Na złość - Andrzej F. Paczkowski - ebook

Na złość ebook

Andrzej F. Paczkowski

3,6

Opis

Na złość“ to historia zwykłej rodziny mieszkającej na jednej z polskich wsi na Śląsku. Matka rodziny jest osobą, wokół której musi kręcić się domowy świat. Komenderuje mężem i aby zrobić mu Na złość, zajmuje się... kaczkami, których on nie znosi. Lubi też sięgnąć po kieliszek. Pewnego dnia mąż ma już dosyć bycia poniewieranym.
Całej sytuacji rodzinnej przygląda się główna bohaterka, Wiesia, kryjąca w sobie swoją wielką tajemnicę.
Jej siostra Julka ma dwie lewe ręce i stroni od pracy jak diabeł od święconej wody.
Pewnego dnia ukochany syn matki Adrian, jak dotąd spokojny i bezkonfliktowy, przyprowadza do domu swoją dziewczynę Iwonkę, do której matka od razu zapała odwzajemnioną nienawiścią.
Jak zareaguje matka na wieść o ślubie swojego syna i czy znajdzie język z rodziną Iwonki? Czy ojcu uda się wreszcie postawić na swoim i pójść swoją drogą? Co się stanie kiedy wyjdzie na świat sekret Wiesi? I czy matka wreszcie zrozumie, że jeżeli robi komuś Na złość, tak naprawdę najwięcej ucierpi na tym ona sama?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 124

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
2
0
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annaok2

Nie oderwiesz się od lektury

cytat się jednym tchem. zaskakujące zakończenie.
00

Popularność




Na złość

Andrzej F. Paczkowski

© Copyright by Andrzej F. Paczkowski & e-bookowo

Zdjęcie na okładce: Agata Bonter

Projekt okładki: e-bookowo

Korekta: Katarzyna Jarkulisz

ISBN 978-83-7859-360-7

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2014

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Patrzyłam z okna, kiedy ojciec, niski mężczyzna o łysawej głowie, jak tylko przekroczył próg, a nie zdążył jeszcze zamknąć za sobą porządnie furtki, od razu wdepnął w gówno.

– Niech to szlag! – zaklął.

Wyglądał na zmęczonego, pobrużdżona twarz wyraźnie nosiła ślady zmęczenia i niewyspania. Wielki nos, przypominający raczej bulwę ziemniaka niż nos człowieka, rozszerzał się i zwężał w porywie silnego wciągania i wydmuchiwania powietrza, tak bardzo był wzburzony tym, co go zastało za furtką. Tak było każdego dnia.

– Wszędzie gówna! Nie ma miejsca, żeby nie wdepnąć w gówno! – mówił do siebie, zaciskając i tak już białe, wąskie usta, co oczywiście nie dodawało mu urody.

Obserwowałam ojca zza firany, stojąc w swoim pokoju.

Na głowie pozostały mu jeszcze długie na około osiem centymetrów włosy, przerzucane z jednego boku na drugi, tak by przykryć łysą czaszkę na samym środku. Tym sposobem starał się zatuszować postępującą łysinę, którą i tak wszyscy widzieli, ponieważ była już w bardzo zaawansowanym stanie, a tego nie dało się ani cofnąć, ani też ukryć, jakkolwiek by się starać.

– Jak ja tego nie cierpię!

Szedł, a właściwie przeskakiwał przez plac, na którym kiedyś (całe dwadzieścia lat temu!) rosła gęsta zielona trawa, koszona przez niego raz w tygodniu, nową kosiarką ręczną kupioną od razu po ślubie. Aby było jak w amerykańskim filmie. Tego pragnęła mama. I otrzymywała co chciała, bo Zdzisiek robił wszystko, czego jego maleństwo sobie zażyczyło. Chciała świeży chleb rano, to biegł w te pędy do sklepu o szóstej, jeszcze zanim się obudziła. Chciała skoszoną trawę? To ją skoszoną miała. Chciała aby ją pieprzył „na pieska” to ją brał od tyłu, bo każda pozycja mu odpowiadała, był przecież facetem (podglądałam z bratem przez dziurkę od klucza). Czegokolwiek zapragnęła, dostawała to bez szemrania. Bo tata bardzo ją kochał i, jak widać, nie wypłaciło mu się to.

– Ja już rzygam tymi gównami. Jak Boga kocham, wszędzie gówna!

