Ortodoksja i chaos - Aleksander Nalaskowski - ebook + książka

Ortodoksja i chaos ebook

Aleksander Nalaskowski

3,0

Opis

Coraz rzadsze są książki, w których treść idzie w parze z formą; nie wystarczy mieć coś do powiedzenia, trzeba jeszcze umieć to przekazać. Książki profesora Nalaskowskiego od lat niezmiennie intrygują, lekkością formy i celnością spostrzeżeń przywołując najlepsze tradycje polskiej eseistyki. Z Profesorem można się zgadzać lub nie, można dyskutować, popierać lub zwalczać, ale, przede wszystkim, trzeba go czytać. Najnowszy zbiór, zatytułowany (jakże obiecująco…) Ortodoksja i chaos, jest przede wszystkim doskonałą lekturą, lekturą przewrotną, gdyż zafascynowany Czytelnik bezwiednie ulega czarowi autorskiego wywodu, kwestie merytoryczne odsuwając na boczny tor. A niesłusznie. Profesor Nalaskowski porusza tematy nie tylko ważne (m.in. reforma edukacji), ale i kontrowersyjne (tzw. kwestia żydowska, wychowanie do życia w rodzinie i wiele innych), przy czym niejednoznaczność jest tu cechą najbardziej pożądaną, gdyż, z racji swej natury, pobudza do myślenia, a o to Profesorowi najbardziej chodzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 182

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (5 ocen)
2
0
0
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mirrko

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe i intrygujące spojrzenie na problemy wychowawcze.
00

Popularność




Aleksander Nalaskowski

Ortodoksja i chaos

 

 

 

Oficyna Wydawnicza Impuls

Kraków 2013

Od Autora

Tomik zawiera moje polemiczne, dyskusyjne i głównie popularne teksty opublikowane w ostatnich latach w dziennikach, tygodnikach czy na portalach internetowych.

Uznałem, że wraz z zakończeniem intensywnej obecności w mediach warto te wszystkie słowa pozbierać i razem wydać jako rodzaj kroniki buntu „na bieżąco”, książkowe pożegnanie trybuny na rzecz powrotu do katedry.

W korekcie i doborze tekstów pomogła mi w sposób nieoceniony dr hab. Ditta Baczała, której w tym miejscu bardzo dziękuję. Sam bym tego nie zrobił.

Dziękuję też profesorowi Piotrowi Petrykowskiemu, dziekanowi mojego wydziału, za wsparcie i pomoc w opublikowaniu tej książki.

Wszystkim Czytelnikom życzę znośnej lektury.

Część pierwsza

Polak mały...

 

Powstanie Warszawskie

Fronda.pl, 1.08.2012

Powstanie Warszawskie jest bardzo często, a bodaj najczęściej, rozumiane jako zryw, akt, wyraz desperacji grupki młokosów, studentów, podziemnych żołnierzy, którym obmierzło czekanie z bronią u nogi. Na tej płaszczyźnie i w tej przestrzeni wyobrażeniowej był to krok pozbawiony sensu, straceńczy, a tak naprawdę samobójczy. W większości komentarzy przewija się podskórne przekonanie (przekonywanie), że chłopaki się skrzyknęli, wzięli do rąk proce i łomy, a w każdym razie z rzadka karabiny, wymyślili „godzinę W” i jęli tłuc Niemców. A przy okazji śpiewali fajne piosenki, wodzili oczami za sanitariuszkami i niektórzy z nich pisali między jednym a drugim wystrzałem wiersze.

Tak też Powstanie przeszło do grupy sportów ekstremalnych jak skoki na bandżi czy nurkowanie bez butli tlenowych. Tak też Powstańcy stali się partnerami godnego politowania „bohaterszczyka” Kozietulskiego czy Wajdowych kawalerzystów tnących szablą lufy czołgów. I z tej perspektywy, z pozycji sytego liberalizmu i otwartych granic oraz wczasów w Chorwacji łatwo ocenić Powstanie jako wielkie i zbiorowe samobójstwo pewnego pokolenia. Stosunkowo prosto jest spekulować i odbierać mu sens. Wówczas podziw szybko pomiesza się z politowaniem, a bohaterstwo z frajerstwem. Bo przecież gdyby nie toczyli bezsensownej walki, to w końcu jeździliby zgrabnymi „jariskami”.

