Córka fałszerza. Tom 3 - Joanna Jax - ebook + audiobook

Córka fałszerza. Tom 3 ebook i audiobook

Joanna Jax

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść o grupie ludzi, których młodość przypada na burzliwe czasy schyłku Republiki Weimarskiej i początku istnienia III Rzeszy.

Młoda Żydówka o niezwykłym talencie malarskim, policjant usiłujący zachować prawość w okrutnych czasach, majętny mężczyzna zarażony ideą nazizmu i człowiek ogarnięty ezoterycznym szaleństwem to bohaterowie powieści, którzy próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Kiedy nadchodzą rządy Hitlera, żadne z nich nie spodziewa się, że właśnie narodziło się czyste zło. To historia o powstaniu III Rzeszy, jej związkach z okultyzmem i żądzy władzy tak wielkiej, że doprowadza do najokrutniejszej wojny w dziejach ludzkości i tragedii milionów istnień.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 15 min

Lektor: Joanna Jax

Oceny
4,7 (672 oceny)
497
129
37
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaRat82

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystko misternie przemyślane. Polecam.
00
orikasia1

Nie oderwiesz się od lektury

Piekna powiesc
00
Renata5b

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
jolkastanko2312

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00
Olina77

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa seria. Ciężko się oderwać, jak od wszystkich książek Pani Joanny.
00

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki

Joanna Jax

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Damian Walasek

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Fotografia na okładce

© Andrey Arkusha | Shutterstock

Grafiki na stronach rozdziałowych

© Deedster | pixabay.com

Korekta

Urszula Bańcerek

Marketing

Anna Jeziorska

[email protected]

Wydanie I, Chorzów 2020

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

dystrybucja.liber.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2020

Tekst © Joanna Jakubczak

ISBN 978-83-7835-807-7

Miłość i nienawiść są jak siostry – niekiedy niewiele różnią się od siebie.

Annie Seweryn

1939

1.

Czuła ogromny zawód. I doszła do wniosku, że kompletnie nie zna się na ludziach. Dałaby sobie uciąć rękę za Rudolfa, uważała go za najlepszego przyjaciela, jaki jej pozostał, a on tak bardzo ją zawiódł. Najpierw okazało się, że niejaki Max Geyer, szwagier Herberta, to człowiek, którego Dorst znał doskonale. „Przyjaciel przyjaciela” – te słowa powracały do niej jak bumerang i nawet po tak długim czasie wywoływały skurcz żołądka. Poza tym już sobie przypomniała, gdzie widziała twarz mordercy. Jedenaście lat wcześniej spotkała go na otwarciu galerii Wackera. To właśnie Geyer był tym niewydarzonym, chudym i źle ubranym koleżką Rudolfa, który wyśmiewał jego stwierdzenia dotyczące żółtego koloru na obrazach van Gogha. Przyjaciel przyjaciela…

Kiedy opuścili mieszkanie przy Bregenzer, a on prowadził ją skutą kajdankami na najbliższy komisariat, nie chciała nawet słuchać, co ma jej do powiedzenia. Gdyby taka sytuacja miała miejsce kilka godzin wcześniej, ufałaby, że robi dla niej to, co wydawało mu się najlepsze. Tak, wówczas uwierzyłaby, iż owo aresztowanie nie ma na celu wtrącenia jej do więzienia czy obozu, ale przyśpieszenie wyjazdu za granicę.

Rudolf nie miał pojęcia, że kiedyś między nią a Herbertem coś się wydarzyło. Nie wiedział, iż Hani jest córką młodego von Reussa, zaś on sam nie należy do żadnej szajki handlującej fałszywymi dziełami sztuki. Jeszcze nie tak dawno powiedziałaby mu o dziecku, nawet jeśli złamałaby mu serce, ale nie teraz. Obawiała się, że jeśli był zdolny do tego, by nasłać na jej męża Maxa Geyera, zechce także zniszczyć Herberta. I pomyśleć, że podejrzewała von Reussa. Jakże ona czuła się paskudnie! Ileż to podłych i cierpkich słów wypowiedziała pod adresem Herberta, jakże ona go znienawidziła. A jednak to, co wydawało się takie oczywiste, okazało się nieprawdą. Nie miała pojęcia, czy ten dumny i uparty mężczyzna kiedykolwiek jej wybaczy, ale wierzyła, że nikt lepiej niż on nie zaopiekuje się jej córeczką.

Aresztowanie, śledztwo, a potem szybki proces przypominały farsę. Nie pomógł nawet adwokat. W istocie najlepszy, jakiego mógł znaleźć Herbert. Zarzucał zarówno śledczych, jak i sąd argumentami, które dawały nadzieję na wygraną.

– Wysoki sądzie, zatem nie istnieje żaden dowód na to, że oskarżona tworzyła falsyfikaty. Zarówno Samotnego jeźdźca, jak i obrazów van Gogha z kolekcji skazanego Ottona Wackera nie namalowała pozwana. Pragnę nadmienić, że w czasie, gdy otwierano wystawę, Judith Ebeling, wówczas Kellerman, miała zaledwie piętnaście lat, zatem sugestia, jakoby sfałszowała owe płótna, jest absurdalna – perorował Aaron Zuckerman.

W istocie, gdyby sąd był niezawisły, a radca sądowy i prokurator nie byli antysemitami, nie doszłoby nawet do procesu. Policjanci przybyli do jej mieszkania, na wniosek śledczego Andreasa Linza, owszem, dostali się do tajemnej pracowni Ismaela Kellermana, ale zastali tam jedynie puste regały, sztalugi i taboret. Z czułością pomyślała o Herbercie. To zapewne on sprawił, że wszystkie dowody jej przestępczej działalności zostały usunięte. Śledczy nie mieli w tej sytuacji zupełnie nic, co mogłoby świadczyć, że tworzyła falsyfikaty wielkich mistrzów.

Jeszcze tego samego dnia, kilka godzin po jej aresztowaniu, Dorsta odsunięto od śledztwa. A może on sam postanowił zostawić ją na pastwę wachmistrza Linza? To nie miało znaczenia. Rudolf Dorst nie był już przyjacielem, ale wrogiem.

Po mecenasie Zuckermanie przemówił prokurator, Arnold Kirsten.

– Wysoki sądzie, nikt nie twierdzi, że piętnastolatka fałszowała obrazy van Gogha, ale robił to jej ojciec, zaś oskarżona doskonale o tym wiedziała. Kiedy doszło do procesu Ottona Wackera, Judith Ebeling miała dwadzieścia lat i trudno mówić, że była dzieckiem. Jednak komisarz Rudolf Dorst wielokrotnie przesłuchiwał oskarżoną na tę okoliczność i za każdym razem pytał, czy wie coś ona o udziale jej ojca w tym procederze. Fakt, w pracowni nie znaleźliśmy żadnych dowodów, ale w bramie kamienicy, w której mieszka oskarżona, natrafiliśmy na fragmenty zamalowanego płótna. Eksperci ocenili, że jest to kopia Drogi do pracy Jean’a-François Milleta. Chciałbym powołać na świadka Ericha Zallandera, marszanda i znawcę dzieł sztuki.

– Wysoki sądzie… – wtrącił się obrońca. – Erich Zallander specjalizuje się w dziełach sztuki malarskiej z okresu szesnastego i siedemnastego wieku, a Millet tworzył swoje dzieła sto lat później. Pragnę przypomnieć, że obrazy z kolekcji Ottona Wackera ocenił jako oryginały, a wszyscy pamiętamy, iż były to kopie. Poza tym ten obraz nie został nikomu zaoferowany jako oryginalne dzieło Milleta.

