Miasteczko Nonstead - Marcin Mortka - ebook + audiobook + książka

Miasteczko Nonstead ebook i audiobook

Marcin Mortka

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Młody brytyjski pisarz Nathaniel McCarnish ucieka przed swoją przeszłością. Ucieczka przywodzi go do Nonstead, zagubionego wśród lasów amerykańskiego miasteczka, które na pierwszy rzut oka nie różni się niczym od tysięcy podobnych. W Nonstead bowiem całkiem przypadkowo Nathan przeżył najbardziej romantyczną przygodę w życiu i liczy, że wśród wspomnień znajdzie ukojenie.

Tymczasem los krzyżuje jego ścieżki z kobietą, której córka rozmawia z nieziemską istotą. Radio odbiera audycje, których odebrać nie powinno. Gdzieś wśród drzew kryje się Samotnia – stara chata, którą wielokroć palono, a nadal stoi. Wnet Nathan przekonuje się, że wśród mgieł Nonstead czyha tajemnica, nieprzyjemna, śliska i złowroga. To, że wszyscy usilnie próbują o niej zapomnieć, w niczym nie pomaga, bo tajemnica lubi wyciągać łapy po przybyszów. Pazurzaste łapy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 39 min

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
4,2 (268 ocen)
136
75
42
15
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
forxiga

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze się czyta . Intryga wciąga .
10
jerrybordelais

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, ciekawa fabuła.
00
Sysolek

Nie oderwiesz się od lektury

intrygujące..
00
Przemus_J

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonałą książka i świetnie czytana. Polecam
00
towoz

Nie oderwiesz się od lektury

Wojtek fajnie czyta. widzę że pan Mortka przeskakuje z różnych typów powieści. trochę S.King słucha i czyta się z przyjemnością
00

Popularność




Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Projekt okładki

Dawid Bołdys

Redakcja, redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Marketing

Anna Jeziorska

[email protected]

Wydanie I, Chorzów 2020

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.liber.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2019

tekst © Marcin Mortka

ISBN 978-83-7835-800-8

Michałowi, który jest Skinnerem.
Narzucony przez popkulturę wizerunek diabła czy demona jest tak groteskowy, że  aż nie do  przyjęcia. Ciekawe, czy  ktokolwiek zdaje sobie sprawę z  tego, że współczesne diabły i  demony wyglądają zupełnie inaczej niż nam się wydaje. I,  co  gorsza, są już dawno wśród nas.

anonim

Nonstead to nie jest złe miejsce.

Skądże znowu.

Nazywam się Rawlings i spędziłem tu całe życie, więc wiem, co mówię. No, może nie było to jakieś szczególnie imponujące życie. Każdy „high flyer” z Nowego Jorku czy Filadelfii wyśmiałby mnie od góry do dołu, oczywiście pod warunkiem, że najpierw by mnie zauważył. A takich jak ja się nie zauważa. Kto zwraca uwagę na kierowców autobusów, sprzedawców w sklepach całodobowych, kelnerki w przydrożnych barach czy bibliotekarki? Cóż, rejestruje się ich obecność ze względu na czynność, którą wykonują, czy raczej czynność, dla której istnieją. Zakłada się również, że przynależą do tego samego gatunku co my, mają imię, nazwisko i numer polisy ubezpieczeniowej, a do tego jakąś tam pasję, tandetne życie rodzinne i miejsce zamieszkania. Bywa też, że ocenia się ich pod kątem zamożności, głównie dla poprawy własnego samopoczucia. „Ha, wiedzie mi się lepiej niż temu czarnuchowi!”.

Tak, wszystkich tych ludzi zauważa się dopiero wtedy, kiedy zaczyna ich brakować lub kiedy coś spieprzą. W przeciwnym razie stanowią tylko szare, jałowe, bezpłciowe tło coraz szybszego życia. Myślę, że dzielą się na tych, którzy nienawidzą swej pozycji i tych, którzy się do niej przyzwyczaili. Mało jest takich, jak ja.

Takich, którzy lubią ową anonimowość, którzy ją cenią, kochają, ba, tarzają się w niej.

Kocham być anonimowy.

Dzięki temu mogę robić to, co naprawdę uwielbiam.

Rozdział pierwszy

Łomotanie stawało się coraz głośniejsze, aż wreszcie Nathan odczuł drgania na kierownicy. Wtedy zrozumiał.

– Jasna cholera – wycedził przez zęby i z pokorą zjechał na pobocze, po czym wyłączył silnik. Cmoknęły otwierane drzwi, stuknęły o asfalt podeszwy ciężkich butów. Nathan uklęknął przy prawej przedniej oponie, pomacał sflaczałą, pomarszczoną gumę.

Z rezygnacją wyprostował się i odruchowo zapalił papierosa. Ostry dym zmieszał się z wilgotnym oddechem lasu. Nathan spojrzał z niechęcią na czarne pnie sosen wznoszące się ku szaremu niebu i ledwie widoczne pasma mgły snujące się między nimi niczym duchy, a potem znów na drogę. Tuż przed zakrętem stał znak „Nonstead 6 mil”.

– Przejechałem dwieście pieprzonych mil z Nowego Jorku, a na ostatniej prostej pęka pieprzona opona. – Zaciągnął się mocno i ze złością rozdeptał ledwie napoczętego papierosa na ziemi. – W środku pieprzonego lasu!

Ostatnie słowa niemalże wywrzeszczał, ale zignorował go zarówno mokry las, jak i niebieski wrangler, nieruchomy i obojętny. Nathan zaklął raz jeszcze i otworzył bagażnik samochodu, by wśród kartonów i toreb turystycznych poszukać lewarka. Sam nigdy nie zmieniał koła w samochodzie, ale widział to wystarczająco wiele razy na filmie, by wiedzieć, że to konieczne.

– I koło – powiedział do siebie. – Kurwa, czy w tym samochodzie jest koło zapasowe?

Minęła chwila, nim przypomniał sobie okrągłe wybrzuszenie na drzwiach bagażnika.

Już miał powrócić do poszukiwań lewara, gdy przerwał mu skrzek z wnętrza pojazdu.

Radio. Uruchomiło się radio.

– Co? – Nathan odruchowo wsunął dłoń do kieszeni kurtki, gdzie posłuszny staremu nawykowi wsunął kluczyki. Nie znał się na samochodach – ba, nie miał o nich pojęcia! – ale wiedział, że po wyjęciu kluczyków ze stacyjki NIC nie ma prawa się włączyć.

Najwidoczniej w lesie sześć mil od Nonstead radio rządziło się nieco innymi prawami.