Tymczasem można podjąć próbę innego, chociaż wcale ani nowego, ani odkrywczego, pojmowania Powstania Warszawskiego. I ją chcę zrekonstruować. Jakkolwiek samo określenie „rekonstrukcja próby” może wydawać się dziwaczne. Lepszego jednak nie znajduję.

Pokolenie powstańców niczym się nie różniło od innych. W okresie II RP żyli dostatnio, syto, bawili się i tańczyli przy ówczesnych przebojach. Uprawiali sporty i interesowali się sportem. Swoją Chorwację czy Costa Brava mieli na podwarszawskich Bielanach albo w Młocinach. Tak jak ich późniejsi rówieśnicy kpili z nauczycieli przysposobienia wojskowego, a wielu szukało sposobów, aby uniknąć służby wojskowej. Studiowali, ale w ich indeksach też pojawiały się dwóje. Byli uczniami najlepszych i tych całkiem średnich gimnazjów i liceów. Niektórzy pisali wiersze, a inni zwykłą grafomanią realizowali twórcze potrzeby. W kontaktach z dziewczynami nie byli bezgrzeszni. Mieli takie same hormony jak ich wcześniejsi i późniejsi rówieśnicy. Niektórzy byli wierzący, a inni nie. Część z nich wciąż poszukiwała. No, taki wiek.

Mieli jednak coś, co było uśpionym, na co dzień mało widocznym, a nade wszystko ujawnianym tylko w szczególnych okolicznościach (a taką była wojna) potencjałem, pewnym aksjologicznym residuum. Był to rodzaj wybuchowego ładunku, który mogła zdetonować tylko nadzwyczajna sytuacja. To właśnie przy okazji takich i podobnych wydarzeń mówimy do kogoś – „takiego cię nie znałem”.

Dostali to od rodziców. Od tych, którzy po 1918 roku zachwycili się Polską i jęli ją budować na wielu frontach. Od tych, którzy w 1920 roku musieli stawić czoła bolszewickiemu tsunami. To tutaj zaczyna się Powstanie Warszawskie. Ukorzenione jest w pokoleniu tęskniącym za ojczyzną, w pokoleniu, które nie tylko robotę dla kraju, ale także swoją misję rodzinną i wychowawczą traktowało nadzwyczaj serio. W tym też miejscu, na tym polu zaczynają się różnice pomiędzy tamtymi a dzisiejszymi rodzicami. Dla poprawności dodam – nie między wszystkimi.

Gdy przyszła wojna, gdy Niemcy z właściwym sobie umiłowaniem porządku zaczęli najszerzej pojętą eksterminację podbitych terenów, gdy słaba armia nie była w stanie powstrzymać najeźdźców, młodzi dość szybko znaleźli drogę do podziemia. Ale nikt ich do tego nie zmuszał. Armia była tyleż podziemna, co dobrowolna!

Potrafili zamienić beztroskę na milczenie, swobodę na dyscyplinę, pełnię życia na poświęcenie. Była to genialna robota wychowawcza ówczesnych dowódców. Ale robota wykonana na gruncie przygotowanym przez rodziców powstańców. Powstanie i jego wybuch było konsekwencją tej pracy. Gdyby coś takiego zdarzyło się dziś, krzyczelibyśmy o wychowawczym cudzie.

Świetnie zorganizowane państwo podziemne generowało nie tylko strategię, nie tylko zadziwiającą twórczość w zakresie mylenia przeciwnika i namierzania donosicieli, ale przede wszystkim także wskazywało cele. Wojna tego państwa z niemieckimi okupantami miała swoje bitwy, z których Powstanie Warszawskie było najkrwawsze, ale nieuniknione i temu pokoleniu potrzebne. Było skutkiem pewnego wychowania w czasie nadzwyczajnym, było nieuchronnością etyczną. Bez niego, bez tej najbardziej heroicznej i krwawej „wojny w wojnie” młodzi-podziemni nie umieliby później żyć.

Nie da się bowiem mówić o Powstaniu i ferować jego ocen bez rzeczywistego (powtarzam – rzeczywistego!) uwzględnienia prawie dwóch tysięcy dób istnienia Polskiego Państwa Podziemnego. Nie da się zrozumieć Powstania bez bibuły, małego sabotażu, Szarych Szeregów i konstruowanych po piwnicach nadajników radiowych. A tego z kolei nie można pojąć bez wyobrażenia sobie życia w głębokim cieniu Szucha, Pawiaka, a ostatecznie i Auschwitz.

