, choć za bardzo nie spoglądałem na ciebie, cobyś nie była na mnie zezłuta.
– Nic nie czułam… – powiedziała cicho.
– A co się tak panience nagle polepszyło? – Puścił do niej oko.
– A bo jak tak zobaczyłam to słońce i niebo, i tę zieloność na łące, to pomyślałam, że czeka mnie w życiu jeszcze coś dobrego. Że tata i Hubert Morawiński wrócą z niewoli, ja ze zsyłki i czeka nas piękne życie – westchnęła.
Błażej posmutniał. Mógł się spodziewać, że panna Kącka tak szybko o swoim narzeczonym nie zapomni, ale czym innym było to usłyszeć na własne uszy i stracić w jednej sekundzie wszystkie złudzenia. A on miał wrażenie, że dla Gabrieli zrobiłby wszystko. Byle tylko go chciała. Jemu niestraszna była podróż w nieznane i ssanie w żołądku, a nawet wszy, które go oblazły, bo przecież jego los dzieliła panna Kącka. Nie miał pojęcia, dlaczego akurat zauroczył się w Gabrieli, a nie w Klarze, która jak żywo przypominała jej odbicie w lustrze. Po prostu jego dusza wyrywała się właśnie do niej i był przekonany, że na końcu świata i z zamkniętymi oczami odróżniłby jedną od drugiej.
Usłyszeli nawoływanie. Za chwilę pociąg miał ruszyć dalej, więc podążyli w kierunku wagonu. Niemal wszyscy już zajęli swoje miejsca, jedynie pani Berenika kręciła się niespokojnie wzdłuż wagonów.
– Błażej! – krzyknęła rozpaczliwie. – Neli nie ma! Jeszcze kilka minut temu kręciła się z Jadźką po łące, a teraz przepadła. Przecież ja nie pojadę bez niej, a już krzyczą, że zaraz ruszamy.
– Zawsze gadałem, że tej gorzkiej cholerze to lanie by się zdało – burknął Błażej, ale zdenerwował się równie mocno, co pani Domosławska.
– Ja pobiegnę w tę stronę, a ty leć w drugą. Może wsiadła do któregoś wagonu – zarządziła Gabriela, po czym zwróciła się do Bereniki: – Na pewno się znajdzie, nie odjedziemy bez niej.
Gabriela wcale nie była pewna, czy w istocie pociąg poczeka na małą Nelę i wtedy naprawdę byłby problem. Zatrzymali się na kompletnym pustkowiu, nawet nie wiedzieli dokładnie gdzie są.
Błażej biegł wzdłuż pociągu, wypytując ludzi w kolejnych wagonach, czy nie widzieli piegowatego czorta z dużą lalką o imieniu Jadźka. Pasażerowie kręcili jedynie głowami, a chłopak biegł coraz szybciej, bo pociąg był niemożliwie długi.
– A ty kuda? – Błażej usłyszał głos za plecami.
– Dziewoczka, malenka. Wiesnuszki – wysapał, dotykając policzków i nosa, na wypadek gdyby strażnik nie zrozumiał, że chodzi o piegi.
– A… Nela – zarechotał strażnik.
Błażej nieco się zdziwił. Czyżby pani Domosławska już pytała go o córkę?
– Widział ją pan? – zapytał.
– Kakij pan, ja sołdat. – Żołnierz kolejny raz się zaśmiał. – A Nela u nas, konfiety swietajet.
Błażej aż otworzył usta ze zdziwienia, po czym poprosił o wskazanie wagonu, w którym rezydowała radziecka obsługa pociągu. Żołnierz pilnujący wagonów wskazał mu miejsce i krzyknął tylko, żeby chłopak się pośpieszył, bo inaczej konwój odjedzie bez niego.
Biegł na złamanie karku. Nie tylko z uwagi na płynący nieubłaganie czas, ale z obawy o małą dziewczynkę. Martwił się, że ci żołdacy mogą zrobić jej jakąś krzywdę albo Nela, zobaczywszy, iż jest z dala od matki, wystraszy się.
Wagon żołnierzy wyglądał nieco lepiej niż ten, którym on podróżował. Przede wszystkim nie było tutaj takiego ścisku, a posłania wyglądały zdecydowanie porządniej. Na palenisku kozy gotowała się woda, a na niewielkiej półce przygotowano kubki na rosyjski czaj.
Mała Nela nie była ani smutna, ani wystraszona. Siedziała na kolanach jednego z żołdaków i opowiadała mu, że Jadźka się „zesrała” i teraz śmierdzi w całym pociągu. Nie wiadomo, ile z tej paplaniny zrozumiał żołnierz, ale co rusz wyciągał w kierunku dziewczynki wymiętoszoną papierową torebkę z cukierkami, w której to Nela chętnie zanurzała swoją brudną rękę. Uśmiechała się przy tym promiennie i kontynuowała opowieść o lalce – Jadźce.
– Nela! – wrzasnął Błażej. – Czyś ty oczadziała? Matka twoja zagłosi i szuka cię wszędzie.
Dziewczynka zupełnie spokojnie zsunęła się z kolan nowo poznanego „przyjaciela”, dygnęła, jak na dobrze wychowaną panienkę przystało, i powiedziała grzecznie:
– Do widzenia. Na następnym postoju znowuż przyjdę i opowiem, jak Błażejowi łeb do łysego oheblowałam.
Chłopak chwycił Nelę wpół i trzymając na rękach, pobiegł w stronę ich wagonu. Gdyby nie to, że musiał się spieszyć, zapewne wyręczyłby panią Domosławską w ukaraniu Neli, bo gdy wszyscy odchodzili od zmysłów, szukając gówniarza, ten siedział sobie beztrosko i wtryniał cukierki otrzymane od Sowietów.
– Gdzieś ty była?! – krzyknęła rozdzierająco Berenika, gdy zasapany Błażej postawił dziewczynkę w wagonie.
I wtedy pociąg ruszył. Nela zapiszczała i chwilę potem przy drzwiach znalazło się kilku mężczyzn z wagonu. Wciągnęli Błażeja do środka, niemal wyrywając mu ręce ze stawów. Jednak on nie czuł bólu, jedynie szybko powiódł wzrokiem po narach. Dostrzegł siedzącą na swoim miejscu Gabrielę i uspokoił się.
– Ta mała wszystkich do grobu wpędzi, szczęście od Boga, że strażnicy drzwi nie zaryglowali – mruknął dziadek Konstanty i poklepał Błażeja po ramieniu. – Dobrze cię rodzice wychowali.
– To nie rodzice mnie wychowali, ale ty i babcia – powiedział cicho Błażej i spojrzał z niechęcią na Nelę, która właśnie wdała się w awanturę ze swoją matką.
– Tam nie śmierdzi gównami, mają ciepłą herbatkę i cukierki. A tu jest paskudnie! – krzyczała mała.