Zarówno prokurator, jak i sędzia nie słuchali argumentów Zuckermana. Na sztaludze pojawił się podarty, brudny i niedokończony obraz Milleta.

Judith patrzyła na Zallandera wzrokiem pełnym pogardy. Mężczyzna był zdenerwowany, a na jego czole pojawiły się krople potu. Nie żałowała go jednak ani trochę. Siedział w całej sprawie po uszy i bał się o kogoś bliskiego, ale w tej chwili miał się stać osobą, która ją pogrąży. I zrobił to. Wyjaśnił, w jaki sposób obraz został namalowany, począwszy od rodzaju płótna, poprzez brudnobiały cienki grunt i specyficzny rozkład światłocieni. Podkreślił, że tak jak robił to Millet, refleksy nałożono impastami gęstej farby, zaś do tonów pośrednich i cieni zastosowano cienką warstwę farby płynnej. Kontury zostały wzmocnione i wyostrzone umbrą, tło zaś namalowane zielonkawą farbą, bardzo cienko, by poprzednia warstwa przebijała się przez ów kolor, nadając naturalności pejzażowi.

Owszem, wszystko się zgadzało, ale przecież ten obraz nie wisiał na czyjejś ścianie i nie wzięła za niego pieniędzy, jak za oryginał. Przypomniała sobie widły uwidocznione na obrazie i przekazała adwokatowi tę informację.

– Pan Zallander, do którego żywię głęboki szacunek – odezwał się Zuckerman – zapomniał o bardzo istotnej kwestii. Ten obraz na pierwszy rzut oka wygląda na kopię. Nawet zupełny ignorant w kwestii malarstwa spostrzegłby, że widły na obrazie Milleta mają trzy zęby, zaś na dziele Judith Ebeling – tylko dwa.

Po sali sądowej przebiegł szmer. Prokurator najpierw otworzył usta, potem zaś nałożył binokle i zaczął przyglądać się obrazowi. To samo uczynił Zallander. Informacja, że kopia nie została wiernie odtworzona, co mógł zauważyć nawet laik, wytrąciła prokuratorowi argument, jakoby Judith namalowała ten obraz z myślą o sprzedaży go jako oryginału.

Jednak oskarżyciel nie odpuszczał i chociaż nie dysponował żadnymi dowodami, wytknął jej współpracę z nieżyjącym Stolzmanem, a ten, jak wiadomo, sprzedał fałszywe siedemnastowieczne płótno Wilhelmowi von Reussowi oraz falsyfikat Gainsborough hrabiemu Fridrichowi von Hohenfelsowi. Zuckerman argumentował, że wobec tego każdego, kto znał Stolzmana i przychodził do jego galerii, można postawić przed sądem, łącznie z jego małżonką i córką.

Gdyby była Aryjką, ten proces zakończyłby się blamażem prokuratora, radcy sądowego i wachmistrza Linza oraz nadzorującego wydział komisarza Dorsta. Jednak ona była Żydówką, a w takich przypadkach dowody nie miały żadnego znaczenia. Wystarczyły domysły i przypuszczenia. Sąd orzekł karę sześciu lat pozbawienia wolności. Miała ją odbyć w okrytym złą sławą więzieniu przy Zellengefängnis Lehrter Strasse, znajdującym się w dzielnicy Moabit, niemal w samym sercu Berlina. Przebywali tam głównie przestępcy polityczni. Ją także okrzyknięto wrogiem Trzeciej Rzeszy. Może dlatego, że sąd nie bardzo wiedział, jakich argumentów użyć, by ją skazać za fałszerstwo. Natomiast paragrafy dotyczące przestępstw politycznych dawały dość dużą swobodę w orzekaniu. Tym razem sądowi wystarczył fakt, że jej mąż, Johann Ebeling, i brat, odsiadujący wyrok w obozie w Sachsenhausen, należeli kiedyś do Komunistycznej Partii Niemiec.

***

Każdy dostawał pojedynczą obskurną celę z cuchnącą pryczą i równie śmierdzącym szorstkim kocem. Światło wpadało do wnętrza jedynie przez zakratowane okienko, tak więc prawie całe pomieszczenie pogrążone było w półmroku.

Judith pomyślała, że może dla niektórych sześć lat to jeszcze nie taka tragedia, ale ona stwierdziła, iż dla niej życie właśnie się skończyło.

– Ebeling! – Usłyszała nieprzyjemny, ostry głos strażnika. – Idziemy. Odwróć się, muszę założyć ci kajdanki.

Nie miała pojęcia, dokąd prowadził ją ów strażnik, ale każde wyjście z celi było miłą odmianą od bezczynnego siedzenia na pryczy albo na twardym metalowym krześle. Mijali kolejne korytarze i w końcu stanęli przed pokrytymi patyną szerokimi drzwiami.

– Masz gościa! – warknął strażnik.

Przez jedną krótką chwilę miała nadzieję, że zobaczy Herberta. Doskonale wiedziała, że robił dla niej, co mógł. Jeśli jednak w grę wchodzili Żydzi, mógł bardzo niewiele. Nie rozmawiała z nim od bardzo dawna. Tylko od czasu do czasu widywała go siedzącego na sali sądowej. Gdzieś daleko, tuż pod samą ścianą. Jego obecność nie budziła niczyjego zdziwienia, bowiem w trakcie procesu pojawił się także wątek Samotnego jeźdźca, który von Reussowie nabyli jako oryginalne siedemnastowieczne płótno, podobno namalowane przez jednego z uczniów Rubensa. Herbert patrzył na nią strapionym i chyba przerażonym wzrokiem. Nie widziała w jego spojrzeniu miłości ani wybaczenia, a jedynie strach. Być może bał się jedynie, że jego córka nie będzie mogła zobaczyć swojej matki przez bardzo długi czas. Hani miała już trzy latka i zapewne bardzo za nią płakała, nie rozumiejąc, dlaczego jej ukochana mamusia ją porzuciła. A ojciec musiał słuchać jej płaczu i koić żal. Skrzydło drzwi zaskrzypiało. Judith weszła do środka, po czym niemal natychmiast zrobiła krok w tył. Przy drewnianym stoliku siedział Rudolf Dorst. Jego także nie widziała od dawna i wydało się jej, że bardzo się postarzał przez te kilka miesięcy. Miał ziemistą cerę i zapadnięte policzki. I chyba pierwszy raz w życiu zobaczyła w jego oczach łzy. Niestety, nie było jej stać na współczucie. Tego dnia mogła być zupełnie gdzieś indziej. Nieważne, czy w Rzeszy, czy poza nią, ale miałaby przy sobie swoją małą Hani. A przez tego człowieka, który teraz wyglądał, jakby sam odbywał karę w Moabicie, straciła i męża, i swoje dziecko. Przecież nawet jeśli wyjdzie po tych sześciu latach, Hani już nie będzie jej pamiętać. Stanie się dla córki obcą kobietą. Może będzie gdzieś istniała w jej małym serduszku dzięki opowieściom Herberta, a może i on zapomni o zamkniętej w więzieniu kobiecie? Mogła mieć jedynie nadzieję, że jej córką nie będzie się zajmować niezrównoważona psychicznie Daisy von Reuss.