Popularny felietonista z popularnego tygodnika pragmatycznie ocenił Powstanie Warszawskie jako beznadziejny i niepotrzebny zryw, który od początku skazany był na klęskę.

Ale z tej samej perspektywy całe nasze życie skazane jest na „klęskę śmierci”, a rozumując w tych samych kategoriach, nawet najpiękniejsze budowle nie mają sensu – historia przecież poucza, że i tak się kiedyś zawalą. Z tej perspektywy oddawanie życia za wiarę nie ma sensu, bo Bóg i tak sobie poradzi. Umieranie za ojczyznę jest w takim kontekście wyjątkowo głupie. Pierwszymi naiwnymi byli bodaj Hubal, chłopaki z Westerplatte, Helu...

Powstanie Warszawskie było pewnym epilogiem, było continuum określonego wychowania, ideologii (to ostatnie pojęcie jest dziś wyjątkowo poniewierane), ale i świata. Odbieranie mu sensu, a nawet dyskusja nad jego zasadnością – są słabo uprawnione. Ci bowiem, którzy mogliby o tym mówić, polegli na powstańczych szańcach albo zostali zakatowani w ubeckich kazamatach. Żyją tylko nieliczni. Mają niewiele do powiedzenia. Bo właśnie teraz głos mają wykształceni na socjalistycznych uczelniach PRL stratedzy, specjaliści od przeszłości i zwykli historyczni spekulanci.

Powstańcy przeminęli. Razem z tamtym cudem wychowawczym, dowódcami i Polską, o którą walczyli, a która nigdy nie zaistniała. I jedyne, co możemy zrobić, to zapalić znicz na ich mogile, bez poniżającego zastanawiania się, czy Powstanie Warszawskie miało sens, czy nie. I jeszcze – możemy o nich wciąż pamiętać.

Mandat za płeć

Fronda.pl, 5.02.2011

No i stało się. Prezydent podpisał najgłupszy dokument, który mógł podpisać, a mianowicie ustawę o parytecie płciowym1. Wszystko się we mnie gotuje i coraz bardziej pozbywam się złudzeń, że prezydent RP poprzestanie na strzelaniu kompromitujących go gaf, niestety – będzie również szkodził. Taki charakter ma bowiem rzeczona ustawa.

Za mojego życia, a przynajmniej w jego dorosłej części, pamiętam parytet dla komunistów w 1989 roku. Tamta decyzja miała charakter polityczny i do teraz wzbudza kontrowersje. Ta dzisiejsza jest zadekretowanym populizmem podobającym się różowym gejom z Brukseli.

Decyzja o parytecie płciowym to początek nawrotu komunizmu w wydaniu unijnym. A więc jeszcze gorszego niż sowiecki, bo prowadzącego do erozji zdrowego rozsądku. Komunizm sowiecki wzbudzał tworzenie się opozycji. Był totalitarnym kłamstwem okraszonym bogato łagrami. Komunizm unijny prowadzi do nieuniknionych zmian w myśleniu i przeprogramowaniu społecznej świadomości na akcje, hasła i działania populistyczne. I to tylko dlatego, aby pozbawić ten czy inny naród jego cech indywidualnych. Teraz już będzie w punktach, bo tak klarowniej. A zatem:

Neokomunizm? Ależ proszę!

Nieodrodną cechą komunizmu jest to, że musi się kimś koniecznie opiekować, iż musi nad kimś rozkładać opiekuńcze skrzydła bez względu na to, czy ów ktoś tego chce i potrzebuje, czy nie. Przez długi czas była to zatem klasa robotnicza, nad którą czuwały partyjne komitety, różnego rodzaju tajniacy i ubecy, a także media. Od całkiem niedawna, od chwili, gdy klasa robotnicza przestała być klasą robotniczą, a stała się normalną grupą pracowników, których interesu bronią związki zawodowe (organizujące manifestacje i zawody wędkarskie), przedmiotem opieki stała się przyroda. Ta jest zupełnie bezbronna. I nic zatem dziwnego, że tak zwani zieloni są w istocie czerwoni jak komunistyczne sztandary. Bardzo szybko więc zamiast ruchów ekologicznych mamy ekofaszyzm z ekoterrorem, który skutecznie paraliżuje wiele ważnych przedsięwzięć. Teraz komunizm skupił się na mniejszościach narodowych. Wymyślanie międzykulturowości prowadzi do nieuniknionej klęski kulturowej, tak jak to się stało w Niemczech, gdzie idea tzw. multikulti roztrzaskała się z hukiem o egzotyczne lenistwo, brud i przestępczość. Ci, którzy tu przyjechali ze wszystkich stron świata, nie chcieli budować wspólnej kultury, ale chcieli się wzbogacić, zarobić, mieć lepiej niż u siebie. Neokomuniści tego nie dostrzegają, a wręcz ignorują, ustawicznie głosząc hasło „Obywatele wszystkich krajów mieszajcie się”, przy okazji uczą nas (czy chcemy, czy nie) tolerancji. Teraz komuniści wzięli pod opiekę kobiety. A one, utożsamiając tę opiekę z powodzeniem u mężczyzn, poszły w to jak w dym. No i mamy parytet.