– Nie możesz chodzić do obcych – warknęła Berenika.
– A niby że dlaczego? Oni mnie przecież lubią. – Wzruszyła ramionami.
– Bo ja tak mówię i masz mnie słuchać – zirytowała się pani Domosławska.
– Tak nie można, pani komendantowo – spokojnie powiedział nauczyciel historii ze szkoły w Oszmianie. – Trzeba dziecku wytłumaczyć, dlaczego źle postępuje. Najnowsze badania pokazały…
Nie dokończył zdania, bo pani Berenika przerwała mu w pół słowa.
– Zatem niech pan profesor spróbuje tych swoich nowatorskich metod na tym czorcie.
Pan Kobrzyński poprawił na nosie okulary i ciepło zwrócił się do dziewczynki:
– Nelu, twoja mamusia bardzo się martwiła, bo długo nie wracałaś, bo nie wiedziała, co się z tobą dzieje i gdzie jesteś. Gdyby Błażej cię nie znalazł, twoja mama zostałaby na tej łące i czekała na ciebie. I jak później byście się odnalazły? – zaczął delikatnie.
– No jak to gdzie? U Sierioży byłam.
– Ale przecież twoja mama nie zna Sierioży – ciągnął łagodnie profesor Kobrzyński.
– To mogła zapytać Wani, tak jak Błażej. – Dziewczynka wciąż nie rozumiała, w czym tkwi problem.
Nauczyciel z pewnością pomyślał, że jeśli kolejny raz powie, iż jej mama nie zna Wani, ta znowu poda kolejne imię. Spróbował więc od innej strony:
– Mama martwiła się i płakała…
– A po co? – Nela kolejny raz wzruszyła ramionkami.
W tym momencie Kobrzyński poddał się i powiedział z lekkim niesmakiem:
– To dziecko jest pozbawione uczuć wyższych…
– A panu syry śmierdzą – bezceremonialnie rzuciła dziewczynka.
Na te słowa profesor zrobił się czerwony jak burak, a reszta towarzystwa usiłowała powstrzymać śmiech. Każdy z nich śmierdział i mieli tego świadomość, ale nikt taktownie o tym nie mówił, chociaż w istocie z butów profesora Kobrzyńskiego wydobywała się wyjątkowo intensywna i paskudna woń, która niekiedy nawet potrafiła zdominować smród z otworu kloacznego.
***
Nina nie była zadowolona z faktu, że musi dzielić się jedzeniem z Apolonią Ryszewską. Ta bowiem najwyraźniej spodziewała się w tym pociągu wagonu restauracyjnego i nie zabrała ze sobą nic, czym mogłaby się pożywić. Za to kuferek podręczny podstarzałej aktorki wypełniony był rozmaitymi pudrami, szminkami i czernidłami do brwi, a te rzeczy, jak wiadomo, nie nadawały się do jedzenia. Tym bardziej było to irytujące, że Nina w ostatniej fazie ciąży była głodna właściwie bez przerwy i z wielką chęcią spałaszowałaby wszystko, co miała, w trakcie jednego posiłku. Świadoma była jednak, że droga czeka ich długa, a tym, co dawano im do jedzenia, może nasycić się co najwyżej mały kociak. Nie mówiąc o tym, że owa ciecz, którą nazywano zupą, bardziej przypominała pomyje, a i woń roztaczała podobną. Tymczasem Apolonia zerkała za każdym razem na Ninę, gdy ta sięgała do swojej torby po kawałek chleba czy słoniny. A potem przełykała ślinę tak głośno, że nawet stukot pociągu nie był w stanie zagłuszyć tego dźwięku. I wtedy kolejny raz Nina dawała się złamać, dzieląc się ostatnimi zapasami.
– A czemu tak nie po równo? – jęknęła Apolonia, gdy Nina odkroiła dla niej mniejszy kawałek słoniny.
– Bo jestem w ciąży i muszę jeść za dwoje – ze spokojem odpowiedziała Nina.
– Podobno to bzdura, że kobieta w ciąży powinna jeść więcej. Niektóre kobiety sobie folgują i dlatego po porodzie wyglądają jak słoje smalcu, a nie jak kobiety – warknęła Apolonia.
Żona dróżnika, matka pięciorga dzieci i właścicielka pokaźnej tuszy, żachnęła się.
– Lepiej być tłuściutkim niż pomarszczonym jak suszona śliwka.
– Ale wówczas suknie nie leżą tak pięknie – odpowiedziała wyniośle Apolonia.
– Tak… Całkiem jak na wieszaku. – Pieczarkowska zarechotała i dodała: – I potem zamiast biustu robią się dwa naleśniki.
– No cóż, jedni wolą naleśniki, inni krowie wymiona – burknęła rozzłoszczona Apolonia.
– Pani, chłop do piersiów to chce się dotulić, a nie się nimi owinąć. I jak pani tak żreć nie lubi, to czego ciągle tej ciężarnej wyjada? Ledwie co kobiecina coś do pyska podniesie, to pani już łapy wyciąga, jak po swoje – odpyskowała żona dróżnika, która od samego początku krzywo patrzyła na Apolonię i chyba tylko czekała, by móc wszcząć z nią jakąś kłótnię.
– Nie wzięłam ze sobą jedzenia, bo sądziłam, że tutaj mi je zapewnią – godnie odparła Apolonia i podniosła się z nary.
Zapewne chciała opuścić towarzystwo niezbyt uprzejmej kobiety, ale nie bardzo miała dokąd się udać. Mogła co najwyżej stanąć sobie nieopodal otworu na nieczystości, ale odór, jaki wydobywał się z tej prowizorycznej toalety, niemal świdrował w nozdrzach.
– Jakby pani Ruskich nie znała. Pożywności to oni nawet dla swoich nie potrafią zorganizować, a co dopiero mówić o Poliakach – prychnęła kobieta. – Jak pani głupiaś, to pani sprawa, ale co pani ta nieszczęsna kobiecina zrobiła?
Nina postanowiła się wtrącić, bo nie podobało się jej, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. Apolonia była irytująca i w istocie niezabranie żadnej żywności w tak długą podróż było głupotą, ale sławna aktorka zapewne nawet nie przypuszczała, że odbędzie ją w podobnych warunkach.
– Częstuję panią Apolonię dobrowolnie, nikt tutaj nikomu nie wyrywa z rąk jedzenia – powiedziała stanowczo.
Żona dróżnika w jednej chwili zamilkła i zajęła się odmawianiem różańca.
– Dziękuję – niemal bezgłośnie powiedziała Apolonia i zmieszała się.