Usiadła naprzeciwko Rudolfa i milczała. Zawiódł ją tak bardzo, że nawet nie umiała się już na niego złościć, a jedynie pozostał w niej ogromny żal. Nie miała ochoty, tak jak to było w przypadku Herberta, rzucić się na niego z pięściami ani wyzywać od najgorszych. Nade wszystko pragnęła, by zniknął i nigdy więcej nie pojawił się w jej życiu.

– Dzień dobry, Judith – wymamrotał. Nie odpowiedziała, więc ciągnął dalej: – Wiem, co o mnie myślisz i wiem, że mnie nienawidzisz, ale to wszystko wyszło nie tak, jak chciałem. Dzisiaj mam ochotę tłuc się po gębie za to, co ci zrobiłem. Ja… Ja chciałem… Dobrze chciałem.

Powinna powiedzieć ze swoją zwyczajową ironią w głosie, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, ale nawet na to nie była się w stanie zdobyć. Dorsta to nie zrażało.

– Przyszedłem tu, by żebrać o twoje wybaczenie. I przysięgam, że wyrwę twoją córeczkę z rąk tych drani i zaopiekuję się nią.

Zaczęła zastanawiać się, czy powinna mu powiedzieć, że Herbert von Reuss jest ojcem Hani. Potem doszła do wniosku, iż nie może tego zrobić, jeśli chce chronić człowieka, którego i tak już bardzo skrzywdziła. Herbert najpierw mógł się poczuć jak zabawka w jej rękach, którą odkłada się na półkę, gdy się znudzi, potem posądziła go o straszną zbrodnię, a na końcu zataiła fakt, że został ojcem. Doprawdy byłaby szczerze zdziwiona, gdyby jej wybaczył. I gdyby wciąż ją kochał.

– Powiedziałam… – odparła cicho. – Chcę, żeby to Herbert von Reuss znalazł dla Hani dom.

– Chcesz oddać ją obcym ludziom? Judith, ja będę na ciebie czekał. I zaopiekuję się Hani, jak najlepszy ojciec. Będzie wychowywała się z małą Judith, zapewnię jej wszystko. A potem, kiedy już wyjdziesz, uklęknę przed tobą i znowu będę błagał o wybaczenie.

Spojrzała na niego z wyrzutem. Żałowała, że jego miłość nie okazała się ani piękna, ani bezinteresowna, ale niszcząca.

– Rudolfie, to ty jesteś obcym człowiekiem. I dla mnie, i dla Hani. Von Reuss bardzo mi pomógł, nie po raz pierwszy zresztą, i mam do niego zaufanie. Do ciebie już nie – powiedziała cicho.

– A ty uparcie go bronisz! – krzyknął. – Dlaczego go kryjesz? Przecież ja wiem, że to on trzęsie tą całą szajką!

Zmroziła go wzrokiem.

– Panie komisarzu Dorst, pan Herbert von Reussnie jest przestępcą i nie należy do żadnej szajki ani tym bardziej nią nie kieruje. To prawy obywatel Trzeciej Rzeszy, członek NSDAP i SS. Więc albo proszę postawić mu zarzuty i zdobyć dowody jego winy, albo niech się szanowny pan komisarz od niego odczepi, a mnie przestanie nękać nawet w więzieniu – wycedziła. – I nie mam panu komisarzowi nic więcej do powiedzenia.

– Judith… – jęknął. – Myślałem, że dostaniesz nakaz opuszczenia kraju. Sądziłem, że pomogę ci wyrwać się stąd i spod pantofla tych strasznych ludzi.

– Wiesz co, Dorst, mam dosyć tych bredni. Czy już czujesz pod stopami dno, na które zaraz upadniesz?! – Nie wytrzymała.

– Nie mów tak, Judith. Przecież mnie znasz…

– Nie, komisarzu Dorst. Nie znam pana. Wydawało mi się, że znam pewnego Rudolfa. Szanowałam go i lubiłam, mimo że moje serce było już zajęte. Ale okazało się, że ktoś taki nie istniał. Nigdy nie byłam święta i nigdy świętej nie udawałam, więc ma pan przed sobą wciąż tę samą, ułomną i jędzowatą Judith Ebeling. A pan? Kim pan jest, komisarzu? A raczej powinnam zapytać, kim pan był, komisarzu?

– Jestem wciąż tym samym Rudolfem, Judith. Mężczyzną, który pewnego dnia zakochał się w tobie, choć miał świadomość, że nie powinien cię darzyć uczuciem. Bo kochałaś innego i jesteś przestępcą, a ja policjantem. A jednak kochałem cię, łudząc się, że pewnego dnia ty poczujesz to samo, co ja… Judith, zrobię wszystko, by skrócono ci wyrok. Gdybyś nie milczała, pewnie dzisiaj byłabyś wolna. A nawet jeśli oskarżono by cię o coś, to tylko po to, by mieć pretekst do wydalenia cię z Rzeszy.

– Panie komisarzu Dorst – powiedziała zimno Judith – niech pan mi lepiej już nie pomaga. Już pan pokazał, na co pana stać. Wystarczy. Czego pan komisarz jeszcze chce ode mnie? Żebym poszła na stryczek? No, czego ty jeszcze chcesz ode mnie, człowieku?! No, czego?! Zabrałeś mi wszystko, niczego więcej nie mam.

– Błagam, nie mów tak… Przecież ja nigdy… Ja nigdy… – Dorst najnormalniej w świecie się rozpłakał.

Nie wiedziała już, co ma myśleć. Rudolfowi wydawało się, że w taki sposób ją zdobędzie. Niszcząc wszystko, co kochała i czym żyła, by pewnego dnia przyczołgała się do niego i żebrała o jego miłość, opiekę, o niego samego. Jak pokrętny musiał być jego umysł i jak chora jego dusza, jeśli uważał, że w taki sposób zaskarbi sobie jej miłość. Może nie czułaby takiego zawodu, gdyby od początku wyczuwała w nim jakiś fałsz, ale ona uważała, że serce Rudolfa jest piękne i czyste. Niejeden raz myślała sobie, że nie zasłużyła na uczucie, jakim ją obdarzył. Do diabła, pewnego dnia o mały włos nie rzuciła się mu w ramiona! Może nie pokochałaby go tak namiętnie, jak Herberta, i zapewne musiałoby upłynąć sporo czasu, by zaprzyjaźniła się z nim, jak z Johannem, ale wierzyła, że istnieje dla nich jakaś szansa. A on zamordował Johanna i sprawił, że jej kochana córeczka przez najbliższe sześć lat nie zobaczy matki. A kto wie, co jeszcze wymyślą naziści. Może okaże się, że zechcą się na zawsze pozbywać takich ludzi jak ona i już nigdy nie przytuli swojego dziecka? Istniały czyny, których nie dawało się wybaczyć. Nawet jeśli człowiek bardzo tego pragnął.

2.

Wszystko poszło nie tak. Naprawdę sądził, że aresztując Judith Ebeling, wyświadcza jej największą przysługę w życiu. Nadal był przekonany, iż całym tym nielegalnym interesem kręci młody von Reuss, zaś Judith i jej córka stały się jego zakładniczkami. Herbert doskonale zdawał sobie sprawę, że Judith może pewnego dnia zamknąć swój dochodowy i nielegalny kramik z obrazami, więc robił wszystko, by kobieta czuła się zaszczuta i zastraszona. Swoją winę potwierdził także, usuwając wszystkie dowody przestępstwa. To akurat zadziałało na korzyść Judith, bo kto wie, jaką karę wymierzyłby jej sąd, mając przed oczami tak jednoznaczne przesłanki. Nie rozumiał jednak zachowania Judith, która nie poprosiła o powiadomienie rodziny, tylko oddała Hani w ręce tego oprawcy. Może obawiała się, że ten człowiek i tak zechce mieć kontrolę nad jej córką i skrzywdzi przy okazji niewinne osoby?

