Miłość w czasach in vitro - Anna Żelazowska - ebook + audiobook

Miłość w czasach in vitro ebook i audiobook

Anna Żelazowska

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Alicja wiedzie nudne życie, w którym cały czas albo się czegoś boi, albo ogarnia ją zniechęcenie. Na co dzień pracuje jako asystentka w renomowanej klinice in vitro, przez co zaczyna żyć historiami pacjentów oraz personelu kliniki. Tam niczym w soczewce skupiają się ludzkie dramaty oraz radości, a upragniony cel dla każdego ma nieco odmienne znaczenie.

To opowieść o tym, jak bardzo los potrafi zaskakiwać i zmuszać nas do trudnych wyborów. Oraz o tym, że kiedyś trzeba przestać się w życiu jedynie przyglądać. Powieść porusza bardzo aktualny temat procedury in vitro oraz możliwości i konsekwencji z nią związanych, przede wszystkim tych emocjonalnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 51 min

Lektor: Lena Schimscheiner

Oceny
3,9 (56 ocen)
23
17
8
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annas76

Nie oderwiesz się od lektury

intrygująca i wciągająca
00

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładkiMaksym Leki

Redakcja techniczna, skład i łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Alicja Kalinowska

Korekta

Urszula Bańcerek

Fotografia na okładce

© Anatolii Riepin | shutterstock.com

© Rawpixel.com | shutterstock.com

Wydanie I, Chorzów 2019

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2019

tekst © Anna Żelazowska

ISBN 978-83-7835-748-3

Prolog

Jeśli ktoś by mnie spytał, gdzie z największym prawdopodobieństwem spotkasz Boga, odpowiedziałabym, że u mnie w pracy. Dla jasności: nie jestem zakonnicą, chórzystką w kościele ani katechetką. Jestem asystentką w klinice sztucznego zapłodnienia. Pracuję w godzinach od ósmej do osiemnastej, czasami dłużej, zarządzam terminami wizyt, zabiegów, spuchniętymi segregatorami ludzkich historii, odbieram i rejestruję próbki spermy, parzę kawę (raczej po wcześniejszym umyciu rąk), czasami dodaję otuchy, podaję chusteczki do zapłakanych oczu… A przede wszystkim patrzę. To już poza obowiązkami służbowymi, tak zupełnie przy okazji, bo kiedy siedzisz te bite dziesięć godzin za ladą recepcji i już powklepujesz w komputer to, co masz do wklepania i przyporządkujesz na bieżąco wyniki badań do właściwych teczek pacjentów, zaparzysz czwartą kawę poszarzałemu ze zmęczenia „panu doktorowi od dzidziusiów”, to zostaje ci trochę czasu na obserwację. I ta milcząca, półprzezroczysta obecność jest moim azylem. Powołaniem, rzekłabym, tak jak dla chirurga skalpel albo sztaluga dla malarza. Ja, dziewczyna, która patrzy.

Ubieram się skromnie, bo takie są wymogi. Żadne prześwitujące sukienki do pół uda ani głębokie dekolty. Jeśli ktoś by mnie pytał o zdanie, to według mnie akurat nie ma lepszego stanowiska administracyjnego do tego rodzaju frywolnych strojów à la niezamężna Rosjanka na potańcówce w Hurghadzie. Taki look mógłby działać jak najbardziej motywująco na spłoszonych panów, zgarniających z lady szybkim, wstydliwym ruchem plastikowe pojemniczki. W każdym razie nie mnie to oceniać, bo są od tego mądrzejsi. Ja cieszę się z tego, co mam. Praca ta była dla mnie jak przysłowiowe złapanie Pana Boga za nogi, o czym przekonuję się codziennie. Chóry anielskie usłyszałam wraz z dźwiękiem mojej wysłużonej nokii, która równo dwa lata temu, punkt dwunasta trzydzieści trzy, zadźwięczała jakimś tandetnym dzwonkiem, a następnie miła pani z agencji pośrednictwa pracy oznajmiła triumfalnie, że zostałam przyjęta na stanowisko asystentki w klinice Szczęśliwa Rodzina. I to było niczym rozstąpienie się morza albo lepiej – manna z nieba, bo zaledwie kilka godzin wcześniej na śniadanie wyjadłam z szafki ostatnią konserwę tyrolską, popijając wyskrobkami z dna słoika kawy rozpuszczalnej. Deszcz bębnił o przyozdobiony przez ptactwo parapet, a ja ponuro rozważałam możliwość powrotu do rodzinnego miasta na południu kraju. A tu nagle poczucie dojmującej klęski w zaledwie kilka chwil zmieniło się w fanfary orszaku triumfalnego gladiatorów i oficjalnie otworzyły się przede mną tak zwane możliwości. Stała praca, więc kredyt, ciasne, ale własne mieszkanko, fotel Lykke i stolik Brykkens. Słowem, byłam w jakiś sposób „ustawiona”.

Praca asystentki, gdziekolwiek zresztą, była dla mnie szczytem szczytów. W przeciwieństwie do moich kolegów z kierunku „socjologia i kultura medialna” już na wstępie porzuciłam mrzonki na temat zostania komentatorem politycznym, dziennikarzem społecznym czy chociażby felietonistą. Mnie interesował konkret. Nie znaczy to, żebym kategorycznie nie chciała zarabiać na życie pisaniem erudycyjnych analiz na temat zjawisk społecznych typu: „wyglądam jak menel, ale będę pić czwarte cappuccino kupione za równowartość średniej krajowej afrykańskiego państewka” albo „mam czterdzieści lat i ciągle tylko mama jest w stanie zrobić mi dobrze”. Wręcz przeciwnie, takie drążenie w ludzkich motywacjach oraz pokrętnej logice istot ludzkich jako tłumu zawsze mnie interesowało. Tylko że do bólu trzeźwy osąd rzeczywistości kazał celować w bardziej przystępne rejony. Na początku lat dwutysięcznych ani w swojskich pośredniakach, ani w bardziej wysublimowanych z nazwyjob agencies, ani też w dodatku „Gazeta Praca” dziwnym trafem nikt nie szukał analityków zjawisk społecznych. Za to asystentek i sekretarek – wszyscy.

