Ferit. Aga janczarów 2. Zabij mnie nim przyjdą - Sławomir Łuczak - ebook

Ferit. Aga janczarów 2. Zabij mnie nim przyjdą ebook

Sławomir Łuczak

5,0

Opis

Ferit (1425 r.) - urodzony w Krakowie, w Koronie Polskiej. W wieku lat trzynastu uprowadzony do osmańskiej Turcji.  W 1438 roku przyjmuje islam i rozpoczyna edukację w elitarnej szkole paziów pałacowych sułtana Murada II w Edirne. Zarządzana przez białych eunuchów placówka ma jedno zadanie - stworzyć liderów dla aparatu wojskowego i urzędniczego rozkwitającego Imperium Osmańskiego. Przed małym chłopcem - podobnie jak i przed innymi brańcami z Serbii, Albanii, Wołoszczyzny i Grecji - otwierają się wrota do wielkiej kariery...

 

Rok 1444. Młody król Polski i Węgier, Władysław, syn zwycięzcy spod Grunwaldu zrywa postanowienia traktatu pokojowego podpisanego w Segedynie z osmańskimi Turkami.  W towarzystwie wybitnego węgierskiego wodza i stratega Jana Hunyady staje do bitwy wydanej pod Warną przez armię sułtana Murada. Pokonany 10 listopada, ginie.
Tymczasem Ferit po krwawej awanturze na warneńskim polu zostaje wysłany do Konstantynopola, aby z woli młodziutkiego sułtana Mehmeda wydrzeć tajemnice miastu, do którego bram dwukrotnie dobijał się jego ojciec, Murad. Nie wie jeszcze dwunastoletni monarcha, że śmiałe dziecinne marzenia pozwolą mu w przyszłości zapisać się na kartach historii, jako al-Fatih, Zdobywca. Po dotarciu do stolicy Cesarstwa Bizantyjskiego Ferit w towarzystwie przyjaciół i wrogów mierzy się z miastem i życiem, które przygotowały dla niego kilka bolesnych lekcji. A zwłaszcza jedną...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 862

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sławomir Łuczak

Ferit. Aga janczarów

Zabij mnie, nim przyjdą

TOM 2

© Copyright by

Sławomir Łuczak & e-bookowo

Na okładce wykorzystano obraz Stanisława Chlebowskiego „Śmierć Władysława Jagiellończyka pod Warną”.

Projekt okładki: Sławomir Łuczak

Korekta: Marta Dąbrowska

ISBN e-book 978-83-7859-886-2

ISBN druk 978-83-7859-901-2

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2018

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

4 czerwca 1453, Stambul

Wieczór zapada powoli, pozwalając zachodzącemu słońcu mienić się kojącą duszę barwą w błękitnych wodach Złotego Rogu. Kto miał zginąć, przepadł. Kto w mękach z powodu ran odniesionych w boju dotrwać miał kolejnego świtu, żył, choć w przejmującym bólu domagał się końca. Ten zaś, który nie spodziewał się śmierci i pragnął posmakować starości, nieoczekiwanie umierał i nikt nie potrafił tego zmienić. Widziałem śmierć wiele razy i sam również niejednokrotnie byłem jej posłańcem, jednak nie zawsze sprawiało mi to ulgę czy radość. Bitewne pola, na jakich stawałem pod zielonym sztandarem Proroka, pokój z nim: tonące we krwi, okrucieństwie i braku litości, stanowiły najbardziej jaskrawe oblicze umierania. Prym wiodło tam zorganizowane pozbawianie życia w jakim człowiek udoskonalał się przez wieki, aby dziś udowadniać swoje racje przy pomocy rusznic, hakownic, bombard czy arkebuzów do jakich osobiście mam niezbyt przychylny stosunek, gdyż śmierć zadawana z ich udziałem ma w sobie coś nieeleganckiego. Nie jest tak piękna jak celny sztych oswabadzający krew z ciała oponenta, za którą ku wieczności ulatuje jego nieśmiertelna dusza. Jak ostrze kindżału rozdzierające żywotne arterie. Jak grot strzały niszczący tkanki i sprawiający ból, za którym pośpiesznie drepcze ta, co odbiera wszystkie nadzieje i troski.

Choć znam janczarów korzystających z arkebuzów i chełpiących się ich możliwościami, wiem, że nie zamieniłbym łuku na broń palną mogącą razić wroga na dystansie nawet stu metrów. Nie tylko dlatego, że widziałem, jak przedmiot dumy jego posiadaczy zawodził ze skutkiem śmiertelnym podczas oblężenia miasta zwanego jeszcze kilka dni temu przez bizantyjskich Greków i resztę cywilizowanego świata Konstantynopolem. Powód jest inny. Ja i łuk to jedność, a ta jest niepodzielna. Słyszałem, że mógłbym używać naprzemiennie to arkebuza, to łuku, jednak nigdy nie skonfrontowałem tej rady z rzeczywistością. Konserwatywnie napinałem cięciwę i wykazując się morderczą skutecznością potwierdzałem fakt, że janczarzy stanowią siłę, jaka nie powinna być lekceważona przez żadna armią. I tak w istocie się działo.

Wybudzony z krótkiej drzemki, jakiej oddałem się wspominając przeszłą młodość, dostrzegam, że w moją stronę zmierza rosłej postury mężczyzna w pięknie zdobionym złotymi nićmi czerwonym kaftanie, okazałym, białym turbanie oraz żółtych butach wykonanych z najlepszej skóry, jaką można znaleźć w całym cywilizowanym świecie, bowiem o jego dzikich obszarach wciąż niewielką posiadam wiedzę. Po jego bokach dumnie kroczą wyprostowani janczarzy z dłońmi spoczywającymi na głowicach szabli nasyconych krwią niewiernych Greków, Genueńczyków, Wenecjan i wszystkich tych, którzy broniąc niezdobytych do tej pory przez Osmanów murów wierzyli, że na widok wojsk sułtana wkraczających do miasta anioł zstąpi z Kolumny Konstantyna Wielkiego i przekazując miecz wraz z cesarską władzą bezimiennemu bohaterowi, ocali miasto oraz każdą żywą istotę chroniącą się w jego obrębie.