Dorst nie przewidział jednego – skrupulatności swojego szefa, który niemal z miejsca odebrał mu sprawę, bowiem pojawiło się w niej nazwisko Ebeling. Nie miał pojęcia, kto mu o tym doniósł, ale najwyraźniej lojalność kolegów skończyła się wraz z nastaniem nowego reżimu. Władza wszędzie miała swoich wyznawców i zauszników. W końcu nie bez powodu wymieniono prawie osiemdziesiąt procent składu policji. On został tylko dzięki wpływom Maxa Geyera. Gdyby nie to, że jego przyjaciel znowu gdzieś wyjechał na poszukiwania artefaktów i dowodów na istnienie aryjskich korzeni cywilizacji, spotkałby się z nim i zrobił z niego swojego szpiega w domu von Reussów.

Kiedy ekipa pojechała do mieszkania Judith Ebeling, nie znalazła niczego podejrzanego, zaś tajemne pomieszczenie, w którym kobieta malowała falsyfikaty, okazało się puste. Rudolf odetchnął z ulgą, bo pomyślał, że nawet jeśli odebrano mu śledztwo, Judith nic nie zagraża i po kilku dniach zwolnią ją z aresztu, wydając nakaz opuszczenia kraju. Jednak Linz musiał obejrzeć także wejście do bramy i podwórze. I natknął się na zdewastowany obraz Milleta. Z prawnego punktu widzenia, kiedy Judith milczała jak zaklęta, stanowił on bardzo lichy dowód. Właściwie mógł być jedynie poszlaką. Ale Judith Ebeling była Żydówką, a to zmieniało jej status o sto osiemdziesiąt stopni. Od samego początku śledczy wychodzili z założenia, że muszą coś na nią znaleźć. Zatem oprócz oskarżenia o fałszerstwo obrazu Milleta i podejrzanej współpracy ze Stolzmanem wywlekli przynależność jej męża i brata do nieistniejącej już partii.

Był zdruzgotany. Poczynaniami kolegów, postawą swojego szefa, a wreszcie wyrokiem skazującym Judith na sześć lat więzienia. Próbował rozmawiać z Linzem i innymi, wytykał im błędy i sugerował, że Judith jest ofiarą, ale nikt nie chciał go słuchać. Linz powiedział mu w końcu:

– Kurwa, Dorst, nie słyszałeś Goebbelsa? Nie ma niewinnych Żydów, są tylko niezatrzymani. Każdy, który jeszcze nie opuścił Rzeszy, znajdzie się albo w więzieniu, albo w obozie, więc co to za różnica, o co oskarżymy Ebeling. To nie ma znaczenia, bo i tak skończy tam, gdzie inni.

– Ale jeśli będzie jedynie podejrzana, a potem oczyszczą ją z zarzutów, nakażą jej opuścić kraj i tylko dlatego ją aresztowałem – jęknął Rudolf. – To moja dobra znajoma…

– Lepiej nie mów tego głośno. A nasze statystyki muszą się zgadzać, bo inaczej wywalą nas na zbity pysk, posądzając o konszachty z Żydkami. A kto wie, może znajdą w naszej rodzinie jakąś siódmą wodę po kisielu, która przechodziła koło synagogi pięć lat temu i doczepią nam łatkę, że płynie w nas semicka krew. Ja za jakąś tam Żydówę nie będę łba nadstawiał. Jeśli sąd uzna, że jest niewinna, będzie na nich, a nie na nas – powiedział Linz.

Sąd zapewne myślał dokładnie tak, jak jego kolega z wydziału i nie chciał narażać się władzy, puszczając wolno Judith, zatem skazał ją na sześć lat więzienia. Rudolf miał ochotę wyć, tłuc głową o ścianę i sam siebie lać po pysku. Stwierdził w końcu, że jedynym sposobem na to, by Judith mu wybaczyła, będzie otoczenie opieką małej Hani. Zdesperowany, udał się do willi von Reussów, okazał służbową legitymację i poprosił o rozmowę z Herbertem von Reussem.

***

Kiedy w niewielkim saloniku, znajdującym się tuż przy drzwiach wejściowych, zjawił się młody von Reuss, Rudolfowi aż przebiegły ciarki po całym ciele, choć nigdy nie należał do osób zanadto strachliwych. Wzrok Herberta von Reussa i jego zaciśnięte usta sprawiły, że Dorst tylko czekał, aż dostanie cios w twarz. Nie byłoby to najgorszym rozwiązaniem, bowiem wówczas Rudolf mógłby oskarżyć go o napaść. W końcu był policjantem na służbie. Reuss chyba dobrze o tym wiedział, bo obeszło się bez rękoczynów, ku ogromnemu żalowi Dorsta.

– Czego pan sobie jeszcze życzy? – syknął von Reuss. – Wszystko, co wiedziałem, zeznałem do protokołu. Przesłuchiwał mnie wachmistrz Andreas Linz i rozmawiałem także z Oberleutantem Adolfem Brotem.

– Jestem tu poniekąd prywatnie… – mruknął speszony Rudolf.

– To niech pan się zdecyduje, czy jest pan tutaj służbowo, czy prywatnie, bowiem słowo „poniekąd” tego nie wyjaśnia. – Ton von Reussa zmroziłby chyba nawet afrykańską sawannę.

– A jaka to różnica? Chcę z panem porozmawiać – odparł Dorst.

– A taka jest różnica, szanowny panie komisarzu, że jeśli jest pan tutaj służbowo, to może się pan już pożegnać i wyjść, bowiem nie mam nic do dodania. Poza tym z tego, co się orientuję, Judith Ebeling została już skazana. Jeśli zaś jest pan tu prywatnie, nie poproszę pana o opuszczenie mojego domu, ale wyrzucę pana z niego. Tak po prostu złapię za kołnierz, a potem wykopię za drzwi. Czy już pojmuje pan tę różnicę? – Reuss nie tracił zimnej krwi, ale aż chodziły mu dłonie, bo zapewne tak palił się do tego, by obić twarz Rudolfowi.

– Chciałbym wiedzieć, gdzie przebywa teraz Johanna Sara Ebeling. – Rudolf postanowił, że nie da wyprowadzić się z równowagi von Reussowi.

Ten uniósł brwi i zapytał drwiąco:

– A o co pan chce oskarżyć trzylatkę?

– Muszę sprawdzić, czy ma właściwą opiekę – odparł stanowczo Dorst.

– Naprawdę? Tak bardzo martwi pana los żydowskich dzieci? A pana przełożony wie o tym, jaki z pana opiekun sierotek? Ale zaspokoję pana ciekawość. Johanna znajduje się w tej chwili we Francji, u dalszych krewnych pani Judith Ebeling. Czy jeszcze o coś chciałby pan mnie zapytać, komisarzu, czy już mogę poprosić, aby pan opuścił mój dom i przestał mnie nękać bez potrzeby? I zastrzegam, że jeśli jeszcze raz przyjdzie tu pan bez wyraźnego powodu albo bez nakazu, złożę na pana skargę. Niech mi pan wierzy, nie zawaham się – odparł młody von Reuss, podparł się rękami pod brodę i wbijał w Dorsta zimne spojrzenie.