A właściwie dlaczego?

Nie ma żadnego dowodu naukowego, żadnych wiarygodnych badań wykonanych zgodnie z arkanami metodologii nauki, aby stwierdzić, że wprowadzenie płciowego parytetu jest czymkolwiek uzasadnione. Zgodnie z metodologią ingerencja w obszar społeczny powinna polegać na likwidacji niekorzystnych zjawisk znajdujących się w tym obszarze. W przeciwnym wypadku jest tak, jakbyśmy powiedzieli „w związku z tym, że jest pan chory na grypę, zabiorę się za poskromienie stadionowych chuliganów”. Taki właśnie nonsens sobie zafundowaliśmy. Daliśmy kobietom więcej miejsc w parlamencie, bo bywają takie, które mąż tłucze za zbyt słoną zupę.

Demokratyczny krok do tyłu

Tworzenie jakichkolwiek parytetów jest uderzeniem w wolność wyboru, w istotę demokracji. Ona bowiem w swej najszlachetniejszej postaci nie znosi żadnych ograniczeń. Dlatego we Francji mógł funkcjonować Le Pen, a u nas znalazło się sejmowe krzesło dla Martyniuka czy Cimoszewicza. Wybory polegają na tym, że wskazujemy kandydata z pewnej nieograniczonej puli. Każdy obywatel RP może zebrać ileś tam podpisów i zostać kandydatem. Parytet powoduje, że ów nieograniczony wybór kuleje. Trochę tak jak u Forda, który reklamując swojego forda T, głosił, iż „klient może wybrać auto w dowolnym kolorze, pod warunkiem że będzie to kolor czarny”. Płciowym parytetem ograniczono mi wybór. Na co któreś krzesło ma siąść kobieta, a w żaden sposób mężczyzna. Choćby najbardziej kompetentny, musi przegrać, bo parytet wskaże średnio rozumną kobietę. Parytet jest ograniczeniem swobód zarówno wybierających, jak i wybieranych. To powolne przyzwyczajanie społeczeństwa do utraty części praw na rzecz tych, „którzy wiedzą lepiej”. A to czysta postać komunizmu.

Płciowa fasada

Ustawa płciowa ma jeszcze jedną cechę. Jest tworem czysto medialnym. Wynika z obecnej w mediach poprawności politycznej, która jest w istocie eufemizmem dla pojęcia fałsz. Podam tylko taki przykład. Podczas jednego z pobytów w Anglii miałem okazję mieszkać u zaprzyjaźnionej rodziny brytyjskiej. Pani domu była w sklepie, w autobusie, w szkole uprzedzająco miła dla czarnoskórych Anglików. Powiedziałbym, że wręcz demonstracyjnie grzeczna. W domu natomiast jej język roił się od „czarnuchów”, „śmierdzieli”, „śmieci” w relacjach o tych samych, miło potraktowanych ludziach. Gdy ją o to zapytałem, odpowiedziała: „no wiesz, poprawność polityczna, na moim stanowisku nie mogę inaczej”. Pracowała na uniwersytecie. Nie tak dawno rozmawiałem z drugorzędnym politykiem, mało znaczącym posłem. W trakcie rozmowy dotknęliśmy ustawy parytetowej. Mój rozmówca nie mówił o niej inaczej jak „ustawa pipkowa”. Przepraszam za ten wulgaryzm, ale oddaje on właśnie naszą parytetową schizofrenię. Bez telewizji ustawa nie miałaby szans. Jej wprowadzenie jest wynikiem grasowania w polityce i na salonach okołopolitycznych zakompleksionych feministek. Coś sobie tym rekompensują.