Po chwili staje przede mną lala Mehmeda Zdobywcy, wielki wezyr i aga janczarów Zaganos Pasza, który wielce przysłużył się w upadku Konstantynopola, dzięki czemu na jego murach triumfalnie mogły załopotać zielone sztandary Proroka, pokój z nim. Jest Zaganos albańskim brańcem wcielonym w wieku dziewięciu lat do adżemi olan, szkoły janczarów. Ukończył ją z najlepszymi wynikami zwracając uwagę wielkich wezyrów Kocy Nizamuddina Paszy oraz Çandarli Ibrahima Paszy, a tym samym sułtana Murada, niech pamięć o nim nigdy nie przeminie w sercach wyznawców prawdziwej wiary.

– Słyszałem, Fericie, żeś wbrew zaleceniom hakima Kutaya zaczął snuć opowieść o swoim życiu, a Besim zamienia ją na piękne słowa, w czym jest ponoć wielkim mistrzem – wskazuje wielki wezyr na pisarza siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na dywanie zasłanym bogato zdobionymi poduszkami.

Kłania się nisko przywołany, dodając, że choć wyrażona opinia miła jest jego sercu, tak piękno, także to zawarte w słowach, różnie w życiu bywa pojmowane i co dla jednych jest pięknem, dla innych tylko i wyłącznie gnojem, o czym on, Besim, wie bardzo dobrze, choć prawda ta nie zawsze bywa miła jego sercu.

– Prawdę rzekłeś, Zaganosie – mówię z uśmiechem. – Co z tego wyjdzie nie wiem, bom dopiero zaczął, jeśli jednak Allah zachce, rzecz doprowadzę do końca, gdyż tak nakazuje dobry zwyczaj, choć hakim Kutay inne ma w tej materii zdanie.

– Sam sułtan stosuje tą metodę z wielkim powodzeniem, o czym poświadczyć mógłby wielki wezyr, gdyby jego głowa pozostała na swoim miejscu. – Zaganos Pasza uśmiecha się szeroko, choć nie wiem czy dzieje się tak z powodu niedawnej egzekucji Halily Paszy, który do historii przeszedł, jako pierwszy osmański minister zgładzony z woli i z rozkazu sułtana, czy też może dlatego, że przebiegły polityczny gracz, jakim Zaganos Pasza bez wysiłku bywa, wiedział od dawna o zamysłach podopiecznego. Stał przecież u jego boku, jako lala od najmłodszych lat częściej objaśniając mu tajniki życia niż rodzony ojciec, sułtan Murad, niech gwiazda jego imienia rozświetla poczynania syna. Musiał zatem wiedzieć znacznie więcej o tym – co i tak nie było tajemnicą – że Mehmed od wielu lat darzył Halila Paszę głęboko przemyślaną niechęcią i czekał cierpliwie chwili, kiedy będzie mógł przypomnieć nielubianemu politykowi, gdzie tak naprawdę powinno znajdować się jego miejsce. Okazało się, że w grobie, o jakim wielki wezyr z potężnego i wpływowego rodu Çandarlich zdawał się wcale nie rozważać, a przynajmniej takie odnieść można było wrażenie przyglądając się jego dumnej sylwetce. Niestety, w życiu często bywa tak, że w pewnych kwestiach myślą za nas inni i dlatego Halil Pasza dał gardło i pożegnał się z życiem, choć z pewnością nie miał tego w planach.

Wielce ukontentowany musiał być sułtan Mehmed ze swojej decyzji. Dojrzewała w jego sercu przez kilkanaście lat, aby ostatecznie objawić się pamiętnego majowego dnia, kiedy Władca Wiernych zwołał swoich dowódców wojskowych i wezyrów, aby wspólnie z nimi ustalić dalszą strategię działań wobec hardych murów Konstantynopola nie chcących runąć nawet po blisko dwumiesięcznym, bezlitosnym oblężeniu. Byłem i ja na tym spotkaniu, o czym opowiem w chwili, którą Allah Mądry i Łaskawy objawi mi, jako najwłaściwszą...

Póki co, zanim przeniosę się myślami do Edirne roku tysiąc czterysta czterdziestego czwartego, gdzie rozpocząłem służbę oda baszy janczarów, słucham jednym uchem słów Zaganosa Paszy. Z budzącą podziw zręcznością kłamie, że i jego zdziwiła decyzja sułtana wynosząca go na godność wielkiego wezyra. Jego, Zaganosa Paszę, niewolnika nie będącego rodowitym Turkiem. Po raz pierwszy w historii Osmanów. Nikogo jednak nie dziwi, że najważniejsze stanowisko w państwie po Halil Paszy przejął nie kto inny, tylko wychowawca i mentor Władcy Wiernych. Inaczej bowiem być nie mogło. Drugim wezyrem zaś został Grek, Veli Mehmed Pasza, wielce wprawiony w boju aga janczarów urodzony w tysiąc czterysta dwudziestym roku w znanej bizantyjskiej rodzinie Filantropenosów, siedem zaś lat później uprowadzony przez Osmanów z Serbii, gdzie przeniósł się wraz z rodziną z Tesalii.

– Nie myśl, Fericie, że nominacja Veli Mehmeda Paszy na wezyra robi na mnie jakiekolwiek wrażenie – kłamie dalej Zaganos Pasza sprowadzając rozmowę na tor najbardziej go interesujący. – Dzięki swojemu stanowisku przysłużyć się on będzie mógł sprawie islamu...

Nikomu nie dziwne, że Zaganos Pasza – wiedzą o tym już nawet mewy i rybitwy szukające pożywienia w toni Złotego Rogu – na widok Veli Mehmeda Paszy sięga odruchowo po kindżał, serce napędzane zazdrością i wściekłością bić zaczyna szybciej, a w umyśle i duszy rodzą się niezdrowe myśli, jakże nieobce sprawom państwowym najwyższego szczebla, na jakich mało się wyznaję i wyznawać się nie chcę. Jak to? Dlaczego? Takie pytania zadawać musi serce Zaganosa Paszy. Dlaczego sułtan Mehmed zrobił mi to – mnie, którym służył mu radą i pomocą od chwili, gdy wypowiedział poprawnie pierwsze zdanie – i powierzył tytuł wezyra mojemu wrogowi od dawna podkopującego mój autorytet wśród janczarów?

Prawdopodobnie nikt prócz Mehmeda nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie, jednak jeśli miałbym spekulować, rzekłbym: stało się to dlatego, że padyszach mimo młodego wieku poznał już wiele tajemnic ludzkich serc i wie, że w państwie Osmanów nie może istnieć jedna osoba posiadająca zbyt wiele do powiedzenia. Dlatego właśnie istnieje urząd drugiego i trzeciego wezyra, a ich zadaniem jest przyglądać się pracy wielkiego wezyra i w razie konieczności – jak było to w wypadku straconego Halil Paszy – podjąć odpowiednie działania, o jakich nigdy nie mówi się głośno.