– …nie całkiem posrany dzień? – słowa wyrwały się z sekwencji trzasków. Jakiś DJ trajkotał nerwowo, jakby bał się, że nie zdąży wszystkiego powiedzieć. – Wszyscy mamy szczęście… biście wielkie szczęście, że… tak cudownym jak Nostead z jego…

Nathan znieruchomiał. Oddychał płytko w obawie, że każdy odgłos, nawet najcichszy, zakłóci ów dziwaczny, niepojęty wywód. Wyczuwał, że to ważne, a po plecach przemykały mu dreszcze.

– Potrzebujesz pomocy?

Wyprostował się tak gwałtownie, że rąbnął tyłem głowy o ramę drzwi bagażnika. Odwrócił się z sercem bijącym jak szalone.

W pierwszej chwili pomyślał, że człowiek, który przed nim stanął zjawił się znikąd. Przez przerażony umysł przemknęło mu wspomnienie historii o UFO – spowite mrokiem zakamarki lasu, chaotyczne fale radiowe, osobliwi przybysze – dopiero potem dostrzegł starego forda mustanga na poboczu. Zauważył też, że nieznajomy jest słusznego wzrostu, na sobie ma przybrudzone ogrodniczki, wytartą koszulę flanelową z podwiniętymi rękawami, a na głowie czapkę z logo Cat.

„Na Obcego raczej nie wygląda” – spróbował zadrwić w duchu, ale niespecjalnie się powiodło.

– Pomocy potrzeba? – spytał niedoszły Obcy.

– T-tak… – bąknął Nathan. – Chyba tak. Pękła mi chyba opona i właśnie szukałem… To nie jest mój samochód i…

– Kapuję. – Nieznajomy podszedł i sprawnie odpiął koło zapasowe z komory na tylnych drzwiach. Potem wrócił do mustanga, otworzył bagażnik i wyjął lewar oraz klucz. Bez słowa zdjął kołpak, nałożył klucz na śrubę i poluzował ją kopnięciem. To samo zrobił przy pozostałych, a potem wsunął lewarek w odpowiednie miejsce pod podwozie i zaczął pompować. Wrangler posłusznie zaczął się podnosić.

Obcy pracował w ciszy z niewytłumaczalną zawziętością. Nathan spojrzał na jego masywne przedramiona, brudne dłonie i paznokcie oraz nogawki, mokre na kolanach od klęczenia na asfalcie, i niespodziewanie poczuł zażenowanie. Dyskretnie zdjął elegancką ramoneskę i wrzucił ją na tylne siedzenie, po czym uklęknął obok, ciesząc się w duchu, że brudzi drogie dżinsy.

– Mogę ci jakoś pomóc? – zapytał.

– Nie – odparł tamten. – To robota dla jednej osoby.

– Słuchaj, dzięki, że się zatrzymałeś – ciągnął Nathan, czując się coraz bardziej niezręcznie. – Nigdy jeszcze nie byłem w takiej sytuacji i…

– Zdarza się. – Nieznajomy uznał, że wrangler znalazł się na odpowiedniej wysokości, przysunął się bliżej opony i zaczął odkręcać śruby. – Nigdzie nie jest napisane, że trzeba znać się na wszystkim. Założę się, że nie dałbym sobie rady z żadną sprawą, którymi ty się zajmujesz w Nowym Jorku.

– Skąd wiesz, że jestem z Nowego Jorku? – zdziwił się Nathan.

– Jeśli chciałeś to ukryć, trzeba było odkręcić tablice rejestracyjne. – W głosie obcego po raz pierwszy zabrzmiało rozbawienie.

Ostatnia nakrętka puściła. Obcy złapał koło i zdjął je bez wysiłku, po czym dźwignął się i poszedł na tył samochodu, by wyjąć zapasowe.

– Dokąd się wybierasz? – Wsunął koło na miejsce.

– Cóż, tutaj – odparł Nathan.

– Do Nonstead? – zdziwił się obcy. Zdjął czapkę, przetarł czoło – włosy miał jasne, lekko kręcone – i założył ją z powrotem.

– Pewnie brzmi to dziwnie. – Nathan przygryzł wargę. – Młody koleś, najwyraźniej nadziany, w wypacykowanym SUV-ie, który nigdy nie zjechał z głównej drogi, w kurtce prosto ze sklepu dla harleyowców z kryzysem wieku średniego, opuszcza Nowy Jork i jedzie do…

– Dziury? – przerwał mu obcy. Klucz błysnął w jego dłoniach.

– No, nie chciałem cię urazić. Byłem już kiedyś w Nonstead i zdaję sobie sprawę…

– Daruj sobie. – Tamten machnął ręką. – Mam w dupie, co sądzisz o Nonstead i to, co cię tu przywiodło. To dziura i w sumie… No, nawet dałoby się tu żyć… Zresztą, co to ma za znaczenie. Mówisz, że już tu kiedyś byłeś?

– Tak, właściwie przejazdem. Zatrzymałem się w tym moteliku Railey’s z dziewczyną.

– Rayleigh’s… – Tamten się uśmiechnął. – A więc dobrych parę lat temu. I wróciłeś. Ciekawe.

– Co jest w tym takiego ciekawego? – Nathan zmrużył oczy.

– Nic, właściwie nic. Masz kupę rzeczy z tyłu. Chcesz tu zostać?

– Słuchaj, nie żeby to była jakaś wielka tajemnica, ale naprawdę nie rozumiem, skąd tyle pytań.

– Znikąd, wyluzuj. – Nieznajomy dźwignął się i dobrze wycelowanym kopniakiem dopchnął śrubę. – W takich dziurach rzadko się widuje obcych. Cholera, zapomniałem się przedstawić. Skinner.

Wyciągnął mocną, spracowaną dłoń. Nathan uścisnął ją najmocniej jak umiał.

– Wayne – powiedział. – Wayne Wobson.

***

Podświadomie oczekiwał, że Nonstead będzie wyglądać dokładnie tak, jak przed paroma laty, kiedy zatrzymał się tu z Fionną. W istocie, wszystko w pierwszej chwili zdawało się to potwierdzać. Knajpa z wielkim parkingiem dla ciężarówek, gdzie on i Fiona wrzucili majątek do szafy grającej. W warsztacie samochodowym ten sam zardzewiały dystrybutor paliwa, chyba jeszcze z czasów Wielkiego Kryzysu, który Fiona starała się uruchomić po pijanemu. Biały dom pośród drzew, który usiłowali odnaleźć, ale pogubili się wśród ścieżek i skończyli, kochając się na pniu wielkiego jesionu. Niewielki supermarket, gdzie kupowali piwo i kanapki z mięsem. Drewniany most, na którym całowali się w deszczu.

A potem pojawiły się pierwsze zgrzyty, niczym czarne plamy nagryzmolone długopisem na starej cennej fotografii.

Jak choćby Rayleigh’s.

