Wściekła skóra - Agnieszka Miklis - ebook + audiobook + książka

Wściekła skóra ebook i audiobook

Agnieszka Miklis

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

30-letnia Roswita Rein postanawia wyjechać do Holandii i tak trafia do ośrodka Noord Riesen, w którym zakwaterowano gastarbajterów z Polski. W ponurych dekoracjach ośrodka rozegra się walka o życie, a Roswita, zmuszona wyruszyć na poszukiwanie zaginionej bez śladu przyjaciółki, Tani Konecki, przekona się, że dysponuje siłą większą, niż to sobie do tej pory wyobrażała.
Przy okazji odkryje również, że niemal każdy z okolicznych mieszkańców skrywa jakiś wstydliwy sekret. Purytańskie miasteczko E. okaże się centrum lokalnej prostytucji, a szef fabryki, w której pracują obie kobiety, to zwykły rozpustnik. Jeden z najbardziej doświadczonych przez los bohaterów tej historii – straszny Hankie, o twarzy pokrytej potwornymi guzami, udowadnia jednak, że nasze życie jest czymś więcej niż tylko grą pozorów…

 

„Raj, który okazuje się piekłem, czy Holandia, jakiej nie znacie i w jaką nie chcecie wierzyć. A jednak! Agnieszka Miklis, doskonale znająca tamtejsze realia, udowadnia, że kraj Erazma z Rotterdamu – podobnie jak Skania Mankella – to doskonała sceneria dla ponurej historii kryminalnej. (…) Powieść Wściekła skóra, napisana poniekąd w konwencji reportażu śledczego, różni się od typowego polskiego kryminału – szybka akcja, dobrze „narysowane” postacie oraz poczucie humoru autorki gwarantują zabawę, w której jednak czytelnikowi nie będzie do śmiechu”.
Artur Górski, pisarz, dziennikarz „Focusa”

„Brutalna, błyskotliwa, odrażająca! Piekła nie ma. Jest tylko… Czytać ostrożnie. Infekuje do ostatniej strony”.
Katarzyna Bonda, pisarka

„Trudno mi o Wściekłej skórze myśleć po prostu jako o debiucie. Agnieszka Miklis to w pełni ukształtowana już pisarka, a jej wejście do literatury jest prawdziwym wejściem smoka. Nie dość, że autorka znakomicie radzi sobie z konwencją, łącząc elementy powieści kryminalnej i thrillera psychologicznego, to dzięki językowi podnosi popularne gatunki do rangi sztuki. Tej z wyższej półki. Książka mocna, bezkompromisowa i poruszająca”.
Marta Mizuro, krytyk literacki

„Sprawne, skuteczne. Wreszcie ktoś pisze o nas – ludziach z Tarnowskich Gór, z Rept… Gdy przeczytałem Wściekłą skórę, poczułem znów, jak silne są te korzenie. Od tego się nie da uciec. To jest jak tatuaż”.
Eryk Lubos, aktor

 

Agnieszka Miklis pochodzi z Tarnowskich Gór. W życiu imała się różnych zajęć, między innymi szlifowała srebro. Wściekła skóra jest jej debiutem literackim, choć o tym, że będzie pisać, wiedziała już jako dziecko. Obecnie mieszka wraz z mężem pod Wrocławiem i pracuje nad kolejną powieścią, zatytułowaną Ślepe ryby.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 864

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 23 godz. 18 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
3,8 (23 oceny)
9
5
5
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki

Dariusz Kocurek

Redakcja techniczna, skład iłamanie

Damian Walasek

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta:

Urszula Bańcerek

Wydanie II, Chorzów 2019

Wydawca

Wydawnictwa Videograf SA

41­-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja

DICTUM Sp. zo.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2018

tekst © Agnieszka Miklis

ISBN 978-83-7835-753-7

Zawsze chcą na Zachód –ich dusza jednak pozostała na Wschodzie.

(Horst Bienek „Opis pewnej prowincji”)

Zimą 2004 Holandia jak gdyby wypadła zzawiasów…

(Ian Buruma „Śmierć wAmsterdamie. Zabójstwo Theo van Gogha igranice tolerancji”)

Ja jestem tym, co każde zwas mi powiedziało.

I całe doliny smutku ciągną się przede mną, daremnie zakwitając dumą…

(Oriana Fallaci „List do nienarodzonego dziecka”)

Dla Krzyśka

Podziękowania

Pragnę podziękować moim Rodzicom za wszystko, czego mnie nauczyli. Bez nich byłabym niczym. Cioci Gabrysi za hojne dary. Mojej przyjaciółce Ani Krawczyńskiej za to, że była pierwszą czytelniczką „Wściekłej skóry” i w charakterystyczny dla siebie, powściągliwy sposób przekonała mnie, że powieść nadaje się do druku. Wydawnictwom Videograf za danie mi szansy. Kasi i Markowi za pomoc w ujarzmianiu komputera. Agnieszce Rus za miły gest, równie ładny, jak ona sama. Kasi Burak-Pawlińskiej za dobroć, Pani Joannie Tarasiewicz za mądrość. Mojej Pani Profesor, Krystynie Śródce, za nieocenione rady i wsparcie. I na koniec w sposób szczególny chciałabym się zwrócić do Aleksandry Zewelak, która nigdy we mnie nie zwątpiła i to ona właśnie dawno temu wywróżyła mi tę książkę. Wciąż wierzę w naszą przyjaźń.

Wszystkim Wam z całego serca dziękuję i życzę przyjemnej lektury.

Prolog

Taki wstyd. Lydia Dijk załamywała ręce. Taki wstyd. Choć można się było tego spodziewać, bo z Chrisem od dawna działo się coś złego – ale żeby aż tak! Nie, tego nigdy nie dopuściłaby do świadomości. Tego, co wyczyniał pod jej bokiem, bez jej wiedzy.

W dawnych, dobrych czasach był inżynierem, jeździł na kontrakty –do Ameryki, do Szwecji, wszędzie. Dobrze im się żyło. A potem coś się z nim porobiło. Zaczął mieć te swoje „napady”, spóźniał się do pracy, „odlatywał” (tak to określił jego szef, kiedy w rozpaczy zadzwoniła, żeby wywiedzieć się, co się dzieje), błądził myślami gdzieś daleko. Wszystkie te słowa były oczywiście eufemizmami na określenie postępującej choroby umysłowej.

O ile Lydia dosyć późno dostrzegła, co się święci, o tyle sąsiedzi nie mieli złudzeń. Wystarczyło popatrzeć na niego, kiedy sunął ulicami miasta, szedł do pracy albo wsiadał do auta – wrak człowieka. Ramiona pochylone, głowa opuszczona, nawet skóra twarzy zdawała się ciążyć do dołu w wyrazie abnegacji, choć nie był jeszcze starym człowiekiem. Wszystko na nim wisiało. Jednak Lydia zdawała się ślepa, być może zgodnie z powiedzeniem: „najciemniej pod latarnią”. Sąsiedzi, obserwujący Chrisa z dystansu, o tym, że coś jest nie tak, wiedzieli już od dawna.

Do czasu sławetnych bunkrów niczego jednak nie stwierdzono, a Lydia – chociaż Chris stracił pracę i również dla niej stało się w końcu oczywiste, jakiego typu są jego problemy – wcale się nie kwapiła z wysłaniem męża do lekarza. W jej rodzinie choroba psychiczna była jak piętno wypalone rozpalonym żelazem na czole, więc bała się jej jak ognia.

Stopa życiowa Dijków drastycznie się obniżyła, popadli w długi. Mimo to nikt nie poradził nieszczęśnikowi, żeby się leczył. Nie był niebezpieczny ani nawet agresywny, nie groził, że zrobi krzywdę sobie albo komuś innemu, nie podawał się za Napoleona. Ot, jeszcze jeden przegrany człowiek, nieudacznik.

W końcu gmina zlitowała się nad nim i dała mu tę posadę w Noord Riesen. Wszyscy znali Dijków i wiedzieli, że to porządni ludzie. Żal było patrzeć jak się staczają.

Oczywiście posada ciecia w żaden sposób nie odpowiadała kwalifikacjom, jakie miał Chris, ale w jego sytuacji grzechem byłoby narzekać. Poza tym, o dziwo, odnalazł się w tym. Uspokoił się nieco, zaczął lepiej wyglądać. Kładziono to na karb świeżego powietrza oraz prostego faktu, że Chris poczuł się znów użyteczny. Miał pracę, a co więcej – efektowny, zadbany dom, położony na terenie jednego z najładniejszych parków w Holandii. Można powiedzieć, że przypadek Chrisa Dijka był jeszcze jednym potwierdzeniem zbawiennego wpływu zieleni na ludzki umysł.

Do czasu.

– Widzieliście Chrisa?

– Nie, a co?

– Szukam go, a on jakby się pod ziemię zapadł.

Lydia coraz częściej zmuszona była przeprowadzać takie rozmowy. Mężczyźni opróżniający metalowe kubły na śmieci wymienili spojrzenia. Doskonale orientowali się w miejscowych plotkach, więc wiedzieli, co jest grane, ale wiadomo – przed żoną musieli udawać głupich. Żona dowiaduje się ostatnia albo nie dowiaduje się wcale, chociaż jeżeli Chris będzie dalej taki nieostrożny, to pozna prawdę bardzo szybko. Bo Chris zdawał się niczym nie przejmować i nawet nie stwarzał pozorów, chociaż – no może. Jeden ze śmieciarzy wpadł na niego kiedyś w Apeldoornie i zapytał, co tam porabia. Powiedział, że musi kupić cement. „Jasne, cement” – pomyślał śmieciarz. Wprawdzie natychmiast po tym oświadczeniu wszedł do sklepu z materiałami budowlanymi, ale Harry nie był w ciemię bity. Żona Dijka od miesięcy nie mogła się doprosić, żeby mąż naoliwił drzwi w przedpokoju, a tu nagle cement. Chris Dijk miał kochankę jak nic.

„Głupcy – myślał Chris. – Ignoranci. Jeszcze się przekonają, kto miał rację, ale wtedy będzie już za późno. Za późno na wszystko. Nadciąga nuklearna zagłada i przetrwają tylko ci, którzy mieli dość rozsądku, aby w odpowiednim czasie zabezpieczyć to, co dla nich najcenniejsze”. Tak się akurat składało, że dla Chrisa Dijka oprócz niego samego najcenniejszym skarbem na tym świecie była osoba Julietty, żony burmistrza.

To dla niej podejmował nadludzkie wysiłki i wznosił tę podziemną katedrę. Dla niej, kobiety, która pokochała garbusa. Nie robił tego z wdzięczności za seksualną litość, którą – jak mógłby pomyśleć ktoś patrzący na to wszystko z boku – mu okazała. Nie. Robił to, bo uważał, że przetrwać powinni najpiękniejsi i w świecie po eksplozji to właśnie ona będzie idealną reproduktorką.

To, że Julietta z nim sypiała, nie było w jego oczach niczym nadzwyczajnym – potrafił zaspokoić kobietę jak nikt. Uwodził językiem, tak samo zresztą jak jego brat Johannes, dobierał tak słowa, aby działały jak pigułka gwałtu. Dwaj bracia, garbus i stary pierdoła z antykwariatu, wyrywali panienki, o których mogli sobie pomarzyć miejscowi notable. „Uważaj – powiedział jednak Johannes do Chrisa, kiedy zorientował się, z kim brat ma romans tym razem. –Burmistrz to kawał mściwego skurwysyna”.

I. Wieczni gastarbajterzy

1.