Tak więc zostałam częścią rzutkiego czteroosobowego zespołu administracyjno-asystenckiego w klinice Szczęśliwa Rodzina w centrum stolicy. Co rano – dobudzona solidnym kopem kofeiny, pochodzącym z mojego ślicznego, lśniącego czerwienią ekspresu do kawy, który notabene zaczynam traktować jak jedynego uwielbianego członka rodziny – zmierzam na moje recepcyjne stanowisko. Wolałabym pominąć szczegóły codziennej drogi do pracy, bo jest ona wypełniona na ogół wyziewami studzienek kanalizacyjnych peryferii Warszawy, gryzącym w nozdrza potem ściśniętych w metrze korpowięźniów i fetorem przypalonych zapiekanek w przejściu podziemnym. Może ze względu na ten olfaktorycznie masakrujący wstęp do dnia roboczego, a może tylko dlatego, że na korytarzach i w gabinetach Szczęśliwej Rodziny naprawdę ważą się losy wielu par, po przestąpieniu progu kliniki czuję się, jakby rozstąpiły się przede mną niebiosa. Po prostu błogo. Zresztą nie jest to efekt tak zupełnie przypadkowy, bazujący jedynie na zasadzie kontrastu pomiędzy zarzyganym po weekendowych hulankach chodnikiem przed Galerią Centrum a lśniącą grafitową poświatą podłogi w klinice. To, jak sądzę, także efekt pracy „psychologa wystroju wnętrz” czy innego z podobnie tajemniczych z nazwy, acz modnych i w sumie nieźle zarabiających specjalistów. Dyskretnie sącząca się muzyka instrumentalna, szklane misy z lawendowym potpourri, poustawiane na ladach recepcji (jeśli trafię do piekła, to będzie ono pachniało właśnie lawendą i zjełczałą zapiekanką z podziemi pod rondem Dmowskiego), kojąca biel i wygodne, oczywiście białe, skórzane sofy w poczekalni oraz fotografie Anne Geddes na ścianach (tej od pastelowych zdjęć noworodków, umieszczanych na tę okazję w główkach kapusty, kielichach kwiatów i doniczkach). Mam nadzieję, że ci ludzie, którzy przychodzą tutaj – jak by nie było – „po dziecko”, mają wystarczająco dużo rozsądku, by nie spodziewać się efektów pod postacią zawsze anielsko uśmiechniętego cherubinka, śpiącego w kielichu tulipana. Sądząc po tym, co wyczyniali w wieku niemowlęcym moi trzej bratankowie, to nie ma wizji dalszej od prawdy.

1.

Dziś pracę zaczęłam od archiwizowania starych „spraw”. Czułam się z tym trochę jak pomocnik Świętego Mikołaja, katalogujący zeszłoroczne listy trafiające do przełożonego, z tym tylko, że nie na wszystkie odpowiedziano.

Justyna i Marcin Łęccy. Ich historii nie da się zapomnieć, bo jest wręcz epicko melodramatyczna. Z cyklu tych opowiadanych na babskich wieczorach, przy tiramisu i butelce lambrusco, a wzniecających komentarze typu: „sukinsyn pieprzony” czy „porąbany knyp z małym fredem”. Jak to jest z tym ostatnim, to mogłabym się dowiedzieć nawet – nomen omen – z pierwszej ręki, od koleżanki siedzącej na krześle obrotowym metr ode mnie, ale jakoś nie chcę. Państwo Łęccy trafili do kliniki po dwóch latach bezowocnych tak zwanych starań, co było naprawdę niewielkim stażem w porównaniu z innymi przypadkami. Justyna miała trzydzieści dziewięć lat i choć wyglądała na minimum dziesięć lat mniej, to dobitnie czuła presję uciekającego czasu. To, co rzucało się w oczy w przypadku tej pary, to jej niekoherentność na poziomie wizualnym. A konkretnie fakt, że Marcin wyglądał jak brzydszy brat dzwonnika z Notre Dame po nieudanej operacji łuków brwiowych, a Justyna… Cóż, Justyna była po prostu śliczna. Miała w sobie coś z przedwojennej urody, delikatne rysy twarzy, zawsze finezyjnie upięte włosy i miękką elegancję w ruchach. Była ponadto o pół głowy wyższa od swojego męża.

***

Poznali się na molo w Sopocie, on przyciągnął jej uwagę małym szczeniakiem bernardyna z plączącymi się pulchnymi łapkami, którego prowadził na smyczy. I z tym psiakiem, na tym molo, w koszulce polo z logo telefonii komórkowej, ciasno opinającej wydatny piwny brzuszek, Marcin wydał się jej uosobieniem przystani życiowej. Że tylko z nim biały welon, dwójka szczerbatych dzieci harcujących po ogrodzie i stabilizacja. Dla Marcina zainteresowanie dziewczyny pokroju Justyny było niczym wygranie na loterii czerwonego sportowego samochodu, o jakim marzą mężczyźni tacy jak on – ewidentne trofeum służące potwierdzeniu przed nielubianymi kolegami, że nie jest się aż takim przegrywem. Ale zadra gdzieś tkwiła w nim cały czas. Bo ile można znosić ciekawskie spojrzenia taksujące ich dramatyczny rozdźwięk w klasie atrakcyjności? Ile można słuchać-nie-słuchać szeptów i chichotów gdzieś z drugiego planu, że oto Piękna i Bestia idą? Pal licho jak się jest piękną stroną tej bajki, bo możesz to skwitować jakimś lekceważącym komentarzem, poprawiając niedbale opadające w nadmiarze na alabastrowe czoło loki. Gorzej jak przydzielono ci rolę Quasimoda i nie za bardzo nawet możesz z tym osądem polemizować. Tak więc pomysł „zaciążenia” Justyny miał u Marcina, niestety, i drugie dno. Oprócz oczywistych korzyści płynących z przedłużenia linii genetycznej, tego „skoku w nieśmiertelność” oraz chęci usłyszenia tupotu małych stópek na panelach z drewna teakowego Marcin liczył po prostu na to, że po ciąży Justyna trochę zbrzydnie. Może nie tak dramatycznie i ostatecznie, ale że chociaż trochę spuści z tonu i wrzuci kilka kilogramów na plus oraz zetnie swoje majestatyczne włosy do pasa. Idealność żony coraz bardziej go frustrowała, zwłaszcza że ostatnimi czasy zaczął wyraźnie łysieć.