Zapewne dlatego, że niewiele było w jej życiu chwil, gdy komuś dziękowała, o coś prosiła czy kogokolwiek przepraszała. Sprawiała wrażenie osoby, dla której używanie podobnych słów było poniżej jej godności. Oczywiście w zwrotach grzecznościowych stosowała tego typu formy, ale wynikało to raczej z kurtuazji. Niekiedy brzmiało to wręcz komicznie. Na przykład, gdy powiedziała pewnego razu do siedzącego nieopodal niej mężczyzny:
– Przepraszam, czy mógłby pan nie spożywać czosnku na czas podróży. A jeśli już pan musi, proszę nie chuchać w moją stronę. Wydziela pan bardzo przykry zapach.
– Pani ładna, śmierdzi szczynami, potem i gównem, a przeszkadza pani zapach czosnku? – zapytał nieco zdziwiony jegomość.
Apolonia już nic nie powiedziała, tylko odwróciła się i z przepastnej walizki wyciągnęła flakon francuskich perfum, którymi zaczęła spryskiwać siebie, zasłonę przy toalecie, a nawet stopy profesora Kobrzyńskiego.
– No, jeszcze tylko perfumy brakowało – mruknęła młoda kobieta przewijająca niemowlę. – Niechże tylko mi pani na dzieciaka tym nie sika.
Rozpoczęła się kolejna awantura. Jedni z lubością łapali nozdrzami mgiełkę eleganckich francuskich perfum, inni zaczęli prychać, kaszleć i utyskiwać, że śmierdzą tak samo, jak ich spocone ubrania.
Apolonia zaprzestała swoich praktyk, ale na jednym z postojów postanowiła interweniować. Wysiadła z wagonu i udała się do starszego rangą żołnierza.
– Zdrawstwujtie, tawariszcz – zaczęła.
–Szto?Czego chcecie? – niezbyt uprzejmie zapytał żołnierz. Mówił trochę po polsku, ze śpiewnym akcentem, i zapewnedlatego uczyniono go kierownikiem tego całego zamieszania.
– Czy można coś zrobić z tym fetorem w wagonie? Jest nas za dużo, warunków sanitarnych nie ma żadnych, a to wiadro wrzątku, które dajecie nam raz dziennie, wystarcza zaledwie na opłukanie rąk. Już wszyscy mamy wszy, cierpimy na biegunkę. Doprawdy, proszę coś z tym zrobić – przemawiała Apolonia spokojnym głosem.
– A paszła ty mnie! – krzyknął. – Burżujska żopa.
Wszystkie osoby jadące wagonem z Apolonią zamilkły i oczekiwały w napięciu na ciąg dalszy. Zaczęli mieć obawy, że zdenerwowany żołnierz za karę pozbawi ich zupy i tego nędznego wiadra kipiatoka. Apolonia jednak nie myślała o ewentualnych konsekwencjach. Dostała histerii i przestała nad sobą panować.
– Świnie w chlewie mają lepsze warunki niż my. Każda żopa potrzebuje, żeby ją czasami umyć. My też nie mamy tyłków z blachy. Tawariszcze też nie lubią, jak ich wszy gryzą. Żądam… Tak, właśnie, żądam, aby natychmiast dostarczono nam jeszcze jedno wiadro kipiatoka. I chleba. Chcę chleba! Nie kawioru i szampana, ale zwykłego chleba! – wrzeszczała Apolonia, szarpiąc się za włosy i brudne ubranie.
Kiedy zaczęła szlochać, Jan Morawiński podszedł do niej i odciągnął ją od nieco skonsternowanego strażnika, który po wybuchu Apolonii po prostu oniemiał. Po chwili jednak bez słowa odszedł w kierunku lokomotywy. Tymczasem Apolonia usiadła na łące i schowała twarz w dłoniach, jakby nie chciała, by oglądano ją, gdy płacze.
– Pani Apolonio, musi pani być silna. Niedługo dotrzemy na miejsce i jakoś się urządzimy – spokojnie przemawiał Morawiński.
On, przyzwyczajony do niemal luksusowego życia, także nie mógł przywyknąć do podobnych warunków. Miał jednak wprawę w wygłaszaniu pocieszających frazesów, bo odkąd NKWD wyprowadziło ich z domu, musiał podobne wypowiadać do żony i córki.
– Nie wytrzymam, nie dam rady. Ja żyłam inaczej… W każdym mieście czekały na mnie najlepsze hotele, do dyspozycji miałam lokajów i wyszukane potrawy, podawane wprost do pokoju. Jadałam na srebrnych półmiskach, w towarzystwie ambasadorów, a nawet koronowanych głów… To już nie upadek, to upodlenie – jęknęła, łkając.
– To kiedyś powróci. I luksus, i dobre towarzystwo – bez przekonania obiecał Morawiński. – Ja w kategoriach straty myślę jedynie o swoich synach. Nie wiem, co się z nimi dzieje, czy w ogóle żyją. Reszta… nie ma dla mnie kompletnie żadnego znaczenia.
– Ja straciłam męża i syna dawno temu. Miałam tylko karierę i luksus. A teraz zabrano mi nawet to… – szepnęła i podniosła się z ziemi, bo nakazano zakończyć postój i udać się do wagonów.
Dziwnym trafem tuż przed odjazdem jeden ze strażników przyniósł do ich wagonu wiadro kipiatoka i jeden bochenek ciemnego, nieco gliniastego chleba.
Paweł Zawiślański za każdym razem, gdy słyszał krowi dzwonek, starał się nie myśleć, ile razy jeszcze będzie musiał reagować na ów dźwięk. Zdawało mu się zawsze, że dopiero przyłożył głowę do siennika, a już trzeba było wstać, obmyć twarz w zimnej wodzie i rozprostować obolałe ciało. A potem wyciągnąć spod pryczy watowaną roboczą kurtkę i wyjść na wielostopniowy mróz. Jeszcze nie całkiem dobudzony, powłócząc nogami w okropnych za dużych buciorach, podążał w milczeniu wraz z innymi mieszkańcami baraku do obozowej kuchni. Tam ustawiali się w kolejce po lichą zupę i kawałek chleba. Właściwie to nie była zupa, ale woda, w której pływały nędzne resztki kaszy. Paweł odnosił niekiedy wrażenie, że owa zupa powstaje wskutek płukania kotłów, z których nalewano ją wcześniej na miski stachanowców, czyli przodowników pracy. On doszedł do wniosku, że nie będzie pracował ponad siły, by dostać lepsze racje żywnościowe, bo i tak nie wystarczą one, by zaspokoić głód tak ciężko pracującego człowieka. Starał się być „średniakiem”, nie rzucać się w oczy i schodzić z drogirozwodczikom, dziesiętnikomczyurkom. Ci ostatni tylko czyhali, by ktoś im podpadł. Nawet przelotne spojrzenie na takiego bandziora mogło skutkować dostaniem po mordzie.