Noord Riesen leżało w samym sercu zielonych terenów otaczających holenderskie miasto Apeldoorn, dokładnie pośrodku drogi łączącej dwie osady: Uddel i E. Przypominało brzydką narośl na pięknym ciele; kleszcza, który rósł niezauważony w gęstej sierści drzew i krzewów – niewidoczny dla niewtajemniczonych, lecz boleśnie obecny dla okolicznych mieszkańców. Miejsce to było jak pijawka – samo w sobie szpetne, ale jakże użyteczne; przystawione do zdrowego organizmu służyło mu i podtrzymywało jego pomyślność, tak więc zdecydowano się je tolerować. Odwiedzający swoich krewnych i znajomych przyjezdni czasem długo błądzili, zanim udało im się dostrzec zardzewiałą tablicę z nazwą ośrodka, wystającą spośród gęstych chaszczy.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych, gdy w Holandii zaczął się szalony okres prosperity, a bezrobocie w tym kraju bliskie było zeru, każda para rąk do pracy zdawała się bezcenna. Inwestowały tutaj międzynarodowe korporacje, liberalizowano przepisy i można było pomyśleć, że zaczyna się kolejna złota era dla Niderlandów. Z tego rogu obfitości mieli uszczknąć i inni. Miasta okręgu Randstad pękały już wprawdzie w szwach od przybyszów obcego, przeważnie muzułmańskiego pochodzenia, ale to wciąż było za mało.

Za mało, za mało, za mało…

I wówczas do kraju Spinozy i Erazma z Rotterdamu zaczęto sprowadzać Ślązaków. Polska nie należała jeszcze wtedy do Unii Europejskiej, ale jeden z jej regionów – niewielki terytorialnie, lecz niegdyś niezwykle bogaty – krył w sobie prawdziwy skarb: ludzi z podwójnym, polsko-niemieckim obywatelstwem. Człowiekowi, który odkrył ich istnienie, objawili się oni jako nowa żyła srebra, mająca przynieść mu bogactwo, kolejne dobro naturalne, w które ta ziemia i tak obfitowała ponad miarę. Kraina ta nazywała się Górny Śląsk.

Noord Riesen, zanim jego nazwa stała się synonimem degeneracji, było zupełnie przyzwoitym ośrodkiem, takim jak wiele w Holandii. Na reklamujących go prospektach uśmiechnięte od ucha do ucha blondaski z pluskiem wpadały do basenu, grały z innymi dziećmi w minigolfa lub upłynniały nadwyżki życiowej energii na przeznaczonym do tego celu placu zabaw. Ich odprężeni i równie jasnowłosi rodzice rozgrywali w tym czasie partię tenisa lub korzystali z dobrodziejstw przytulonej do basenu sauny fińskiej; wieczorami zaś sączyli drinki w tutejszej knajpie, oświetlonej z zewnątrz wielkim kapslem Heinekena. A wszystko to na tle bajecznego bukowego lasu. Żyć nie umierać! Wprawne oko dostrzegało jednak, że stroje wczasowiczów na widokówkach dawno już wyszły z mody, a fryzury pochodziły raczej z początku lat osiemdziesiątych niż z końca dwudziestego wieku, co mogło oznaczać tylko jedno – gdy owe prospekty pokazywano pierwszym, mającym się tu osiedlić, tymczasowym robotnikom z Polski, ów ośrodek lata swojej świetności miał już dawno za sobą.

Jego właścicielem była gmina, ale całego terenu doglądał Frank van Doorn, sześćdziesięcioletni hausmajster1, gospodarzący tutaj niepodzielnie od 1980 roku, czyli od czasu, gdy zastąpił oddelegowanego na przedwczesną emeryturę Chrisa Dijka. Gdy obejmował to stanowisko, był młodym, silnym mężczyzną o nieprawdopodobnie szerokich ramionach. Latem można było na nich dostrzec wytatuowane dziewczyny, płonące serca i karty do gry. Owe „ozdóbki” plus kołyszący się chód sugerowały marynarsko-kryminalną przeszłość zarządcy, ale tak naprawdę były to tylko domysły, bo nikt nie wiedział, czym zajmował się Frank, zanim na dobre osiadł w tej dziurze. Bano się go. Miał pokiereszowaną twarz, blizny na całym ciele i wzrok, który nie zachęcał do pogawędek o rodzinnych koligacjach. Z wiekiem posępniał coraz bardziej i tracił resztki młodzieńczego wigoru – jego skóra obwisła, tatuaże zaczęły przypominać tusz spływający spod rozmazanych powiek starej alkoholiczki, on sam zaś zaczął coraz bardziej upodabniać się do swojego rottweilera, który jak wierny cień towarzyszył mu podczas spacerów po parku.

1 Od niem. Hausmeister – zarządca, dozorca

Oprócz psa obok zarządcy dreptała zazwyczaj jeszcze jedna postać – Edwin. Stukot jego sabotów wzbudzał powszechny popłoch i kto tylko zdołał go w porę usłyszeć, skręcał w najbliższą alejkę. Nikt nie chciał bowiem być zmuszonym patrzeć na zniekształconą twarz chłopca, dotkniętego piętnem brzydoty tak wielkiej, że wprawiała w osłupienie nawet lekarzy. Kiedy Frank obejmował tę posadę, Noord Riesen osiągnęło szczyt swojej popularności – urlopowicze walili tu tłumnie i w każdy weekend czterdzieści domków z czerwonej cegły przeżywało istne oblężenie – szturm, jakiego nigdy wcześniej nie zaznało. Akurat wtedy bowiem zapanowała wśród tutejszej klasy średniej moda na relaks wśród nieskalanej przyrody, a cóż innego mogło jej sprostać lepiej niż pełne niezbieranych nigdy grzybów i borówek lasy, łagodnym łukiem opasające cały ten teren?

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych wszystko to należało już jednak do przeszłości. Dlatego, mimo rozpaczliwych prób podreperowania słabnącej reputacji ośrodka drobnymi retuszami, postanowiono go zlikwidować.

W 1999 roku Noord Riesen miało zostać zrównane z ziemią. Było nierentowne i generowało straty. Tak orzekł zarząd gminy Nunspeet i podjął decyzję o jego likwidacji. Nikt nie mógł sobie pozwolić na utrzymywanie ośrodka wczasowego, do którego przyjeżdżała już tylko garstka najwierniejszych gości, niemogących obejść się bez wspomnień. Szukali tu śladów własnej młodości i pocałunków sprzed dwudziestu lat, ale nawet oni wykruszali się z każdym rokiem. Trzeba tu było przeżyć naprawdę gorący romans, żeby chcieć teraz spędzać urlop w zawilgotniałym kempingu.

Konieczność opuszczenia ośrodka zawisła nad rodziną van Doornów jak widmo nieuleczalnej choroby albo bankructwa i sprawiała, że spokojny sen był teraz w ich domu zjawiskiem równie rzadkim, jak narodziny pandy w zoo. Erice van Doorn serce ściskało się ze strachu na myśl o tym, gdzie teraz pójdą i co zrobią. „Frank będzie musiał zakręcić się wokół czegoś w Apeldoornie” –doszła do wniosku. Przeprowadzka do miasta przerażała ją. Głównie ze względu na Edwina, ale nie tylko. Ona również najpewniej czuła się w Noord Riesen, wśród drzew i dającej schronienie zieleni. Oczywiście często jeździła do Apeldoornu na większe zakupy, ale to było co innego, to było jak święto. Wyprowadzka oznaczałaby dla niej wstrząs –w wieku pięćdziesięciu pięciu lat nie miała najmniejszej ochoty na takie zmiany.

Frank zupełnie nie rozumiał jej obaw. „W końcu – myślał – urodziła się w Kolonii, potem dwadzieścia lat żyła w Hadze – miasto powinna mieć we krwi, a ona nie i nie”. Uparła się, że nie wróci do Hagi. Czasami miał jej dość. Tymczasem powrót byłby w ich sytuacji najlepszym rozwiązaniem, gdyż przybrany ojciec Eriki dożywał właśnie swych dni w mieszkaniu na Hortensiastraat i wymagał opieki. Jego śmierć była kwestią najbliższych miesięcy, a mieszkanie przeszłoby na własność Eriki jako jedynej spadkobierczyni. W przeciwnym razie zapewnienie staremu pomocy pochłonie większą część wartości lokum i guzik z tego będą mieć. Ona jednak nie chciała o tym słyszeć. Twierdziła, że o niebo lepiej będzie im zamieszkać w Apeldoornie, który pomimo swych stu pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców nie sprawiał wrażenia dużego miasta, był raczej sennym grajdołem i nic się w nim nie działo. „To idealne miejsce – mówiła – dla nas i dla Edwina”.

2.

W mroźny styczniowy wieczór 1999 roku, gdy van Doornowie szykowali się właśnie do wyprowadzki, do ich drzwi zapukał człowiek z gminy.

– Mamy dla was propozycję – powiedział.

– Jaką? – spytał Frank. Nie patrząc na gościa, drażnił rozwścieczonego rottweilera, usiłując wyrwać mu z gardła prześcieradło, którego jeden koniec, zawiązany w supeł, tkwił w pysku zwierzęcia niczym knebel. Drugi koniec Frank owinął sobie wokół nadgarstka i szarpał nim gwałtownie, denerwując psa.

– Wpuścisz mnie? – spytał Gilbert. Patrząc niepewnie to na warczącą kupę mięśni, której z pyska toczyła się już piana, to na jej właściciela, pomyślał, że Frank idealnie pasuje do roli, którą właśnie chciał mu zaproponować. Bez zbytniego entuzjazmu, żadnych „jasne”, „proszę”, „dziękuję”, Frank wpuścił Gilberta do środka. Z pokoju wyłoniła się Erika. „Co ona robi z tym jaskiniowcem?” – pomyślał Gilbert. Erika zawsze mu się podobała. Gdy wszedł do salonu zachęcony przez nią, aby usiadł i napił się z nimi kawy, aż się otrząsnął na widok rozwalonego w fotelu Edwina. „Co za tragedia” – pomyślał.

Gdy usiadł (na krześle, z którego nie musiał oglądać juniora), był przygotowany na grad pytań ze strony Franka, ale nic takiego nie nastąpiło. Frank milczał, wpatrzony w ciemność za oknem. Gilbert westchnął więc i nabrał powietrza w płuca. Naprawdę nie było mu łatwo, uważał bowiem, że propozycja, z którą przyszedł, jest dosyć bezczelna, zważywszy, że van Doornowie właśnie spakowali walizki.

– Słuchaj Frank… – odchrząknął niepewnie.

Bał się trochę reakcji tego człowieka. Stary van Doorn potrafił być nieobliczalny, choć zazwyczaj milczał, trzymając urazę odłożoną gdzieś na bok, jak rachunek wymagający uregulowania w bliżej nieokreślonej przyszłości. To też było straszne, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę krążące po okolicy plotki na temat zabójstwa sprzed pięciu lat. Nie mając jednak żadnego pomysłu, jak najlepiej przeprowadzić tę rozmowę, Gilbert postanowił mówić wprost.

– Nie chcielibyście zostać?

Erice zaświeciły się oczy. Weszła właśnie do salonu, niosąc tacę z parującą kawą, gdy usłyszała to pytanie.

– Cofnęli decyzję o likwidacji?! – krzyknęła.

– Uspokój się! –Frank walnął pięścią w stół. – Podniecasz się, a nie wiesz, o co chodzi. Co? Wczoraj nie było Noord Riesen, a dzisiaj nagle jest? Co kombinujecie, Gilbert?