A Justyna była po prostu zakochana. Zachwycona, że wreszcie może się ufnie przytulać co wieczór do tego samego stabilnego mężczyzny, że Marcin umie naprawić szafkę w łazience, położyć kostkę brukową na podjeździe przed domem i że często śmieje się z jej żartów. I gdy po dwóch latach regularnego seksu z kalendarzem i testerem śluzu w ręku nic z tych planów rodzinnych nie wychodziło, postanowili zadziałać radykalnie. To znaczy Justyna postanowiła, a była to skądinąd prawdziwa droga przez mękę.

– Kochanie, pamiętasz, że dziś masz badanie w klinice?

– Hm…

– Tyle razy ci przypominałam, zaznaczyłam na kalendarzu w kuchni czerwonym mazakiem, w serduszku, ot tak, by było romantycznie trochę.

– Aż tak zależy ci na potwierdzeniu winy? Proszę bardzo, mogę w ciemno ci napisać na cholernej kartce, że to na pewno ja i droga wolna. Jarałem marihuanę w liceum, noszę za ciasne dżinsy, przesiaduję w gorącej wannie. Mea culpa, mea culpa. Tego chciałaś? A idź sobie zrób dziecko z tym lalusiowatym sąsiadem. Tym, co tak zawsze się w ciebie wgapia jak sroka w gnat. Chcesz mnie zostawić i pretekstu szukasz.

– Marcinku, jak tak możesz mówić? Ja przecież, ja przecież… Dla ciebie wszystko i gówno, nikt się we mnie nie wgapia, a na pewno nie ten sąsiad. Przecież to gej jest, więc jak ma wlepiać we mnie gały? Słucha opery na cały regulator, prenumeruje „Fashion Week” i żywi się wegańskim hummusem. No, pomyśl, gdzie on, taka mimoza, do ciebie, faceta z krwi i kości? – monologowała Justyna płaczącym dyszkantem, próbując złapać wzrok męża.

– Ja nie wiem, jak jest… Ale to twoje naleganie na badania to niczym oskarżenie jest – stwierdził sucho Marcin, nieco udobruchany wzmianką o nim jako o prawdziwym facecie.

– Żadne oskarżenie, przecież ja też się zbadam, to równie dobrze może być i po mojej stronie. Pigułki brałam kilka lat, a może i stres coś mi tam poprzestawiał, mam już swoje, jak na matkę, lata. Tam mogą nam pomóc – błagalnie perorowała Justyna.

– Brałaś, a brałaś. Z tyloma partnerami, z którymi sypiałaś, to musiałaś brać, bo inaczej już dawno snułaby się za tobą gromadka dzieci. Jak w powieści pozytywistycznej! – wykrzyknął z triumfem Marcin i wyszedł na balkon.

– Jutro o piętnastej, ulica Pełna trzy. Nie dopuszczam twojej nieobecności – stwierdziła zadziwiająco twardo Justyna. I tylko ta nowa nuta w jej głosie ostatecznie go przekonała.

Gdy następnego dnia pojawili się przed moim biurkiem, nie dało się nie zauważyć, kto był inicjatorem tej wizyty. Łęcki trzymał się dwa kroki od mnie i mową ciała wyrażał zupełny brak zainteresowania, połączony z czymś w rodzaju biernej agresji. Jego na pozór arogancka poza kontrastowała z panią Łęcką, której przygarbiona sylwetka wyrażała jedynie dwa słowa: „przepraszam” i „błagam”. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu, gdy Łęcki zamaszystym, ostentacyjnym ruchem ręki zaznaczał pola w standardowych formularzach, które im podałam do wypełnienia.

– Te pytania są idiotyczne – wycedził przez zęby.

– No wiesz, kochanie, oni muszą wiedzieć takie rzeczy, by wdrożyć kompleksowe leczenie – wyjąkała przepraszająco Justyna Łęcka, jednocześnie kładąc swoją rękę na dłoni męża.

– Skoro już mamy odstawiać tę szopkę, to ja bym chciał syna. To pewnie można wybrać, skoro nas to będzie tyle kosztować – powiedział tonem wymagającego klienta nurkującego w pudle „kilogram za 1,99” w prowincjonalnym szmateksie.

– To zależy tylko od pana… hmmm… materiału genetycznego – niespodziewanie wtrąciła się moja koleżanka, Beata, siedząca biurko obok. – Ja ich przejmę – powiedziała półgłosem, nachylając się do mnie i jednocześnie wyczarowując jeden ze swoich uniwersalnych uśmiechów.

Beata była specjalistką od tak zwanych trudnych klientów. Ponadczterdziestoletnia niedoszła pani psycholog (magisterium w pisaniu od ośmiu lat) nie miała nic wspólnego z hulającym w popkulturowej świadomości gawiedzi stereotypem MILF-a, czyli dość apetycznej i często wyzywającej pani w wieku balzakowskim, której zaciągnięcie do alkowy mogło dostarczyć całkiem niezłych wrażeń estetyczno-erotycznych. Nie, Beata była z tych kobiet, których obfity biust, swobodnie przechodzący w nieistniejącą talię, budził najpierw skojarzenia z ukochaną świętej pamięci babcią, następnie z puchatą, wymiętą poduszką, pozostawioną bladym świtem w łóżku, by wreszcie w przedziwny sposób wywołać irracjonalną chęć na domowej roboty pierogi ruskie. Twarz miała dość płaską, swojską, na której jedynym żywszym akcentem była częściowo osiadająca na zębach szminka koloru wściekła fuksja. Nie, Beata zdecydowanie nie była ładna, nawet przy dużej ilości dobrej woli nie dałoby się określić mianem „interesującej”. Miała jednak to coś, co w ostatecznej życiowej rozgrywce znaczy więcej niż nieprzeciętna uroda czy szczególne przymioty duchowe. A był to spryt.

***

O tym, jak skończyła się sprawa Łęckich, dowiedziałam się kilka miesięcy później, od samej Beaty, która sapiąc pod ciężarem ośmiomiesięcznego brzuszyska, triumfalnie rzuciła na biurko zwolnienie lekarskie, do końca ciąży ciesząc się już perspektywą rocznego urlopu macierzyńskiego.

– Wiesz, dla mnie to był ostatni dzwonek. Czterdziestka na karku, żadnego stałego faceta – ba! – żadnego faceta, chociażby do okazjonalnego bzykania. Wiesz, jak to jest, chłopy są teraz leniwe, ich życie seksualne sprowadza się w większości do odpalenia komputera, rozsunięcia rozporka, a następnie użycia kilku chusteczek higienicznych. Po co się trudzić?! – tokowała wysokim głosem, jednocześnie masując się po napęczniałym brzuchu.