O klęsce Halila Paszy z możnego rodu Çandarlich opowiem we właściwym czasie, na razie jednak spieszę się przenieść do dnia, kiedym obolały powitał nowy dzień i wielbiąc imię Jedynego Boga pojąłem, że to, o czym marzyłem, dokonało się, a ja mogłem rzec: oto jestem janczarem sułtana Mehmeda.

– Ta sprawa z Cyrylem miała swój finał niedaleko stąd? – pada nieoczekiwane pytanie. Przygląda mi się z uwagą Zaganos Pasza, wiedząc, że dźwięk tego imienia zmienia mnie w bestię, bądź sprawia, że obojętnieję na cały świat i nie myślę o niczym innym, jak o śmierci. Wie o tym wszystkim wielki wezyr, dlatego pyta. I patrzy. I uśmiecha się ledwie dostrzegalnie. Pragnie bym widział, że ma nade mną przewagę. Że stanął na czele dywanu, aby mieć ją nad wszystkimi.

Cyryl. Na dźwięk tego imieniu serce z żalu chce wyskoczyć mi z piersi, a w głowie dudni hałas znacznie donośniejszy od tego, jakie w wyznaczonej przez Allaha chwili wydawały bombardy puszkarza Urbano mierzące się z murami stolicy Bizancjum, aby we właściwym momencie przekroczyć je mógł sułtan Mehmed nazywany przez moich janczarów Zdobywcą.

Próbuję zapomnieć o tym imieniu patrząc to na Besima spisującego moje słowa, to na oficerów janczarów strzegących mojego spokoju, to na noc litościwą zasłoną okrywającą poranione oblężeniem miasto, gdzie rozpocząć się ma nowa era w dziejach Imperium Osmanów. Jednak im silniej próbuję zapomnieć, tym mocniej przeszłość wyrażana w tej chwili przez jedno tylko imię nie daje mi spokoju, wiercąc we wnętrznościach krwawą dziurę, serce drąc na kawałki, a myśli zatruwając jadem czystego zła, do jakiego zdolna jest bestia zwana przez mędrców i chyba trochę na wyrost istotą myślącą.

Jaki szejtan sprawił, że pewnego dnia przywołana przede mną została sylwetka Cyryla przez kupca weneckiego nieświadomego zdarzeń czających się w przyszłości? Który z ifrytów włożył w usta Gustawa opowieść, gdzie początek znaleźć miało cierpienie nawet dziś, po latach od upiornych wydarzeń sprawiające, że tracę oddech i zdrowy rozsądek?

Cyryl. Wymawiając to imię myśli moje nabierają rozpędu wybiegając w przeszłość, do niewielkiego domu w anatolijskiej wsi, domu niemal już niewidocznego, zatartego przez czas, a jednak wciąż dla mnie widzialnego. Doświadczyłem tam największego szczęścia, aby później... Czerwone plamy przed oczami migoczą mi ze śmiertelną częstotliwością tworząc wizerunek tej, którą kochałem najbardziej. Po chwili przeistacza się on w jedną krwawą plamę. Zrywam się z ziemi i resztką sił próbuję wyryczeć imię, jakiego nie potrafię wypowiedzieć. Imię tej, której usta całowały moje oczy, sprawiając, że wilgotniały one zupełnie, jakbym płakał, bo po prawdzie płakałem, jednak szczęścia były to łzy, nie rozpaczy. Dlatego krzyczę w zmąconą tysiącami odgłosów ciemność nocy, a krzyk mój sprawia, że milknie świat i z ciekawością nadstawia uszu, aby usłyszeć moją opowieść. Przepadają jednak rodzące się słowa bezpowrotnie wśród czerwonych plam przed oczami kradnącymi mi przytomność. Padam bez czucia na ziemię.

– Panie, panie – z głębokiej ciemności wyrywa mnie znany głos, jednak zbyt wielki lęk wywołany przeszłością szarpie moje serce. Dlatego wytrenowanym przez lata ruchem obnażam tkwiący za szarfą kindżał i gotów do zadania śmiertelnego ciosu lokalizuję potencjalnego przeciwnika. To nie przeciwnik jednak, a brat, mój i przyjaciel, choć wedle prawa przede wszystkim niewolnik i sługa: garbaty Węgier Finta. Wpatruje się we mnie z troską spod wielkiego czerwonego turbanu bogato zdobionego szykownymi wzorami. Obok niego stoi hakim Kutay poważnie zaniepokojony stanem mojego zdrowia oraz opowieścią, jaką pisarz Besim ubarwiając pięknymi słowami spisuje z mojego polecenia dla tych, którzy będą chcieli się z nią zapoznać. I słyszę takie oto słowa:

– Tak mnie wystraszyłeś, panie – mówi Finta – że pozostawiłem wszystkie interesy, jakie załatwiałem w pobliżu i rzuciłem się, aby cię powstrzymać, gdyż w nieoczekiwanym ataku żalu, jaki złapał cię za serce, gotów byłeś zrobić wszystko. Wolałbym jednak, żebyś w takim stanie nie robił niczego, bo mogłoby się to źle dla ciebie skończyć, a z doświadczenia wiem, że to, co źle kończy się dla ciebie, fatalnie wpływa na przyszłość twojego niewolnika, jakim jestem. A zatem, musisz wiedzieć, panie, że kontroluję wszystko, co można kontrolować – zniża głos do szeptu – a nawet więcej. Wszystko to za sprawą Donny Serafiny oraz Giulia, którzy ślą ci pozdrowienia, licząc, że niebawem będę mogli się przed tobą pokłonić – sączy mi prosto do ucha – abyś przypomniał sobie, co przed laty im obiecałeś. Poza tym zdążyłem już otworzyć dwa karawanseraje oraz trzy zajazdy, których jesteś właścicielem, tak że twoje bogactwo niebawem będzie równie ogromne, co wielkiego wezyra, a może i nawet większe, choć lepiej, abyśmy nie mówili o tym zbyt głośno, bowiem z doświadczenia wiem, że zawiść w sercach wysokich urzędników sułtana większa jest niż u innych ludzi.