Natan nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zjechał na wybetonowany parking, teraz spękany i porośnięty chwastami, odruchowo zaciągnął ręczny i przez długą chwilę wpatrywał się w wiszące na zawiasie drzwi i roztrzaskany neon nad nimi, w płytę pilśniową w miejscu okna recepcji, w złuszczoną farbę na ścianach, w roztrzaskane szyby. Nathan odniósł wrażenie, że coś – jakaś przemożna siła – wyssała z motelu wszelkie życie, kolory, emocje i pozostawiła pustą bezużyteczną skorupę.

Z otworu ciemniejącego w sponiewieranych drzwiach do pokoju numer 6 wychynął psi łeb, rozczochrany i wynędzniały. Coś w ślepiach, coś zaskakująco złego i nieprzyjaznego sprawiło, że dłoń Nathana opadła na dźwignię zmiany biegów. Wrangler potoczył się do tyłu, zawrócił, podskoczył na nierówności i wolno popełznął w stronę głównej drogi.

Wtedy zadzwonił telefon.

– Telefon? Jasna cholera, gdzie ja go… – Nathan poklepał się po kieszeni i uświadomił sobie, że zostawił go w kurtce, którą rzucił na tylne siedzenie. Odwrócił się, by po nią sięgnąć…

Przeszywający pisk. Huk. Syk wypełniających się poduszek powietrznych.

– Kurwa mać! – wrzasnął. Któraś z poduszek pękła z ogłuszającym trzaskiem, poparzyła go w rękę, ale nawet tego nie zauważył. Wypadł na zewnątrz i ujrzał starego odrapanego plymoutha. Zderzak wranglera wbił się weń, roztrzaskał reflektor i przeorał blachę nadkola. Kobieta za kierownicą usiłowała się wydostać.

Nathan w okamgnieniu doskoczył do drzwi, rozwarł je na oścież, złapał kobietę i wywlókł, nie zważając na jej krzyki.

– Nic się pani nie stało!? – zawołał oszołomiony. – Odejdźmy lepiej, bo…

– Bo co? – Kobieta wyrwała łokieć z jego uścisku. – Człowieku, na mózg ci padło? Filmów się, kurwa, naoglądałeś za dużo, czy co?

– Co? – Nathan zamrugał, przytomniejąc. W szeroko rozwartych oczach kobiety widział nie lęk, ale gęstniejącą złość. Instynktownie cofnął się o krok. – Ja bardzo panią przepraszam. Telefon mi zadzwonił i, cholera, nawet na drogę nie spojrzałem. Naprawdę…

– Dobra, dobra. – Kobieta machnęła dłonią i dmuchnięciem usunęła falujący lok z czoła. Patrzyła wysoko nad ramieniem Nathana. – Nie róbmy zamieszania, nic się takiego nie stało.

– Jeśli chce pani zadzwonić na policję…

– Powiedziałam już, że nie potrzebujemy zamieszania. Zresztą śpieszę się, a te dranie… – W jej głosie niespodziewanie pojawił się jad. Po raz pierwszy spojrzała na Nathana, marszcząc brwi.

– Czy ja już gdzieś pana nie widziałam? – zapytała.

Nathan oprzytomniał na tyle, że jego wzrok zaczął rejestrować kolejne, coraz subtelniejsze cechy jej wyglądu – delikatne zmarszczki wokół podkrążonych oczu, siwe pasma w falujących włosach, szarość cery – ale pytanie przerwało kilkusekundową zadumę.

– Chyba nie – rzucił sucho i sięgnął do tylnej kieszeni, skąd wyciągnął zmiętą wizytówkę. – Proszę. Zapewne będzie się pani chciała zobaczyć z ubezpieczycielem. Niech oszacuje szkodę i zadzwoni do mnie, a pokryjemy ją z mojej polisy.

– W porządku – stwierdziła. Ręka, którą ujęła wizytówkę, miała ogryzione paznokcie. – W porządku. Zrobi pan coś jeszcze dla mnie, panie… Eee… Wobson?

– Jasne.

– Niech pan cofnie to terenowe pudło. Muszę ruszyć.

***

Agent nieruchomości wyglądał dokładnie tak, jak sobie go Nathan wyobrażał. Był mało atrakcyjnym, otyłym mężczyzną z coraz większą łysiną, próbującym ukryć zmęczenie życiem pod sztucznym, zawodowym uśmiechem i przenikliwym zapachem wody kolońskiej. Kiedyś Nathan gardził takimi ludźmi. Dzisiaj im zazdrościł.

Stał przed domem i rozmawiał przez telefon komórkowy. Na widok podjeżdżającego wranglera przerwał rozmowę i wsunął aparat do kieszeni udającej markową marynarki, po czym ruszył w stronę Nathana z wyciągniętą dłonią.

– Miło mi wreszcie pana poznać, panie Wobson. – Rozpromienił się, gdy Nathan wysiadł z samochodu. – Jestem Thomas McIntyre, witamy w Nonstead. Proszę wybaczyć, że niepokoiłem pana telefonami, ale musiałem mieć pewność, że pan dojedzie. Takie dzisiaj urwanie głowy, wie pan, jak to w sezonie.

– Nie wiem – burknął Nathan, uścisnąwszy dłoń, miękką i spoconą, jak się spodziewał. Nie wiedzieć czemu postanowił nagle odegrać rolę nadętego mieszczucha. – Przejdźmy do konkretów.

– Naturalnie. – McIntyre zatarł dłonie w geście równie stereotypowym, co obrzydliwym. – Pozwolę sobie rozpocząć od krótkiej historii tego domu. Otóż…

– Niech pan sobie daruje. – Nathan spojrzał na trapezoidalną bryłę. Słońce opadało coraz niżej i dom skrył się w cieniach, jego urok niespodziewanie zgasł. – Widziałem zdjęcia w Internecie, czytałem opis, wszystko wiem. Podpiszmy umowę i miejmy to już z głowy.

– Ależ tak, oczywiście, oczywiście. – McIntyre poprowadził go na ganek. Nathan skrzywił się i zapalił papierosa.

– Będzie pan miał tu ciszę i spokój. – Handlarz pstryknął włącznikiem i drewniany ganek zalało żółte światło pojedynczej żarówki nad drzwiami. Na ściany wypełzły cienie posępne i groźne. McIntyre zdawał się tego nie zauważać, wyciągnął pęk kluczy z kieszeni i zaczął dopasowywać właściwy do zamka. – Bywa, że młodzież przyjeżdża nad jezioro… – machnął ręką w kierunku tafli jeziora, przebłyskującej między drzewami – …ale nigdy nie zostają długo… O, właściwy klucz.

– Dzięki Bogu – mruknął Nathan, mało zainteresowany paplaniem agenta nieruchomości.

McIntyre otworzył drzwi.

– Proszę bardzo, niech pan wejdzie!