Beata była – jak to pisują górnolotnie w czasopismach kobiecych – znawczynią męskiej duszy. Mimo iż usiłowała zaocznie skończyć psychologię, to nie nudna podręcznikowa wiedza była źródłem jej mistrzostwa, a nieocenione w tej materii doświadczenie życiowe, zdobywane kolejno na szkolnych boiskach, kolonijnych dyskotekach, praktykach wakacyjnych w upadających pegeerach, w gabinecie weterynaryjnym, a wreszcie na rozlicznych, raczej nieudanych randkach, aranżowanych przez portal randkowy Dwa Serca.

– Joasia już jest nastolatką, menopauza zbliża się wielkimi krokami, moja babcia przekwitła w wieku lat czterdziestu dwóch. Czterdzieści dwa, Alutka! Zdajesz sobie sprawę?

– No tak – mruknęłam, nie przestając uzupełniać bazy danych w Excelu, który dwoił się i troił, by zepsuć mi humor do końca dnia.

– I obudziłam się jednej nocy, cała zlana potem, przekonana, że to te uderzenia gorąca. I wtedy mnie olśniło, Alu. Teraz albo nigdy! A tak bardzo chciałam mieć jeszcze jedno dziecko, pal licho z kim.

Teraz to mnie oblał zimny pot. Moja chora wyobraźnia dopowiedziała błyskawicznie ciąg dalszy tej historii. Beata niczym szalony naukowiec, włamujący się po zamknięciu kliniki do laboratorium, gdzie trzymany jest najintymniejszy materiał genetyczny pacjentów. Białe drewniaki złowieszczo stukają o podłogę, rozwiana w szale totalnie nieudana trwała ondulacja, Beata niczym demiurg podnosi do światła wybraną na chybił trafił szklaną probówkę, unosi spódnicę i…

– Był taki zagubiony…

– Kto? – wyjąkałam, biorąc zupełnie na poważnie kandydaturę jakiegoś plemnika pierdoły, który nie załapał się na awans do szklanej menzurki.

– Marcin Łęcki, ten awanturujący się klient, co poprzedziurawiał długopisem kartki w ankiecie. Taki był wściekły, że żonka go tu przywlekła! – wykrzyknęła z triumfem Beata, a brzuch podskoczył jej pod sam nos.

– Chcesz mi powiedzieć, że ta ciąża jest wynikiem seksu z naszym klientem, w dodatku według wszelkich badań zupełnie bezpłodnym facetem?

Tu akurat znałam całą sprawę, wraz z wynikami laboratoryjnymi obojga. Wprawdzie katalogowanie wyników, wydawanie ich, przyporządkowywanie w teczki po pewnym czasie nie robią żadnego wrażenia i nie zostawiają śladu w pamięci, ale te były tak wyjątkowo złe, że je zapamiętałam. I za każdym razem, gdy Łęccy rejestrowali się u mnie na kolejną wizytę, to mimowolnie było mi ich żal.

– Medycyna nie takie cuda widziała, kochana! Gdyby nie to, że pokąsały go pszczoły w ogrodzie, to mógłby zapomnieć o dzieciach, fakt. Ale końska dawka kortyzonu zrobiła swoje.

– Pszczoły…? – wykrztusiłam, jeszcze bardziej osłupiała.

***

Opowiedziana przez Beatę historia wręcz upiornie trzymała się tak zwanej logicznej kupy. A z niej wyłaniała się historia człowieka, który już po wstępnych badaniach wiedział, że z jego strony nic z tego nie będzie. I że jego absolutna bezpłodność nie jest kwestią zmiany diety, trybu życia, pochłaniania większej ilości ostryg czy rezygnacji z forsownych wycieczek rowerowych, których, swoją drogą, od kilku lat i tak nie uskuteczniał. Nie była też – przynajmniej według profesora z naszej kliniki – rozwiązywalna przez odpowiednio dobrane leki czy nawet zabieg chirurgiczny. „Możecie się państwo starać, być może cuda się zdarzają” – powiedział profesor Ledek z ciepłym uśmiechem, a współczucie mimowolnie wypełzło na jego twarz. Że dla Marcina Łęckiego świat runął, to za mało powiedziane. Bo nawet nie chodziło o to dziecko, chociaż fakt, że jego własne geny nie zostaną przekazane dla potomności, był także bolesny. Chodziło o to, że teraz on, Marcin Łęcki, miał już oficjalne potwierdzenie, że jako mężczyzna jest po prostu zerem. Że zawiódł na całej linii, że strzela ślepakami i że tak naprawdę to równie dobrze mógłby być kastratem. Ta ostatnia myśl przeszła mu nawet całkiem na poważnie przez głowę, gdy wieczorem w kuchni kroił wyjątkowo ostrym nożem soczyste pomidory. Gdyby to chociaż Justyna, nie on, nie mogła mieć dzieci, to w pewnym sensie byliby kwita. On – brzydal, ale z wielkim sercem, poświęcający się dla swojej pięknej żony, która w wyniku nieuleczalnej przypadłości nie może dać mu dzieci. Ona – piękna, nieszczęśliwa, ale wdzięczna, że mąż trwa przy niej. Tak by było OK, tak by było wreszcie sprawiedliwie. „A jest jak zwykle – myślał z rosnącą wściekłością Marcin. – Pieprzona bogini płodności, pani idealna, niedoszła matka bez skazy. Zdradzi mnie, to tylko kwestia czasu, zdzira jedna”. Światło z ulicznego neonu padało na półprofil Marcina, gdy dłoń Justyny delikatnie pogłaskała go po policzku. „Przetrwamy i to. Dla mnie nie ma to znaczenia, bo i tak cię kocham” – powiedziała cicho Łęcka, a jej słowa padały głucho, jak w studnię bez dna.

Łęcki nie wpadł na Beatę w klinice, bo gdyby się tak stało, to prawdopodobnie między nimi do niczego by nie doszło. Miejsce to za bardzo kojarzyło mu się z klęską. Ale gdy nieprzytomny po nieprzespanej nocy wynurzył się z podziemi pod Rotundą, z tekturowym kubkiem kawy, miał jak najbardziej prawo nie zauważyć sunącej jak taran Beaty, trzymającej dwie łubianki truskawek. Zderzenie było nieuniknione i gdy oszołomiona Beata leżała na chodniku, pokryta truskawkową miazgą, Marcin jak przez mgłę próbował sobie przypomnieć skąd zna tę kobietę.