Gilbert instynktownie napiął mięśnie i spojrzał na Erikę, aby w jej oczach znaleźć odpowiedź na pytanie, na ile groźny może być w tej chwili jej mąż. Ona jednak postawiła szybko tacę na stole i wyszła.

Zapadło milczenie.

Gilbert zgiął i rozprostował pod stołem palce prawej dłoni, ale jeden rzut oka na siedzącego obok mężczyznę uświadomił mu, że nie ma szans w ewentualnym fizycznym starciu. Frank van Doorn różnił się od swojego rottweilera tylko tym, że na razie z ust nie ciekła mu jeszcze piana. Przed oczami „gminnego kamikadze” – jak nazwał sam siebie Gilbert, gdy usłyszał, jakie wyznaczono mu zadanie – stanęła zmasakrowana twarz mężczyzny, którego zwłoki znaleziono w rowie melioracyjnym, otaczającym Noord Riesen. Ktoś go zabił i przyfastrygował jego plecy do drucianej siatki okalającej ośrodek. Nikomu niczego nie udowodniono, ale po okolicy krążyły pogłoski…

W końcu zdecydował się odezwać.

– Frank, mówię jak jest, bez owijania w bawełnę. Dwa tygodnie temu dostaliśmy dziwnego mejla. Musieliśmy go najpierw sprawdzić. Nie chcieliśmy ci nic mówić, dopóki nie ustalimy, czy człowiek, który go wysłał, jest wiarygodny. I jest! To biznesmen, Evert Christiansen. Szuka ośrodka dla sprowadzanych ze Wschodu gastarbajterów.

– Skąd?

– Z Polski.

– Chrzanisz! –Gilbert aż podskoczył, gdy Frank znowu walnął pięścią w stół. –Chcecie nas zrobić w jakieś pieprzone bambuko!

Erika znowu pojawiła się na progu pokoju, blada i wymizerowana. Przerzucając spojrzenie z męża na przystojnego młodzieńca o inteligentnej, szczerej twarzy (ile by dała, żeby to on był jej synem), przygryzała nerwowo wargę. Wiedziała, że ważą się ich losy. Nie obchodziło jej, kto zamieszka w tym ośrodku, mogliby to nawet być kosmici – byle pozwolono im zostać.

– W żadne bambuko, Frank. Rzecz jest legalna.

– Jakim, kurwa, cudem?

– Nie wiem, ale ponoć mają niemieckie obywatelstwo, to jakieś kwestie przygraniczne, nie znam szczegółów. Ale uwierz – to jest pewne.

– Pewna jest tylko śmierć.

– Wiem, co chcesz powiedzieć, ale to nie jest tak. Facet wpłacił astronomiczną zaliczkę i chce ich tu mieć już w lutym, zależy mu na czasie.

Zapadła znów cisza, tym razem nieco mniej niezręczna niż poprzednio. Gilbert wiedział, że Frank musi przetrawić jakoś tę wiadomość, poprzerzucać ją sobie w myślach jak żarzący się węgiel, dopóki nie ostygnie. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego wzrok krążył bezwiednie po ogołoconym z przedmiotów salonie i śladach, jakie po nich zostały na grubej warstwie kurzu. Z przykrością musiał stwierdzić, że piękną Erikę raczej trudno byłoby zaklasyfikować do grona wzorowych gospodyń – cały pokój wyglądał, jakby ktoś przyłożył do niego gigantyczny szablon z powycinanymi w środku kształtami spodów od doniczek, szafek, foteli, bibelotów – słowem, od tego wszystkiego, co van Doornowie zdążyli już spakować do furgonetki, ale wokół czego nie chciało im się posprzątać.

Tak naprawdę Gilberta nie obchodził wystrój tego ponurego miejsca. Wciąż omijając wzrokiem Edwina, szukał śladów sławetnego bunkra, który wybudował pod domem Chris Dijk – poprzednik Franka, wysłany na wcześniejszą emeryturę. Chris był w tutejszej okolicy mniej więcej tym, kim Robin Hood dla Sherwood – wyjętym spod prawa bohaterem zbiorowej wyobraźni. I chociaż już od niemal dwudziestu lat przebywał w domu bez klamek, pamięć o nim nie zaginęła, wprost przeciwnie – co chwila dodawano jakiś nowy, pikantny szczegół niepozwalający zapomnieć o tym, czego dokonał.

Gilbert znał tę historię na pamięć. Częściowo opowiedzieli mu ją rodzice i bracia, a częściowo tkwiła w jego własnych wspomnieniach. Miał wówczas osiem lat i jak przez mgłę pamiętał tę smutną kobietę –Lydię –która ze łzami w oczach wciąż szukała po okolicznych domach swojego męża i w desperacji zaczepiała nawet małych chłopców, pytając, czy nie widzieli Chrisa. Matka Gilberta współczuła jej, ale nie wszystkie kobiety były tak wyrozumiałe. Otóż stary zarządca, nic nikomu nie mówiąc, znikał na całe godziny i nie raczył nawet powiedzieć, co robi. Wszyscy znali Chrisa i jego dziwactwa, podejrzewano go nawet o początek schizofrenii, ale w tym wypadku przyczyn jego dziwnego zachowania upatrywano zupełnie gdzie indziej. Współpracujący z Chrisem mężczyźni poklepywali go rubasznie po ramieniu, puszczając sobie za jego plecami oko: kto by pomyślał, że ze starego zrobi się na stare lata taki jebaka! Jednym słowem –wszyscy byli przekonani, że Chris ma jakąś babę na boku. Bomba wybuchła na wiosnę 1980 roku, gdy niejaka panna Eleanore Blixen, wczasowiczka, jak co rano wyruszyła na jogging. Ósmego kwietnia stanęła na progu swego bungalowu, przeciągnęła się rozkosznie i zaczerpnęła głęboki, dotleniający haust świeżego powietrza. Przyjeżdżała tu od lat i właśnie ten moment lubiła najbardziej. Jej domek sąsiadował bezpośrednio z terenem administracyjnym. Zrobiła parę skłonów, odetchnęła głęboko (wdech –wydech, wdech –wydech) i ruszyła. Na swoje nieszczęście postanowiła jednak przełamać codzienną rutynę i urozmaicić sobie nieco trasę. Zamiast pobiec, jak zwykle, ścieżką prowadzącą spod jej drzwi prosto do alei wjazdowej, skręciła między drzewa, w stronę płotu zarządcy. Gdy była już blisko sąsiedniej posesji, skręciła w prawo, aby wzdłuż ogrodzenia wydostać się na główną drogę, ale okazało się to niemożliwe –raptem zapadła się pod ziemię.

Ten przykry incydent miał, niestety, bezpośredni związek z osobą Chrisa Dijka i jego niepokojącymi zniknięciami. Jak się okazało, administrator nie wyprawiał się wcale do kochanki, lecz do Apeldoornu, gdzie zaopatrywał się w środki niezbędne do budowy schronu, który pod osłoną nocy budował mozolnie od lat.

Gdy ludzie z ubezpieczalni, mający ustalić wysokość odszkodowania dla połamanej w kilku miejscach panny Blixen, ujrzeli labirynt skomplikowanych podziemnych korytarzy, nie mogli wprost uwierzyć, że są one dziełem jednego człowieka…

Chris Dijk stał się legendą, której sława dotarła aż do Amsterdamu – podobno jakiś tamtejszy reżyser chciał na jej podstawie wystawić sztukę teatralną, ale dalsze losy tego przedsięwzięcia nie były Gilbertowi znane. Wiadomo, szalone miasto Amsterdam – tam wszystko jest możliwe. Weźmy chociażby Theo van Gogha2 i to, co wyprawiał – facet się doigra. I nie chodziło tu wcale o te żałosne prowokacje z kozami, ale o coś więcej. Gilbert uważał, że nad Holandią zbierają się czarne chmury, a dojście do władzy takich populistów, jak Pim Fortuyn3 czy Geert Wilders4, niczego tu nie zmieni. Zadowoleni z siebie holenderscy chłopcy bawili się w rządzenie, a islam rósł w siłę. Oni mieli do stracenia majątki, nazwiska, pozycje, kochanki i kochanków, a tamci – nic. Jeżeli Pim zostanie premierem, oznaczać to będzie, że Holendrzy stracili instynkt samozachowawczy i resztki dobrego smaku. Tymczasem trzeba się było jednak zająć swoimi sprawami, a kwestie bohemy zostawić bohemie.

2 Theo van Gogh (1957–2004) – kontrowersyjny holenderski reżyser, zamordowany przez islamskiego ekstremistę, Mohammeda Bouyeri.

3 Pim Fortuyn (1948–2002) – kontrowersyjny polityk holenderski, znany z wrogości wobec islamu i imigrantów. Homoseksualista i dandys. Zamordowany w czasie wyborów parlamentarnych przez lewicowego aktywistę, Volkerta van der Graafa.

4 Geert Wilders (ur. 1963) – holenderski prawicowy polityk, lider Partii Wolności (PVV). Wspiera politykę antyimigracyjną i krytykuje ideologię islamu (m.in. w swoim filmie „Fitna”).

Gilbert uśmiechnął się do Eriki. Tak jak się spodziewał, nie dostrzegł w salonie śladów po poprzednim właścicielu, nie uniknął jednak konfrontacji z Edwinem. Chłopak, zwabiony zapachem kawy i ciasta, podszedł do stołu, przy którym siedzieli mężczyźni, i zajął krzesło naprzeciwko Gilberta. Trudno opisać wrażenie, jakie wywierała rozdęta twarz syna van Doornów. Erika dostrzegła odrazę w oczach Gilberta i serce jej się ścisnęło z żalu. „Quasimodo” –pomyślał Gilbert, bo nic innego nie przychodziło mu do głowy w obliczu takiego nieszczęścia. Skojarzenie z dzwonnikiem z Notre Dame trochę go uspokoiło i –starając się myśleć, że zamiast Edwina ma przed sobą poczciwą postać z kreskówki –przełykał jakoś kolejne kęsy jabłecznika.

– Dobre – powiedział Quasimodo, pokazując na ciasto. Jego głos był zupełnie normalny, ludzki i nie sprawiał wrażenia napiętnowanego bólem. Z pewnością znacznie bardziej cierpiała jego matka. Gilbert widział, że kurczy się w sobie, patrząc na syna. Dla nich Noord Riesen było faktycznie wybawieniem, idealną kryjówką. Frank mógłby to wziąć pod uwagę i powiedzieć łaskawie: „Tak”.

Frank jakby to usłyszał.

– Zgadzam się – powiedział.

– To rozsądna decyzja – odrzekł szybko Gilbert i chciał jeszcze dodać parę komunałów, w stylu: „Lepszej nie mogłeś podjąć” czy „Będziesz zadowolony”, ale zrezygnował. Przy tym człowieku bezpieczniej było milczeć. Dostrzegł wyraz ulgi na twarzy Eriki i odczuł zadowolenie, że wbrew swym najgorszym obawom okazał się posłańcem, który przyniósł jednak dobrą wiadomość. Nie miał teraz wątpliwości, że takie rozwiązanie jest korzystne dla wszystkich.

– Naprawdę się cieszę – powtórzył i wstał od stołu, aby jak najszybciej z pola swego widzenia zgubić to monstrum.

3.

Najgorsze były te noce, kiedy nie mogła spać, chociaż nie było pełni. Zdała sobie sprawę, że oto stoi pod ścianą. Po raz pierwszy w życiu nie został jej do wykorzystania ani jeden bezpieczny zakamarek w umyśle, w którym mogłaby się schować i przeczekać swój strach aż do momentu, kiedy zrobi się w miarę bezpiecznie. Do tej pory udawało się jej jakoś go uśmierzać – batonikami, książkami i telewizją – ale to już nie pomagało. Nie miała żadnej kryjówki. Sterczała na otwartym polu, a wokół niej świszczały kule i szrapnele. Była wystawiona na grad pocisków, którymi ostrzeliwała ją – i to bolało najbardziej – nie tylko wroga armia. Najgorsze cięgi zbierała od swoich.