Ziewnął i dotknął palcami swoich zębów. Martwił się, że pozbawione odpowiedniej higieny niedługo mu wypadną albo sczernieją jak tym, którzy przebywali w obozie dłużej niż rok. Miał także inne zmartwienie. Dowódcy w swojej wielkiej łaskawości pozwalali posłusznym więźniom raz na dwa miesiące wysyłać do domu korespondencję. Paweł zdołał wysłać do Niny dwa listy, ale na żaden nie doczekał się odpowiedzi. Współwięźniowie poinstruowali go, żeby nie pisał niczego, co mogłoby się nie spodobać władzy, bowiem każdy list jest wnikliwie czytany i przy byle podejrzeniu nie dość, że nie dotrze do adresata, to jeszcze narazi piszącego na karcer. Paweł nie był idiotą, miał świadomość, że tutaj kontrolują wszystko, począwszy od korespondencji, a na brudnych, zawszonych siennikach kończąc. Nie wylądował w karcerze, czyli w głębokiej, wąskiej dziurze przykrytej drewnianym deklem, a nawet dostał możliwość napisania kolejnego listu. A zatem zrobił wszystko jak należy.
Rąbiąc albo piłując drewno, a potem targając je na pryzmy, wciąż zastanawiał się, co mogło stać się z jego żoną. Była w ciąży, w Wilnie nie miała nikogo, może więc wyjechała? Być może wyżebrała, żeby ją wypuszczono albo spieniężyła, co się dało i opłaciła właściwych ludzi? Tysiące pomysłów przychodziło mu do głowy, łącznie z tym, że Nina wpadła w łapska tego bydlaka, Aristowa. Szeptano, że stosunki Sowietów z Litwinami dalekie są od ideału, a wiadomo było, że ci pierwsi są w stanie zrobić wszystko, co im tylko wpadnie do głowy, by nie utracić swoich wpływów, więc zapewne nadal się panoszyli.
– Ty się, paniczyku, ruszaj żwawiej, bo nikt za ciebie tyrał nie będzie – wysyczał Linas Vatakus, Litwin, podobnie jak Zawiślański, z Wilna.
– Nie daję rady pracować szybciej – odpowiedział spokojnie Paweł.
– Ale tobie nada… Jak nasza grupa nie wyrobi normy, to znowu będziemy żarli pomyje z ostatniego kotła.
Tak, nic nie działało lepiej niż więźniowie patrzący na ręce innym więźniom. Łączyli ich w czwórki, a potem zliczali wynik całej grupy, a później dopiero każdego z osobna. Jednakże w razie braku wyników całej ekipy, karano wszystkich. Niekiedy najbardziej ambitni zgłaszali chęć przeniesienia do bardziej wydajnej brygady. Dla kogoś takiego jak Paweł oznaczało to dużo cięższą pracę.
– Już dobrze – burknął Paweł.
– Co tam się dzieje? – zainteresował się Linas.
Odłożył piłę i wyprężył się, wypatrując, jakie to zamieszanie wybuchło w sąsiedniej grupie. W istocie, do Pawła Zawiślańskiego także dotarły podniesione głosy dziesiętnika.
– Chyba coś się nie zgadza w rachubach – powiedział Paweł, ale zaczął baczniej się przysłuchiwać, bowiem w tamtej brygadzie pracowali Tobiasz i Kuba.
Do niedawna było w tamtej grupie czterech więźniów, ale jeden przedwczoraj się nie obudził, umierając z wycieńczenia, a drugi odrąbał sobie palec siekierą. Najpewniej celowo, bo takie zranienie oznaczało kilkudniową labę w obozowym szpitalu.
– Idź no, sprawdź, może trzeba pomóc dziesiętnikowi. I tak się obijasz od rana. – Linas naciągnął mocniej uszatkę na głowę i chwycił wraz z Kazachem, Jerżanem, za ogromną piłę.
Paweł odłożył na stos gruby pień i powoli zaczął podążać w kierunku grupy Tobiasza i Kuby. Nie śpieszył się, bo taki spacer oznaczał chwilę wytchnienia, normę zaś zapewne nadrobi Linas.
I wtedy zobaczył Tobiasza, który z szaleństwem w oczach i z siekierą w dłoni zamierzył się na dziesiętnika. Ani on nie zdążył zareagować, ani też biegnący w ich stronę Kuba. Obuch siekiery z impetem wylądował na głowie mężczyzny.
– Tobiasz, przestań, powieszą cię albo zdechniesz w piekle! – krzyknął Paweł.
Karcer nazywano niekiedy piekłem, bo w istocie wielu więźniów umierało w nim w męczarniach, zmożonych zimnem i głodem. A takie katusze można było przeżywać jedynie w piekle.
Morawiński, jakby w zupełnym amoku, uderzył kolejny raz.
– Chciał mnie oszukać. Tamci go przekupili, żeby dopisał im nasze drewno. A tak mi mało brakowało, żebym dostał zupę z drugiego kotła. Oszukał mnie… – chrypiał z wściekłością w oczach Tobiasz.
Kuba podbiegł do Tobiasza i, chwyciwszy wpół, odsunął go od ofiary.
– Paweł, sprawdź, co mu jest – wysapał i wskazał brodą na leżącego dziesiętnika.
Wszystko wokół umazane było krwią, która kontrastowała z bielą śniegu. Wyglądało to koszmarnie.
Zawiślański pochylił się nad ofiarą, ale już na pierwszy rzut oka mógł stwierdzić, że Tobiasz zatłukł go na śmierć. Za miskę lepszej zupy… Byli tam dopiero trzy miesiące, trudno więc było sobie wyobrazić, jak będą się zachowywać, gdy minie czas ich odsiadki.
– Nie żyje… – powiedział cicho.
– I co teraz? – wystękał przerażony Kuba, wciąż trzymając z całych sił Tobiasza, bo ten wyrywał się, by kolejny raz przyłożyć dziesiętnikowi.
– Karcer, stryczek, rozstrzelanie… A skąd ja mam, u licha, wiedzieć? – zapytał zdziwiony Paweł, a potem dodał: – Uspokój się, Tobiasz, i tak już go zaszlachtowałeś, jak prosiaka.
Morawiński nagle przestał się szamotać i kolejny raz powtórzył:
– Chciał mnie oszukać, obrabować z mojego drewna, chciał, żebym zdechł z głodu.
Paweł rozejrzał się. Teoretycznie gdzieś w pobliżu powinien kręcić się brygadzista. Na szczęście trafił im się wyjątkowo leniwy, który głównie przesiadywał przy ognisku i palił machorkę.
– Przeniesiemy go dalej i zasypiemy śniegiem. I krew też musimy zasypać. A potem ułożymy w tym miejscu drewno. Wozacy i tak przyjadą prawie o zmierzchu, więc jakichś małych plamek nie zauważą.
Musieli zaryzykować, bo przyznanie się do winy oznaczało dla Tobiasza pewną śmierć. Tymczasem Morawiński był niezbyt pomocny, bo wciąż gadał jak obłąkany, że dziesiętnik chciał pozbawić go miski zupy. W końcu Paweł podszedł do niego, uderzył go w twarz i potrząsnął nim.