W środku ponure wrażenie prysło. Panele zaskrzypiały nieśmiało pod butami Nathana, owionął go delikatny, subtelny zapach drewna. Minął niewielką kuchenkę, pomysłowo zainstalowaną w korytarzyku, i już znalazł się w zaskakująco przestronnym salonie. Wzdłuż ścian ciągnęły się puste półki na książki, po prawej przedzielone kominkiem, po lewej rozcięte schodami. Za przeszkloną ścianą otwierał się widok na las i jezioro, teraz tonące w półmroku. Wszystko się zgadzało z fotografiami z Internetu – stylowy kominek, skórzana kanapa, nawet fotel z rozłożoną przed nim, najwyraźniej zapomnianą, skórą jelenia.

Nathan odetchnął kilkakrotnie.

– Ten dom jest na sprzedaż? – zapytał niespodziewanie.

McIntyre zatrzepotał powiekami.

– Cóż, wszystko jest do dogadania… – zaczął ze sztucznym entuzjazmem, który miał ukryć niepewność.

– Dobra, nieważne, na razie nieważne – rzucił Nathan. – Niech pan daje umowę. Zapłacę za trzy miesiące z góry, a potem się zobaczy.

– Tak, tak. Wie pan, zimę mamy tu dość łagodną, ale niektórzy klienci nie przepadają za ogrzewaniem drewnem. Płaszcz wodny to moim zdaniem znakomite rozwiązanie i gdyby…

– Mogę zapłacić gotówką?

– Gotówką? – McIntyre znów zamrugał. – Za trzy miesiące z góry? To wyjdzie znaczna kwota, a prawda jest taka, że…

– Niech się pan nie boi. – Nathan wydął lekko wargi. – Nie jestem płatnym mordercą ani człowiekiem mafii. Nie będzie miał pan przeze mnie kłopotów, po prostu zaistniały pewne okoliczności, dla których wolę nie ujawniać numeru konta.

„A zatem personaliów” – wyczytał w oczach wahającego się agenta.

– Rozumiem jednakże, że obrót gotówką pociąga za sobą konieczność uiszczenia pewnej opłaty manipulacyjnej – ciągnął Nathan, nie dając sobie przerwać. – Oczywiście jestem i na to przygotowany.

Ledwie zauważalny blask chciwości w oczach McIntyre’a natychmiast przegnał wszelkie ślady niepewności.

Jakieś dwadzieścia minut później zamruczał cicho silnik nissana i agent odjechał w stronę głównej drogi. Nathan zbiegł po trzeszczących drewnianych schodkach i otworzył tylne drzwi wranglera, aby wyciągnąć obie torby turystyczne. Gdy wracał, promienie zachodzącego słońca, być może już ostatnie tego dnia, przebijały się między drzewami. Dom wyglądał teraz czarująco i Nathan mimowolnie się uśmiechnął.

Potem dostrzegł niewielki koci łebek na gzymsie i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

W tym momencie zadzwonił jego telefon.

– Słucham – rzucił do słuchawki, nie patrząc na ekran.

– Dobry wieczór, tu Anna Craig – usłyszał kobiecy głos.

– Kto taki?

– Anna Craig. Chyba nie zdążyłam się panu przedstawić. Mieliśmy dzisiaj stłuczkę.

– Aha. – Poczuł, jak jego dobry nastrój wyparowuje. – Dzwoni pani w sprawie polisy?

– Co? Tak, w sprawie polisy. Ach, zresztą, niech to szlag, nie umiem kłamać. Możemy poruszyć kwestię polisy, jeśli pan tego chce, ale nie w tej sprawie dzwonię.

– A w jakiej?

– Muszę z panem porozmawiać.

– O czym, jeśli można wiedzieć?

– Cóż, wydaje mi się, że może mi pan pomóc. A jeśli nie mnie, to przynajmniej mojej córce.

– Wybaczy pani, ale to chyba jakaś pomy…

– Nie, to nie pomyłka. Wiem, kim pan naprawdę jest.

Nie pamiętam, kiedy to się właściwie zaczęło, serio. Chyba wtedy, gdy mojej żonie odbiło.

Nie było nam dane się dorobić, wiedziałem o tym od samego początku. Byliśmy skazani na typową prowincjonalną egzystencję bez szans na cokolwiek, co mogłoby uczynić ją szczególną. Wady wzroku i postawy oraz podejrzenie o cukrzycę wykluczyły służbę w Wietnamie, ku mojej cichej uldze zresztą. Nie było szans na spadek po bogatym wujku, bo nikogo takiego w mojej rodzinie nie było, a dom został przejęty przez bank krótko po śmierci ojca. Okazało się, że nieborak zaciągnął ciut za duży kredyt hipoteczny. Nie grałem w baseball, nie miałem ani talentów biznesowych, ani ciągotek politycznych, więc nie mogłem stać się kimś ważnym w rodzimym miasteczku. Nawet chciałem przez jakiś czas zostać policjantem, ale to też nie miało szans powodzenia. Nie przepadam za konfrontacjami, a to przeszkadza w pracy gliniarza.

Moja żona miała na imię Elisabeth. Piękne, dumne imię, na wyrost przyklejone do płochej, niewyraźnej dziewczyny o lichych włosach i chudej twarzy, pierwszej i jak się później okazało jedynej, która przespała się ze mną na tylnym siedzeniu samochodu. Pasowaliśmy do siebie jak ulał. Nieśmiała i rozkojarzona, nie umiała się wypowiedzieć na żaden temat, ledwie skończyła high school. Przez pierwsze trzy lata po ślubie czekaliśmy, aż wykituje jej matka i zostawi nam mieszkanie. Fakt, wtedy się jeszcze starałem. Rzuciłem robotę magazyniera w Maddie’s, przez moment pracowałem w walcowni u starego Geoffreya, a w weekendy sprzedawałem lizaki i lody na meczach Thorsów. Próbowałem zostać kimś więcej. Po długo wyczekiwanej, wytęsknionej wręcz śmierci mamuśki, próbowałem jeszcze mocniej, ale wnet odkryłem, że wyczerpałem już wszystkie możliwości, jakie podrzucił mi los. Okres Elisabeth był równie regularny, oczywisty i rozczarowujący jak miesięcznik „Voice of Nonstead”.

Pogodziłem się z tym po kolejnych trzech latach. Potem przestało mi zależeć.

Na wszystkim.

W moim dodge’u zepsuła się skrzynia biegów. Nie naprawiłem jej już, nie chciało mi się. Nie sprzedawałem lizaków na meczach, wróciłem do Maddie’s, bo było tam mniej roboty. Nie chciało mi się, naprawdę. A im mniej mi się chciało, tym bardziej Elisabeth się wściekała. W ramach redukcji etatów straciła posadę sekretarki w miejscowej szkole i nie znalazła już później pracy. Wypełniała więc sobie życie telewizją, jedzeniem i pomstowaniem na życie, i na mnie. Niewątpliwie właśnie z jakiegoś życiowego serialu zaczerpnęła pomysł, by co piątek urządzać mi awanturę i kazać spać w salonie na kanapie. A ja się zgadzałem.