Czasami trudno było jej uwierzyć w to, że jest już dorosła i w głębi duszy pragnęła pozostać dzieckiem; wrócić do słodkiej krainy przywilejów i bezkarności, a może nawet jeszcze dalej – do łona matki.

Świat jednak odmawiał jej tego powrotu.

Świat okazywał się miejscem, które nie miało nic wspólnego z bezpieczną macicą rodzinnego domu, ale kto raz w niego wyruszył, musiał iść dalej. To było jak narodziny: pierwszy oddech, a po nim następny i następny…

Roswita Rein miała trzydzieści lat i pewność, że na własne życzenie przegrała swe życie. Tego nie dało się zagłuszyć batonikiem ani nawet najnowszą powieścią Johna Irvinga. Ból w jej sercu trwał jednostajnie, bez żadnych sekwencji skurczów i rozkurczów, mimo że liczyła do stu, do dwustu, do tysiąca. Wsłuchiwała się w niego z napięciem graniczącym z obłędem. Bała się, że umrze i bała się, że przeżyje – jak zwykle nie potrafiła rozstrzygnąć, czego lęka się bardziej.

Traciła grunt pod nogami.

Korciło ją, aby zrzucić ten ból na cudze barki. To wydawało się takie proste – mogłaby zachorować, popaść w depresję (depresja była ostatnio bardzo modna, co sugerowały okładki kolorowych czasopism i tytuły programów telewizyjnych: „Walcz z depresją!”, „Depresja to nie błahostka!” czy najostrzejszy z nich wszystkich, przypominający stylistykę nekrologów na pudełkach papierosów – „Depresja to szara śmierć”!) albo rozłożyć się bezradnie na wersalce z wyrazem otępienia na twarzy i czekać, aż ktoś się nią zajmie. Tylko co by jej to dało?

Anno Domini 2004 Roswita była wprawdzie do niczego, ale zachowała przynajmniej na tyle rozsądku, aby zdawać sobie sprawę, że depresja jest jej teraz równie przydatna, co nerwica frontowa żołnierzowi wypchniętemu z pontonu na plaży w Normandii, a żeby uciekać w chorobę, trzeba mieć pieniądze. Jej nie było na to stać. Wiedziała wprawdzie, że to byłby jakiś rodzaj kryjówki pozwalającej jej przetrwać obecną sytuację i że mogłaby w ten sposób upuścić sobie trochę pary, ale po raz pierwszy w życiu zadała sobie pytania: „Co dalej? Jak długo jeszcze będę uciekać?”. Być może, jeśli sceduje na kogoś ten potworny ból, to nie sfiksuje, lecz –zapytała siebie po raz drugi –„Co dalej? Co będzie potem, gdy okaże się, że to schronienie jest równie bezpieczne, co amsterdamska oficyna Anny Frank?”.

Trzeba było przeć naprzód.

Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać.

Zresztą – pomysł z chorobą był kuszący i ciągle go rozważała – czy rodzice by jej pomogli? Po tym, co się stało? Po tej piekielnej awanturze, kiedy ojciec wydzierał się na całe gardło, aż sąsiedzi zaczęli walić w kaloryfery, a ciotki opuszczały ich mieszkanie z ociąganiem po nieudanej imprezie, która w ich oczach dopiero teraz zaczynała się rozkręcać? Po tym… przestała być tego taka pewna.

– Ty idiotko! – wrzeszczał ojciec. Kiedy był rozjuszony, plótł co mu ślina na język przyniesie i układał palce prawej ręki w charakterystyczny sposób: zginał kciuk i mały palec, a trzy pozostałe, naprężone niczym szpony podrywał do góry, jakby badał krowi odbyt. –Zrób coś ze sobą! Daliśmy ci z matką wielką szansę, ale jej nie wykorzystałaś. Mogłaś skończyć studia, myśmy nie mogli. Byliśmy Ślązakami, robolami – to wtedy na jedno wychodziło – przeznaczeni do roboty i do niczego więcej. Harowaliśmy…

– A ja nie haruję!? –Roswita czuła, że zaraz się udławi. Nienawiść podeszła jej do gardła. W końcu po tym, jak rzuciła studia, też nie leżała do góry brzuchem, podejmowała się różnych, mniej lub bardziej dziwacznych, prac (aktualnie sprzedawała fluorescencyjne Madonny w sklepie z dewocjonaliami), więc nie miał prawa tak się do niej odnosić. – Nawet nie wiesz, jaka jestem zmęczona po pracy…

– Miliony ludzi są zmęczone po pracy. Tylko że praca pracy nierówna. Co zrobisz za trzydzieści lat, pomyślałaś o tym?! Pamiętaj, że pieniądze są najbardziej na starość potrzebne. I nie krzycz. Nikt nie będzie krzyczał w moim domu.

– W twoim?! Więc to już nie jest mój dom? Ja nie mam domu?

– To go sobie stwórz! I módl się, żebym ci przedtem nie powiedział won!

„Mamo, powiedz coś –modliła się w duchu.–Powiedz mu, żeby przestał”. Chociaż od dawna czuła, że mieszkanie rodziców nie jest już jej domem, prawda wypowiedziana na głos uderzyła w nią niczym obuch. Poczuła się tak, jakby szła pod wiatr. „Mamo, przecież to ty zawsze starałaś się mnie tu zatrzymać i nie pozwalałaś oddalać się zbytnio. Chciałaś, żebym została. To ty zawsze dbałaś o to, żeby w pokojach było tak czysto i tak… przytulnie. Lubiłaś, kiedy siedzieliśmy wszyscy razem, dyskutując na różne tematy. Powiedz coś!”.

Ale Maria Rein siedziała cicho za szerokim drewnianym stołem w ich kuchni i płakała. Płakała z twarzą ukrytą w dłoniach. Wstała tylko na moment, żeby zaciągnąć żaluzje i już była z powrotem, na „swoim” miejscu, na rozlatującym się krześle, wciśniętym pomiędzy stół a kuchenkę. Roswita zawsze odnosiła wrażenie, że jej matka niczego nie jest w stanie pojąć do końca ani wykazać się odrobiną przenikliwości. Rozumiała tylko sprawy rozgrywające się na powierzchni. Teraz jej ściągnięta bólem twarz wyrażała czyste przerażenie na widok dwóch gestykulujących i obrzucających się błotem postaci –tak bardzo nienawidziła kłótni! Dla „świętej zgody” gotowa była zaprzedać duszę diabłu, ale na razie wszystko wymykało się spod kontroli.

„Mamo, powiedz coś!” – błagała w myślach Roswita.

– Sąsiedzi wszystko słyszą –jedyne, na co była w stanie zdobyć się Maria Rein, to cichy szept i ponowne ukrycie twarzy w dłoniach. Roswitę przeraziła jej bladość. „Jestem zła –pomyślała. –Zabijam własną matkę”. Sama czuła się tak, jakby za chwilę miała umrzeć. Najgorsze było to, co oprócz przerażenia dostrzegła jeszcze w oczach matki. Czy jednak się nie pomyliła? Pewno jej się zdawało. W tej całej piekielnej awanturze widziała już rzeczy, których nie ma i jest „przewrażliwioną, nie tam, gdzie trzeba, idiotką” –jak dowiódł przed chwilą ojciec. Jednak widziała to. Widziała, widziała, widziała! Miała zmysły wyostrzone jak nigdy dotąd i niczego jeszcze nie była tak pewna –wolałaby nigdy się nie urodzić niż spoglądać teraz w oczy matki, w których pojawiło się coś, czego nie miało prawa tam być –uśmiech tryumfu.

Mówi się o kropli przepełniającej czarę goryczy – dla Roswity wyraz twarzy matki był właśnie tą kroplą.

Pierwszą rzeczą, jaką znalazła pod ręką, był wazon. Ciemnopomarańczowy, z rżniętego szkła. Lubiła patrzeć przez niego pod światło, bo w ten sposób otaczający świat tracił swą ostrość i nabierał łagodnych filmowych konturów (to zadziwiające, jak pamięć wykadrowuje po czasie najbardziej nieistotne szczegóły i zadręcza nas nimi, abyśmy już nigdy nie zaznali spokoju). Ten wazon nie miał prawa znaleźć się w zasięgu jej ręki, nie miał prawa w ogóle tam stać. Odkąd sięgała pamięcią, to znaczy odkąd podarowała go rodzicom w dwudziestą piątą rocznicę ich ślubu, wazon stał przy oknie, a matka wkładała do niego przyniesione z działki irysy. Teraz był pusty i stał na ladzie, za jej plecami.

Gdy tylko palce napotkały chłodne szkło, wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ręka od razu pochwyciła naczynie w jego najwęższym miejscu, pod którym znajdowało się bulwiaste wybrzuszenie dna, i uniosła go do góry – Roswita wyglądała jak jaskiniowiec dzierżący w dłoni małą połyskującą maczugę.

To, co się stało później, trwało zaledwie ułamek sekundy.

Potem były cisza i krzyk.

W sumie zapamiętała trzy rzeczy. Trzy rzeczy z całego wieczoru, który okazał się ścianą nie do przebicia. Jej umysł zachowywał się jak rasowy reżyser, doskonale znający swój fach. Tu nie było miejsca na dłużyzny ani na skomplikowaną psychologię. Trzy rzeczy, trzy skróty myślowe, aby widz z grubsza zorientował się, o co chodzi: ciemnopomarańczowy wazon, krew wpływająca w rozlewisko zmarszczek na czole matki i słowo „won” –jedno jedyne, które wypowiedział wtedy jej ojciec.

Po krzyku była znowu cisza.

W swoim pokoju, kiedy już było po wszystkim, przyglądała się badawczo lampie, szacując, jaki ciężar byłby w stanie udźwignąć jej kabel. Wiedziała jednak, że to na nic. Nawet gdyby miała odebrać sobie życie, zrobiłaby to w „elegancki” sposób, jak rzymscy patrycjusze – tak sobie kiedyś obiecała. Ale to na nic, wszystko na nic, bo ona nie chciała umierać. Życie jednak z każdą chwilą wydawało jej się coraz mniej możliwe. Beznadzieja i bezruch. Szepty gorączkowej rozmowy za ścianą – Roswita nie chciała jej słyszeć. I nagłe olśnienie. Ma przecież niemiecki paszport!

Poderwała się z łóżka, strącając stojącą na brzegu meblościanki Matkę Boską z Santiago de Compostela, której płaszcz zmieniał barwę wraz z pogodą – szefowa podarowała go jej na trzydzieste urodziny. Obecnie kolor szaty był ciemnofioletowy, co oznaczało ochłodzenie i tak też było w istocie – wrzesień robił się coraz zimniejszy. Roswita dopadła biurka i wybebeszyła całą jego zawartość w poszukiwaniu małej czerwonej książeczki, o którą toczyli z ojcem tyle sporów.