Gdzie podział się ten piękny plac, ta soczysta trawa kolorem przypominająca nadzieję? Gdzie zniknęły zasiane kwiaty, wydzielające upajającą woń? Gdzie, pytał się każdego dnia, wracając do domu. Bo teraz pozostały mu już jedynie pytania, odpowiedzi nie potrzebował nikt.

Odchody na placu, przy każdym wdepnięciu, wydawały niesmaczne dźwięki, charakterystyczne chlupnięcia. Do tego rano spadł deszcz, co tylko pogorszyło sprawę. Kupy przesiąknięte wodą przyprawiały go niemalże o apopleksję.

W pewnym momencie noga poślizgnęła się i jak długi wyrżnął orła. Walizka upadła z pluskiem w kałużę deszczówki rozmieszanej z kaczymi kupami. Marynarka się zachlapała, spodnie na tyłku przesiąknęły brudem.

– Ja ją zabiję! Jak psa! Już to się skończy!

Podniósł walizkę i uczynił kolejnych parę kroków, by wreszcie dostać się na schody prowadzące do drzwi domu. Ale i tu, bo chodź schody były ukryte pod dachem, to jednak nie uchroniło ich to przed masą gówien leżących aż po sam szczyt. Pięć pierdolonych, umorusanych gównami schodów! Droga cierniowa! I każdego dnia to samo. Smród niósł się niemiłosierny.

Ona chyba ocipiała, że do tego doprowadziła.

On chyba upadł na głowę, że jej na to pozwolił.

Kiedy to się właściwie stało? Przecież nie dzisiaj. Te gówna leżą tu już miesiącami. Każdego dnia pojawiają się nowe i nowe. Od tego można, kurwa, zwariować. Cały ten dom, ich życie, wszystko było po prostu jednym wielkim gównem. Musiał coś zrobić, nie ma szans. To się skończy. Tu się dzisiaj wydarzy coś złego. Dojdzie do katastrofy. Pierdolnie kometa. Rozjebie się wszystko na maksa. Poleje się krew. Po prostu zabije ją i nastanie spokój. A potem wyrżnie w pień wszystkie kaczki! Bo tak dłużej już być nie może.

– Albo ona, albo ja! – postanowił.

Włożył klucz do dziurki, przekręcił i otworzył drzwi. Buty znajdowały się w opłakanym stanie, a były to ostatnie buty na które wydał tyle kasy, której zresztą nie miał. Za te buty się jej dostanie!

Zamknął za sobą drzwi. Ona akurat wchodziła do przedpokoju z porcelanową miską w ręce, jeszcze od jego matki nieboszczki, która dobrze zrobiła że wykitowała, bo wpieprzała się do wszystkiego. Nie było dnia by czegoś nie krytykowała, oczy miała i w dupie, nic nie umknęło jej uwagi. A jej córka, czyli mama, była taka sama!

– O, już jesteś? – zapytała zmęczonym głosem i odwróciła się, jakby go nie było. Nie zapytała jak było w pracy, jak się ma, tylko takie zwykłe: „o, już jesteś”, jakby się zdziwiła, że on też tu, kurwa mać, mieszka.

Ale nagle kątem oka spojrzała na ojca, na mokrą walizkę, na powiększającą się plamę na jego tyłku i buty oblepione od gówien. Rozszerzyła oczy ze zdziwienia.

– Co to ma znaczyć? – powiedziała ze zmarszczonymi brwiami.

– Wdepnąłem w gówno, chyba aż tak ślepa nie jesteś?! – warknął, ściągając buty z wyraźną trudnością.

Ona patrzy na niego, taka jakaś zdziwiona i wyglądem przypomina srającego kota na pustyni, takie jakieś zdziwienie rysuje się na jej twarzy. Gdyby nie to, że był porządnie wkurwiony, roześmiałby się. Wyglądała komicznie. Co on w niej widział dwadzieścia lat temu?

Puszcza miskę jedną ręką i chwyta się pod bok.

– To ja cały dzień koło tych gówien chodzem i w nie nie wejdem a ty tylko przyjdziesz i od razu w nie: jeb?! – powiedziała oskarżycielsko, używając tego swojego dziwnego języka, co doprowadzało go do szewskiej pasji. Nienawidził kiedy nie wysławiała się poprawnie. Wszędzie, gdzie było ę, wymawiała to jako em lub en, a tam gdzie ą, słychać było on, om. Jakby po polsku mówić nie umiała!

Myślał, że chyba się przesłyszał. To ona go jeszcze oskarża o to, że wdepnął w gówno, kiedy na całym placu nie było nawet milimetra wolnej przestrzeni? Chyba mu się to śni! To jakaś paranoja? Co się dzieje? Czemu mu jest tak ciepło? Musi zdjąć krawat uciskający jego szyję, miał wrażenie że się dusi.