– Fericie, Fericie – wartki prąd słów Finty tamuje rzeczowy głos hakima Kutaya. Wznosi medyk dłonie ku niebu, i szepcząc pierwsze wersy świętej księgi Koranu, beszta mnie i ruga, tak jak lekarz winien besztać i rugać krnąbrnego pacjenta nie stosującego się do fachowych zaleceń: dobrotliwie. – Mówiłem ci przecież, żebyś nie przywoływał mnie, kiedy przed oczami migotać ci będą czerwone plamy nie wróżące niczego dobrego, które musiałeś wywołać swoim gadaniem o tym, co było, podczas gdy wiadomo, że najważniejsze z woli Allaha jest to, co jest. A co jest? Ano to jest, że serce niemal nie wyskoczyło ci z ciała, gdyż do tego zmusiłeś je swoim paplaniem. Mnie zaś zmusiłeś do zaordynowania ci wywaru z maku, jednak nie martw się, gdyż dawka, jaką zastosowałem nie sprawi, że ujrzysz duchy, jakich tak bardzo się obawiasz...

Mówią z troską jeden przez drugiego bracia moi i przyjaciele, jednak nie zamierzam słuchać ich biadań i jęków. Czując rozchodzące się za sprawą lekarstwa ciepło, gestem dłoni nakazuję im, aby przestali jęczeć, jak baby i podejmuję przerwaną opowieść ponownie łamiąc zalecenia hakima, który przyglądając mi się z troską zawierza mnie opiece Allaha Stwórcy Świata.

Rozdział pierwszy

Edirne, wrzesień 1444

Kiedy Murad w lipcu wyruszył do Anatolii rozprawić się z Ibrahimem Bejem, w Edirne wydarzyło się wiele złego, więcej nawet niż znieść mógł młody padyszach, zaledwie dwunastoletni Mehmed. Sprawował on rządy, jak rzekłem, przy pomocy wielkiego wezyra Halil Paszy oraz wezyra Zaganosa Paszy, pozostającego także lalą Władcy Wiernych. Nie zapominał także Mehmed o dobrych radach zasłużonego doradcy swojego ojca, eunucha Sehabeddina Paszy, który najczęściej stojąc w milczeniu z boku wydarzeń, większy miał ogląd sytuacji i w strategicznej grze o wpływy toczącej się nieustannie w seraju sułtana, mógł mieć większe szanse niż ten, który otwarcie głosił określone idee. Skryty za aurą tajemnicy gruziński kastrat zawsze mógł gładko dopasować się nawet do warunków, których nie akceptował. W przeciwieństwie do ludzi otwarcie głoszących poglądy i obnoszących się zarówno z przyjaciółmi, jak i wrogami.

Zanim jednak opowiem, co wydarzyło się podczas burzliwych lat tysiąc czterysta czterdzieści cztery – tysiąc czterysta czterdzieści pięć, powiedzieć muszę, co poczuć może młody mężczyzna po ukończeniu szkoły paziów pałacowych wkraczający w oficerskim stopniu oda baszy do orty janczarów. Do ludzi, dla których braterstwo znaczyło więcej niż życie i śmierć, gdyż bez niego nie było ni jednego, ni drugiej. Którzy dzieląc wspólnie pożywienie, łupy i wiarę w Jedynego Boga niczym święte bractwo derwiszów skoncentrowani, by nie rzec: oszalali byli na jednym. Z tą tylko różnicą, że poziom koncentracji derwiszów bardziej był metafizyczny, podczas gdy janczarzy myślami wybiegali na bitewne pola, gdyż tylko tam należyte ujście znaleźć mogła energia rozsadzająca ich podczas długich zimowych wieczorów, kiedy to jedynie bajania mających ku temu odpowiedni talent umilały wolno sączące się minuty. Ale czyż chwalebna śmierć męczennika sprawy islamu nie przynależy do świata metafizyki?

W jesienno-zimowych miesiącach wyłącznie w ćwiczeniach wojskowych mogli janczarzy wyładować nadmiar emocji, a im bardziej ostre były i wytężone, tym większy wysiłek wkładali w doskonalenie sztuki wojennej, gdyż tylko w ten sposób mogli pozbyć się obezwładniającej energii. Ćwiczyli z taką intensywnością, żeby zapomnieć o monotonii życia w koszarach, gdzie jeden dzień nie różnił się od drugiego, panowała surowa dyscyplina nieustannie umacniana sprawiedliwymi kijkami oficerów, a wizja kobiet męczyła ciało i ducha tak, że co bardziej wrażliwi chwaci bliscy byli postradania rozumu, co zdarzało mi się widzieć na własne oczy. Niektórzy z nich – działo się to jednak bardzo rzadko – przekraczali cienką linię oddzielającą zdrowego człowieka od szaleństwa i zostawali świętymi mężami, gdyż obłęd w islamie nie podlegał karze i leczony był w specjalnych domach przy pomocy łagodnej muzyki, choć na niewiele się ona zdawała. Kto raz oszalał, nie potrafił już wrócić do świata, jaki pozostawił. Być może tym większy był jego zysk, gdyż świat ludzi normalnych bardziej przerażającym jest od najmocniejszego choćby obłędu.

Po wydarzeniach znojnego dnia, kiedym z Lamim mierzył się w łuczniczej biegłości oraz celności wyprowadzanych ciosów, obudziłem się obolały i wstając z maty zataczałem się jak nowo narodzone źrebię, do jakiego łatwo mnie można było przyrównać, bowiem wkraczałem w świat wcześniej znany mi tylko z widzenia i słyszenia. Złowrogo spoglądali na mnie szeregowi janczarzy, wiedząc kim jestem i kim w ich rozumieniu nigdy się nie stanę. A ja chciałem tylko być bratem tych, którzy braćmi byli dla mojego brata i przyjaciela, Akifa, pokój z nim, gdyż nic innego nie pragnęło moje młode serce.

– Przedstawił mi Hasan Pasza twoją sytuację, Fericie – rzekł do mnie przełożony, czorbaczy basza Ufuk, małomówny, jak niemal każdy starszy oficer, o twarzy nieprzejednanego anioła, znany z zamiłowania do surowej dyscypliny i wina, choć nie wiem czy w takiej kolejności. Wyniósł je z adżemi olan w Bursie, gdzie zdobywał stosowną wiedzę mającą pozwolić mu szablą, łukiem i kindżałem zaznaczyć wyższość islamu nad fałszywą religią chrześcijan. O Ufuku krążyła opowieść, jakoby z Bursy został przeniesiony na własną prośbę, a motywowana ona była wielkim pragnieniem, które w pewnym momencie doprowadziło do ruiny finansowej kilku kupców nie mogących doprosić się spłaty należności. Wpatrzony w ogorzałą najwyraźniej nie od promieni słonecznych twarz czorbaczy baszy, uśmiechnąłem się mimowolnie na wspomnienie barwnej opowieści.