Jest! Znalazła go pod stertą listów, recept i nikomu niepotrzebnych notatek ze studiów, których jakoś nie potrafiła się pozbyć.Reisepass. Napis: „Europäische Union. Bundesrepublik Deutschland” i złoty orzełek wyglądający jak zwiastun nieszczęścia. Przewróciła stronę i wpatrzyła się w swoje zdjęcie –pełna twarz, długi nos i niezbyt gęste włosy –a więc to tak wyglądają ludzie, którzy roztrzaskują matkom wazony na czołach. Żadnych znaków szczególnych. Powiodła wzrokiem po swoich danych osobowych: Rein, Roswita Magda,DeutscheStaatsangehörigkeit5(jak bardzo namieszało im w życiu toStaatsangehörigkeitwiedzieli tylko ona i jej ojciec). Miejsce urodzenia: Tarnowskie Góry (Tarnowitz), data: 23.08.1974.

5 Niem. obywatelstwo niemieckie

Nigdy nie przypuszczała, że kiedyś z niego skorzysta.

Przypomniało jej się, jak pojechali z ojcem po jego odbiór do Opola –pogoda była fatalna, lało jak z cebra. Choć było wcześnie, przed konsulatem tłoczyli się już przemoknięci Ślązacy i zewsząd słychać było ich język. Jeśli czegoś się wówczas wstydziła, to właśnie tego, że jest jedną z nich. Studiowała wtedy jeszcze literaturę we Wrocławiu, a tam ludzie byli tacy wielkomiejscy, efemeryczni, a zarazem konkretni, szczególnie kobiety. Każde słowo, które wypowiadały, dźwięczało jak Dzwoneczek z „Piotrusia Pana” i zdawało się przepojone głębią. Tak właśnie Roswita zapamiętała Wrocław –miasto dzwoneczków. Kobiety w jej własnej rodzinie wydawały się jej potem brzydkie i ograniczone, to, co mówiły, robiły i jadły, nie umywało się do wrocławskich wspaniałości.

Najbardziej jednak drażnił ją ojciec, gdy mówił: „Breslau”; „jedziesz do Breslau”, „wracasz z Breslau”, „byłem w Breslau”… Myślała, że go zabije. To słowo budziło we Wrocławiu niesmak. Wypowiadano je zawsze z przymusem i miną mówiącą: „Ci wstrętni Niemcy!”. Tymczasem Krystian Rein szafował „Breslauem” na prawo i lewo, wykazując jak zawsze brak wyczucia. Jakie było jej zdziwienie, gdy książka mająca je w tytule znalazła się nagle na szczycie listy bestsellerów. Do niedawna było zakazane, a ona nienawidziła własnego ojca, gdy je wymawiał, a teraz ci sami ludzie i potomkowie ludzi, którzy uruchomili w niej lawinę wstydu, zarabiali na nim krocie. Nic z tego nie rozumiała. Nic a nic.

4.

W biurze Everta w Gliwicach dali jej stos papierów do podpisania. „Chyba będę w tej Holandii pracować dla rządu – pomyślała – albo dla NASA”. Nienawidziła wypełniać formularzy. Firma jednak zabezpieczała się na wszystkie możliwe strony: było pismo z wyrażeniem zgody na sprawdzenie danych o niekaralności, trzy kopie umowy, druczek z danymi personalnymi i na koniec ankieta – sto sześćdziesiąt pytań.

– Czy to konieczne? – zapytała Roswita.

– Co? –Dziewczyna, oderwana od ekranu komputera i własnych myśli, przez moment nie mogła się zorientować, o co chodzi – Aaa, test! – zaskoczyła szybko. – Pani Roswito, to, co trzyma pani w ręku, to najnowsze osiągnięcie naszej firmy, wspaniały środek wyróżniający nas na rynku. Test selekcyjny dla stanowisk, przy których główny nacisk położony jest na pracę ręczną! Jak wiadomo, jeden człowiek różni się od drugiego, a więc jest bardziej odpowiedni do określonej funkcji niż kto inny. My to rozumiemy i robimy z tego użytek…

– Tak, oczywiście… –Roswita wbiła się klinem w ten potok słów – …ale czy koniecznie muszę go wypełniać?

Młoda kobieta spojrzała na nią z niedowierzaniem. W głowie się jej nie mieściło, że można zadawać takie pytania. Jako sekretarka pracowała w firmie już dwa lata i miała do czynienia z niejednym kłopotliwym klientem, ale coś w głosie Roswity zbiło ją lekko z tropu. Jakiś rodzaj stanowczości i desperacji, którego jeszcze tutaj nie słyszała.

Szybko się jednak opanowała, bo pierwsze przykazanie firmowego dekalogu brzmiało: „Nie pokazuj im, że się wahasz”. Mówiono im o tym wielokrotnie na szkoleniach, że petentów należy traktować uprzejmie, lecz zdecydowanie. „Brak sentymentalizmu nie oznacza wcale braku serca, lecz profesjonalizm” – grzmiał Evert Christiansen na jednym z filmów instruktażowych. Kiedy już wyprowadziła myśli na znany sobie i bezpieczny tor, skierowała na siedzącą naprzeciwko niej, na oko trzydziestoletnią kobietę, karcące spojrzenie.

– Test składa się ze stu sześćdziesięciu pytań – powiedziała krótko i rozparła się wygodnie na obrotowym krzesełku; była to zgrabna blondynka w spódniczce mini i bluzce zapinanej z przodu na guziki, które miały kształt logo firmy. – Zakreślamy odpowiedzi w skali od jeden do pięć – jeden oznacza zdecydowanie tak, pięć zdecydowanie nie. Na pytania odpowiadamy automatycznie; chodzi o to, aby uzyskać jak najbardziej wiarygodny obraz przyszłego pracownika, a przecież wiadomo, że pierwsze skojarzenia są zazwyczaj najbliższe prawdy. Myślę, że wszystko wyjaśniłam, pani Roswito, ale gdyby były jakieś wątpliwości, proszę oczywiście pytać.

Tembr głosu blondynki sygnalizował jednak, że nie przewiduje ona już żadnych wątpliwości, a energiczny półobrót na krzesełku był tego dobitnym potwierdzeniem. Roswita zrozumiała, że na nic zda się tu porozumiewawcze mruganie okiem. Potrzebowała tej pracy, więc wzięła ankietę do ręki i przesiadła się za drewniane przepierzenie okrągłego sosnowego biurka.

Kiedy stamtąd wyszła, zalana wrześniowym światłem ulica nie dodała jej, jak to zazwyczaj bywało, otuchy. Przygnębienie nie znikło, a ładna pogoda boleśnie kontrastowała z ponurymi myślami i tylko je wzmocniła. „Co jest, do diabła, dlaczego nie opuszcza mnie ten cholerny niepokój?” – pomyślała. Poluzowała apaszkę. „To pewnie duszne biurowe powietrze tak na mnie podziałało” – zawyrokowała w duchu, aby natychmiast zdać sobie sprawę, że to nieprawda. W biurze była klimatyzacja.

Światła na skrzyżowaniu ulicy Zwycięstwa z Bohaterów Getta jak zwykle kazały pieszym czekać w nieskończoność. Patrząc tępo przed siebie, Roswita nie była w stanie myśleć racjonalnie – przez jej czaszkę przewijała się wciąż jedna i ta sama scena, utrwalona w obolałym mózgu. Cały czas doznawała w swojej głowie czegoś na kształt zamrożenia, a ciemnopomarańczowy wazon tkwił tam unieruchomiony na zawsze, tarasując miejsce jakiejkolwiek pozytywnej myśli. Głowa nie przyjmowała niczego nowego: żadnej nowej kombinacji, roszady, nic. „Tak się chyba umiera” – powiedziała mimowolnie na głos, aż stojący obok niej, śmierdzący trzydniowym potem facet, odwrócił się do niej i powiedział:

– Zielone, dziołcha. Nie filozofuj, ino przełaź.

Tłum ruszył. Gdy tylko przeszła na drugą stronę ulicy, poszukała ławki. Musiała jakoś dowlec się z powrotem do domu („A więc to nie jest mój dom? Ja nie mam domu?” –To go sobie stwórz!” –szumiały jej w uszach echa kłótni z ojcem), a żeby tego dokonać, nie wpadając pod tramwaj, powinna się jakoś uspokoić. Na szczęście pod dworcem PKP było sporo miejsca do siedzenia. Sprawdziwszy najpierw, czy ławka jest czysta, ciężko usiadła. Rozejrzała się bezradnie dookoła. Ludzie kręcący się wokół niej byli szarzy i smutni: mężczyźni dzierżyli w dłoniach brązowe torby robocze, a grube kobiety, ledwo powłócząc nogami, ciągnęły za sobą zasmarkane dzieci. Czasami, od strony postoju taksówek, podjeżdżał pod dworzec jakiś samochód, z którego wysiadała dziewczyna lub chłopak z plecakiem –studenci jadący do Opola i dalej, do Wrocławia, odprowadzani na peron przez swoich dumnych rodziców. Kilka lat temu ona też była studentką. Najczęściej widziało się jednak grupki mężczyzn i kobiet z walizami na kółkach i monstrualnych rozmiarów torbami. „Wieczni gastarbajterzy” –powiedział kiedyś ojciec, gdy czekał tu razem z nią na pociąg mający dowieźć ją do świetlanej przyszłości…

„Swoją drogą, ciekawe, po co im te wiadomości: Jak często się myję? Czy brak higieny u innych osób wzbudza we mnie krwiożercze instynkty? Czy jestem typem samotnika, sowy czy skowronka? I czy łatwo wpadam w gniew? To ostatnie pytanie miało w teście kilka wariantów: Czy łatwo mnie zdenerwować? Czy daję się szybko wyprowadzić z równowagi? Czy wściekam się, gdy coś mi nie wychodzi?”.

Wszędzie pozakreślała pięć i wtedy przypomniała jej się scena z urodzin ojca –czy raczej tuż po nich –gdy w zlewie piętrzyła się sterta brudnych naczyń i resztek jedzenia po uroczystości, a cała rodzinka opuściła już ich mieszkanie, unosząc ze sobą temat do rozmów na następne pół roku. Jedynym czystym i wytartym do sucha naczyniem okazał się ciemnopomarańczowy wazon, który matka postawiła na kuchennej ladzie, aby przełożyć do niego urodzinowe bukiety. Kiedy go szorowała pochylona nad zlewem, nawet przez moment nie pomyślała, że już wkrótce ten wazon rozbije się o jej głowę, szczęśliwie o milimetr omijając oko. Roswita starała się wyprzeć tę scenę ze świadomości. Robiła to, aby nie zwariować. Teraz jednak, przed gliwickim dworcem, pozwoliła, aby przerażenie i obłęd towarzyszące tamtemu zdarzeniu jeszcze raz rozszarpały jej duszę na strzępy, jak stado rozszalałych wron.

W końcu była tu dzisiaj właśnie dlatego. Po tym, co się stało, jej dalszy pobyt w domu rodziców okazał się niemożliwy. Nikt tego nie mówił wprost (nikt w ogóle nic nie mówił), ale sprawa była jasna. Dzień po tym, jak rozważała samobójstwo, postanowiła wyjechać do Holandii. Nie rozmawiając z nikim, wyszła z domu i kupiłagazetę. Poszła z nią do lodziarni. Zamówiła kawę i wodząc palcem po kolumnie „PRACA”, natrafiła na następujące ogłoszenie:

FIRMA EVERT

ZATRUDNI OD ZARAZ DO PRACY W HOLANDII

WSZYSTKIE

POSIADAJĄCE PODWÓJNE OBYWATELSTWO

I NIEBOJĄCE SIĘ WYZWAŃ OSOBY.

EVERT –TWÓJ GODNY ZAUFANIA POŚREDNIK

Nie namyślając się wiele (od chwili, kiedy o mało nie zabiła matki, działała jak automat), zakreśliła je czerwonym długopisem. Zapłaciła za kawę i poszła do parku. Tam wyciągnęła z kieszeni komórkę i zadzwoniła pod wskazany numer.