– Pan akurat idzie do nas, prawda? – zapytała niezbita z tropu Beata, otrzepując swój przyciasny moherowy sweterek z resztek owoców.

– To znaczy gdzie? – wymamrotał.

– No, do kliniki, chyba w tę stronę pan szedł.

Marcin odskoczył jak rażony piorunem.

– Nie, ja już się tam nie pojawię. Do widzenia – powiedział szybko i już by zniknął w gwarze ulicy, i już losy kilku osób pozostałyby niezmienione na wieki.

Ale Beata wyczuła szansę, może tę jedną na milion, i jeszcze na adrenalinowym haju, spowodowanym wyrżnięciem o trotuar, wypaliła:

– Nie przeżyję, jeśli już pana nigdy nie zobaczę, panie Łęcki! – Słowa zawisły skonsternowane w ciężkim od upału majowym powietrzu.

– Słucham? – powiedział niepewnie Marcin, przekonany, że to wczorajsze drinki, wypijane haustem jeden po drugim, powodują tak osobliwe omamy słuchowe.

– Może nie powinnam tego mówić, ale zawrócił mi pan w głowie od momentu, gdy pana zobaczyłam w naszej recepcji. Pewnie nie zwrócił pan uwagi, bo prawdziwi mężczyźni, tacy jak pan, mają ważniejsze sprawy na głowie niż głupiutkie sekretarki od wypełniania formularzy, ale ja od tego czasu nie mogę przestać o panu myśleć. Ot tak, sama nie wiem, kiedy to się stało.

To, co w normalnych warunkach rynkowych rządzących na giełdzie damsko-męskiej bezsprzecznie działałoby na niekorzyść Beaty, w tym przypadku było właśnie jej atutem: dwudziestokilogramowa nadwaga, włosy wołające o pomstę do Jagi Hupało czy chociażby już do jakiegokolwiek fryzjera, mającego w sercu trochę ludzkiego współczucia, moherowy sweterek w kolorze jajecznicy, pokryty miazgą truskawkową, ołówkowa spódnica opinająca bezlitośnie to i owo. I dokładnie w tym momencie Marcin poczuł przypływ nadziei. Że jednak mógł się komuś spodobać, i owszem, i to wcale nie z litości, ale z czystego zwierzęcego zauroczenia. Gdzieś na podświadomym poziomie swojego skołowanego od porannego kaca umysłu Łęcki wyczuł i skalkulował, że i on, i Beata grają w piątej lidze płciowej atrakcyjności i że prawdopodobnie już od czasów młodości stali na nie najwyższej półce kandydatów na partnerów, opatrzonej etykietą „użyć w razie braku innych opcji”. To ich niewątpliwie zbliżało.

„Wprawdzie ta kobitka z recepcji to miss świata nie jest, ale po dłuższym przyjrzeniu się ma fajny biust, sympatyczną twarz i całkiem niezgorsze łydeczki. Taka matczyna trochę, ciepła i apetyczna. Jak szarlotka. Mmm…” – kalkulował.

– Ale niezdara ze mnie – powiedział Marcin, zupełnie już innym tonem, połyskując w słońcu zębami, z których średnio co drugi miał aspiracje, by wyskoczyć przed szereg. – Zniszczyłem pani sweterek, z truskawek nic już nie będzie i nawet nie przeprosiłem. Proszę dać mi szansę się zrewanżować w tej cukierence za rogiem. Zamówimy szarlotkę, mnie przyda się jeszcze jedna kawa. A praca nie zając, nie ucieknie, ha, ha!

W ten dość banalny sposób zadzierzgnęła się pomiędzy Marcinem a Beatą nić porozumienia, napędzana głównie jego chęcią udowodnienia sobie, że nie jest jeszcze taki ostatni. Beata zaś, nie wierząc za bardzo w ponure diagnozy lekarzy i pokładając całą ufność w sile namiętności, robiła swoje. Była mianowicie pełna uwielbienia względem Marcina, słuchała z zafascynowaniem jego buńczucznych opowieści na temat wygranych bitew, jakie staczał każdego dnia w dziale rachunkowości korporacyjnej dużej amerykańskiej firmy, która gdyby nie on i jego zaangażowanie dawno by upadła, grzebiąc ze sobą zarówno gospodarkę USA, jak i prezydenturę Obamy. Wydawała teatralnie lekceważące westchnienia na każdą wzmiankę o „tych pawianach z IT”, którzy najwidoczniej sprzysięgli się, by Marcin nie mógł w spokoju pracować. Klasyka gatunku. „Nikt mnie tak nie słucha i nie rozumie, jak ona”; „Rozumiemy się w pół zdania”; „Żona od dawna nie przykłada żadnej wagi do tego, co mówię” – złoty standard racjonalizacji skoków w bok, odwieczna klasyka teorii uwodzenia.

O klinice i diagnozie Marcina nie rozmawiali prawie wcale, kilka suchych zdań, „że się nie udało”, załatwiło ten bolesny dla Łęckiego temat. Zresztą tak naprawdę od kilku tygodni zupełnie przestał o tym myśleć. Fakt znalezienia „bratniej duszy”, ze spotkania na spotkanie coraz sowiciej podlewany gęstym sosem wiszącego w powietrzu erotycznego napięcia, odsunął na dalszy plan jego problemy. Aż pewnego dnia poczuł, iż to, że nie może mieć dzieci, wcale go już nie obchodzi. Jego myśli krążyły przez większość dnia na planowaniu i maskowaniu przed Justyną tajemnych schadzek z Beatą, na opracowywaniu scenariuszy spotkań i oficjalnych wersji wydarzeń. Wydawał się przy tym sam sobie bogiem demonicznej logistyki zdrad, przebiegłym lisem, który prowadzi podwójne życie, grasując gdzieś w dotychczas sobie nieznanych rewirach pokojów na godziny, moteli bez meldunku oraz kabin w sex-shopach. Przez głowę przeszła mu nawet niejednokrotnie myśl, że byłby świetnym tajniakiem albo gliną pod przykryciem, bo kamuflaż i życie na krawędzi miał – jak mu się niezbicie jawiło – we krwi.