– Chcesz zjeść zupę z drugiego kotła?
Tobiasz pokiwał głową, jak automat, a potem uśmiechnął się.
– To rób, co powiem… Ukryjemy ciało dziesiętnika, a potem pozbędziesz się krwi z dłoni i z waciaka.
Linas był bardzo niezadowolony, kiedy Zawiślański powrócił do swojej brygady po zbyt długiej, jego zdaniem, nieobecności.
– Łajzo jedna, powiem brygadziście, żeby cię do najgorszej grupy przydzielił i zdechniesz z głodu – syknął.
Paweł już chciał wdać się z nim w dyskusję, gdy ujrzał na swoim brudnym waciaku świeżą plamę. Z krwi. Odwrócił się gwałtownie i podniósł belę drewna.
– Nie wściekaj się, nadrobię straty. Musiałem jeszcze za potrzebą skoczyć, bo od rana mam biegunkę.
– A ty wiesz, mnie też dzisiaj tak jakoś szarpie… Ty podobno lekarz jesteś – powiedział Linas.
– I co mi po tym, jak żarcie nam takie liche dają, a lekarstwa dostajesz, jak już jesteś jedną nogą w grobie.
– A co tam się działo? Co to za awantura?
– A bo ten nasz dziesiętnik to tak umie liczyć, że niech go Pan Bóg pokocha. Ale w końcu sprawdził jeszcze raz i poszedł do grupy Michaiła.
– To i tak miał chłop szczęście, bo jakby się u Michaiła pomylił, to ten by mu łeb siekierą porąbał. – Linas zarechotał.
Paweł aż drgnął. Po chwili pomyślał jednak, że gdy znajdą martwego dziesiętnika, spokojny i nieco wydelikacony Tobiasz będzie ostatnią osobą, którą posądzą o krwawą jatkę. Podobnie będzie z Kubą, którego mimo katastrofalnych warunków niezupełnie opuścił humor i wszyscy uważali go za obozowego dowcipnisia. Nie wiedzieli, że Kuba Staśko w ten sposób ukrywał swój strach. Nie tylko przed następnym dniem, ale także przed tym, by pewnego razu nie skończyć ze sobą w jakiś drastyczny sposób. Paweł wierzył jednak, że Kuba poradzi sobie, tak jak dotychczas. Nawet z urkami robił interesy albo grał z nimi w karty i pozwalał im wygrywać. Żeby dali mu spokój, a w przypływie humoru poczęstowali chlebem czy papierosem, który potem wymieniał na coś do zjedzenia.
Za to z niepokojem patrzył na Tobiasza, który jakby gasł w oczach. Mówił coraz mniej, nawet nie przeklinał, jak wszyscy inni w tym miejscu. Tak jakby uciekał do własnego świata, w którym są luksusowe dworki, piękne kobiety i eleganckie knajpy z dansingiem. I w końcu doszło do tragedii. Zastanawiał się, czy Tobiasz ocknie się i dotrze do niego, co zrobił. Zabił przecież z zimną krwią człowieka. I to z tak błahego powodu, jak źle policzona norma. Tu co prawda lepszy wynik oznaczał miskę lepszej zupy, ale wciąż nie usprawiedliwiało to czynu tak potwornego, jak morderstwo. Ten dystyngowany młodzieniec, lubiący szampana i czystą wódkę, cierpiący dawniej z powodu byle zagniecenia na smokingu, nagle przybył do miejsca, w którym nie potrafił odnaleźć samego siebie.
Gdy nadchodził zmierzch, w wagonie robiło się kompletnie ciemno. Ktoś był na tyle zapobiegliwy, że zabrał ze sobą świeczkę, ale dawkował jej światło oszczędnie. Tutaj każdy starał się dozować wszelkie dobra, bo nikt nie wiedział, jak długo jeszcze potrwa ta podróż. Minęły ponad dwa tygodnie, gdy pociąg wyruszył z Wileńszczyzny, z tym że coraz częściej stał w szczerym polu, aniżeli jechał. Od czasu do czasu postój wypadał w jakiejś mieścinie i każdy, kto dysponował pieniędzmi lub wartościowymi drobiazgami, mógł dokupić sobie trochę jedzenia. Niekiedy jacyś poczciwi ludzie przynosili owoce albo mleko i nawet nie chcieli nic w zamian.
Wszyscy, których spotykali pod drodze, sądzili, że ci upchnięci w wagonach ludzie wyjeżdżają w odległe rejony Związku Radzieckiego dobrowolnie, w poszukiwaniu pracy i lepszego życia. Być może nikomu nie przyszło do głowy, że starcy, kobiety z dziećmi czy poczciwie wyglądający mężczyźni są dla władzy wrogami ludu.
Nocą w wagonie było względnie cicho. Milkły rozmowy i waśnie, a niemowlęta zasypiały, zmęczone całodziennym zawodzeniem. Od czasu do czasu któreś zakwiliło, ale za chwilę matka przytulała je do piersi albo kołysała, by uspokoiło się i nie zakłócało snu innym.
Fetor był okropny. Częste postoje pozwalały nieco wywietrzyć wagon, ale nocą odór stawał się nie do zniesienia. Może dlatego każdy chciał zasnąć jak najszybciej i obudzić się dopiero, gdy nadejdzie świt, a pociąg kolejny raz zatrzyma się na jakimś postoju i będzie można otworzyć drzwi.
– Jezus Maria, Józefie święty! – Nagle w wagonie rozległ się rozpaczliwy, rozdzierający kobiecy krzyk.
– Pani, dajże pani ludziom pospać – warknął na wpół rozbudzony mężczyzna.
– Jestem cała mokra… Wszystko jest mokre – jęknęła Apolonia Ryszewska.
– Jakżeś pani zrobiła pod siebie, to masz mokro – syknął kolejny raz mężczyzna i dodał: – I nie wydawaj pani takich okrzyków, bo zaraz się sysuny pobudzą i drzeć gębę będą przez resztę nocy.
Apolonia w istocie zamilkła, ale zaczęła kręcić się niespokojnie i dotykać wszystkiego wokół, nie rozumiejąc, dlaczego ma mokre ubranie. Była pewna, że nie zmoczyła się przez sen. Gdy chciała już dać sobie spokój i przeczekać do rana, usłyszała jęk leżącej nieopodal Niny.
– Boże, jak boli, ja chyba rodzę.
Do Apolonii dotarło, co się wydarzyło. Ninie Korcz odeszły wody. Kobieta miała jeszcze miesiąc do rozwiązania i obie liczyły, że poród nastąpi, gdy już dotrą na miejsce, ale najwyraźniej dzieciakowi śpieszyło się na ten okrutny świat. Być może ciągłe wibracje jadącego pociągu sprawiły, że owo wydarzenie nastąpiło szybciej, niż powinno.