Telefon odebrała wyszczekana siksa, być może ta sama, z którą Roswita przed chwilą podpisała półroczny kontrakt na pracę w fabryce Obst Masters, i kazała jej przyjechać do Gliwic na rozmowę kwalifikacyjną. Powiedziała, że jeżeli tylko Roswita przejdzie ją pomyślnie, wyjedzie do Holandii w najbliższy piątek – pierwszego października.

Tydzień oczekiwania na wyjazd był koszmarem. Powietrze zalegające w ich dwupokojowym mieszkaniu na Osadzie Jana zdawało się mieć konsystencję błota – oddychanie nim było równie przyjemne, jak tańczenie walca wiedeńskiego w bagnie.

– Co zamierzasz? – spytała raz matka, nie patrząc Roswicie w oczy, a ona poczuła się wówczas tak, jak gdyby dentysta najechał jej wiertłem na żywy nerw.

– Wyjeżdżam – powiedziała.

– Dokąd?

– Do Holandii.

Oczy Marii Rein, przerażone, bolesne, na moment spojrzały w oczy córki. Zasnute były mgłą, a pomiędzy nimi tkwiła szrama. Matce założono pięć szwów, z których wystawały kosmate nitki, do złudzenia przypominając robaka. Miało się go ochotę po prostu strzepnąć z czoła.

Roswita czuła się tak, jakby ktoś przeprowadzał bez znieczulenia operację na jej otwartym sercu. „Myślę o tym po raz ostatni” –obiecała sobie i zamknęła oczy. A więc jeszcze raz: ciemnopomarańczowy wazon, krew i krzyk ojca –czuła się jak mityczny Prometeusz, z wciąż od nowa rozszarpywanym umysłem.

I matka. Siedząca na „swoim” miejscu, wbita pomiędzy stół i kuchenkę gazową. Z twarzą ukrytą w dłoniach, oświetlona światłem znad okapu – wyglądała jak postać żywcem wyjęta z kart Biblii.

5.

Kiedy bus podjechał bliżej, olbrzymia zielona brama zaczęła się otwierać. Ostro zakończone pręty ogrodzenia przywiodły Roswicie na myśl tragiczny epizod z biografii Romy Schneider, po którym niemiecka aktorka tak naprawdę nigdy już nie doszła do siebie. Jej czternastoletni synek nadział się na coś takiego. „To straszne” – pomyślała Roswita. Wyobraziła sobie bezwładne ciało chłopca, z którego na wszystkie strony tryska krew i uchodzi życie; spróbowała też wyobrazić sobie piękną twarz Romy, wykrzywioną bólem i cierpieniem, kiedy dowiaduje się o tragedii. Na dnie współczucia Roswity czaiła się jednak ledwie widoczna, maleńka jak ziarnko piasku satysfakcja, że choć raz los wyrównał rachunki i za tę niezwykłą, nieziemską wprost urodę kazał filmowej Sissi drogo zapłacić.

Nagle zorientowała się, że ktoś coś do niej mówi.

– Arbeit macht frei.

– Co takiego? – spytała lekko oszołomiona. Wyrwana z ponurych rozmyślań nie miała pojęcia, o co może chodzić siedzącej obok dziewczynie.

– Arbeit macht frei – powtórzyła tamta. –Praca czyni wolnym. Nie pamiętasz, jak nas katowali w szkole różnymi „Medalionami” i takimi tam? A teraz same, z nieprzymuszonej woli przyjeżdżamy tu na roboty. –Dziewczyna ruchem głowy wskazała przesuwający się w żółwim tempie zielony mechanizm bramy. Noord Riesen otwierało swe podwoje przed pasażerami zakurzonego forda transita.

– Aż tak źle ci się kojarzy? To tylko kupa żelastwa. – Roswita w pierwszym odruchu chciała wyśmiać współpasażerkę, ale powstrzymała się, bo i ją zaczął ogarniać niepokój.

– Mhm… – Dziewczyna przytaknęła i wyciągnęła rękę na powitanie. –Tania Konecki.

– Roswita Rein.

Tania o mało się nie zakrztusiła.

– Ros… – co?

– Roswita – odpowiedziała cierpliwie. Była przyzwyczajona. Jej imię na ogół budziło zdziwienie.

– Ciekawe imię. Mogę wiedzieć, skąd się wzięło?

– Tak nazywała się pierwsza niemiecka poetka z dziesiątego wieku, zakonnica i mistyczka z Gandersheim – odpowiedziała Roswita, powstrzymując narastającą irytację. W rzeczywistości tak miała na imię jej ciotka z Rept, stara panna.

Widząc minę współpasażerki, Tania zaczęła się szybko tłumaczyć.

– Zwracam uwagę na imiona. Moje na przykład nadała mi matka, bo zakochała się w Eugeniuszu Onieginie. Czytałaś to?

Roswita pochłaniała książki nałogowo, ale przez Oniegina jakoś nigdy nie przebrnęła.

– Nie. Wiem jednak, że Eugeniusz kochał się w Tatianie – pewno to ona zainspirowała twoją mamę.

Uśmiechnęły się do siebie.

– Na długo przyjechałaś?

– Na pół roku. A ty?

– Też. Auć! –Tania przygryzła sobie język, kiedy bus podskoczył na kolejnym leśnym wyboju. –Boże, gdzie my jesteśmy?

Oprócz rozłożystych dębów i starych buków zdołały dostrzec jedynie opustoszały plac zabaw, z paroma zardzewiałymi huśtawkami, zjeżdżalnią i zdezelowaną karuzelą. To wszystko. Jedna z huśtawek kołysała się wciąż w tę i we w tę, jakby dopiero co zeszło z niej jakieś dziecko. Roswita poczuła się zawiedziona. Miejsce to nie miało bowiem nic wspólnego z piękną widokówką, przedstawiającą nowoczesny ośrodek, którą dali jej w biurze. Wokół nich był tylko las. A więc nici z muzeów, kawiarni i sklepów, nici z szumu wielkiego miasta, którym chciała zagłuszyć swój ból.

Tymczasem bus stanął. Zatrzymał się jakieś pięćdziesiąt metrów od domku z czerwonej cegły, zarośniętego od dawna niepielęgnowanym żywopłotem. Dwóch chłopaków, najwyraźniej znających teren, pewnym krokiem ruszyło w jego stronę. Reszta pasażerów została w busie.

Roswita zaczęła im się przyglądać. Byli to ponurzy i niezbyt ładnie pachnący Ślązacy. Z brudu spod ich paznokci jakiejś małej myszy można by urządzić pogrzeb. Na ich zaciętych twarzach rysowały się zmęczenie i niepewność, a oczy otaczały ciemne obwódki – pamiątka po pracy w kopalniach, której nie było już w stanie zmyć żadne mydło. Każdy w milczeniu przeżuwał swój własny los.

Mężczyźni nie byli młodzi. Wszyscy na oko dobiegali pięćdziesiątki i wszyscy wydali się Roswicie wstrętni. Bijący od nich smród wywołał w niej nagłą falę mdłości. „Albo natychmiast stąd wyjdę, albo zarzygam samochód” – pomyślała.

Gdy tylko znalazła się na świeżym powietrzu, wzięła głęboki oddech –zapach lasu podziałał na nią trzeźwiąco. Wraz z tlenem dotarła do niej jednak świadomość, w jak żałosnym znalazła się położeniu. W zasadzie nie powinno jej to dziwić, bo czarne chmury nad jej głową zbierały się już od dawna. Zawalenie ostatniego roku studiów, nagła decyzja o wyjeździe i TO, co się stało tuż przed wyjazdem (tak właśnie zaczynała nazywać w duchu tę sprawę –TO), były tylko nieuchronnym wyładowaniem napięcia, w jakim żyła od lat. W gruncie rzeczy wiedziała, że coś się stanie, tak jak zwierzęta przeczuwają nadciągającą burzę. Dziwiła się tylko, że jej czaszka do tej pory nie eksplodowała, że jest w całości. „To jednak tylko kwestia czasu –pomyślała.–Prędzej czy później pęknie, a jak nie ona, to serce. Nie wierzę, że można długo żyć z takim bólem, w głowie i sercu jednocześnie”.

Tak kiepsko nie było jednak nigdy dotąd. Znalazła się bez pieniędzy i bez doświadczenia w obcym kraju, w samym środku lasu. Wyjeżdżając, pokłóciła się ze wszystkimi i o wszystko. Nie była nawet pewna, czy w domu przyjęliby ją z powrotem po tym, co się stało. Choć odetchnęli z ulgą, kiedy wyjechała, wiedziała, że ich nastroje też nie były najlepsze. Uznała ostatecznie, że pewno by ją przyjęli, ale cena, jaką musiałaby zapłacić za ten powrót córy marnotrawnej, byłaby zbyt wygórowana; ceną byłaby jej duma. A jeżeli coś jej jeszcze pozostało – to właśnie duma.

Kątem oka dostrzegła, że Tania ma ochotę porozmawiać. O nie, tylko nie to. Żadnych rozmów. Obiecała sobie przed wyjazdem, że będzie trzymać dystans i ma zamiar dotrzymać danego sobie słowa. Przyjęła postawę boksera w ringu – tym razem nie da się wykolegować. Jej relacje z przyjaciółkami prędzej czy później kończyły się konfliktem. Nie potrzebowała tu żadnych konfliktów. Zawsze potem czuła wyrzuty sumienia. Kiedy opadał w niej gniew, zaczynało się kręcić błędne koło strachu i poczucia winy. Traciła na to wszystko mnóstwo energii.

W jakiś sposób Tania zdołała ją już jednak sprowokować. „No tak, ale to była zaledwie niewinna wymiana zdań, zupełnie nieszkodliwa. – Gdy tylko to pomyślała, zgromiła się za własną głupotę. – Czyś ty zwariowała! – huknęła na siebie w duchu. – Chcesz żyć tutaj, milcząc i nie odzywając się do nikogo? Powodzenia”.

Tocząc tę wewnętrzną walkę, kątem oka obserwowała Tanię. Dziewczyna była piękna, bez dwóch zdań. Wymykała się przy tym wszelkim zasadom klasyfikacji, jakie Roswita stosowała wobec innych kobiet. Przypominała jej Assię Wevill. „Tak, zdecydowanie ma w sobie coś z tej smagłej żydowskiej łasiczki, która odbiła męża Sylvii Plath”.

Mimo niechęci, jaką odczuła w związku z tym spostrzeżeniem, zdecydowała, że postara się jednak być miła i odezwie się do Tani. Wtedy zauważyła, że ktoś nadchodzi od strony domku, w którym wcześniej zniknęli dwaj chłopcy. Był to młody mężczyzna. Pod pachą dzierżył zeszyt.

– Kto z was ma prawo jazdy? – zaczął.

Cisza.

Łysiejący facet w swetrze w szlaczki zaczął obgryzać paznokcie.

– Potrzeba ludzi do Obst Masters, ale ktoś musi prowadzić. No, pytam. –Młodzieniec wyciągnął z zeszytu jakąś kartkę i przebiegł po niej wzrokiem.

– Pan Parusel, który to? Facet w szlaczki wystąpił z grupy jak wywołany na apelu sześciolatek.

– Ja – powiedział.

– Jeździliście już busem?

– No ja, ale nie tutej. Tutej żech jeszcze nie jeździł.

– A co to za różnica? Napiszę panu zjazdy i dojedziecie jak po sznurku. Taa… –Spojrzał najpierw na nich, potem znów w papiery, które ze sobą przyniósł.