Patrzę jak ojciec zdejmuje buty. Powoli, z trudem. A ciśnienie mu z pewnością podskakuje, serce podchodzi niemalże do gardła. I nagle patrzy na mamę zupełnie innym wzrokiem. Jakby się przebudził z długoletniego snu. Może rzeczywiście trwał w jakimś uśpieniu, pieprzonej nirwanie? Opowiadał mi potem przy wódce jak zamierzał ją porządnie pierdolnąć, najlepiej dokładnie między oczy, tak by ją od razu powaliło na kolana, zaćmiło na małą chwilę, może wtedy by się przebudziła również ona. Przecież każdy zna to powiedzenie, że: „Kiedy chłop baby nie bije, to jej wątroba gnije”. Cały problem polegał na tym, że przez dwadzieścia lat nie podniósł na nią ręki. Miał ją lać, jak jego ojciec lał matkę. Doprowadzać do porządku, ukazywać gdzie jest jej miejsce, po prostu dawać jej do zrozumienia, że on rządzi w tym zaściankowym domu, nie zaś ona. Ale było zupełnie inaczej. Był za dobry. Za miły, za, kurwa, dobroduszny, i kochający za bardzo też. Za czuły. A w zamian za to ona, jak te kaczki na dworze, srała mu dwadzieścia lat na głowę!

Nie, nie będzie awantury! – powiedział sobie w duchu. Nic nie będzie. Bo właśnie w jego głowie zapaliła się lampka i już wiedział co należy zrobić.

Nazajutrz mama wyszła na podwórze, przeszła przez plac, nie przejmując się tym po czym stąpa, otworzyła drewniane drzwi i wypuściła na światło dnia setki kaczek. Była zmęczona. Niedawno stwierdziła, że taka ilość kaczek chyba ją przerasta. Ptaki te pochłaniały niemalże całą jej pensję, więc należało dokładać z wypłaty męża. Zjadały ogromne ilości karmy i rosły w niesamowitym tempie.

Kaczki rozbiegły się po całym placu i w ciągu paru sekund były dosłownie wszędzie. Srały jedna przez drugą, kupa pokrywała kupę. Ich rozczapierzone, spięte błoną palce, rozjeżdżały się na wszystkie strony i jak jedna musiały wykazać się niepowszednim talentem, by utrzymać się jakoś na nogach. Adam Małysz miałby tutaj idealne miejsce do popisów.

Nasypała karmy do szerokich korytek, z których kiedyś jadły świnie. Kaczki rzuciły się na jedzenie, skacząc jedna przez drugą i gdacząc niesamowicie. Zupełnie jak w ulu.

Obserwowałam matkę z okna swojego pokoju gdy nalewała do drugiego długiego koryta wody, a potem przeszła tę samą prowadzącą przez plac drogę do domu.

W domu panował bałagan. Nikt się tym nie przejmował, wszyscy przyzwyczaili się do tego i jakby go nie zauważali. Zawsze tak bywa: jeżeli przez jakiś czas widziałeś przed sobą gówno, z początku raziło cię w oczy, trochę później już ci było obojętne, że tam leży i nauczyłeś się go omijać, a potem go nie zauważałeś. Tak było również u nas.

Nie lubiłam sprzątać a moje życiowe motto brzmiało: mam to w dupie. Ubrania stosami zalegały w moim pokoju a dom ogólnie, jak z zewnątrz, tak w środku, przypominał pobojowisko.

Zamknęłam okno, bo nie mogłam znieść gdakania kaczek. Wszyscy prosiliśmy mamę by już z tym przestała, wysrała się na te głupie kaczki, ale nie, nic nie skutkowało. Musiała je mieć, choć nie wiem dlaczego, przecież te sracze pochłaniały całe jej pieniądze.

– Ale ludzie kupujom – mówiła mama z tym swoim charakterystycznym zakończeniem na om.

– Gówno, nie kupujom – przedrzeźniał ją ojciec. – Za darmo im dajesz i tyle z tego masz – i pokazywał jej figę z makiem.

– Siem nie wtrancaj! – naskakiwała na niego z furią widoczną w oczach.

– Ja ci się wtrącę! Jak ja ci się wtrącę, to ty jeszcze zobaczysz, Kaźka. Tobie się jeszcze gały otworzą, pamiętaj moje słowa.

– Wiesz, gdzie mnie możesz pocałować?