A co, jeśli okaże się już po wyborach, że dana kobieta nie jest w stu procentach kobietą, tak jak to było ze Stanisławą Walasiewicz2? Odebrać mandat? Przesunąć do grona facetów? No oczywiście, tak jak w sporcie, musi powstać komisja ds. badania płci wybranych z parytetu posłów.

Parytet dla wszystkich?

Jest jeszcze jedno realne niebezpieczeństwo, którego się obawiam. Być może ustawa płciowa jest uwerturą do następnego kroku. A dlaczego by nie zrobić parytetu dla gejów. Skoro kobiety mogą mieć swój przywilej, to homoseksualiści także powinni go mieć. Oczywiście z wyraźnym podziałem na lesbijki i tzw. gejów, a może i biseksów.

* * *

Może ktoś mi zarzucić, że uprawiam tu spiskową wizję świata. Nie mam pojęcia, czy to, co napisałem, jest „spiskowe”. Szczerze mówiąc, jest mi to obojętne. Żyłem już w Polsce komunistycznej, w Polsce transformującej się, w Polsce stanu wojennego, w Polsce hańbiąco niesprawiedliwej w 1968 roku. Ale nie chcę żyć w Polsce głupiej, w której prezydent podpisuje wszystko, co mu podsuną. A może by tak parytet na zdrowy rozsądek, co?

A potem się zobaczy

wPolityce.pl, 19.11.2012

Od dłuższego czasu doniesienia o rozmaitych dysputach, wydarzeniach, faktach czy projekcjach odbieram jako próbę ukształtowania „nowego Polaka”. I znajduję potwierdzenie empiryczne. W ciągu ostatniego miesiąca nagłówki czołowych (nie tylko mainstreamowych) brukowców (bodaj wszystkie media są już brukowe) znacznie więcej miejsca poświęcały kwestiom ideologicznym niż ekonomicznym (ideologia – 71%, ekonomia – 28%, inne – 1%), czyli taca, Pasikowski, religia w szkołach czy homoseksualiści były ważniejsze niż „ciepła woda” i tańszy gaz. A to oznacza, że mamy niezałatwione sprawy podstawowe. Bo ideologia to zespół przekonań, że coś „jest takie, jakie jest”, iż coś „powinno być takie, a nie inne”. Ideologie są o siebie zazdrosne. Ale to pół biedy. Ideologie są o siebie zazdrosne i się nawzajem nie znoszą. Mało tego, eliminują, brutalnie i bezwzględnie, swoich przedstawicieli, stąd gilotyny na dzisiejszym Placu Zgody (ok. 1300 cięć), stąd rozkaz Swierdłowa eliminujący z doczesności Mikołaja II z familią. Ideologia jest silniejsza niż natura (to moja brednia). Dlatego pewnie ideologiczna kukurydza Chruszczowa była dorodniejsza niż amerykańska, dlatego nawet chłodna woda w kranie jest cieplejsza niż płynący – oczywiście z pisowskiego kranu – wrzątek.

Dzisiejsza ideologia, a ma ona charakter medialny, to szukanie właśnie „nowego Polaka”, bo ten stary się już zużył, jest passé, a nade wszystko nie wyspowiadał się ze swoich win i za mało się wstydzi. Być może właśnie premier przejdzie do historii dzięki słynnemu stwierdzeniu, że „polskość to nienormalność”. Może tą frazą zapisze się na kartach historii jako prekursor idei „nowego Polaka”? Tyle że ideologie, te poważne i nierzadko sensowne, dodałyby choćby krótką instrukcję – co jest normalnością. „Nowy Polak” jest mocno niedookreślony, a przez to całkowicie rozmyty i przez tę rozmytość akceptowany, a nawet wspierany i ukochany. Brak ostrego (tzn. jakiegokolwiek) wizerunku czy konceptu owego „nowego Polaka” czyni ów wizerunek atrakcyjnym. Bo „jeśli nie ma Boga, to wszystko jest dozwolone” (z Braci Karamazow). „Nowy Polak” zatem to Europejczyk, homoseksualista, wędrowniczek po Facebooku, znający historię Żydów w „rządzie białostockim” Polskiej Republiki Radzieckiej, w PPR, w NKWD i UB, ale to właśnie „ku...” ma w „du...” i „pie....”. Bo Europa to jest sen o Hollywood, a Hollywood to Indiana Jones i taka właśnie „prawdziwa historia”.