– Śmieszą cię moje słowa, Fericie, choć w istocie nie powiedziałem jeszcze nic śmiesznego – rozsierdził się oficer.

– W mojej głowie pojawiło się wspomnienie, czcigodny czorbaczy baszo, a jest ono miłe memu sercu – odparłem. – Dlatego też...

– Dlatego też, Fericie – wszedł mi w słowo oficer – zamknij wreszcie pysk i zacznij słuchać, bo mam ci do zakomunikowania rzeczy ważne, jeśli oczywiście chcesz pozostać w tej orcie, co wielu, a może i nawet większości bardzo jest nie na rękę.

Zamieniłem się w słuch.

– Z tego, co wiem, synu, miałeś niegdyś w tej orcie jednego wroga i jednego prawdziwego przyjaciela. Dziś nie masz już przyjaciół, a niemal każdy janczar patrzył będzie na ciebie wzrokiem węża i módl się tylko, aby część z nich prawdziwymi wężami się nie stała. W takim wypadku pożrą cię jeszcze przed obiadem, czemu będę musiał się przyglądać, a interweniował będę dopiero wtedy, gdy zostaniesz już zeżarty, bo tak się właśnie sprawy mają. Jesteś już mężczyzną, Fericie i patrząc na twój obity pysk, potrafisz rozmawiać na wiele różnych sposobów...

– Jestem przecież oficerem...

– Taki z ciebie oficer – parsknął śmiechem Ufuk, a jego czerwona nie od słońca twarz poczerwieniała jeszcze bardziej – jak z Demicrana kobieciarz. Fakt, że sułtan nadał ci godność nie czyni z ciebie oficera formacji, przed którą drży cały cywilizowany świat, gdyż o jego niecywilizowanej części niewiele potrafię jeszcze powiedzieć. Ale i to przyjdzie z czasem...

– Inszallach – dodałem gorliwie, by nie rzec: nadgorliwie.

Dalej opowiadał mi Ufuk, że to co widziały moje dziecięce oczy podglądając życie janczarów, mogę włożyć między bajki, gdyż widzieć, nie znaczy wiedzieć, o czym dobrze powinienem już wiedzieć. Najważniejsza jest jednak dyscyplina, ciągnął Ufuk, bez której janczarzy zamieniliby się we wściekłe, bezpańskie psy i kąsając jeden drugiego, zagryźliby się na śmierć. Pozbawieni dowódców są niczym pył pustynny, jaki wiatr roznosi siłą swej woli z miejsca na miejsce, nie troszcząc się o pojedyncze ziarna, nie rozmyślając nad strategią poczynań, ani nad konsekwencjami wyborów. Dlatego, jak psy niemiłe sercu każdego prawowiernego, trzymać ich należy na krótkiej smyczy surowej dyscypliny, gdyż to przede wszystkim ona czyni z nich niezwyciężone wojsko, jakie właśnie do Karamanu, gdzie zamierza udowodnić swoją wolę walki i bitność, o jakiej nie mam jeszcze pojęcia i tylko od Allaha Wszechmocnego i Niepokonanego zależy czy dane mi będzie zapoznać się z nimi bliżej, w co on, Ufuk, czorbaczy basza niespecjalnie wierzy.

– I przy okazji zebrać okazałe łupy oraz – podkręcił z zadowoleniem wąsa – dokonać także kilku innych czynności przewidzianych prawem wojennym, bez których życia janczara... – urwał, a na jego twarzy surowego anioła odmalował się błogi wyraz świadczący, że doskonale wie o czym mówi.

– Rozmówić się z kobietami, jak to tylko mężczyźni potrafią – kiwnąłem ze zrozumieniem głową.

– Nie chciałbym jednak, aby sprawy, o jakich mężczyźni, do których grona mimo oficerskiego tytułu jeszcze się nie zaliczasz, lubią rozprawiać najbardziej, przysłoniły ci wzrok i sprawiły, że sflaczejesz, jak pewna część ciała po wzmożonym wysiłku, o jakim niewielkie masz chyba jeszcze pojęcie. A teraz możesz odejść, Fericie, bo nie mogę już dłużej patrzeć na twój durny pysk. I niech Allah ma cię w swojej opiece, bo naprawdę będziesz bardzo jej potrzebował.

Zanim rozpocząłem służbę, skierowany zostałem do kwatery pisarzy, gdzie w księgach miano oficjalnie odnotować moje istnienie w orcie. Na czele pisarzy stał Cakar, mrukliwy janczar niewielkiego wzrostu o ewidentnej skłonności do traktowania regulaminu wojskowego niemalże na równi ze świętą księgą Koranu, co oczywiście w oczach Jedynego Boga uchodzić musiało za grzech i w swoim czasie wydać musiało owoc srogich konsekwencji, o czym być może grzesznik nie wiedział. Nikt jednak nie ośmielał się zabronić mu z każdym upływającym dniem stawać się większym służbistą, co wielce mu odpowiadało, gdyż nie miał czasu na przyziemne dyskusje. Jego królestwem były księgi dokumentujące działalność orty, weryfikujące na bieżąco stan liczebny, majątek trwały i ruchomy, a także skrupulatnie podliczające fundusz emerytalny, nad którym Cakar sprawował osobistą pieczę. Niemało było to obowiązków na jednego człowieka, dlatego do pomocy miał czterech stałych pisarzy oraz dwunastu dodatkowych, których wyznaczał na czas wojennych wypraw, gdzie majątek trwały i ruchomy zmieniał się niemalże z dnia na dzień, podobnie jak skład osobowy. A wszystko to musiało zostać utrwalone na piśmie i opatrzone wszelkimi niezbędnymi pieczęciami, jakich Cakar miał dziesiątki, jeśli nie setki i ponoć w tej kwestii nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. A wszystko to za sprawą jego brata Faisala, emerytowanego janczara, który po skończonej służbie osiedlił się w Edirne i otwierając warsztat grawerski nieustannie przekonywał Cakara, że szanowany pisarz powinien posiadać pieczęcie na każdą okazję, tak, aby zapisane przez niego słowa nabrały odpowiedniej wagi i wartości.