Rudolf wiedział, że przegrał. Zarówno batalię o Judith, jak i o małą Hani. Westchnął i ruszył w stronę drzwi. Na odchodne rzucił jedynie w stronę von Reussa:

– Kiedyś pana dopadnę. I zapłaci pan za to, co zrobił Judith i Hani.

Herbert von Reuss jednak nie wytrzymał. Wstał zza stołu i rzucił się na Dorsta. Przyparł go do ściany i wysyczał:

– Co ja zrobiłem Judith i Hani, gnoju?! To przez ciebie Judith gnije w więzieniu i to przez ciebie dziecko nie będzie widziało matki przez sześć lat. Zrobię wszystko, żeby zniszczyć ci życie. Tak jak ty zniszczyłeś życie Judith i jej córce.

– Zawsze chciałem dla niej jak najlepiej, panie von Reuss – wymamrotał.

Von Reuss puścił go i z powrotem usiadł przy stole. Już nie patrzył na niego, tylko przygarbiony zaczął się bawić frędzlami przy ręcznie dzierganym obrusie.

– Chyba jednak coś panu nie wyszło – westchnął Herbert.

– Cholernie nie wyszło… Chciałem, żeby uwolniła się od pana i tego pana parszywego interesu, ale nie wyszło… Naprawdę myślałem, że ją wyrzucą z kraju i w końcu dostanie paszport, a także wilczy bilet. Kochałem ją. Kocham nadal. Nigdy nikogo nie darzyłem tak ogromnym uczuciem. Nigdy bym jej celowo nie skrzywdził… – Rudolfowi zaczął łamać się głos.

– Panie Dorst, powiem panu tylko jedno. Szuka pan w złym miejscu. I czepia się pan niewłaściwego człowieka. Judith Ebeling niekiedy dla mnie pracowała, ale nie w taki sposób, jak pan myśli. Pomagała mi w wyborze dzieł sztuki, sprawdzała, czy nikt mnie nie naciąga. Była najlepsza. Co ja mówię, ona jest najlepsza, ale po tych sześciu latach po jej talencie i wiedzy nie pozostanie już prawie nic. Czy naprawdę myśli pan, że Judith jest na tyle głupia, by oddać swoje ukochane dziecko w ręce człowieka, któremu nie ufa i który ją wykorzystywał? Jeśli pan tak uważa, to wcale nie zna pan Judith Ebeling.

Głos Herberta von Reussa zrobił się spokojniejszy. Chyba naprawdę uwierzył, że Rudolf nie chciał skrzywdzić Judith. Żałował, że ona już mu nie ufa. Przestała w chwili, gdy ją aresztował, bo wolała oddać Hani pod opiekę von Reussa, człowieka, z którym łączyły ją tylko interesy. Musiała w tym momencie znienawidzić Rudolfa i była zdesperowana, jeśli zdecydowała się na taki krok.

– Chyba ma pan rację. Powinienem sobie teraz strzelić w łeb – jęknął Dorst.

– Sam bym chętnie to zrobił, tylko to w niczym nie pomoże Judith – mruknął von Reuss.

– Wszystko ułożyłoby się inaczej, gdyby Judith nie była Żydówką.

– A pan, do cholery jasnej, o tym nie wiedział, komisarzu? Niech pan już idzie. Dziewczynce nic nie jest, ma dobrą opiekę i niczego jej nie zabraknie.

– Gdybym mógł jakoś… pomóc – wydukał Rudolf.

Von Reuss milczał przez chwilę, by w końcu powiedzieć:

– Niech mi pan załatwi widzenie z Judith. Mogę postarać się o to innymi kanałami, ale pan może to załatwić szybciej i dyskretniej.

– Dobrze, wystawię panu odpowiedni kwit. I zadzwonię, gdy już będzie gotowy – odparł Dorst.

– Dziękuję – mruknął von Reuss.

– Ona mnie nienawidzi… Ona mnie tak strasznie nienawidzi… – wymamrotał Rudolf.

– Judith… Cała Judith. Nigdy nie jest letnia.

– Myśli pan, że kiedyś mi wybaczy?

Herbert von Reuss wzruszył ramionami.

– Kiedyś może tak, ale teraz niech lepiej pan ją o to nie pyta, bo będzie jeszcze mniej miła ode mnie…

Kiedy Rudolf opuścił willę przy Bellevuestrasse czuł się, jakby dostał obuchem w głowę. Zawsze szczycił się tym, że ma doskonałą intuicję i potrafi w mig rozpoznać, z kim ma do czynienia. A jednak kolejny raz w ciągu tak krótkiego czasu się pomylił. Naprawdę młody von Reuss nie był tym, za kogo miał go Dorst i najpewniej nie był w żaden sposób powiązany z grupą fałszującą dzieła sztuki. W istocie Judith nie byłaby tak szalona, by oddać hersztowi bandy swoje dziecko pod opiekę. A jednak Rudolfowi wciąż się wydawało, że ktoś z tej rodziny siedzi w tym procederze bardzo głęboko.

Naprawdę miał ochotę palnąć sobie w łeb. I nie tylko dlatego, że stracił Judith na zawsze. Jej zaufanie, szacunek i sympatię. On po prostu zrobił jej wielką krzywdę. I małej Hani, którą kochał jak własne dziecko. Zawsze starał się żyć w zgodzie ze swoim sumieniem i niekiedy uwierało go, gdy zanadto chronił Judith przed wymiarem sprawiedliwości. Ale teraz wyrzuty sumienia dosłownie go dusiły i nawet nie miał pomysłu, jak naprawić ten straszny błąd. Herbert von Reuss miał rację – Judith była Żydówką i nietrudno się było domyślić, że dla takich jak ona nie było taryfy ulgowej. Wręcz przeciwnie, gdyby się zastanowił, zdałby sobie sprawę, że jeśli pani Ebeling tym razem pojawi się na komendzie, powróci do swojego domu dopiero za kilka lat. Jeśli w ogóle będzie miała do czego wracać.

Exodus ludności był tak ogromny, że Adolf Eichmann, człowiek odpowiedzialny za oczyszczenie Austrii i Niemiec z Żydów, poważnie rozważał ich deportację na Madagaskar, bo żaden kraj europejski już nie chciał ich przyjmować. Również z uwagi na to, że przed wyjazdem konfiskowano mienie żydowskie i kiedy tacy ludzie wyruszali w świat, nie mieli kompletnie nic. Może Rudolf łudził się, że w jego kraju jeszcze nie jest tak dramatycznie i ci, którzy są prawi i uczciwi, będą mogli liczyć na normalne traktowanie? A może nie chciał widzieć pewnych rzeczy, bo tak było wygodniej? Nie miał wpływu na decyzje władz, więc jedyne, co mu pozostało, to zaakceptować istniejący stan rzeczy. Tak zachowywała się większość obywateli, bo ci, którzy jeszcze do niedawna się buntowali, albo już nie żyli, albo wegetowali w obozach.