Niemcy się pokajali za II wojnę i są najbogatsi. To może jak my się pokajamy za „polski holocaust”, to też się chociaż trochę wzbogacimy i oprócz kredytów będziemy mogli mieć męskie małżeństwa, ciepłą wodę bez prawicy i 300 miliardów albo i więcej z Unii.

Tylko pokłońmy się Prawdzie i powiedzmy, że myśmy te pasiaki do Auschwitz osobiście malowali, a wynalazca „cyklonu b” miał korzenie na Mazowszu. I jeszcze, że Kolbe, Frelichowski i Pilecki rozpuszczają się i parują w naszej świadomości jak kostka lodu w hutniczym piecu.

To nie jest w istocie spór o „nowego Polaka”, ale walka o polskiego inteligenta. Bo nie idzie o chłopów ustawicznie obnażanych i obrażanych w Rancho1, Weselu2 Smarzowskiego czy w Pokłosiu3 – są głupi i niczego nie pojmą. Tak wynika z przekonań reżyserów i – niestety – Maćka Stuhra.

Bo nie chodzi tu o robotników, bo Duda4 jest mocniejszy niż Elektryk5 i „gó... mu zrobią”, poza tym, że się go panicznie boją, ale o inteligencję, czyli ostatecznie o kształt polskiej middle class, tj. tej części społeczeństwa, która – cytując klasyka kapitalizmu – „produkuje, nie produkując”. I należy tej właśnie grupie wmówić, że żyje z łaski, z łaski mas pracujących, bo „nie chcesz mieć dróg jak za Buzka, to głosuj na Tuska”.

Duża część inteligencji, a lepiej tych, którzy kiedyś byliby inteligencją, uległa zlemingowaceniu. Pokochali „jariski”, agencje towarzyskie („u nas się zrelaksujesz i nabierzesz sił do pracy”), wczasy w Egipcie i śluby z intercyzą. Dyplom nie jest dla nich żadnym obowiązkiem, lecz niezbędnym certyfikatem, i uwielbiają mówić, że Kolejarz Kuźnica nie jest beniaminkiem drugiej ligi, lecz „bendżaminkiem”.

To Ziemkiewiczowskie „polactwo”, te „lemingi” czy „wykształciuchy” to nowa grupa, stosunkowo nowa – to inteligencja bez inteligencji historycznej i wykształceni barbarzyńcy (najkrócej rzecz ujmując – barbarzyństwo to brak szacunku dla przeszłości), ale niejednokrotnie z wysokim IQ, który niczego nie załatwia, bo inteligencja bez wiedzy jest jak stolarz bez desek, jak sokowirówka bez owoców. I te owoce są im podawane przez Grossa6, którego teksty dają się porównać z prawdziwością opowieści o przygodach Indiany Jonesa (przepraszam, ale tego pisarza nie umiem potraktować serio, i tyle), przez Holland, przez popularny dziennik, który jak ognia boi się polskiej inteligencji, a ta wciąż zbyt wiele wie i pamięta i powinna głośno za niegdysiejszym bohaterem wrzeszczeć „pie..... – nie rodzę!”. Boś pan eunuch. Niczego nie urodzisz, ale też niczego nie spłodzisz. Transparent na miejscu, prawdziwy i do bólu w swym przekazie jasny. Zrozumiałem. Tych inteligentów trzeba wymienić na nowych.

Ponieważ „lemingujący”, czyli czyniący lemingów, nie mają żadnej, ale to żadnej! propozycji, czerpią pełnymi garściami z przeszłości. Nie ma „budujcie”, jest wyłącznie „buntujcie”. Nie mają swojego „wolność – równość – braterstwo”, nie mają klasyka w postaci J.J. Rousseau. Mają wyłącznie wrogów. Gdzieś tam mgliście pojawia się jakaś „tolerancja” czy różowość, ale tylko jako wynik zniszczenia, pognębienia, starcia na proch tych „nietolerancyjnych” czy „czarnych”.

A tu do wyboru i do koloru! Endecja, antysemityzm, ławkowe getto, szmalcownicy, dwuznaczny Socha i odradzający się faszyzm z zabawnym (tak! przepraszam) Zawiszą (czy wypada dodać „Czarnym”? A może „afrozawiszą”?), nacjonalizm i wściekłość z miażdżącej przewagi marszu niezależnego nad zależnym marszykiem, na którym śpiewano „Rotę” autorstwa ikony lesbijek (z Dulębianką miała kilkoro dzieci!) – Konopnickiej.

Ta