– A zatem tyś jest słynny z pobożności, Ferit, którego sam Władca Wiernych wyznaczył do osobistej straży – rzekł, kiedym stanął przed nim, a jego prawa dłoń uniosła się do góry i z całą siłą opadła na dół, aby wielka pieczęć mogła poświadczyć swoim autorytetem powagę dokumentu.

– Ja jestem – odrzekłem z dumą.

– Nie pytałem, stwierdzałem – odparł surowo pisarz. – Data i miejsce urodzenia? – zapytał patrząc w księgę.

– Siedemnasty wrzesień tysiąc czterysta dwudziestego piątego roku.

– Miejsce urodzenia?

– Kraków. Korona Polska.

– Imiona rodziców i godność sprawowania w Lechistanie?

– Ziemowit i Zbysława. Strażnik miejski i żona strażnika miejskiego.

– Oficer selekcjonujący podczas dewszirme?

– Nie wzięto mnie z branki, panie – odparłem.

– W takim razie oświeć mnie, skąd, jeśli nie z branki, bowiem wedle mojej wiedzy...

– Akif... – przerwałem mu.

– Oby Allah Poniżający i Wywyższający dał mu wieczne szczęście w Raju – tym razem on wszedł mi w słowo, wznosząc oczy ku niebu.

– Amen – dodałem i opowiedziałem pokrótce w jaki sposób znalazłem się w stolicy państwa Osmanów.

– Ukończona szkoła? – kontynuował Cakar.

– Enderun kolej.

– Poprzedni bezpośredni przełożony?

– Kapa aga Demicran.

– Języki obce?

– Greka, łacina, arabski, podstawy perskiego.

– Szkolenie wojskowe?

– Zaawansowane. W tym walka konno w stopniu... – zawahałem się.

– Nie zostałeś spahisem?

– Nie, panie.

– Więc nad czym się głowisz? Walka z grzbietu – zanotował – podstawowa. Ale dość na tym – rzekł Cakar powstając. – Z tego, co słyszę, warto wyjść na dziedziniec i zobaczyć, to w czym nie bierzemy udziału.

Udałem się czym prędzej przed Bramę Sprawiedliwości, gdzie szejch al-islam Fachreddin miał przekazać Muradowi gotowemu do wymarszu do Karamanu zielony sztandar Proroka, pokój z Nim, bez którego żadna armia nie mogła odnieść zwycięstwa zarówno w świecie cywilizowanym, jak i poza jego granicami. Z dumą na ten widok głowy podnosili wszyscy dostojnicy dywanu, tylko młody sułtan Mehmed przyglądał się uroczystości z ledwością kryjąc rozdrażnienie. Mimo iż od wczoraj był władcą rozkwitającego pięknie państwa, to nie on poprowadzić miał armię mającą przemówić do rozsądku Muradowego kuzyna, któremu zapomniało się, komu winien oddawać cześć, a kogo razić strzałami i kąsać ostrzami szabel wykonanych z damasceńskiej stali wytwarzanej ponoć przy pomocy czarów na jakich znali się wyłącznie nieliczni płatnerze.

Z wielką uwagą przyglądałem się młodemu Władcy Wiernych wystrojonemu tak szykownie, że czarno-szary strój Murada prezentował się na jego tle nadzwyczaj skromnie, a nawet ubogo. Ale taki właśnie był ustępujący sułtan: większą wagę przywiązywał do spraw duchowych i coraz częściej całe dni przepędzając wśród derwiszów, sprawy państwa zawierzał swoim wezyrom, do których żywił bezgraniczne zaufanie, jeśli taki stosunek wobec wezyrów jest w ogóle możliwy. W chwili, gdy zielony sztandar Proroka, pokój z nim, wszedł w posiadanie Murada dając mu tym samym niezwyciężoną siłę, sułtan Mehmed szeptał coś do Zaganosa Paszy, mimo iż chwila była niestosowna. Nie zważał jednak chłopiec na etykietę i zakrywając usta konferował z pochylonym wezyrem, który znał go lepiej niż rodzony ojciec bardziej wyznający się na wersach świętego pisma podyktowanego przez archanioła Dżibrila. Młody padyszach zamilkł dopiero wtedy, gdy surowy wzrok ojcowski spoczął na jego obliczu.

Przez chwilę myślałem nawet, że między ojcem, a synem panuje poważniejszy konflikt, kiedy jednak bliżej poznałem Mehmeda, zrozumiałem, że zarówno jego zachowanie, jak i większość nierzadko pochopnie podejmowanych decyzji była zasługą rozkapryszonej i krnąbrnej dziecięcej natury, pod której wpływem młody sułtan miał pozostać jeszcze kilka lat.

Stojąc pośród janczarów i przyglądając się chłopcu wyniesionemu na tron Osmanów żałowałem go, tak jak przez pierwsze dni pobytu w szkole paziów pałacowych żałowałem siebie samego. Murad dał mu tron, zabrał jednak dzieciństwo. Podarował powagę władzy, w zamian nakazał oddać śmiech i radość chłopięctwa. Rok starszy byłem od Mehmeda, kiedym zapomnieć musiał o tym, że dzieci w moim wieku najchętniej oddają się figlom i psotom i zrozumieć, że kijki noszone są przez eunuchów nie jako ozdoba, lecz narzędzie kary, której dotkliwość wielokrotnie poczułem na piętach, twarzy oraz wszystkich innych częściach ciała, choć wolałbym o tym nie pamiętać.

– Wielki dzień – usłyszałem głos Demicrana. Stanął obok mnie, wzdychając ciężko z przesadnie eksponowanym wzruszeniem, do jakiego miał pełne prawo: był przecież eunuchem, a jak wiadomo ci dziwni ludzie zachodzące wydarzenia przeżywają bardziej jak kobiety, niż mężowie.

– Chwilami nie wierzyłem, że uda mi się wytrwać do dnia, w którym usłyszę, że ukończyłem szkołę paziów pałacowych – odparłem, wspominając ścieżkę kariery przebytą w seraju Władcy Wiernych.

– Nie o twojej chwale mówię, Fericie – sprowadził mnie na ziemię biały eunuch. – Lecz o sułtanie Mehmedzie...

– Oby żył i panował wiecznie! – dodałem pospiesznie, rumieniąc się.

– ...który wreszcie stał się tym, kim miał się stać, choć z pewnością lepiej byłoby mu płatać psoty i beztrosko zerkać, jak po niebie wędrują obłoki, bo nie masz dla dziecka lepszych zajęć.

– Poradzi sobie z pomocą Allaha – rzekłem z pewnością.