– Kobieta rodzi! Chryste Panie, niech ktoś zapali świeczkę! Obudźcie się, pomóżcie ludzie! Czy jest tutaj lekarz? – Apolonia wpadła w histerię, zagłuszając swoim krzykiem nawet Ninę, która z każdą chwilą odczuwała coraz silniejsze skurcze.
Jakieś niemowlę dołączyło do krzyczącej Apolonii i wkrótce w całym wagonie nastąpiło poruszenie.
– Pani Pieczarkowska, zapali pani świeczkę – poprosił ktoś z czeluści wagonu.
– A co to zapali? Na czarną godzinę trzymam – burknęła rozzłoszczona kobieta, zapewne dlatego, że została brutalnie wyrwana ze snu.
– Właśnie taka nadeszła. Pani Zawiślańska rodzi – powiedział Morawiński.
– O mój Boże… – jęknęła dróżnikowa i bez słowa zaczęła gmerać w swojej torbie, by znaleźć świecę i zapałki.
Jakkolwiek świeca nieco rozproszyła mrok panujący w wagonie, tak pytanie o lekarza pozostało bez odpowiedzi. Właściwie każdy wiedział już po kilku dniach, że wśród pasażerów nie ma osoby o podobnej profesji.
– Uspokój się pani. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. Ja sześcioro dzieci na świat wydałam. Jedno mi, co prawda, umarło, ale już tak pod roczek miało – wtrąciła się żona dróżnika.
Jej ton był mało przyjemny i nieco lekceważący. Zapewne dlatego, że larum podniosła Ryszewska, a wiadomo było, iż obie panie nie lubią się zanadto.
– To niech pani co poradzi kobiecie. Ona pierwszy raz rodzi – powiedział ze spokojem Konstanty Piotrowski.
– Gorącej wody potrzeba i czystych prześcieradeł – mruknęła dróżnikowa.
Ktoś krzyknął, że wiezie pościel, i wyciągnął świeże prześcieradło, jednak woda obecnie była nieosiągalna. Zwłaszcza gorąca. W jednej chwili wszelkie kłótnie i pyskówki umilkły, każdy starał się służyć radą, a jakaś starsza kobieta zarządziła odmawianie różańca.
Klara trzymała zapaloną świecę w pobliżu rodzącej, zaś Gabriela podkładała pod Ninę prześcieradło. Dróżnikowa zajrzała między nogi kobiety i orzekła, że dzieciak pcha się na świat jak szalony, więc niech przyszła matka prze, ile ma siły. Ktoś rzucił z głębi wagonu, iż będzie trzeba pępowinę czymś przeciąć i dać dziecku klapsa. Jedni z zaciekawieniem zaglądali na miejsce, gdzie leżała Nina, inni dla odmiany odwracali wzrok, by nie oglądać tej, bądź co bądź, intymnej czynności.
Nina parła na tyle, na ile mogła, wciąż ponaglana przez Pieczarkowską i strofowana, że nie robi tego należycie. Na twarzy rodzącej pojawiły się krople potu i wciąż zaciskała zęby, jak gdyby wstydziła się krzyczeć.
– Drzyj się pani! – wrzasnęła dróżnikowa.
Nawet gdyby Nina chciała zachować pewną powściągliwość i tak nie dałaby dłużej rady. Z jej gardła wydobył się rozdzierający krzyk, ale miała wrażenie, że ani jej, ani dziecku w niczym to nie pomogło. Przez cały czas to zaciskała zęby, to głośno dyszała i miała wrażenie, że za chwilę zemdleje z bólu. Męczyła się tak przez całą noc, ale jej dziecko było wyjątkowo uparte i wolało pozostać w łonie matki.
Nadszedł świt, a strumienie światła wpełzły do wnętrza przez wąskie szpary między deskami wagonu i małe okienko umieszczone wysoko na jednej ze ścian. I nagle Nina poczuła, że bóle jakby minęły, ale dziecka wciąż nie było na świecie. Pieczarkowska zobaczyła między nogami kobiety główkę, nawet niezdarnie próbowała ją wyciągnąć na zewnątrz, ale jej zabiegi spełzły na niczym.
– Wytrzyjcie mi czoło, bo się jak prosiak spociłam – jęknęła Stefania z umazanymi krwią rękami i dodała: – Alboś pani za wąska, albo dzieciak się pępowiną okręcił, bo nic nie idzie. A jak mocniej pociągnę, to mogę główkę urwać.
Po wagonie rozszedł się jęk współpasażerów. Być może wyobrazili sobie, że oto nagle zamiast dziecka ujrzą jedynie małą główkę odseparowaną od reszty ciała.
– Nic mnie nie boli – zmęczonym głosem jęknęła Nina.
– Niedobrze, pani. Lekarza tu trzeba. Mnie bolało za każdym razem, dopóki nie porodziłam – powiedziała dróżnikowa złowróżbnie.
– Jak tylko pociąg się zatrzyma, pobiegnę wzdłuż wagonów i popytam o lekarza – obiecała Gabriela.
– Pójdę z tobą – ochoczo zadeklarował Błażej, ale Gabriela machnęła tylko od niechcenia ręką.
– A w czym ty mi pomożesz?
– Zrobimy tak, jak wtedy, gdy szukaliśmy Nelki. Ty w jedną, ja w drugą.
Tymczasem Apolonia stała przy drzwiach wagonu, bez opamiętania waląc w nie pięściami i nie zważając na bezsensowność swoich poczynań.
– Kiedy ten cholerny pociąg się zatrzyma! Przecież ona cierpi! Ona potrzebuje lekarza! – Ryszewska znowu wpadła w histerię.
– Jeszcze ta wariatka homoni… Zróbcie co z nią – zdenerwowała się dróżnikowa.
– A co my, pani, zrobim? Udusim? – prychnął zdun spod Wilna.
– A uduście szkulepę – mruknęła.
– Kogo? – Apolonia nagle zaprzestała walenia w drzwi.
W wagonie nikt nie odpowiedział na pytanie, bo wrodzony takt nie pozwalał im przyznać, że owym wyszukanym określeniem nazywa się brzydkie, niezgrabne i stare kobiety. Apolonia mogłaby wówczas popaść w jeszcze większy amok niż w tej chwili.
Kilka minut później cała rozmowa poszła w zapomnienie, bo pociąg zwolnił drastycznie, co mogło oznaczać, że niebawem gdzieś się zatrzyma.
– To jakieś miasteczko – stwierdził Błażej, usiłując wysunąć głowę przez małe okienko wagonu.
– Daj Boże. – Jadwiga Kącka przeżegnała się.
W istocie niebawem pociąg zatrzymał się, ale strażnicy jakoś nie kwapili się, by odryglować drzwi. Być może nie chciano, by przebywający na peronach zobaczyli brudnych i nieco już wynędzniałych ludzi, cuchnących gorzej niż dworcowa sławojka.