Gdy romans przeszedł już oficjalnie na rejestry łóżkowe, Marcin mógł śmiało powiedzieć o sobie, że wreszcie złapał byka za rogi. Seks ze swoją prawowitą małżonką nosił dla niego zawsze pewne znamię upokorzenia, wynikającego z faktu, że czuł się przy niej, szczególnie w sytuacji tête-à-tête, wyjątkowo szpetnie. Zawsze mu coś odstawało nie tam gdzie trzeba, brzuch, mimo iż okrągły i twardy, akurat nie był powodem do dumy. Porównywał swoją sflaczałą, z roku na rok obficiej pokrywającą się plamami pigmentacyjnymi skórę z ciągle irytująco aksamitną i idealną powłoką żony. Nawet gdy czasami próbował być względem niej w łóżku dominujący i władczy, z tyłu głowy zawsze gdzieś szeptał złośliwy głos: „Kogo ty oszukujesz?”.

Natomiast z Beatą sprawa przedstawiała się zgoła inaczej. Jej skóra była, podobnie jak jego, nie pierwszej świeżości, a liczne rozstępy, dożywotnia pamiątka po nieszczęsnym efekcie jo-jo z czasów świetności diet „kosmonautów”, kopenhaskiej i Dukana, nadawały jej bardzo niezobowiązującego charakteru. Justyna zawsze wyglądała świetnie. Z tym drobnym zastrzeżeniem, że odnosiło się wrażenie, iż nie włożyła w to ani minuty wysiłku. Tak naprawdę deprymowało to Marcina, bo trudno było mu powiedzieć, czy się dla niego postarała. Ot, prawdopodobnie dobre geny, mydło i woda, zero wysiłku. Próby Beaty, by wyglądać korzystnie dla swojego kochanka, widoczne były jak na talerzu. I czasami rozczulały Marcina do łez. Czerwona swędząca wysypka po zbyt radykalnej depilacji okolic bikini, jęczmień na oku po zaaplikowaniu sobie wachlarza sztucznych rzęs (który potrafił odlepić się w najmniej odpowiednim momencie i z głośnym pluskiem wpaść do kieliszka z winem), paznokcie u stóp pomalowane na wściekle żółty kolor, z dokładnością dwulatka wypełniającego pierwszą kolorowankę, stringi dopasowane tak perfekcyjnie, że aż zupełnie niewidoczne…

Pomimo tych drobnych niedoróbek, a może właśnie dzięki nim, ich seks był wyjątkowo udany. Porzuciwszy wszelkie kompleksy, wynikające z nieustannego porównywania Beaty do swojej idealnej żony, Marcin odkrył w sobie „dzikiego mężczyznę”, takiego, co i do ściany przyciśnie, i w publicznej windzie rękę pod sukienkę wsadzi. Nieustający podziw i wdzięczność Beaty utwierdzały go w przekonaniu, że nie jest z nim tak źle i że gdy się kiedyś postara, to wyrwie na szybki numerek nawet jakąś licealistkę. I prawdopodobnie wszystko po jakimś czasie by zmierzało do standardowego końca, miejsca, gdzie rozum wreszcie przejmuje władzę nad hormonami, a blask nowości powoli pokrywa się tak trudną do zniesienia rutyną. Gdyby tylko nie te przeklęte pszczoły!

***

W późnosierpniowe sobotnie popołudnie państwo Łęccy wybrali się na działkę pod Warszawę, do znajomych, na archetypowego „grilla”, który w praktyce sprowadzał się do okopcenia gryzącym dymem gotowych połaci mięsa z lidla oraz upiciu się do mdłości za pomocą specjalności pani domu, czyli napoju o wdzięcznej nazwie „kruszon”. Pomimo nazwy, obiecującej rozkosze podniebienia rodem z międzywojnia, w rzeczywistości był to zajzajer, składający się z niedopitych zlewek win z kolekcji gospodarzy, okraszony dużą ilością lodu oraz owoców z przydomowego ogródka. Marcin gderał całą drogę, gdyż grill u Stańskich psuł mu plany gorącej schadzki z Beatą, w trakcie której miały zostać zużyte i odpowiednio zaaranżowane produkty spożywcze o różnej konsystencji i kształtach. I nie, w zamysłach i fantazjach obojga nie miało to mieć nic wspólnego ze wspólnym gotowaniem ragoût z kabaczka. Pogrążony w swoich myślach, prowadził samochód, odpowiadając sporadycznymi mruknięciami na szczebiotanie żony. Drażnił go ton jej głosu, a przede wszystkim hawajska koszula w ogromne kwiaty, którą podarowała mu na rocznicę ślubu, a potem uparła się, że właśnie ją powinien założyć na dzisiejsze spotkanie. „Musisz więcej czerpać z radosnej strony życia” – uzasadniła to bez sensu, a on uśmiechnął się ironicznie. „Gdybyś tylko wiedziała, że od czterech miesięcy tak właśnie robię…” – pomyślał, zdejmując z wieszaka to kolorowe obrzydlistwo.

Stańscy mieszkali w dużym drewnianym domu, dwadzieścia kilometrów od Warszawy. Z okien roztaczał się widok na sad oraz lasy. Spełnione marzenie mieszczucha, które coraz dobitniej zaczęło przemawiać i do Justyny, która raz po raz przebąkiwała coś o wyprowadzce z ich komfortowego, grodzonego osiedla. Gospodarze już czekali na ganku, romantycznie zapatrzeni na zachód słońca, który jak zamówiony rozgrywał się idealnie naprzeciwko ich foteli. Pan domu w zamyśleniu głaskał owczarka typu husky, pani domu zaś pieczołowicie podlewała doniczkowe zioła.

– Boże, zaraz będzie gadka o tym, jak to cudownie zmieniło się ich życie, odkąd wyprowadzili się na wieś – burknął Marcin, popychając energicznie furtkę.