– A już na pewno Zaganosa Paszy, który nie pozwoli, aby chłopcu stała się krzywda, bo jest on od najmłodszych lat jego oczkiem w głowie – odparł spokojnie Demicran, mimo iż słowami swymi bluźnił Stwórcy Świata, przyrównując do niego wysokiego urzędnika w seraju, jakim Zaganos Pasza był bez wątpienia.

– Pomyślne wieści dla wrogów naszej sprawy: wiedzieć, że tron zajmuje dziecko, a ten, co na nim siedział wyrusza w daleki świat dochodzić sprawiedliwości – podzieliłem się z eunuchem dręczącą mnie wątpliwością.

– Część z nich chciałaby, żeby już nigdy nie wrócił, ale większość niewiernych wolałaby dalej widzieć w Muradzie sułtana, gdyż dał się on poznać, jako sułtan sprawiedliwy i łaskawy, choć na pewno nie dla wszystkich.

– Uważasz więc, że chłopiec na tronie osłabia naszą pozycję?

– Tak właśnie uważam, Fericie i wiele czasu upłynie, zanim zmienię zdanie. Do tej pory niech Jedyny Bóg ma nas w swojej opiece, gdyż dziecko, mimo iż nie przekonałem się o tym osobiście, to sprawca radości, ale także przywoływacz cierpień i wyrzeczeń.

– Jak rzekłeś, panie – ukłoniłem się Demicranowi, który odszedł kołysząc na boki swoim wielkim ciałem poranionym przed laty w egipskiej Aleksandrii, gdzie żyją mistrzowie posługiwania się nożem i zadawania bólu, o jakim nie miałem pojęcia.

Zamyśliłem się nad tym, com usłyszał od zwierzchnika białych eunuchów, gdyż biła z nich mądrość i rozwaga, jak sądzę, obca na ogół kastratom. Dziecko na tronie zwiastować mogło kłopoty, nie tylko dlatego, że było dzieckiem, lecz dlatego, że zarówno wrogowie sprawy islamu, wrogowie wewnętrzni, jak i skonfliktowani ze sobą wezyrowie zdawali sobie sprawę z jego dzieciństwa oraz z tego, że bywa ona niczym glina w dłoniach rzeźbiarza potrafiącego wyczarować z niej dowolne kształty. I tak pierwszym rzeźbiarzem był z pewnością papież Eugeniusz IV wysługujący się przebywającym od lat na ziemi węgierskiej kardynałem Julianem Cesarinim, z pewnością zmyślnym, choć niezbyt rozsądnym architektem wyprawy krzyżowej młodego króla Polski Władysława. Drugimi zaś artystami zamierzającymi podjąć w dłonie glinę dzieciństwa sułtana Mehmeda byli wezyrowie Zaganos Pasza i Halil Pasza, nieznoszący się serdecznie i na swój widok mimowolnie sięgający po kindżały. Za dużo tych rąk do gliny młodości, myślałem z trwogą, zwłaszcza teraz, kiedy armia Muradowa wyrusza do Anatolii wyjaśnić rodzinne nieporozumienia i pozwolić janczarom wziąć łupy i zniewolić kobiety, o jakich będą mogli opowiadać podczas ciągnących się w nieskończoność zimowych wieczorów. Co ma być z woli Allaha, będzie, pomyślałem, i nie moja w tym rzecz, aby się temu przeciwstawiać. Tym bardziej, że rozpierała mnie radość i duma, bowiem oto dzień po oficerskiej nominacji spoglądałem na mehteran, orkiestrę wojskową wyprowadzającą armię Murada na anatolijskie szlaki mające doprowadzić ją do Karamanu, gdzie zbuntowany Ibrahim Bej, kuzyn byłego sułtana sprawiał kłopoty, jakimi nie powinno się obciążać serc pozostałych członków rodziny. Wraz z rezerwą janczarów mającą strzec spokoju w Edirne, złorzeczyłem swojemu losowi i zazdroszcząc towarzyszom broni wojennych przygód z niechęcią szykowałem się do powrotu do codziennych obowiązków, a było ich niemało.

Nie odchodziłem jednak, jak zaczarowany wpatrując się w barwny korowód opuszczający seraj. Walili zawzięcie w bębny bębniarze, wydobywali muzycy z fletów trzcinowych i piszczałek żwawe melodie. Kroczący za nimi janczarzy mający dołączyć do wojsk ekspedycyjnych gromadzących się od kilku dni pod murami miasta, z radością śpiewali pieśni bojowe, wierząc, że już niebawem za ich sprawą ziemia nasiąknie krwią wrogów, a bogate łupy w wielkiej ilości zasilą wszystkie ody, gdzie zostaną podzielone zgodnie ze świętą regułą starszeństwa.

Łzy wielkie jak groch, łzy wściekłości i żalu spływały po twarzach garstki janczarów wyznaczonych do pilnowania porządku w mieście i dbania o bezpieczeństwo młodego sułtana, który niewiele jeszcze wiedział o życiu, a co dopiero o sprawowaniu rządów. Żegnali swoich braci wyruszających w pole życząc im sukcesów wojennych, bogactw do zgarnięcia i niewiast do zniewolenia.

– Jeden jest Bóg, ale też i jedna, wielka moja tragedia – łkał bezsilnie zwalisty mężczyzna stojący obok mnie, choć patrząc na niego nigdy nie przyznałbym, że przysposobiony jest on do tej czynności w jakiej niezwykłe upodobanie znalazły sobie przede wszystkim kobiety.

– Przyznam szczerze, że ciężko mi dostrzec coś tragicznego w tak wspaniałej armii wyruszającej, aby przekonać bega Karamanu, aby stał się kimś, kim nie chciał być do tej pory.

Wielkolud uniósł sękatą łapę z zamiarem pacnięcia mnie przez łeb, jednak kiedy zreflektował się, że ma do czynienia z oficerem, cofnął zmieszany dłoń i wycierając kułakiem łzy, poprosił o wybaczenie. Tak oto poznałem Furkana, który mimo wieku, a liczył lat sześćdziesiąt, zapragnął jeszcze od życia intensywniejszych doznań, jakich dostarcza każda wojenna wyprawa.