– Lucjan Thomalla, Gerhard Grzib i Gabriela Grzib jadą do Obsta na nocną zmianę. Wyjazd dziewiętnasta trzydzieści.

Tęga kobieta, przepasana saszetką na dokumenty, zaczęła nerwowo podskakiwać. W końcu zdobyła się na odwagę.

– Ale my przecież dopiero wysiedliśmy z autobusu. Człowiek chciałby się trochę odświeżyć i kawki napić… –Pani Gabrysia tokowała, starając się nadać swojemu głosowi miłe brzmienie.

– Gabi! –Jej mąż huknął basem, aż wszyscy oprzytomnieli – Do roboty żeś przijechała czy na wczasy?! Co za niemożliwo baba… –Pokazując za plecami żony, że ma ona kuku na muniu, mrugnął porozumiewawczo do Lucka Thomalli. –Trzeba było samemu przyjechać, co nie?

Lucjan uśmiechnął się konfidencjonalnie. Młodzieniec z zeszytem nie był jednak w nastroju do żartów.

– Niech wszyscy podejdą ze mną do biura. Wydam pościel, klucze i kartki godzinowe. Potem Marian porozwozi was na miejsca. Po osiemnastej przychodzi lista z Venlo –kto i gdzie idzie do roboty. Wieszam ją zawsze tu. –Wskazał ręką na drzwi wejściowe do swojego biura. Szklane w środku i drewniane na zewnątrz; z drewna obłaziła farba, a na szybie wisiała potargana firanka. –Aha, a pan Parusel zgłosi się do Mariana po kluczyki do kaczki.

– Jakiej kaczki? –Joachim Parusel przestał obgryzać paznokcie, by dla odmiany zacząć się drapać po brodzie.

Menedżer spojrzał na niego jak na wariata.

– Do forda – wycedził.

Roswita odetchnęła z ulgą. Cieszyła się, że nie musi jeszcze dzisiaj jechać do pracy, tak jak Grzibowie. Bała się tego, a wszystko, czego się bała, z radością odwlekała w czasie. Potem bywało jeszcze gorzej, bo strach nawarstwiał się, przybierając postać Lęku Nie Do Pokonania. Na razie była jednak zadowolona, choć nieziemsko zmęczona.

Miała za sobą piętnastogodzinną podróż. Na dworcu PKS-u w Gliwicach przemokła do suchej nitki – nie zabrała parasola, a jedyna wiata na przystanku tak szczelnie zapełniła się ludźmi, że dla niej zabrakło już miejsca. Czując się jak skończona idiotka, przycupnęła na plecaku (tym samym, z którym niegdyś jeździła do Wrocławia) z workiem foliowym założonym na głowę. Ociekała deszczem i łzami, pytając siebie: „Co dalej?”. Utknęła przy tym pytaniu tak samo, jak jej ulubiona płyta z nagraniami Marleny Dietrich zacięła się na piosence „Sag mir, wo die Blumen sind?”.

Jeżeli jakakolwiek inna myśl przebijała się przez uporczywe „co dalej?”, to było nią odczuwane przez Roswitę jak rozkaz: „Idź za ciosem!”. Jeżeli teraz nie wmiesza się w tłum śląskich gastarbajterów, do którego należała bardziej niżby sobie tego życzyła, przegra wszystko. Nigdy nie przypuszczała, że jej losy rozstrzygną się w strugach rzęsistego deszczu.

Gdy tak siedziała pośród dziesiątków tobołków, podeszła do niej stara cyganka.

– Powróżyć? – spytała.

– Nie, dziękuję. –Roswita uchyliła róg reklamówki i przyciskając torebkę do piersi, spojrzała w oczy starej.

Lało coraz mocniej.

– A idź – syknęła tamta, ukazując bezzębne usta. –Nie masz nikogo, co? I nie będziesz mieć. Bo każdy mężczyzna, którego masz, ucieka od ciebie jak wiatr.

„No to mi dowaliła” – pomyślała Roswita.

Potem była ta okropna nerwówka w Venlo. Tłoczyło się tam ze sto osób, między którymi jak frygi kręciły się młode kobiety w dopasowanych dżinsach i obcisłych bluzeczkach. Uwijały się gorączkowo, zbierając od przyjezdnych paszporty, spisując numery identyfikacji podatkowej (jeśli ktoś miał), rozdając gadżety i odzież roboczą. Każdy, kto był w Holandii po raz pierwszy, otrzymał też specjalny zeszyt z przyklejonym na okładce numerem personalnym, tak zwanym numerem SAP.

Na progu oszklonego holu głównej siedziby firmy Evert stało dwóch rumianych Holendrów, którzy niczym dobrzy wujaszkowie uśmiechali się do przyjezdnych.

– Ten z prawej to sam Evert Christiansen – usłyszała za plecami nabożny szept jakiejś kobiety. Roswita spojrzała na niego, ciekawa, jak wygląda człowiek firmujący swoim imieniem cały ten cyrk, ale nie dostrzegła w nim nic szczególnego. Wydawał się wręcz niepozorny – chudy, niechlujnie ubrany. „Flejtuch” – pomyślała. Znacznie lepiej prezentował się stojący obok mężczyzna: wysoki, postawny, z dużą, inteligentną twarzą i w świetnie skrojonym garniturze.

– Grubasy, co mają dużo kasy – wymruczał pod nosem jakiś chłopak, napierając torbą na Roswitę.

– Uważaj! – krzyknęła do niego, bo o mały włos się nie przewróciła.

– Ty uważaj, bazylu jeden! – odparował i pokazał jej środkowy palec.

Wtedy po raz pierwszy zobaczyła tę nazwę – Noord Riesen.

Nikt nie wiedział, co to za miejsce. Tylko jeden człowiek, który pijany w sztok wytoczył się z autokaru Sindbada, spojrzał na nią dziwnie trzeźwym wzrokiem i powiedział:

– Wracaj do domu, dziewczyno, to złe miejsce. Posyłają was do buszu.

– Nazwisko?! –Menedżer podniósł głos, najwidoczniej już raz ją o to pytał, ale ona nie usłyszała, zatopiona we własnych myślach. –Śpisz czy co?

– Rein.

– Ros… Hmmm… Roswita, tak?

– Tak.

– Dostaniesz domek numer czternaście. Tu jest pościel i buty robocze, plany będą po osiemnastej, tak jak mówiłem. Aha, gdyby były jakieś problemy z drzwiami, przyjdź po klucz. W tym bungalowie dawno nikt nie mieszkał i nie wiem, który jest dobry. –Otworzył szufladę, w której walało się kilkanaście kluczy. –Wydaje mi się, że ten, ale nie jestem pewny. Gdybyś nie umiała otworzyć, przyjdź, dam ci inny.

– OK. To wszystko?

– Tak.

Roswita chciała już odejść, gdy nagle uświadomiła sobie, że nie wie nawet, gdzie się ta cała „czternastka” znajduje.

– Gdzie on jest? – spytała.

– Co? –Menedżer rozmawiał już z Luckiem.

– Domek numer czternaście.

– Na prawo od domu hausmajstra, na samym końcu. Zresztą nic się nie martw, bus was zawiezie. Halo! –krzyknął do pozostałych, którzy zaczęli już wyciągać bagaże z samochodu. –Zostawcie torby! Bus was zawiezie! Co za ludzie… –mruknął poirytowany. –Marian! –ryknął nagle w stronę drugiego pomieszczenia. –Marian, weź no, odpal busa i pozawoź ich na miejsce.

Z sąsiedniego pokoju wyłonił się zwalisty niczym Mount Everest mężczyzna. Menedżer rzucił mu kluczyki przez biurko. Złapał je, nie odzywając się ani słowem. Omiótł całe towarzystwo pogardliwym spojrzeniem i przeciągnął się, głośno ziewając. Wydawało się, że jego ramiona zaraz rozsadzą pokój.

Roswicie ten człowiek nie spodobał się ani trochę. Nie wiedzieć czemu, pomyślała, że musi na niego uważać. Był jednak na swój sposób przystojny czy może raczej – efektowny. Ciemna skóra i szlachetne, choć posępne rysy twarzy nadawały mu uroku południowca. „Marian Brando” – pomyślała i po raz pierwszy od bardzo dawna parsknęła śmiechem.

Wyszła z pomieszczenia, szumnie nazwanego biurem, i spojrzała na świat z zupełnie nowej perspektywy. Pogoda była wspaniała, a liście na drzewach nabierały właśnie tego oszałamiającego jesiennego kolorytu, który pompował otuchę w serce jak respirator tlen. „Może tego właśnie potrzebuję: ciszy, spokoju i lasu? Na miłość boską! Nie mogę się przecież w kółko tylko zamartwiać i zamartwiać. A jeżeli właśnie tutaj zdarzy się coś, co odmieni moje życie?”. –Gdy tylko to pomyślała, koło domku menedżera przeszła grupka młodych ludzi. Dziewczyny śmiały się bez opamiętania, kiedy towarzyszący im długowłosy chłopak („Wiking” – pomyślała) opowiadał coś z przejęciem. Urywki tego, co mówił, docierały do uszu Roswity, były jednak zupełnie niezrozumiałe. „O czym oni rozmawiają?”. Wytężyła słuch.

– Rozwijam się – powiedział chłopak. –Jeszcze rok temu dziergałem same ósemki, bo wszyscy wtedy zrzynali z holenderskiego oldskula, a teraz nie nadążam z „88”. Oni wszyscy chcą mieć teraz „88”. To jest jak zaraza.

Dziewczyny śmiały się.

– Koniu, a może zaczniesz tatuować numery SAP? To byłoby przecież bardzo praktyczne – zapytała jedna z nich i znowu wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem.

Jedyne, co zrozumiała Roswita z tej rozmowy, to jej zakończenie. Ona też miała numer SAP: 9933.

Spojrzała jeszcze raz na chłopaka, na jego potężne ciało i długie kręcone włosy. Sama chciałaby takie mieć. Zwracał na siebie uwagę. W jego sposobie chodzenia i mówienia było coś, co poruszyło ją od środka. Bała się pomyśleć, że wpadł jej w oko, ale ciało wie swoje. Czuła przyjemne podniecenie.

„Tak czy siak, trzeba myśleć pozytywnie, głowa do góry!”. Znowu się uśmiechnęła, bo przypomniała sobie pocztówkę, jaką otrzymała kiedyś od koleżanki. Ugrzeczniony kat dzierży w dłoni pętlę, do której nie dosięga pochylona zbyt nisko ofiara, napis pod spodem głosi, ni mniej, ni więcej, tylko: „Głowa do góry!”.

Cóż… wisielczy humor lepszy niż żaden.

Poza tym, nawet jeśli nic dobrego się tutaj nie wydarzy, przywiezie przecież do Polski pieniądze. Kupę szmalu. Kupi mieszkanie, urządzi je – zaczęła wyobrażać sobie te wszystkie nowe i błyszczące przedmioty, którymi zapełni pokoje; nowa lodówka, telewizor, pralka i meble. Przede wszystkim kupi sobie nowe, piękne meble – biurko i regały na książki. Wreszcie będzie mogła powyciągać z piwnicy swoje skarby i poukładać je z godnością na półkach, tak jak na to zasługują, i nie słyszeć przy tym zgryźliwych komentarzy ojca, że lepiej by się za robotę wzięła, a nie za czytanie. W całym jej mieszkaniu będzie mnóstwo książek, odtąd nie będzie się z nimi kryć i udawać, że wcale nie czyta. A regały wybierze sobie najpiękniejsze, nie byle jakie ani pierwsze lepsze, lecz te, które jej się naprawdę spodobają. Albo! Nagle do głowy przyszła jej nowa genialna myśl – zamówi u stolarza regały na wymiar!