Bo czemu nie?

Na kanapie było mi wygodniej. Nie musiałem brać prysznica, co na tym etapie życia robiłem i tak tylko dla świętego spokoju. Nikt mi nie truł dupy żalami do późna w nocy, a za to mogłem oglądać telewizję. W razie potrzeby mogłem też ją pogłośnić na tyle, by nie słyszeć chlipania z sypialni. A gdy zasypiałem…

Cóż, nie mogę do tej pory oprzeć się wrażeniu, że jakiś anioł stróż, opiekun zagubionych sierot tego świata, Święty Mikołaj dla ubogich, podsyłał mi wówczas jakiś prezent na pocieszenie. Mieliśmy w salonie duże okno i czasami, gdy nad Nonstead nie było chmur, zasypiałem wpatrzony w migoczące tęsknie gwiazdy. Bywało, że tuż przed zaśnięciem ogarniała mnie jakaś wizja, tak barwna, że aż trudna do ogarnięcia. Bywało, że we śnie pojawiała się uśmiechnięta buzia widzianej za dnia dziewczyny.

To chyba wtedy tak naprawdę zacząłem marzyć.

Choć nigdy, przenigdy nie uwierzyłbym, co w ten sposób osiągnę.

Rozdział drugi

Tysiące myśli kłębiło się w głowie Nathana, gdy jechał pod podany przez Annę adres. Z zapadnięciem ciemności obudził się wiatr i zeschłe liście przemykały w świetle reflektorów, niczym spłoszone zwierzątka.

„Czego ona może ode mnie chcieć?” – powtarzał raz za razem, z trudem skupiając uwagę na drodze. Gdyby nie wcześniejszy pobyt w Nonstead, nigdy by jej domu nie odnalazł. Skręcił na jedynym skrzyżowaniu w lewo, minął szkołę i zaparkował samochód przy nieczynnej już drogerii. Dom Anny Craig znajdował się po drugiej stronie ulicy, obwiedziony tym samym białym płotem, z tym samym idiotycznym krasnalem ogrodowym, z którego tak długo wtedy śmiali się z Fioną. Teraz jednak nie wydawał się Nathanowi aż tak zabawny, tym bardziej że w domu nie paliły się żadne światła. Z prawej strony na ścianę padał tylko blask odległej latarni.

Nathan zdusił żar dopalającego się papierosa w przepełnionej popielniczce, wysiadł z samochodu i nacisnął dzwonek przy furtce.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Dom milczał, a krasnal wpatrywał się w niego groźnie. Wiatr toczył foliową siatkę.

Drzwi otworzyły się niespodziewanie, kiedy już miał odejść.

– Niech pan wejdzie – szepnęła Anna. Wydawała się jeszcze bardziej wzburzona i rozkojarzona niż w południe.

Przeszedł powoli przez ogród, wbiegł po schodach.

– Niech pan będzie cicho – szepnęła. – Vanessa już śpi. Proszę, niech pan wejdzie.

Wszedł, choć miał zamiar zakończyć rozmowę już w progu.

– Niech pan zdejmie tę kurtkę – rzuciła kobieta cicho, nie odwracając się. – Pobrzękuje pan jak kowboj.

Zdjął, najciszej jak umiał.

Chwilę później siedział przy stole w przestronnej, lecz staromodnej kuchni, oświetlonej pojedynczą jarzeniówką nad zlewem. Przez okno widział tył głowy plastykowego krasnala i krzewy. Anna bezszelestnie podeszła do zlewu i nalała wody do czajnika.

– Napije się pan czegoś? – spytała szeptem.

– Wolałbym dowiedzieć się, o co chodzi.

– Proszę spojrzeć na wydruki na stole.

Nathan niechętnie wziął pierwszy z nich. Był to wydruk z Internetu z czarno-białym zdjęciem, przedstawiającym jego za stołem zawalonym książkami, ledwie widocznego wśród łowców autografów. Tytuł artykułu brzmiał:Nathaniel McCarnish pokazuje wielkim, gdzie ich miejsce. Nie musiał czytać dalej.

Odetchnął ciężko i odłożył artykuł do pozostałych, po czym splótł dłonie i spojrzał na Annę, która właśnie zalewała herbatę.

– Jaśminowa. – Postawiła przed nim kubek z gorącym, aromatycznym naparem. Jej oczy były osobliwie blade w świetle jarzeniówki. – Jedyna, którą mogę jeszcze pić. Mam żołądek rozwalony od kawy.

– Pani Craig, ja naprawdę…

– Wystarczy Anno – przerwała mu. – Niech się pan nie przejmuje, panie McCarnish. Nie jestem żadną fanką pańskiego talentu. Szczerze powiedziawszy, nie czytałam żadnej z pana książek, ale jestem na bieżąco z wydarzeniami we współczesnej literaturze amerykańskiej. Od razu wiedziałam, że skądś pana znam…

– Mam na imię Nathan.

– W porządku. Od razu wiedziałam, że cię znam. Nie zmyliła mnie ani fryzura na zapałkę, która, nawiasem mówiąc, kompletnie do ciebie nie pasuje, ani wizytówka z lipnym nazwiskiem, ani nawet twój akcent. Niby mówisz jak rodowity nowojorczyk, ale coś mi nie pasowało. Tu i ówdzie słychać nieco Queen’s English. Jesteś z Anglii, nieprawdaż?

– Cóż – mruknął Nathan, niemile rozczarowany.

– Nie martw się, mało kto jest w stanie się zorientować. – Uśmiechnęła się. – Ja miałam… cóż, sposobność poznać angielski dialekt w miarę dobrze, aż za dobrze.

Jej wzrok na moment umknął ku oprawionemu w antyramę zdjęciu przy framudze. Nathan spojrzał w tym samym kierunku, lecz dostrzegł na nim jedynie zamazane plamy. Na zewnątrz znów ocknął się wiatr, zeschły liść przemknął z szelestem po parapecie. Anna aż podskoczyła.

– No dobra. – Nathan rozparł się na krześle. – Tak, nazywam się Nathan McCarnish i jestem pisarzem, o ile autora jednej książki można nazwać pisarzem.

– Co za skromność. – Uśmiechnęła się krzywo. –Szeptywywołały więcej zamieszania niżBuszujący w zbożu.

– Tak – Nathan wydął wargi – i przyniosły sporo forsy. Więc jeśli szukasz jakiegokolwiek sposobu, by trochę jej ode mnie wyciągnąć…

– Przestań, już ci mówiłam, że oglądasz za dużo filmów – parsknęła i wzięła do ręki wydruki.

– Więc o co ci chodzi, autograf?