W istocie, być może wieczór i zapowiadał się sztampowo, ale skończył się w iście hollywoodzkim stylu. A wszystko za sprawą Jaromira Stańskiego, który koniecznie chciał pochwalić się swoimi krzakami borówki syberyjskiej, dumnie panoszącymi się w sadzie. Trudno powiedzieć, czy to Marcina kolorowa koszula w kwiaty, czy też jego sympatyczna fizjonomia niedźwiadka na wakacjach sprawiły, że niczym plaga egipska obsiadł go całkiem pokaźny rój pszczół. Marcin wił się, podskakiwał i krzyczał, co może i wyglądałoby dość komicznie, gdyby nie to, że z powodu alergii był w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Gdy wyciągnięto go już z basenu, do którego wrzucił go spanikowany Jaromir Stański, by pozbyć się pszczół, Marcin odkrył na sobie osiem ukąszeń, które w niedługim czasie mogły kosztować go życie. Zatem szaleńcza jazda do pobliskiego szpitala powiatowego, Justyna blada ze strachu i powtarzająca do niego: „Wszystko będzie dobrze, wytrzymaj”, biały sufit OIOM-u i bolesny zastrzyk. A właściwie dwa zastrzyki i kroplówka, po której aż go zatrzęsło. Nie mógł wyjść z tego wewnętrznego dygotu przez dobrą godzinę i sam nie wiedział, czy było to spowodowane bliskim otarciem się o śmierć, czy tylko działaniem leków. W każdym razie gdy nazajutrz wypuszczono go ze szpitala w Radzyminie, dając mu na do widzenia jeszcze dwa zastrzyki, Marcin czuł się naprawdę innym człowiekiem.

Przede wszystkim odczuł jakiś niespotykany przypływ mocy, tak jakby jedną nogą stał na Wawelu, a drugą opierał o kamienie w Stonehenge. Nie było dla niego rzeczy niemożliwych. Niesiony tym przedziwnym uczuciem „wszystkomożności”, gdy już trochę doszedł do siebie i skończyło się mu zwolnienie lekarskie, wygarnął swojemu szefowi i przy okazji wszystkim wokoło, co o nich myśli, a nie były to raczej rzeczy przyjazne. Mimo iż twarz miał jeszcze z lekka opuchniętą, a lewa noga na skutek aż trzech ukąszeń była znacznie większa niż prawa, to nie przeszkodziło mu to spotkać się z Beatą w podmiejskim motelu Pod Czerwoną Jarzębiną jakieś trzy dni po wypadku. Chwile uniesień, które tam przeżywali, przeszły do osobistej historii każdego z nich jako te, które na stare lata, siedząc w bujanym fotelu i pykając fajeczkę, wspomina się z rubasznym uśmiechem satyra i kwituje: „Wtedy to się szalało”.

Z kolei w domu czekała na Marcina najtroskliwsza opieka żony. Justyna pieczołowicie pielęgnowała ślady po ukąszeniach pszczół, aplikowała leki i maści antyalergiczne oraz gotowała ekologiczny bulion. Przez te kilka dni ich wzajemne relacje znacznie się poprawiły, bo Marcinowi na fali chwilowego poczucia mocy przestały doskwierać dotychczasowe kompleksy. Po raz pierwszy w życiu u boku Justyny czuł się jak równy z równym. Do końca swoich dni ten krótki czas od końca sierpnia do pierwszych październikowych chłodów Marcin będzie wspominał jako najlepszy w swoim życiu. Bo chyba nigdy przedtem i nigdy potem nie czuł się tak na miejscu, tak mocny, silny i pewny siebie. On sam przypisywał to faktowi bliskiego otarcia się o śmierć. Endokrynolog zapewne wyjaśniłby to działaniem końskich dawek kortyzonu, które wstrzyknięto mu w szpitalu, by zmniejszyć spowodowany ukąszeniem obrzęk. Na niektórych tak to działa, jakieś przewlekłe i niegroźne choroby autoimmunologiczne, które być może w ukryciu męczyły ciało Marcina od lat, po zastrzykach cofnęły się na kilka tygodni. Niezbadane są jeszcze wszystkie ścieżki medycyny, jak wyjaśniła mi to kiedyś filozoficznie Beata.

Stan ten nie mógł trwać wiecznie, wraz z nadejściem października Marcin miał coraz mniej energii i z rosnącym zirytowaniem obserwował, jak wraca jego stare, znienawidzone ja. Ale akurat tamtej jesieni był to naprawdę jego najmniejszy problem…

Tamtego wieczoru Justyna nie mogła usiedzieć w miejscu. Co chwila brała do ręki raz jeden, a raz drugi test ciążowy i wpatrywała się w małe okienka, na których pod każdym kątem i w każdym świetle widać było po dwie wyraźne kreski. Przez ponad dwa lata wyobrażała sobie ten moment i celebrowała go w wyobraźni. A rzeczywistość była jeszcze lepsza. Bo przez te dwa lata starań nigdy nie brała pod uwagę, że najpierw porzuci wszelką nadzieję na dziecko, potem wyperswaduje sama sobie, że niemowlę to same problemy, aż wreszcie uzna wyższość posiadania szczenięcia rasy psiej nad tym rasy ludzkiej, by na samym końcu płakać przez trzy godziny ze szczęścia, bo wreszcie się im udało zajść w ciążę. Tak jakby przed skazanym na śmierć niespodziewanie otworzyć drzwi więzienia i powiedzieć łagodnie „idź”. Właśnie tak się czuła Justyna.

Chciała natychmiast zadzwonić do męża, ale się powstrzymała. Z zaskoczeniem odkryła, że dokładnie pamięta reklamę telewizyjną z początku lat dziewięćdziesiątych, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nieproszona wyświetliła się w jej głowie. Młoda kobieta w eleganckiej atłasowej bluzce szykuje kolację, zapala świece, poprawia obrus. Dzwonek do drzwi, wchodzi brunet z czarującym dołeczkiem w brodzie, jedzą kolację. Na koniec posiłku piją kawę z ciemnozielonych filiżanek i wtedy ona wręcza mu parę niemowlęcych bucików. Mimika tego aktora według Justyny zasługiwała przynajmniej na nominację do Oscara. Najpierw zaskoczenie, pytające spojrzenie prosto w oczy kobiety, niedowierzanie i zaraz potem wybuch radości tak szczerej, że Justyna zaczynała szlochać za każdym razem, gdy przypominała sobie tę reklamę. Mężczyzna zrywa się z krzesła, porywa w objęcia kobietę w atłasowej bluzce, by zaraz potem troskliwie postawić ją na ziemi i dotknąć jej brzucha. Kawa na specjalne okazje, jakoś tak to leciało.