Propaganda działała bez zarzutu, wtłaczając do głowy Niemcom, że Żydzi są niepożądani w Trzeciej Rzeszy. Jednocześnie władza obłaskawiała swoich obywateli. Dawała pracę, otaczała opieką, organizowała obozy dla dzieci i wycieczki, o których kiedyś mogli tylko pomarzyć. Nikogo nie interesowało, że opiekuńczość w stosunku do ich pociech ma na celu wpajanie im nazistowskiej ideologii i nienawiści do Żydów, Cyganów czy Negrów. Oni wierzyli Hitlerowi i Goebbelsowi, ufali w ich wizję wielkiej Rzeszy. Przez dwa dziesięciolecia ich kraj był na dnie, a ludzie cierpieli biedę, zaś nowa władza sprawiła, że w istocie mieli poczucie, jakby w końcu wstali z kolan. Nie było już żadną tajemnicą, że Niemcy zbroją się na potęgę, jednak ludzie nie chcieli wiedzieć, po co to robią. Czerpali garściami z nowego ustroju i nie zastanawiali się, jak bardzo Hitler i jego rząd zadłużają państwo u obywateli. Nie chcieli myśleć, że pewnego dnia źródełko wyschnie i nie będzie już czego dzielić. A wtedy jedynym rozwiązaniem stanie się wojna i wyciągnięcie ręki po zasoby innych krajów.

3.

Gdy wszyscy dywagowali na temat wojennych planów Hitlera, zaś Żydów wyrzucano z Austrii i Niemiec, Max Geyer znajdował się zupełnie w innym świecie. Kiedy Klaus Fisher, Otto Rahn i inni naukowcy w Berlinie wciąż rozwiązywali zagadkę Graala, on, jego aparat, kamera, plecak i czterech kompanów wyruszali w podróż życia.

Odkąd Heinrich Himmler poznał niejakiego Walthera Wüsta, którego później zrobił szefem Ahnenerbe, czułym okiem spoglądał w kierunku Azji. Nie rozstawał się z Bhagawadgitą, pilnie studiował nauki Buddy i zaczytywał się w biografii Czyngis-chana. Potem zapoznał się z dziwaczną i pokrętną teorią profesora Hansa Günthera, jakoby cztery tysiące lat wcześniej kraje azjatyckie zostały najechane przez Aryjczyków, którzy, przedzierając się szlakiem północnym, wdarli się do tak zwanej Azji Wewnętrznej i stamtąd dotarli do Chin, a nawet Japonii, tworząc prawdziwą azjatycką arystokrację. Profesor dowodził, że do tej pory chińscy i japońscy arystokraci mają wydłużoną czaszkę, niemal białą skórę i subtelne europejskie rysy. Jego hipotezy sięgały dużo dalej, bowiem aż do Indii, gdzie podobno Aryjczyków potraktowano jak bogów i zostali braminami. Później podążyli do Nepalu, gdzie pewna aryjska para spłodziła Buddę. Według profesora Aryjczycy na tych terenach wyginęli, bo ich jasna skóra nie wytrzymywała jaskrawego słońca, poza tym niektórzy sprzeniewierzyli się własnej rasie, wchodząc w związki z tubylcami. Był jednak przekonany, że szlachetni bramini do tej pory mają w sobie cechy nordyckie, takie jak wyższy wzrost, jaśniejszą karnację i brązowy kolor włosów.

Co zrozumiałe, tamta część świata stała się doskonałą alternatywą dla Europy Północnej, gdzie poszukiwania wspaniałej germańskiej cywilizacji zakończyły się fiaskiem. Max Geyer zdawał sobie sprawę, że odnalezienie szamanów, czarowników, a wreszcie napisów naskalnych, nie wystarczy, aby uznać, iż w tamtych rejonach funkcjonowało społeczeństwo na miarę starożytnych Rzymian, Egipcjan czy Greków. I nagle Azja spadła Himmlerowi z nieba, bowiem mógł nareszcie odnaleźć wybitnych aryjskich praprzodków, a teoriami Hansa Günthera był zafascynowany sam Adolf Hitler, który nawet zaszczycił swoją obecnością odczyt profesora na Uniwersytecie Jenajskim w trzydziestym roku.

Himmler marzył, by udać się do Azji i przeprowadzić stosowne badania. Naukowiec, który miał przewodzić całą ekspedycją, Ernst Schäfer, podał kwotę, jakiej potrzebuje na wyprawę. Sześćdziesiąt tysięcy marek. Wtedy Himmler wezwał do siebie Maxa i powiedział krótko:

– Potrzebujemy tych pieniędzy. Zdobądź je.

Max nigdy nie zajmował się takimi sprawami, jak szukanie funduszy na potrzeby Ahnenerbe i nie miał pojęcia, dlaczego szef SS wyznaczył go do tej roli. Jednak Himmlerowi nie tylko się nie odmawiało, ale także nie można było przy nim nawet zasugerować, że coś jest niemożliwe do zrealizowania.

– Skąd ja mu wytrzasnę sześćdziesiąt tysięcy? – syknął, wchodząc do pokoju, w którym urzędował Schäfer.

Niepotrzebnie się zirytował, bo ów człowiek był apodyktyczny, stanowczy i nigdy nie lubił się poddawać. Jednak nie zrugał Geyera, jedynie powiedział:

– Posłuchaj, zebranie funduszy nie polega na znalezieniu jednej instytucji, która wyłoży na wyprawę pieniądze. Jak to się mówi, ziarnko do ziarnka… Niech armator da nam darmowe bilety na statek do Szanghaju, niech jakieś duże wydawnictwo wyda za darmo moje książki, a Radę Gospodarki Niemieckiej do spraw Reklamy przekonaj, że będziemy w Azji promowali niemieckie firmy. Trochę pieniędzy wyduś od Niemieckiej Fundacji Badawczej, zwróć się także do wielkich koncernów, jak Krupp czy I.G. Farbenindustrie.

W istocie nikt mu nie odmówił. I chyba nikogo nie interesowało, na co wydadzą te pieniądze. Po prostu nie chcieli podpaść nowej władzy, a zwłaszcza Himmlerowi, który z zabawnego człowieczka w śmiesznych okularach przeistoczył się w jedną z najważniejszych osób w państwie. W dodatku taką, która mogła decydować o czyimś życiu, śmierci, wolności albo izolacji.

Max był tak pochłonięty całą wyprawą, że przeprowadzkę zostawił na głowie Marity i jej brata. Miało to także swoje dobre strony, bo nie widywał prawie wcale Agnes. Nie mógł jej darować, że kolejny raz wciągnęła w ich wojenkę Maritę. I nie miał pojęcia, czy kiedykolwiek znowu poczuje do teściowej taki pociąg jak niegdyś.

***

Kiedy jego żona cieszyła się jak małe dziecko z ich wspólnego, samodzielnego gniazdka, zapewne osładzając sobie tym faktem ciągłą nieobecność męża i perspektywę, że nie będzie widziała go przez następny rok, Daisy von Reuss robiła się coraz bardziej nieznośna. Była tak zazdrosna o ten ich dom, trójkę dzieci i szacunek, jakim się darzyli z Maritą, że krytykowała wszystko, na co spojrzała. Któregoś dnia nawet zdenerwowała Geyera.

– Marito, masz koszmarne włosy – powiedziała Daisy, popijając drobnymi łyczkami herbatę.

Na nieszczęście nie było w salonie Herberta, bo ten szybko przywołałby ją do porządku. I to w taki sposób, że zapewne Daisy zaczęłaby płakać. Jednak z dwojga złego Max wolał, aby płakała Daisy, a nie jego żona.

– Tak, wiem. – Marita się uśmiechnęła. – Ale urodziłam troje dzieci w ciągu niespełna czterech lat i nadwyrężyłam nieco swój organizm. Lekarz mówi, że gdy skończę karmić Leni piersią, przestaną także wypadać mi włosy.