I mama odchodziła w swoją stronę, a tata pokazywał coś za jej plecami. Byli czasem jak dwójka małych dzieci.

Ludzie oczywiście kupowali, mama wieczorami nie robiła nic innego jak tylko zabijała kolejne kaczki, patroszyła i pozbawiała je opierzenia. Lubiła przy tym mieć butelkę czystej wódki i pociągać z gwinta parę razy przy jednej kaczce. Szczególnie zimą opróżniała w ten sposób wiele butelek.

W domu jeszcze do niedawna panował w większości chłód, ponieważ nikomu nie chciało się schodzić do piwnicy by rozpalać w wielkim piecu ogień. Każdego dnia w domu rozbrzmiewały krzyki buntu i narzekania. Dopiero wtedy ktoś zmuszony był do rozpalania w piecu. Ale z biegiem czasu, kiedy mamę zaczęły przerastać kaczki, a ojciec coraz później wracał do domu z pracy, mama polubiła rozpalanie. Kiedy nie zabijała kaczek, to przesiadywała w piwnicy, a za każdym razem kiedy z niej wychodziła, miała bardziej świecące oczy.

– Co ty tam tak siedzisz w tej piwnicy? Może się tam przeprowadzisz? – zapytał raz ojciec, ale patrzył na mamę tak, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, co się tam odgrywa.

– Nie twój interes – odpowiadała.

Pewnego dnia postanowiłam sprawdzić co tak bardzo zaprząta matkę, a kiedy już byłam na miejscu, nie zabrało mi wiele czasu dowiedzenie się, co w trawie piszczy. Otóż w każdym wiadrze, kartonie, czy po różnych kątach matka trzymała schowane pełne butelki czystej wyborowej. A więc tutaj jest pies pogrzebany, pomyślałam i od razu wzięłam sobie jedną butelkę.

– Co tam robiłaś? – mama stała w drzwiach piwnicy jak sęp i przyglądała mi się podejrzliwym okiem.

– A jak myślisz? Dołożyć do pieca poszłam.

– Żebym ciem tam wiencej nie widziała. Chyba staram się o ogień dobrze, w domu jest ciepło, wienc mi tam nie łaź! Zresztom skond ty nagle taka pomagajonca jesteś, co?

– Odczep się! – syknęłam i odeszłam. Dobrze, że butelkę ukryłam w fałdach sukni, więc nic nie zauważyła.

Błyszczące oczy u mamy widywałam już od samego rana. Im więcej przybywało godzin, tym bardziej mama się zataczała, jednak nigdy nie upiła się do tego stopnia by się zdradzić, że jednak pije, choć i tak o tym wiedzieliśmy.

Miętowe cukierki, które nieustannie zajadała, nie zamydlały nam oczu. Zapach alkoholu z jej ust czasem potrafił zabijać!

Tata wracał do domu o późnych godzinach. Zauważałam, że pachnie kobiecymi perfumami, czasem też na szyi czy koszuli widywałam ślady szminki, jednak nic nie mówiłam. Nie obchodziło mnie ich życie, ponieważ sama miałam swoje i nie chciałabym aby się do niego wpieprzali.

Moja siostra Julka już od kołyski była wyrachowaną kurwą, ale o słodkiej minie niewiniątka. Nigdy nie chwyciła się za sprzątanie, nigdy nie zrobiła nic, chyba że jej się to mogło opłacać. Zawsze coś za coś. Nigdy nic od serca, od siebie. Wszystko miało swoją cenę. Miała dwie lewe ręce i non stop wodziła oczami za chłopakami.

Brat był z całej rodziny najspokojniejszy i chyba najbardziej kochał matkę. Był to ciemnowłosy blondyn z czarnymi brwiami, piwnymi oczami i ładnie zarysowanymi, pełnymi ustami. Chodził posłusznie do pracy, w domu pomagał mamie, przynosił pieniądze i jedzenie. Taki maminsynek.

Ja... no cóż, ja miałam gdzieś wszystkich, i jak dla mojej siostry, tak i dla mnie liczyły się wyłącznie pieniądze. Nie za bardzo odczuwałam więzi łączące mnie z rodziną. Można powiedzieć, że byli dla mnie obcy.

A wszystko zaczęło się psuć, gdy brat Adrian znalazł sobie dziewczynę. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, wiedziałam, że albo dłużej nie zagrzeje miejsca przy nim, bo mama ją wykurzy w te pędy, albo sama zrezygnuje, jeżeli nie będzie na tyle głupia.

Iwona jednak należała do tych głupszych dziewczyn. Niestety.

Weszła do