– Przestań ględzić i posłuchaj: „Nieprawdopodobna wrażliwość i wnikliwość, z którą McCarnish przedstawia postacie, pozwala przypuszczać, iż oparł swą debiutancką powieść na solidnych badaniach, nie tylko psychologicznych, ale i parapsychologicznych”. O, a tu jeszcze jeden: „Jeśli nazwiemy Stephena Kinga ekspertem od legend miejskich, Nathaniel McCarnish bez wątpienia zasługuje na miano mistrza wśród malarzy nastrojów. Ton znawcy, z jakim snuje swe opowieści, utwierdza czytelnika w przekonaniu, iż Nathan McCarnish ma co najmniej doktorat ze strachologii…”.

– Boże drogi, powiesz mi wreszcie, o co ci chodzi? – jęknął Nathan.

– Słyszałeś? – Anna zesztywniała nagle i złapała go za rękę. – Słyszałeś?

– Co?

– Cicho! Słuchaj!

Zaskoczony, skupił się i odniósł wrażenie, że z góry dobiegło ciche stuknięcie. Potem kolejne.

– Słyszałeś? – Oczy Anny płonęły niezdrową fascynacją i przerażeniem.

– Tak, coś słyszałem, jakby wiatr… – odparł Nathan, nie wiedząc, dlaczego szepcze.

– Gówno tam wiatr. Chodź na górę, ale cicho, błagam.

Skradali się po wąskich lekko trzeszczących schodach, potem znieruchomieli przy drewnianych drzwiach. Nathan, choć nie rozumiał sytuacji, był zaintrygowany. Anna wskazała gestem drzwi i Nathan ukucnął, a potem przyłożył do nich ucho.

Nic. Długo, długo nic, potem chyba szelest pościeli. Zaspany dziecięcy głos. Kilka niezrozumiałych sylab.

– To twoja córka? – szepnął ledwie dosłyszalnie.

Anna przytaknęła niecierpliwym ruchem głowy.

– Mówi przez sen, to dlatego…

Nie dokończył. Kobieta zatkała mu usta dłonią i nakazała ciszę. Jej dłoń pachniała kremem, jaśminem i jeszcze czymś. Strachem?

„Czy strach pachnie?” – pomyślał Nathan.

Dziewczynka powiedziała jeszcze kilka niezrozumiałych słów, choć wyraźniej. Jej łóżeczko zaskrzypiało znowu, a potem odpowiedział jej męski głos.

Nathan aż usiadł z wrażenia. Serce biło mu jak szalone. Spojrzał z przerażeniem na Annę, lecz ta pokręciła tylko głową i zachęciła go gestem, by słuchał dalej. Po dłuższej chwili zdołał przemóc strach i ponownie zbliżyć się do drzwi. Dziewczynka śmiała się, raz nawet zaklaskała. Męski głos nie zmienił tonacji, nadal był zimny i bezosobowy. Co gorsza, Nathan nie rozumiał, czy to w ogóle rozmowa. Niektóre zbitki dźwięków przypominały, co prawda, słowa, ale w żaden sposób nie łączyły się z innymi. Miał wrażenie, że podsłuchuje dwoje ludzi mówiących przez sen.

O mało nie krzyknął, gdy Anna ujęła go za rękę. Raz jeszcze nakazała mu ciszę i sprowadziła do kuchni, gdzie ciężko opadł na krzesło.

– Mój Boże. – Spojrzał na nią półprzytomnym wzrokiem. – Co to było?

– Nie wiem. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Pojęcia nie mam. Vanessa zawsze mówiła przez sen i nigdy nie było w tym nic dziwnego. Wykrzykiwała jakieś słowa, czasem frazy, bywało, że się śmiała. Nigdy niczego z tego nie rozumiałam, zresztą nawet nie próbowałam doszukać się sensu. Kto zwraca na to uwagę?

Zacisnęła zęby i przez chwilę milczała, patrząc w kąt, w którym stało wiadro z mopem.

– Nie zwróciłam uwagi nawet na to, że proces się nasila, że Vanessa mówi coraz więcej. Zmroziło mnie dopiero, gdy usłyszałam, jak ktoś jej odpowiada. Nie pamiętam, by cokolwiek przeraziło mnie tak bardzo. Nie pamiętam też, bym kiedykolwiek wcześniej zareagowała tak szybko. Wpadłam do jej pokoiku jak burza, drzwi walnęły o ścianę, dziecko się obudziło, zaczęło płakać… Pokój był pusty, a ona oczywiście nic nie pamiętała. Nic, zupełnie nic. Następnej nocy zaczaiłam się pod drzwiami, próbowałam zajrzeć przez szparę, dalej nic. W pokoju nie było nikogo, a rozmowa – bo zaczynało to przypominać rozmowę – wydawała się zupełnie bez sensu. Serce waliło mi jak oszalałe, ale tym razem weszłam ciszej, dyskretniej, jak matka chcąca sprawdzić, czy dziecko jest przykryte.

– I co się stało? – Nathan uświadomił sobie, że od dłuższego czasu wstrzymuje oddech.

– Znów zaczęła płakać. Nie mogłam jej uspokoić przez całą noc, a następnego dnia była nieobecna i kapryśna. Jak dziecko, któremu zabrało się ulubioną zabawkę. Nie przejmowałam się, próbowałam od niej wyciągnąć, co ów głos oznacza, kto to naprawdę jest i o czym rozmawiają, ale niczego się nie dowiedziałam. Niczego. Mała milczała jak zaklęta, zupełnie jakby nie rozumiała, o co ją pytam bądź nie wiedziała, o co mi chodzi. Jakby spała podczas tych cholernych pogaduszek. Wyciągnęłam właściwie tylko jedno i to nie bezpośrednio od niej. Zobacz.

Pod wydrukami z Internetu leżał dziecięcy rysunek wykonany kolorowymi kredkami. Nathan przyjrzał mu się w skupieniu, a wtedy po jego plecach przebiegł kolejny zimny dreszcz. Rysunek przedstawiał małą dziewczynkę z kokardkami na kucykach oraz wyższą od niej istotę z rogami. Dziewczynka była uśmiechnięta, stwór nie. I trzymali się za ręce.

– Dostałam to od Alice Vickers, jej nauczycielki – wyjaśniła Anna. Patrzyła nieobecnym wzrokiem w przestrzeń. – Jesteśmy koleżankami, właściwie to chyba nawet przyjaciółkami. Przyniosła mi to dwa tygodnie temu, zafrasowana, i spytała, czy nie mamy rodzinnych problemów. Temat pracy brzmiałMój najlepszy przyjaciel.

– Jasny gwint – mruknął Nathan i odłożył rysunek, jakby nagle zaczął parzyć go w palce. – I nie udało ci się z nią na ten temat porozmawiać? Nie wybiłaś jej tych rozmów z głowy?

W oczach Anny błysnęła irytacja, lecz głos miała nadal był spokojny.