– Mnie się podobają – fuknął Max, ale żona szturchnęła go delikatnie łokciem, aby nie wszczynał kłótni z Daisy.

– W takim razie musisz mieć coś ze wzrokiem, Max – prychnęła Daisy.

Miał ochotę strzelić z walthera PP prosto w jej łeb i dziwił się swojemu szwagrowi, że ten jeszcze tego nie zrobił. Marita postanowiła zmienić temat:

– Herbert cudownie nam urządził dom w Grunewaldzie. Jest kochany, mnie zostały tylko dekoracje. Kupiłam piękne zasłony do salonu, Max mówi, że wyglądają bardzo wytwornie.

– Urządził wam… nasz dom – mruknęła Daisy. – Widziałam te zasłony, są ładne, ale dla mnie zbyt mdłe. I wyglądają raczej tandetnie.

Geyer nie wytrzymał i podniósł się z kanapy, po czym złapał się za głowę i powiedział:

– Maritko, skarbie, na śmierć zapomniałem o urodzinach mamy. Musimy jechać do niej z kwiatami.

Jego żona o mały włos nie parsknęła śmiechem,bowiem odwiedzili matkę Maxa dwa dni wcześniej, właśnie z okazji jej urodzin. Domyśliła się, że mąż chce po prostu znaleźć się jak najdalej Daisy.

– Kiedyś uduszę tę kopniętą sukę – oznajmił, gdy wsiedli do samochodu.

– Nie mów tak, to chora kobieta. – Marita pogłaskała go po dłoni.

Właśnie taka była. Jakiś zgorzkniały babsztyl obrażał ją bezustannie, a ona wybaczała mu wspaniałomyślnie, zrzucając to na karb choroby, przygnębienia czy innych negatywnych doświadczeń życiowych.

– Wiesz co… Ja myślę, że ona udaje, żeby Herbert nie poszedł do innej. Bo przecież jak taka pusta i głupia kobieta mogłaby go do siebie przywiązać? Tylko siłą.

– Tak mi żal Herberta… – westchnęła Marita. – Jej też.

– Moim zdaniem powinien się z nią rozwieść. Nie mają dzieci, więc pójdzie mu łatwo.

– Kiedy on się boi, że Daisy znowu podetnie sobie żyły.

– Nie uważasz, że to podejrzane? Robiła to parę razy i jakoś się nie przekręciła. Jak ktoś chce pozbawić się życia, zawsze znajdzie na to sposób. A ona po prostu znalazła sposób, jak trzymać za jaja twojego brata.

– Ależ ty się wyrażasz – mruknęła. – Jakbyś mieszkał w koszarach.

– W łóżku lubisz, jak świntuszę – szepnął.

Zarumieniła się i zapytała ze śmiechem:

– A właściwie dokąd my jedziemy? Za dwie godziny muszę nakarmić Leni.

– Jak to dokąd? Do naszego nowego domu. Herbert mówił, że dzisiaj przywieźli łóżko. Musimy je wypróbować.

– Max… Boję się, że znowu zajdę w ciążę – jęknęła.

– Kochanie, nie martw się, będziemy uważać. Tylko cię popieszczę. Tak jak lubisz.

– Jak ja cię kocham, Max. Nawet nie masz pojęcia. – Uśmiechnęła się.

Uwielbiał być kochanym przez Maritę i żałował, że nie potrafił jej wielbić tak, jak na to zasłużyła. Jednego był pewny – nie mógłby sobie wymarzyć lepszej żony. Nie chciał, by kiedykolwiek Marita poznała prawdę i pewnego dnia odkryła, że pokochała złego człowieka. Dlatego że sama była chodzącym dobrem. Właściwie tylko dla niej i Rudolfa Dorsta był w stanie zrobić wszystko, by ich uszczęśliwić, więc może miał gdzieś na dnie duszy jakieś pokłady dobroci? Być może Lucyfer zapanował tylko nad jakąś jego częścią?

Geyerowi z jednej strony było smutno, że opuszcza swoją rodzinę na tak długi czas, z drugiej wierzył głęboko, iż po jego powrocie na widok swojej teściowej będzie mógł odczuwać jedynie niechęć i pogardę.

***

Ich zespół, nazywany oficjalnie Niemiecką Ekspedycją Tybetańską Ernsta Schäfera pod Auspicjami Reichsführera SS z Berlińskim Towarzystwem Ahnenerbe, najpierw dotarł pociągiem do Genui, potem zaś wsiadł na niemiecki parowiec Gneisenau, płynący na Cejlon.

Maxowi wydawało się, że ten długi czas rejsu spędzi na rozmyślaniach o własnym życiu. Nie zamierzał jednak czynić sobie wyrzutów czy stosować duchowych praktyk, by stać się lepszym człowiekiem, ale pragnął zastanowić się nad tym, jak daleko może zajść w Ahnenerbe, żeby taki kmiot jak Schäfer nie wydawał mu rozkazów i nie rozstawiał go po kątach. Zanim wstąpił do SS, marzył o tym, by słuchać swoich mistrzów i wypełniać ich wolę. Z czasem jednak rola czyjegoś podwładnego zaczęła mu ciążyć. Wszystko mu się podobało, i w SS, i w instytucie Ahnenerbe, ale pod warunkiem, że to on mógłby rozdawać karty i mówić ludziom, co mają robić. Może dlatego, iż wielu pracujących tam naukowców uważał albo za szaleńców, albo za karierowiczów, którzy plotą bzdury tylko po to, by zaspokoić coraz bardziej rozbuchane ego Himmlera.

Schäfer postarał się jednak, by jego ekipa nie miała czasu na myślenie. Co prawda wykupił im kajuty pierwszej klasy, ale począwszy od śniadania aż do kolacji, przez cały czas uczestniczyli w rozmaitych zajęciach. Szlifowali angielski, słuchali wykładów, a potem pochylali się nad mapami. Jakkolwiek Geyer wierzył, że Święty Graal istnieje i odnalezienie go byłoby osiągnięciem na światową skalę, tak poszukiwania śladów Aryjczyków w Tybecie uważał za idiotyczne. Może dlatego, że wszystko, co mówił Schäfer, było jedynie jego teorią, nie wynikało zaś z poważnych badań na podstawie odnalezionych dokumentów czy artefaktów. I jak kiedyś słuchał z politowaniem doktora Hörbigera, opowiadającego o teorii glacjalnej, tak teraz z równym sceptycyzmem odbierał opowieści Schäfera. Odczuwał jednak dumę, że wybrano go jako dokumentalistę wyprawy, która miała być najważniejszą ekspedycją w Trzeciej Rzeszy i podobno udowodnić, iż rodowód Aryjczyków sięga Azji.

Niekiedy, gdy szef wyprawy pozwalał im odetchnąć, Max wychodził na pokład i patrzył na bezkresne wody oceanu. I zaczynał sobie uświadamiać, jak słaby jest człowiek w porównaniu z naturą. A jednak to właśnie ludzie ujarzmiali przyrodę, a ich umysł sprawił, że teraz siedzieli na ogromnym parowcu, a nie na drewnianej tratwie i pokonywali niezliczone mile morskie w tempie, o jakim niegdyś można było pomarzyć. Nie mówiąc o tym, że żadna prymitywna tratwa nie przemierzyłaby oceanu.

***

W Kolombo zameldowali się w hotelu, a potem popijali herbatę w zacisznej altance, czytając zagraniczne gazety, gdy w pewnej chwili Schäfer zwinął w rulon jeden z brytyjskich dzienników i rzucił nim o blat stołu.