Rozgrzało ją to myślenie o pieniądzach. Krew zaczęła szybciej krążyć w jej żyłach i czuła, że na policzki występują jej rumieńce.

Nigdy nie miała nic swojego.

Kupowanie mebli i mieszkań zdawało się należeć do innego świata i innych ludzi. Ale szybka kalkulacja uświadomiła jej, jakie sumy ma tutaj zarabiać w przeliczeniu na złotówki i wszystko stało się realne. Pieniądz uzdrowił jej duszę. Nagle odzyskała dobry humor – nie wisielczy, lecz normalny, taki, który kazał jej podejść do grupki czekających przy busie współpasażerów i włączyć się do rozmowy.

– Lucek, kiedy wiemy, że jesteśmy w Holandii? – spytał Gerhard, gasząc papierosa czubkiem buta. Jego żona w tym czasie sprawdzała, czy torba z jedzeniem nie przewróciła się w bagażniku.

– Nie wiem.

– Kiedy krowy na pastwiskach są ładniejsze od kobiet.

Gruchnął śmiech.

– A czy to nie jest przypadkiem tak… –Roswita, która odezwała się do tych ludzi po raz pierwszy od chwili przyjazdu, poczuła, jak wszystkie spojrzenia kierują się w jej stronę – …że są dla was nieosiągalne, więc się z nich nabijacie? Tu was boli?

Koło busa zrobiło się nagle tak, jakby ktoś wyłączył prąd. Mężczyźni z rozdziawionymi ustami wpatrywali się w to bezkształtne dziwadło, które stało tutaj przed nimi w rozciągniętym swetrze i pomarszczonych, zwisających jej z tyłka spodniach i mówiło coś do nich, zdaje się o kobietach. Nawet Gabriela Grzib jak posąg znieruchomiała przy otwartej klapie bagażnika.

– Na kogo my właściwie czekamy? – zapytała Gabrysia, przerywając w ten sposób grobową ciszę. Zdążyła już ochłonąć i po raz kolejny ogarniała wzrokiem swój bagaż.

Roswita chciała powiedzieć, że na Tanię, ale nagle straciła cały rezon. Po tym, jak się odezwała, wszyscy patrzyli na nią z ukosa – znała doskonale ten rodzaj spojrzenia i wiedziała, że cokolwiek teraz zrobi albo nie zrobi, powie albo nie powie, i tak wzbudzi sensację. Cała euforia, związana z odkryciem niebywałych możliwości zarobkowych, gdzieś wyparowała i znowu czuła się jak przekłuty balon. Znów posłusznie wkładała głowę w pętlę.

Czy nie o to właśnie mieli do niej pretensję rodzice? O te nagłe skoki nastrojów? W jednej chwili była miłą dziewczyną (o, pardon, kobietą –„Nie jesteś już dziewczyną –powtarzał ojciec.– Jesteś kobietą”), z którą można było inteligentnie porozmawiać, w następnej –zamieniała się w potwora. „Diabeł wcielony” – usłyszała kiedyś słowa matki szeptane ojcu do ucha, gdy myślała, że Roswita nie słyszy. Powoli zaczynała wierzyć w to, że jest zła. Kiedy ogarniała ją furia, uderzała rozmówcę we wszystkie jego czułe miejsca, które w takich chwilach odnajdywała bezbłędnie. Jak radar potrafiła wyczuć czyjś kompleks, namierzała go precyzyjnie i wycelowywała słowny pocisk, gorszy niż cios. Uderzała tam, gdzie bolało najbardziej, ale tylko słownie, nigdy fizycznie. To, co się stało przed wyjazdem, wymykało się wszelkim wyobrażeniom Roswity o niej samej, było jak przekroczenie Rubikonu. Przeraziła się.

– Chyba na czarnulkę. –Gerhard znów mrugnął porozumiewawczo do Lucka i wykonał obsceniczny ruch biodrami. Roswita nie była w stanie odebrać mu jego męskości, co zademonstrował ze zwielokrotnioną siłą. –No to se poczekomy. Jak Playboy wyniucho świeże mięso, to tak łatwo nie popuści.

– To on jest Playboy? – odezwał się Achim Parusel.

– No, ja. Nie wiedzieli łoni, co z tego synka je playboy, panie Parusel? Nasz menedżer Tomek wyrywo wszystko, co żyje i nie spitalo na drzewo. A mądre to, że hej – wyżej dupy nie podskoczysz.

Gabi dawała mężowi znaki, żeby mówił ciszej.

– Nie godejcie do mnie „pan” – powiedział Achim. –Panowie to w Warszawie zostali.

– Dobrze powiedziane – rzekł Lucek i wszyscy się roześmieli.

– Powiedzcie mi, pierona, jak to sam jest z tymi kaczkami i z tym całym wożeniem ludzi do roboty, bo jo żech się formalnie wystraszył. –Achim palił papierosa za papierosem i międlił w dłoniach kluczyki od forda ka. –Woziliście sam kiedy ludzi, bo jo nie.

Postanowił się wyżalić i zrzucić z serca niewiarygodny ciężar, jakim obarczył go ten smarkaty mądrala, każąc mu robić za kierowcę. A swoją drogą doigrał się. Córki tak go prosiły, błagały wręcz: „Tata, nie jedź! – mówiły – Jesteś po dwóch zawałach. Nie jedź!”. Stara też powtarzała, żeby se doł spokój, ale jemu się zachciało Holandii. Uparł się, że kupi Rafałkowi, najmłodszemu wnukowi, najbardziej wystrzałowy model wózka i cało fura zabawek.

– No toć. Jeździłech. I nie jest tak źle, Achim, jak by to mogło z początku wyglądać.

– Lepiej, żeście dostali na początek kaczkę niż busa.

– Ja, richtig, ale i tak mi to na diobła potrzebne. Roboty się nie boja, ale do autów i do komputerów to już nie tyn łeb.

– No ja – westchnął Lucek. Zawtórowali mu jak echo Grzibowie, powtarzając z namaszczeniem: „No ja, no ja…”. –Długo na emeryturze?

– Dwa lata. Mom tu nawet mojego rozweselacza, nikaj się bez niego nie ruszom. Dostołech go od chłopaków, jak żech odchodził z kopalni. –Achim wyciągnął z kieszeni spodni srebrną harmonijkę ustną i pokazał wszystkim po kolei wygrawerowany na niej napis: „Hura, hura – emerytura!”.

Roswita wzięła instrument do ręki, udając wielkie zainteresowanie. Chciała się jakoś wkupić w ich łaski.

– A może byście nam co zagrali – poprosiła Grzibowa.

– Dobry pomysł.

– Grej, Achim!

Stary Parusel aż podskoczył z zadowolenia. Dwa razy nie trzeba mu było powtarzać. Przytknął harmonijkę do ust, wydął chude policzki i wystukując sobie prawą stopą rytm, zaczął grać. Roswita rozpoznała ulubioną melodię ojca: „Górniczy walczyk” i zaintonowała w duchu słowa, które, mimo że nie cierpiała takich szlagierów, za każdym razem poruszały ją do głębi:

Górnicze skarby pod ziemią

głęboko ukryte drzemią.

Na ścianach, filarach

górnicza już wiara

wykuwa do skarbów drogę.

Ja, śląski górnik, silny jak tur

wydobywam węgiel z podziemnych gór.

A tam na wierchu słoneczko lśni,

żonka się krząta, syneczek śpi…

Szczególnie słowa o śpiącym syneczku sprawiały, że się rozklejała. W chwilach, kiedy zaczynała się nad sobą litować, z jej oczu ciekły łzy. Wszystko bowiem wskazywało na to, że w jej życiu nie zagości nigdy ani żaden „syneczek”, ani żadna „córeczka”, nie mówiąc o silnym jak tur pieronie spod Bytomia. Mężczyźni omijali ją szerokim łukiem, a ona była na nich za to nieskończenie wściekła.

6.

Wreszcie w komplecie wsiedli do busa. Milczeli. O ich zmęczeniu najlepiej świadczył fakt, że nawet Gerhard stracił ochotę do żartów. Marian Brando z wykałaczką w zębach, którą przerzucał raz do lewego, raz do prawego kącika ust, przekręcił kluczyk w stacyjce – samochód szarpnął do przodu i zgasł. Usłyszeli zduszone „kurwa”, ale już po chwili kolebali się dalej wyboistą drogą, każdy ku swojemu przeznaczeniu. Tania, która cała zaróżowiona wsiadła do auta jako ostatnia, znalazła się koło Roswity.

– Słyszałam, że dał ci czternastkę. Będziemy mieszkać razem, cieszysz się?

„Jak cholera!” – miała jej ochotę odpowiedzieć Roswita, ale się powstrzymała.

– Jasne.

– To dobrze. –Tania powiedziała to tak, jakby uczucia Roswity rzeczywiście wiele dla niej znaczyły. –Jesteś mężatką?

„A to co znowu za pytanie?”.

– Nie.

– Szczęściara.

– A cóż w tym takiego szczęśliwego?! Ja nad tym faktem raczej ubolewam – wyrwało się Roswicie. Rozejrzała się niespokojnie dookoła, czy nikt tego nie usłyszał, ale nie, wszyscy pogrążeni byli we własnych myślach. Nie przypuszczała, że stać ją na jakąkolwiek wymianę zdań dotyczącą jej samotności i publiczne wyznanie, że samotność jej doskwiera. Dotychczas, jeśli już musiała na ten temat rozmawiać (ciotki!), zachwalała swój stan pod niebiosa, twierdząc, że jest w nim przeszczęśliwa.

– „Raczej”, „ubolewam”… –Tania bezbłędnie naśladowała sposób mówienia Roswity. –Mam nadzieję, że nie jesteś nauczycielką?

Roswita skamieniała. „Czy ta dziewczyna ma w sobie jakiś ultraczuły wykrywacz drażliwych tematów?”. Miała dość tej rozmowy, inni znowu zaczynali się jej przyglądać.

– A nawet jeśli, to co?

– Nic. Po prostu ich nie cierpię.

Roswita chciała spytać dlaczego, ale w tym momencie samochód gwałtownie zahamował.

– Czternastka wysiadać – powiedział Marian.

Domek numer czternaście skrywał się pośród gęstych chaszczy. W kwestii numeracji musiały uwierzyć menedżerowi na słowo, bo nigdzie nie dostrzegły tabliczki z tą liczbą, zauważyły za to spróchniałe drewienko przymocowane do ściany budynku, na którym wyryto jakiś napis. Tania podeszła bliżej i przetarła je ręką.

– Chodź, zobacz – powiedziała do Roswity. Na drewienku było napisane: „Rosa”.

– Wierzysz w przeznaczenie? – spytała Tania.

Chociaż wierzyła, zaprzeczyła ruchem głowy.

– No to jak nazwiesz fakt, że dom, w którym spędzimy najbliższe pół roku, nosi twoje imię?

– Zbieg okoliczności? Poza tym to nie jest moje imię.

Tania się roześmiała.

– Niedowiarek z ciebie. A ja ci mówię, że tu się wydarzy coś nadzwyczajnego, coś ekstra! Tak się cieszę, że cię poznałam!

Roswita z rosnącą podejrzliwością spoglądała na swoją nową znajomą. Zaczynała się już domyślać, z kim ma do czynienia: z fanką numerologii, lubiącą naciągać rzeczywistość do swoich własnych potrzeb. Prawdę mówiąc, wolałaby już chyba zamieszkać z Gabrysią Grzib i jej obleśnym mężem.

Całość przedstawiała opłakany widok. Menedżer nie