– Nie mogę jej wybić ich z głowy, bo wszystko wskazuje na to, że nie budzi się w ich trakcie. Kiedyś zajrzałam do środka i zobaczyłam, jak siedzi na krawędzi łóżka i śmieje się z zamkniętymi oczami. A co do ewentualnych rozmów i perswazji, cóż… Wierz mi, że próbowałam. Nie ma matki, która nie będzie walczyć do upadłego o własne dziecko. Zrozumiałam jednak, że ten dziwaczny bełkot ma dla niej znaczenie – ogromne znaczenie. Chyba większe niż ja i mój niepokój. Zrozumiałam, że jeśli go nie uszanuję – jeśli nie pogodzę się z tymi ich rozmowami, Vanessa zacznie się ode mnie oddalać i zbliży się do tego demona, czy co to, kurwa, jest.

W jej oczach zalśniły łzy. Nathan przyjrzał się swoim paznokciom i przygryzł wargę.

– Pora, żebym i ja coś powiedział, tak? – wykrztusił po dłuższej chwili. – Trudno mi się w tym wszystkim połapać, wierz mi, ale zdaje się, że ściągnęłaś mnie tu w charakterze egzorcysty. Masz nadzieję, że to, o czym piszę, to nauka, którą zgłębiłem, tak? Liczysz na to, że naprawdę znam się na duchach, demonach i wilkołakach, i że pomogę rozwiązać problem twojej córki?

– Nie. – Anna nie patrzyła na niego. – Już nie. Straciłam nadzieję, gdy ujrzałam twoją reakcję przy pokoiku Vanessy.

– Słuchaj, bardzo mi przykro, ale…

– Daruj sobie. Znowu mam wrażenie, że cytujesz jakiś film.

– Nie, to ty posłuchaj! – syknął Nathan ze złością. – Masz problem, i to problem ogromny. Niewyobrażalny dla mnie – zgadza się, ale nie daje ci to prawa do obrażania tych, którzy nie potrafią ci pomóc!

– No tak, racja. Urażona duma. – Anna spojrzała na niego z nieskrywaną pogardą. – Jakże mi przykro.

– Nie jestem medium ani pogromcą wampirów – powtórzył Nathan. – Wiem o świecie nadprzyrodzonym tyle, ile mogłem wyczytać z kilku książek oraz Wikipedii. Resztę dopowiedziała wyobraźnia. Tylko wyobraźnia. Nie prowadziłem badań psychologicznych i parapsychologicznych, nie mam doktoratu ze strachologii. Siedziałem sobie wieczorami przy laptopie i pisałem, a potem poszczęściło mi się z agentem i koniec. Tyle w tym magii, co w opracowywaniu strategii marketingowych.

– Specjalista od marketingu nie czaruje tysięcy ludzi w różnym wieku. Jego dokonania nie stają się tematem debat i reportaży. Nie zdobywa fanów, którzy strzelają sobie w głowę pod wpływem jego dokonań.

Nathan znów przygryzł wargę.

– Skoro przeprowadziłaś aż tak dokładne badania, to powinnaś wiedzieć również to, że sąd filadelfijski nie uznał mojej winy – syknął przez zęby. – Nie czuję się też winny śmierci tego chłopaka. Moja książka…

– Dobrze już, dobrze, nie unoś się. Mam dość pokazów urażonej dumy, jak na jeden wieczór. – Anna westchnęła i dopiła resztę zimnej już herbaty. – Idiotka ze mnie i tyle. Sądziłam, że… Ech, nieważne. Tonący brzytwy się chwyta, a ja… Cóż, może jeszcze nie tonę, ale już widzę rękę, piszącą słowa na ścianie.

– „Mene, tekel, fares”. – Nathan uśmiechnął się mimo woli. – Nie nazywam się Fox Moulder, ale może będę jednak mógł pomóc. Czy próbowałaś nagrać taką rozmowę?

Anna wyciągnęła z kieszeni pedrive i pchnęła do Nathana po blacie kuchennym.

– Proszę – szepnęła. – Choć nie zawracaj sobie tym głowy, dobrze? Znalazłam się na tym etapie, na którym obietnice pomocy nic nie dają. Nie ma nic gorszego niż złudna nadzieja.

– Po prostu zwróciłaś się do niewłaściwej osoby. Może potrzebny jest ksiądz, może psycholog, a może rzeczywiście egzorcysta.

– Chyba czas na ciebie. Jutro będą dzwonić z ubezpieczalni.

Mieszkam w miejscu, które każdy szanujący się człowiek przeznaczyłby w najlepszym wypadku na komórkę. To klitka na zapleczu Maddie’s tuż przy drzwiach, która zresztą przypuszczalnie komórką była. Mam tu zlew i kibel, mam stare wojskowe łóżko i niewielki kaloryfer, mam kilka kartonów na różne pierdoły, szafę oraz stare biurko z komputerem. Mam nawet okno, ale dawno już go nie myłem, bo właściwie to okien nie potrzebuję. Śmierdzi tam trochę stęchlizną, ale tylko przez jakąś minutę po wejściu. Bywa ciemno, zwłaszcza gdy przepali się jedyna żarówka zwisająca z sufitu. Bywa też zimno, ale wtedy biorę z magazynu sklepu dmuchawę i jakoś sobie radzę.

Z wszystkim sobie poradzę, byle tylko mieć święty spokój.

Gnieżdżę się tu od kilkunastu lat. Gdy tylko zaterkocze stary budzik ze zbitą szybką, wygrzebuję się z koców, myję zęby i spryskuję się jakimiś dziadostwem w sprayu – pan Wilson, szef Maddie’s i właściciel mojej nory nie życzy sobie, bym zanadto śmierdział – a potem zakładam ten idiotyczny mundurek, noszony przez pracowników sklepu, rozciągam gębę w uśmiechu i idę do pracy. Przez jakieś osiem do dziesięciu godzin zajmuję się wszystkim tym, czego szanujący się człowiek nigdy by nie tknął. Zbieram śmieci z parkingu, ustawiam wózki, myję podłogi i okna, czasami metkuję towary w magazynie, czasami pomagam starszym ludziom taszczyć zakupy do samochodów, zdarza się nawet, że siedzę na kasie, choć za tym akurat nie przepadam.

Tak naprawdę to jedyna rzecz, której tu nie lubię. Serio.

I tak od wielu lat. Dwunastu, może trzynastu. Nie wiem.

Nie pamiętam nawet, kiedy się wyprowadziłem od Elisabeth. Pamiętam tylko chwilę, w której podjąłem tę decyzję. Było to tego wieczoru, kiedy obejrzała o jeden babski film za dużo i chyba sobie co nieco wypiła. Najpierw zebrało jej się na seks. Usiłowała dopiąć swego z przerażającą desperacją i nic jej w tym nie przeszkadzało, nawet to, że zaglądałem wówczas pod prysznic średnio raz w miesiącu i to nigdy na długo. Czułem, że opór nie ma sensu, więc uległem i czekałem, czym to się skończy. Dosłownie czekałem, bo na potrzeby chwili Elisabeth przypomniała sobie o istnieniu pozycji na jeźdźca. Po kwadransie jęków i stęków w końcu się rozryczała i zarzuciła mi, że mam romans.