Chciała więc, by tak to dzisiaj wyglądało, dokładnie jak w tej reklamie, a nawet piękniej. Potrzebowała tego kiczu, takich prostych, dobrych uczuć, bo od dzisiejszego poranka miała ponownie wiarę w sercu, że się wreszcie wszystko, do cholery, ułoży. Że będzie pomiędzy nią a Marcinem tak jak kiedyś, jak na początku, gdy pojechali razem do Sopotu i siedzieli na molo, jedli gotowany bób i śmiali się ze skeczów Monty Pythona. Tylko że teraz będzie lepiej, bo swój wspólny mroczny czas już przeżyli i oficjalnie dobiegł on końca. Nie będzie już kliniki, badań, wpatrywania się w twarz lekarza jak w sędziego Sądu Ostatecznego, wspólnych-osobnych z Marcinem milczących kolacji, unikania wzroku i dotyku. Tłumaczyła sobie, że ten zły czas minionych miesięcy to była kwarantanna i test na wytrzymałość. I jeśli się nie załamała, jeśli nie łyknęła naraz tej całej fiolki pigułek nasennych, jeśli nie spakowała ich wspólnego życia w kilka walizek wystawionych za próg, to tak: jest godna, by zostać matką.

Wszystko już było gotowe: na kuchni podgrzewał się ulubiony gulasz węgierski Marcina, dużo papryki, w tym tej ostrej, trochę czerwonego wina, dobrej jakości wołowina. W lodówce chłodził się deser, wykwintne parfait z białą czekoladą i malinami. Tokaj stał już na stole i Justyna zastanawiała się, jak rozwiązać kwestię alkoholu, skoro planowała powiedzieć Marcinowi dopiero po zjedzonej kolacji. Czy nalać dwa kieliszki i markować popijanie? Ale to mogło wzbudzić jego podejrzenia. Z drugiej strony skąd mógłby się domyślać, że nie pije z powodu ciąży? Przecież profesor nie zostawił żadnych złudzeń, Marcin był bezpłodny. Tak zrobi, naleje sobie wina i zamoczy usta albo nie, będzie tak tylko udawała, lepiej dmuchać na zimne, a jeśli Marcin spyta, czemu nie pije, to powie, że brała leki na alergię, po nich nie można alkoholu i że sobie dopiero o tym przypomniała. Uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. W euforii, w której trwała nieprzerwanie od rana, kupiła sobie w swoim ulubionym butiku śmiesznie drogą atłasową bluzkę. Bardzo podobną do tej, jaką nosiła ta kobieta z reklamy kawy. Gdy zobaczyła ją dziś rano na wystawie, to pomyślała, że jest to dobry znak i że grzechem byłoby jej nie kupić. Poza tym jest to bluzka raczej przyszłościowa, luźna w talii, miękko opadająca na biodra – będzie ją mogła nosić przynajmniej do czwartego miesiąca ciąży.

Wygładziła bluzkę na brzuchu, chyba po raz setny tego wieczoru poprawiła włosy i spojrzała na zegarek. Spóźniał się, jak od kilku miesięcy zresztą, ale nie robiła z tego wielkiego problemu. Przypuszczała, że chciał trochę pobyć sam, przemyśleć, przetrawić w samotności tę gorzką diagnozę lekarską. Być może trochę popijał; wyobrażała go sobie, jak po pracy idzie do baru, siada na wysokim krześle barowym i ze spuszczoną głową zamawia mojito, a potem jeszcze jedno i whisky na koniec. Czasami pachniało od niego alkoholem, ale powstrzymywała się od komentarzy, bo wiadomo – każdy musi jakoś odreagować. Ona postawiła na wzmożony wysiłek fizyczny (naturalne endorfiny) oraz telefony do przyjaciółki z Krakowa (od sierpnia wydała na same rachunki za telefon połowę swojej miesięcznej pensji).

Jest! Podskoczyła na fotelu na dźwięk klucza przekręcanego w zamku i nie mogła opanować drżenia. Czuła się jak dziewczynka przed pierwszą akademią, gdy kurtyna już poszła w górę, a ona właśnie reguluje mikrofon. W przedpokoju stał cień Marcina, aż mimowolnie cofnęła się o krok, gdy spojrzała mu w twarz. Było w jego oczach coś, co kazało jej zachować czujność i wbrew wcześniejszym planom nie rzucić się mu od razu na szyję. Był blady i mimo iż starał się wyglądać na opanowanego, zdenerwowanie wyzierało z zaciśniętych pięści oraz z nerwowego tiku w lewym kąciku ust.

– Miałem ciężki dzień – wydusił przepraszającym tonem i skierował się do salonu.

Na widok świec, wina oraz uroczystej kolacji na stole stanął w progu, zaskoczony.

– Przecież… czy my dzisiaj mamy rocznicę? Jest październik, a w sierpniu…

– Nie, po prostu pomyślałam, że zrobię coś miłego. Jest piątek, oboje mieliśmy męczący tydzień. Coś się nam od życia należy – powiedziała wesoło Justyna, wyłączając palnik, na którym stał gulasz.

Po pokoju rozniósł się smakowity zapach mięsa i papryki, a Marcin pomyślał, że zaraz zwymiotuje. Strach przed wymiotami ogarnął w momencie i Justynę, jednak zwyciężyła determinacja, by przekazać wieść o ciąży w bardziej uroczysty sposób.

Rozmowa przy kolacji, delikatnie mówiąc, nie należała do wartkich, do czego tak naprawdę żadne z nich nie przyłożyło żadnej wagi. Zbyt byli pochłonięci własnymi myślami, planami oraz ubieraniu w słowa swoich wiadomości, które musiały być właśnie dziś przekazane.

W pewnym momencie Justyna, która po prostu nie mogła dłużej czekać, wzięła Marcina za obie dłonie i powiedziała drżącym z przejęcia głosem:

– Muszę ci coś powiedzieć…

Głos ugrzązł jej w gardle na chwilę, co Marcin niespodziewanie wykorzystał i powiedział szybko, nerwowo, nie patrząc jej w oczy:

– Ja tobie też chciałem coś powiedzieć, dobrze się składa akurat.

– Jestem w ciąży! – wykrzyknęła Justyna tonem cheerleaderki wyskakującej z tortu urodzinowego. – Dziesiąty tydzień! Kochanie, myślałam, że to niemożliwe, bo pamiętasz, co powiedział profesor Ledek, ale cuda się w medycynie zdarzają. A to chyba właśnie taki cud.

Słowa wypływały z Justyny wartkim potokiem, oczy jej zwilgotniały i czekała na dalszą część filmu, tak często odtwarzanego w jej głowie. Teraz on powinien porwać ją w ramiona, podnieść, czule postawić na ziemi i dotknąć jej brzucha. Dlaczego więc milczy, jego czoło pokryło się kropelkami potu i wygląda, jakby zaraz miał zemdleć?

– Marcin, ja