– Teraz walmy wszyscy, bo za chwilę pociąg ruszy dalej.
Stukot w drzwi przyniósł rezultat, bo chwilę potem odryglowano je i przesunięto ze zgrzytem.
– A czego tam?! – warknął rozzłoszczony strażnik.
– Kobieta rodzi i urodzić nie może. Lekarza, wracza, nam potrzeba. Konieczno – wysapał zdenerwowany Błażej w mieszaninie polskiego i rosyjskiego.
Zdezorientowany mężczyzna patrzył przez chwilę na Błażeja, ale zanim zdążył się odezwać, Gabriela zeskoczyła z pociągu i powiedziała szybko:
– Poszukam, może jest w którymś z wagonów.
– Tolko bystro – mruknął strażnik i z powrotem zasunął drzwi wagonu, tuż przed nosem Błażeja.
Gabriela Kącka podbiegała do drzwi każdego z wagonów i usiłując przekrzyczeć znajdujących się wewnątrz ludzi oraz zgiełk stacji, wykrzykiwała:
– Lekarz, czy jest u was lekarz?!
Nikt się jednak nie odezwał.
Nagle wpadła z impetem w ramiona jakiegoś człowieka, który odruchowo odsunął ją od siebie, zapewne z powodu nieciekawego zapaszku, jaki wydzielała.
– Uważaj, bo kogoś zabijesz – powiedział po polsku, lekko zaciągając.
– Polak? Niech pan mi pomoże… Kobieta rodzi. Są jakieś komplikacje – jęknęła Gabriela, ze wszystkich sił starając się nie rozpłakać.
– Nie Polak, taki w połowie Polak. – Mężczyzna uśmiechnął się smutno i dodał: – Poczekaj.
Podszedł do jednego z żołnierzy pilnujących pociągu, a potem obaj udali się na teren dworca. Gabrieli wydawało się, że czekała całe godziny, gdy w końcu mężczyźni powrócili, a wraz z nimi niski człowiek o przysadzistej budowie i siwych włosach, z lekarską torbą w dłoni. Panna Kącka domyśliła się, że to lekarz i poprowadziła ich do wagonu. Gdy strażnik odsunął nieznacznie drzwi, siwy mężczyzna aż cofnął się pod wpływem wydobywającego się z wnętrza zapachu. Popatrzył nieco zdezorientowany na strażnika, ale ten tylko wskazał brodą, że ma wejść, a potem spojrzał na lekarza takim wzrokiem, że ten nie ośmielił się zadać jakiegokolwiek pytania.
Błażej, stojący najbliżej drzwi, pomógł wiekowemu doktorowi wsiąść, a później wyciągnął ręce w kierunku Gabrieli. Ta jednak odwróciła się na chwilę i zwróciła się do mężczyzny, który udzielił jej pomocy. Stwierdziła, że mimo iż wyglądał na bardzo zmęczonego, był niesamowicie przystojny. W innych okolicznościach może nawet poflirtowałaby z nim, by chociaż na chwilę nie myśleć o Hubercie Morawińskim, teraz jednak nie był to odpowiedni moment. Najważniejsze było zdrowie nienarodzonego maleństwa i jego mamy.
– Bardzo dziękuję… – powiedziała cicho.
– Jak masz na imię? – zagadnął.
– Gabriela. Nazywam się Gabriela Kącka. A pan?
– Mam na imię Igor. – Mężczyzna uśmiechnął się i odszedł szybkim krokiem w kierunku budynku stacji.
– Wsiadaj! – warknął strażnik.
– A nie mogę chwilę tutaj postać? Przecież i tak musimy poczekać, aż lekarz wysiądzie – zapytała przymilnie.
Mężczyzna nie odpowiedział, a jedynie potaknął i sięgnął do kieszeni po ręcznie skręconego papierosa. Podpalił go, po czym wyciągnął dłoń w kierunku Gabrieli. Dziewczyna nigdy nie miała w ustach tej używki, ale słyszała kiedyś, że dym tytoniowy zabija głód, więc postanowiła skorzystać z uprzejmości strażnika. Poza tym obawiała się, iż odmowa może być przez niego źle odebrana.
Od chwili, kiedy postanowiła nie poddawać się, a także zapomnieć o Aleksandrze i jego okrutnym czynie, dzieliła los wszystkich pasażerów i wciąż brakowało jej jedzenia. Czuła codziennie to samo ssanie w żołądku i marzyła, by w końcu dotrzeć do miejsca przeznaczenia. Łudziła się, że wówczas naje się do syta. Nie myślała o rarytasach, jakie zwykle pojawiały się na stole w domu Kąckich, ale o świeżym, pachnącym chlebie i ciepłym mleku.
Zaciągnęła się machorką i natychmiast się zakrztusiła, a łzy zaczęły jej płynąć po policzkach. Strażnik zaśmiał się, pokręcił głową i wyciągnął zza pazuchy munduru wojskową manierkę. Przyjęła ją z wdzięcznością i pociągnęła solidny łyk. Poczuła w gardle palący spirytus i znowu zaczęła kaszleć. Po chwili jednak jej przeszło i napiła się kolejny raz, a potem znowu spróbowała papierosa. Kiedy minęło kilkanaście minut, była już kompletnie pijana, a nogi miała jak z waty.
I wtedy w drzwiach wagonu pojawił się lekarz. Przygładził siwe włosy i przy wsparciu chwiejącej się Gabrieli stanął na peronie.
– I co, panie wracz? – wybełkotała Gabriela. – Malczik ili diewoczka?
– Malczik – westchnął lekarz. – On miertw.
Gabriela jakby oprzytomniała na chwilę, ale nie była w stanie zadać kolejnego pytania.
– Trzeba go wyrzucić – mruknął strażnik. – Jak kto nieżywy, to nie może dalej jechać.
– Tutaj? – zapytała Gabriela, po czym położyła dłoń na ramieniu mężczyzny i dodała: – Na następnym postoju, dobrze?
Strażnik westchnął i nakazał Gabrieli wsiąść do pociągu. Ta bez słowa wgramoliła się do wagonu, ścigana niechętnymi spojrzeniami, chociaż popełniła dobry uczynek i przyprowadziła do Niny Zawiślańskiej lekarza. Jednak wszyscy zauważyli, że jest pijana i w dodatku zrobiła to w towarzystwie sowieckiego żołnierza. Gabriela miała w nosie reputację. I tak straciła ją, gdy wyszła z domu w podartym ubraniu i opuszczonych do kostek pończochach, a tuż za nią kroczył Aleksander Majkowski w niedopiętym oficerskim mundurze.