– Niech to wszyscy diabli! – syknął.

– Co pana tak wzburzyło? – zainteresował się Max.

– Teraz już cały świat wie, dokąd się wybieramy. Nawet Brytyjczycy o tym piszą, bo podobno „Völkischer Beobachter” poświęcił nam całą stronę, nie omieszkając wspomnieć, iż cała wyprawa to pomysł SS. I wiecie, o czym piszą teraz Anglicy? O nazistowskiej inwazji na Azję. Proszę to załatwić, Geyer. Nie możemy być kojarzeni z żadnym zbrojnym przedsięwzięciem, bo nas tu zjedzą żywcem.

Max nie miał pojęcia, w jaki sposób miałby cokolwiek załatwić, będąc tysiące kilometrów od Rzeszy. Wstał od stolika i wszedł do foyer niewielkiego hotelu, w którym się zatrzymali. Recepcjonista wskazał brodą na siedzących w holu mężczyzn i przewrócił oczami. Geyer na początku nie rozumiał, o co chodzi, ale po chwili kilku z nich zerwało się z miejsc i podbiegło do niego.

– Panie Geyer, dlaczego interesuje was Tybet?

– W Indiach żyje wielu Żydów, czy nie obawiacie się ostracyzmu i fiaska swojej ekspedycji?

– Jeśli są to badania stricte naukowe, dlaczego bierze w tym udział SS? – Pytania padały jedno po drugim.

Max starał się odpowiadać rzeczowo i skłamał, że SS miało w tym jedynie rolę wspierającą, więc nie rozumie, dlaczego badania instytutu mieszane są z polityką. Musiał koniecznie odsunąć wścibskich dziennikarzy od ich ekspedycji, bo obawiał się, że będą podążali za nimi aż do samego Tybetu. Nie wspominając o tym, iż będą narażeni na ataki ze strony organizacji potępiających stosunek Trzeciej Rzeszy do Żydów. Poza tym, aby ruszyć dalej, musieli mieć stosowne pozwolenia. Na szczęście Himmler zadziałał i otrzymali takowe na prowadzenie badań w Sikkimie, niewielkim królestwie himalajskim, graniczącym z Tybetem. Geyer odetchnął z ulgą. Jednak nie usłyszał pochwał od Schäfera, który skwitował jego wysiłki krótkim stwierdzeniem:

– Chciałem udać się także do Asamu.

– Profesorze, atmosfera jest bardzo nieciekawa. Zapewne w Kalkucie znowu zaczną oblegać nas dziennikarze. Powinniśmy więc jak najszybciej udać się do Sikkimu i zejść z oczu pismakom – warknął Geyer.

– Nie rozumiem, dlaczego mieszają nasze badania z polityką? – mruknął.

– Bo prowadzimy je, by osiągnąć cele polityczne. – Max był coraz bardziej poirytowany.

Schäfer był zdziwiony zachowaniem dziennikarzy, chociaż doskonale wiedział, że gdyby nie nadrzędny cel, mający usprawiedliwić rasizm i ksenofobię, nie dostałby na te badania ani jednej marki.

4.

Tej nocy, kilka miesięcy wcześniej, kiedy Herbert von Reuss dotarł na Palisadenstrasse wraz z małą Hani, zaczął zastanawiać się, jak poradzi sobie z opieką nad dzieckiem. Nie miał o tym pojęcia. Dotychczas wszystkim zajmowała się Judith, on jedynie bawił się z córką, nosił ją na rękach i od czasu do czasu śpiewał jej kołysanki. Ale takiego bobasa należało nakarmić, ubrać i zorganizować mu nocnik. W dodatku Hani była chora, ciało miała pokryte drobnymi krostkami, a kiedy podał jej lekarstwo, które przepisał doktor, wypluła je z takim impetem, że miał całą twarz ochlapaną tym cholerstwem.

– Proszę, Hani, wypij – jęknął, podsuwając jej kolejny raz łyżeczkę z syropem.

Lek cuchnął okropnie i zapewne smakował równie paskudnie. Nie miał pojęcia, jakim cudem Judith udało się go wcisnąć dziewczynce.

Mała pokręciła głową i odsunęła jego dłoń.

– Mama! Chcę do mamy!

– Nie ma mamy, jest tata – powiedział i kolejny raz podetknął jej pod nos łyżeczkę.

– Fuj, fuj! – Hani wykrzywiła usta.

– Jesteś uparta jak twoja matka! – warknął.

Nie mógł jednak odpuścić i w końcu siłą wlał jej do buzi lekarstwo. Dziewczynka zmrużyła oczy, dokładnie tak samo, jak Judith, gdy była wściekła, po czym zwymiotowała prosto na jego mundur. Przeklął siarczyście i zostawił ją w spokoju, nie mając pojęcia, co zrobi, gdy dziecku powróci wysoka gorączka.

– Teraz pójdziesz spać – zawyrokował.

Hani wygięła usta w podkówkę, powiedziała ze dwadzieścia razy „mama”, a potem rozdarła się, jakby co najmniej obdzierał ją ze skóry. Opieka nad chorą dziewczynką naprawdę nie była sprawą prostą i nawet nie miał czasu, by zastanawiać się, co w tej chwili dzieje się z Judith.

Zdjął marynarkę i przytulił córkę, a potem zaczął śpiewać jej ulubioną kołysankę. Hani jeszcze przez kilka minut płakała, ale w końcu usnęła, przytulona do niego, jak robiła to zawsze.

***

O świcie, gdy mała jeszcze słodko spała, zszedł do dozorcy i zadzwonił od niego do domu. Poprosił do telefonu Maritę i nie wdając się w szczegóły, ubłagał ją, by przyjechała do ich kamienicy przy Palisaden. Nie zamierzał nikomu mówić, że Hani jest córką Judith. Chwilowo było to tylko jego dziecko i musiał się nim należycie zaopiekować, a jak pokazała ostatnia noc, nie miał zbyt wielkiego doświadczenia w tych sprawach.

Marita z lekką paniką w oczach weszła do mieszkania, popatrzyła najpierw na śpiącą dziewczynkę, a potem na swojego brata. Czekał, aż zapyta o Hani i miał już wymyśloną historyjkę na ten temat, gdy jego siostra wypaliła:

– A co tu robi córeczka Judith Ebeling?

Herbert jęknął. Nie miał pojęcia, skąd Marita znała Hani. Być może gdy Judith przyszła prosić jego siostrę o pomoc, miała ze sobą córkę. Nawet o tym nie pomyślał.

– Judith została dzisiejszej nocy aresztowana.

– Jak wielu Żydów… Ale dlaczego ty opiekujesz się jej dzieckiem? – zapytała podejrzliwie.

– Bo to także moja córka. – Herbert ze świstem wypuścił powietrze.

Marita uśmiechnęła się i powiedziała:

– Kiedy Judith pokazała mi Hani, zauroczyła mnie ta dziewczynka. Miałam ochotę ją przytulić. Teraz już wiem dlaczego. Herbercie, i co teraz?

– Nikt nie może się dowiedzieć, że matką Hani jest Żydówka – jęknął.

– Wiesz, że ja nikomu nie powiem – odparła Marita i przytuliła się do brata. – Gratuluję, braciszku, masz piękną córeczkę.

Po chwili odsunęła się od Herberta i wykrzywiła z niesmakiem twarz. Przewrócił oczami.

– Hani zwymiotowała lekarstwo. Wprost na mnie.

Marita zachichotała.