Nie wybuchnąłem gorzkim śmiechem, nie wydrwiłem jej, nie zacząłem się tłumaczyć. Nie, podarowałem sobie całą teatralną otoczkę. Zsunąłem ją z siebie – co na owe czasy nie było już łatwym zadaniem – zaciągnąłem przed lustro i pokazałem jej owego niskiego człowieczka o podkrążonych oczach, rzedniejących włosach i niezdrowej cerze, człowieczka z wydatnym brzuchem, cienkimi nogami i włochatymi ramionami.

„Opamiętaj się, kobieto” – powiedziałem spokojnie, obojętnie. Nie zależało mi.

Wyprowadziłem się też bez teatralnych gestów. Nie było trzaskania drzwiami, łez, wykrzyczanych obelg. Obudziłem się, wyszczałem, zjadłem coś, spakowałem trochę rzeczy i poszedłem w cholerę.

To znaczy na zaplecze Maddie’s.

Tam czekał na mnie spokój. I nie tylko.

Rozdział trzeci

Powrót do domu nie należał do najłatwiejszych. Nathan czuł, że to, co przeżył w domu Anny, i to, co od niej usłyszał, odciśnie trwałe piętno na jego osobowości i postanowił, że załagodzi objawy narastającego przygnębienia w jedyny znany sobie sposób. Zatrzymał się przed 7-Eleven i oderwał senną sprzedawczynię od czatu na Twitterze.

– Sześciopak buda, proszę – powiedział. – Butelkowanego.

Zabrzęczało stawiane na ladzie szkło.

– Coś jeszcze? – zapytała dziewczyna, mierząc go badawczo od stóp do głów.

Och nie, pomyślał Nathan. Tylko nie to. Mam nadzieję, że ona też mnie nie rozpozna.

Szybko odwrócił się i zgarnął z półek opakowanie z bułkami do odgrzania, salami w plasterkach i masło, zapłacił, i pospiesznie wyszedł, ścigany bacznym spojrzeniem dziewczyny zza lady.

– A mówią, że czytelnictwo, cholera, siada – syknął, gdy rozległo się mruczenie silnika. Wrangler omiótł reflektorami pusty parking i witryny sklepu, oświetlił na ułamek sekundy gnaną wiatrem papierową torbę i wytoczył się na drogę główną. Nathan, nie wiedzieć czemu, włączył ogrzewanie, a potem wsunął do odtwarzacza płytę. Z głośników popłynęło zimne brzmienie The Cure.

– Pierdolę, nie mam nastroju – parsknął i wyłączył odtwarzacz.

Odruchowo zapalił papierosa. Silnik pracował miarowo, podmuchy raz po raz poruszały cielskiem dżipa, a rozkołysana antena świszczała na wietrze. Po obu stronach drogi przemykały ciemne ściany drzew, z rzadka oświetlone zapomnianą latarnią. Gdzieś tam wysoko toczyły się jasnoszare chmury na tle nocnego nieba.

Nie patrzył, dokąd jedzie. Odepchnął od siebie świat.

„Uciekłem z Nowego Jorku przed własnym nazwiskiem – myślał – przed problemami, przed decyzjami, przed spotkaniami i wywiadami, przed presją i napięciem. Uciekłem przed pytaniami o kolejną książkę, uciekłem przed Fioną. Wybrałem jedyne miejsce na świecie, które udało mi się polubić, a tymczasem okazuje się, że wpadam prosto w pułapkę. Wciąga mnie zagadka o wiele mroczniejsza od wszystkiego, co kiedykolwiek napisałem, bo prawdziwa. Chcę jakoś pomóc. Czuję, że wypada, ale… Ale jak?”.

Przednią szybę skropił deszcz, a snopy świateł wydłubały z ciemności między drzewami jego nowy dom. Zaparkował możliwe najbliżej werandy, złapał zakupy i szybko wbiegł po mokrych stopniach. Sięgnął do kieszeni po klucze, kiedy nagle rozległo się cichutkie miauczenie. Jakiś mięciutki kształt otarł się o jego kostkę.

– Cześć – mruknął. – Nie masz gdzie się zatrzymać, kocisko? Wskakuj.

Otworzył drzwi i kotek bez wahania wślizgnął się do środka. Nathan wkroczył za nim i głęboko odetchnął atmosferą domu. W powietrzu wyczuwał jednak chłód i przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyjść i nie narąbać drwa do kominka.

– Po pierwsze, nie wiesz, gdzie jest drewno i siekiera – napomniał sam siebie. – Po drugie, wyjąwszy kilka sesji w D&D, nigdy w życiu nie rąbałeś drewna, a po trzecie, nawet gdybyś był mistrzem świata w rąbaniu, zapewne nie miałbyś ochoty robić tego w deszczu i po ciemku.

Pokrzepiony tymi wnioskami, zerwał folię z kanapy, przysunął do niej ławę i rozłożył wiktuały z 7-Eleven. Zrobił sobie kanapkę z salami i pochłonął, nie zastanawiając się nawet nad jej smakiem.

– Miau – oznajmił kot, przyglądając się badawczo jego ruchom.

– Gdzie moje maniery. – Nathan uśmiechnął się lekko i podsunął towarzyszowi plasterek, który ten pochłonął, z gracją maskując łapczywość.

Zjadł jeszcze jedną bułkę, znów poczęstował kota, który najwyraźniej zaspokoił już apetyt i w związku z tym stracił zainteresowanie człowiekiem. Nathan po wszystkim otworzył piwo i wtedy jego wzrok padł na torbę z laptopem.

Wyjeżdżając z Nowego Jorku poprzysiągł sobie całkowite zerwanie z dotychczasowym życiem, lecz w głębi duszy czuł, że podejmuje się rzeczy niemożliwej. Nie istnieje człowiek zdolny do kompletnego przemodelowania własnej osobowości. Nie wystarczy zmiana akcentu i fałszywe nazwisko. Nikt nie był w stanie usunąć wspomnień, nawyków i upodobań tylko po to, by… By narodzić się na nowo?

Kolejny absurd.

Nadal nosił swą ulubioną kurtkę, palił te same papierosy i wiedział, że w którejś torbie znajduje się przynajmniej jeden egzemplarzSzeptówi przynajmniej jedno zdjęcie Fiony, bo nie mógł przestać wspominać.

Odstawił piwo na ławę i łapczywie przyciągnął do siebie laptop. Włączył urządzenie, choć palec mu zadrżał. Zaszumiał wiatraczek, zamigotał ekran, Nathan odetchnął z ulgą.