Nie obchodzili jej także Morawińscy, niedoszli teściowie, bo odkąd spotkali się w wagonie jadącym za Ural, ignorowali ją w sposób wręcz nieprzyzwoity. Jakby hańbą było dla nich, że taka osoba miała zostać ich synową i wyjść za bohatera wojennego, i w dodatku dziedzica. A może doszli do wniosku, że to całe narzeczeństwo było jedynie kaprysem ich starszego syna i zakończyło się wraz z osadzeniem Huberta w obozie przejściowym dla oficerów. Jedynie Jan Morawiński od czasu do czasu raczył ją uśmiechem albo życzliwszym słowem, nie robił jednak tego zbyt często, bowiem niemal natychmiast jego małżonka posyłała mu pełne potępienia spojrzenie. Zapewne wiedziała o niegdysiejszym romansie panny Kąckiej z ordynansem, a jej wygląd po ostatnim spotkaniu z nim jedynie utwierdził ją w przekonaniu, iż jest osobą rozwiązłą i w żadnym razie niegodną zostania jej synową.
Gabrieli Kąckiej nie zależało na ich aprobacie, dla niej liczył się tylko Hubert i ich miłość. Starzy Morawińscy zaś i ich dziwna córka ani trochę jej nie obchodzili.
Boris Aristow jak zwykle siedział w pierwszym rzędzie teatru na Pohulance i wsłuchiwał się w wypowiadane na scenie słowa. Co prawda teatr znajdował się w rękach Litwinów, skrupulatnie pilnujących, by pojawiały się w nim spektakle niebudzące kontrowersji, ale on miał tam stałe miejsce i bardzo liczono się z jego zdaniem. Był przekonany, że niebawem powróci tutaj w charakterze pana i władcy, bo stosunki pomiędzy Litwą i Związkiem Radzieckim były coraz bardziej napięte. Przebąkiwano, że ci niewdzięczni Litwini próbują dogadać się z Niemcami za plecami ich rządu, co nie tylko było nietaktem, ale wręcz policzkiem dla kogoś, kto oddał im Wilno, wyrywając je z rąk Polsce.
Aristow wszędzie wietrzył spisek. Nawet w pozornie niewinnych tekstach teatralnych doszukiwał się aluzji politycznych, w artykułach dziennikarskich wypatrywał między wierszami słów podżegania do buntu, a w każdym spojrzeniu Polaka czy Litwina widział nienawiść. Wystarczyło, że coś uroił sobie w głowie, by niewinny człowiek nagle znikał w tajemniczych okolicznościach. Co prawda po wyjściu Armii Czerwonej i oficjalnym oddaniu rządów w ręce Litwinów nie mógł się panoszyć jak wcześniej, ale nadal mógł bardzo wiele.
Tak, mógł dużo i miał wysokie notowania na wierchuszce, ale wciąż targały nim pewne opory dotyczące Niny. Z jednej strony, niewiele wystarczyłoby, żeby Nina Korcz z powrotem przybyła do Wilna, z drugiej – wciąż pamiętał jej okrutne słowa. Były momenty, że z tęsknoty gryzł poduszkę, ale potem jakby powracał do rzeczywistości i dręczyły go myśli, że przecież Nina go nienawidzi. A on tak bardzo chciał, żeby go kochała… Próbował ją do tego zmusić, ale okazało się, że nie jest to właściwa droga. Niekiedy dumał, iż być może teraz, gdyby zawrócił ją z drogi do nieprzyjaznego Kazachstanu, pokochałaby go z wdzięczności. A gdyby zaopiekował się nią i dzieckiem, okazałaby mu odrobinę sympatii?
Marzył o wspólnym domu, pełnym ciepła i prawdziwej, nie udawanej miłości. Ale Nina była aktorką, i to dobrą, mogłaby go przecież znowu oszukać? Czy rozpoznałby, że robi to z miłości, a nie z wyrachowania?
Przecież dał jej szansę. Mogła być jego carską księżniczką, jego miłością. Dał jej wszystko, po czym okazało się, że te jego starania na nic się zdały, bo Nina ani przez moment, ani przez jedną krótką chwilę, nie należała do niego. Miał tylko jej ciało, ile razy chciał i kiedy chciał, ale teraz już wiedział, że jej dusza należy do tego paniczyka, doktorka z pańskiego dworku, Pawła Zawiślańskiego. Czy mógł mieć do niej żal, bo kochała innego? Właściwie nie powinien mieć. Tak jak nie powinien go mieć do siebie, że zakochał się w niewłaściwej kobiecie. A jednak miał. Zwłaszcza do niej. Był szczęśliwym człowiekiem, który okres ponurego dzieciństwa i kompleksów miał już za sobą. Tak było, dopóki nie potrącił jej przypadkiem w teatrze. I wtedy wszystko się zmieniło. W pewnym momencie Nina stała się jego obsesją. A im bardziej go odpychała, tym bardziej jej pragnął. Być może to stare zadry dały o sobie znać i jeśli Boris nie mógł czegoś mieć na własność, od razu czuł się gorszy od innych. Jakby nie docierało do niego, że nie istnieje człowiek na tej ziemi, który miałby wszystko.
Kolejny raz wszedł do Zacisza, zamówił kieliszek wódki z zakąską, po czym przywołał gestem ręki Wiesława Potopka. Ten przeprosił klientów i niemal natychmiast udał się do Aristowa. Nie tylko dlatego, że bał się tego człowieka jak diabeł święconej wody, ale z uwagi na nowe zajęcie, jakie sobie znalazł. Nie obawiał się, że robi coś nielegalnego, bowiem z jego usług korzystali najwyżsi rangą oficjele. A mianowicie Wiesiek Potopek stręczył dla nich urodziwe aktoreczki, baletnice i damy z wyższych sfer, które nie pogardzały ani sypianiem z wrogiem Polski, ani też groszem i przywilejami, jakie miały z tego tytułu. Podrzędni żołnierze litewscy i radzieccy, gdy jeszcze w Wilnie było ich mrowie, albo korzystali z usług zwykłych prostytutek, albo brali siłą, co im właśnie wpadło w ręce. I chociaż legenda głosiła, że wszyscy komuniści są równi, znajdowali się wśród nich nieco równiejsi. Życzyli sobie najlepsze wódki białe, gatunkowe lub burżujskie koniaki, nigdy nie jadali podejrzanie wyglądającego mięsa i nie cuchnęli dziegciowym mydłem, a jedynie wodą kolońską, tak intensywną, że aż kręciło w nosie.
Jako że Wiesław Potopek z racji wieloletniej pracy w najlepszej wileńskiej knajpie z dansingami znał wszystkich, bez trudu potrafił wskazać odpowiedni „towar” dla oficjeli. Z wdzięczności otrzymywał wynagrodzenie, głównie w naturze, ale w czasie wojny dodatkowe deputaty na jedzenie i węgiel były na wagę złota, niemal dosłownie. Zubożali Polacy bowiem pozbywali się kosztowności wszelakich, nawet ślubnych obrączek, byle tylko zjeść coś pożywnego.
– I kak, Wieslaw, masz ty dla mnie jaką krasawicę