– Wybaczcie, oda baszo, ale wczoraj gotowy byłem zrezygnować z janczarskiej emerytury, na jakiej przebywam od lat czternastu, przywdziałem stary żołnierski kaftan, wyciągnąłem z szafy piękne czerwone skórzane buty, nałożyłem kecze i porzucając kupieckie zajęcie zameldowałem się u agi Hasana Paszy. Wyrażając gotowość do służby dodałem, że moja wartość bojowa nie zmalała, a żądza wojskowej sławy nawet wzrosła, choć trochę już jej zdobyłem walcząc to tu, to tam, o czym nie mogą pamiętać wszyscy ci, którzy znaleźli śmierć w ostrzu mojej wiernej szabli. Nie chciał jednak Hasan Pasza skorzystać z moich usług, twierdząc, że bez mojej siły poradzą sobie janczarzy w Karamanie, a jeśli przyjdzie dzień, kiedy czarne chmury zawisną nad Osmanami, on pierwszy zwróci się do mnie o pomoc, która zostanie sowicie wynagrodzona, jeśli Allah pozwoli. W tym i na tamtym świecie.

Następnie Furkan zaczął wspominać chwile, kiedy z niewielkiej wioski leżącej na albańsko-greckiej granicy zabrany został do adżemi olan, szkoły janczarów w Bursie, skąd przeniesiony został do stolicy państwa Osmanów, Edirne, choć w tym czasie – a były to lata wojny domowej, jaka nastała po śmierci sułtana Bajazyda w roku tysiąc czterysta trzecim – stolica przechodziła z rąk do rąk walczących o schedę po ojcu synów: Musy, Isy, Mehmeda i Sulejmana. Jak wiadomo z bratobójczej walki zwycięską ręką wyszedł Mehmed i zostając sułtanem pierwszym tego imienia rządził do chwili, kiedy nie przyszła ta, co odbiera wszystko. Z rozrzewnieniem opowiadał Furkan o bratobójczej walce, a wspominając ilość łupów, jakie zgarnął na wrogach Mehmeda podkręcał wąsa i bez żalu i wstydu wyznał, że wydał to wszystko na rozkosz z ladacznicami, do jakich miał wtedy specjalne upodobanie. Zwłaszcza do jednej, greckiej ulicznicy o imieniu Atenaida, której sztuka miłosna sięgała gwiazd, a opłaty, jakie należało wnosić za zażycie z nią rozkoszy o drżenie serca przyprawić mogły nawet urzędników dywanu, pokój z nimi.

– Raz nawet, mój przyjacielu, miałem taką ochotę na spotkanie z tą małą grecką żmiją, że wyłamałem drzwi do jej pokoju, w którym, jak możesz się domyślać nie przebywała sama. Następnie po pysku sprałem zażywającego z nią rozkoszy klienta i pod groźbą śmierci zakazałem mu się do niej zbliżać i siłą wziąłem Atenaidę, która choć kopiąc mnie, gryząc i wyzywając od najgorszych, pokazała mi to, co widzieć lubią mężowie...

Miło gawędziło mi się ze starym wojakiem, jednak spieszno było mi przywitać się z janczarami z mojej ody, a jako, że bałem się tej chwili bardziej niż przypuszczałem, wolałem jak najprędzej mieć ją za sobą. Kiedy stanąłem wreszcie, jako świeżo mianowany oficer przed dziesięcioma janczarami, nie wiedziałem, co rzec w czym nie pomagał mi hardy wzrok żołnierzy, jakim mnie mierzyli oraz wyzwiska, jakie musieli w duchu wypowiadać. Na szczęście wstąpił we mnie duch walki, przy którego pomocy skląłem pierwszego z brzegu za idiotyczny grymas na twarzy, jaki od biedy nazwać można by było cieniem uśmiechu, dwóm usiłującym zaprotestować mojej surowej postawie w ramach kary nakazałem opróżnić latryny, a pozostałych zwyzywałem słowami, jakich nie powinno używać się w towarzystwie kobiet. Lżyłem ich oraz ich rodziny nie dlatego, że na to zasłużyli – przekleństwa cisnęły mi się na usta z lęku, jaki przed nimi odczuwałem, ze strachu, jakim napawać mnie zaczęła oficerska ranga, na mocy której w przyszłości miałem wydawać komendy w godzinach najcięższej próby. Odniosłem jednak wrażenie, że wyzwiska i obietnice twardej służby ciskane w stojących w karnym szeregu janczarów przypadły im do gustu o wiele bardziej niż łagodne słowa mamiące wizją łagodnego współistnienia i wzajemnego poszanowania w oparciu o prawa Allahowe spisane w świętej księdze przez Proroka Mahometa, pokój z nim, za pośrednictwem Archanioła Dżibrila.

– Nie będzie między nami spraw boskich – zapewniłem surowo – bowiem, tu – splunąłem na dziedziniec, na którym hartowali od najmłodszych lat swoje ciała – obowiązywać nas będą ziemskie sprawy, a każdą z nich szczegółowo rozwiązać potrafi regulamin oraz trzcinowe kijki, których smak wasze pięty znają już doskonale.

Zaskoczeni ofensywną postawą podkomendni nie wiedzieli początkowo, jak ustosunkować się do werbalnego ataku dowódcy, jednak po chwili najwyraźniej uznali, że warto będzie przyjrzeć mi się bliżej, bo może nie jestem takim skończonym ofermą, za jakiego uważano każdego absolwenta szkoły paziów pałacowych. I tylko Lami zezował w moją stronę z wyraźną pogardą, którą w pierwszej chwili chciałem zerwać mu z pyska mocą oficerskiej rangi, jednak prędko zreflektowałem się, że najwyższa pora unieść się ponad dzielący nas konflikt i spróbować wypracować nikły choćby kształt porozumienia mogące pomóc nam w bezkolizyjnej służbie Władcy Wiernych, skoro on sam uznał, żeśmy godni tego zaszczytu.

Większość podkomendnych młodsza była ode mnie i podobnie, jak ja dopiero co wcielona została do orty po ukończeniu szkoły. Znałem ich wszystkich z widzenia, a niektórych nawet potrafiłem nazwać po imieniu. Może dlatego poczułem się pewniej i klnąc dalej, jak przystało na oficera roztaczałem przed nimi wizję bitewnych pól, na jakie wyruszymy, jeśli pozwoli na to Allah Mocny i Zwyciężający oraz poziom ich sprawności bojowej, jaką z pewnością w tej chwili nie można by nawet podetrzeć sobie zadka, tak marnej jest bowiem jakości. Nie mówiłem im niczego nowego. Słyszeli takie, bądź podobne słowa wiele razy wcześniej. Wysłuchiwali ich codziennie, bowiem były one wpisane w mury seraju, stanowiły ich integralną część, bez której być może wszystko ległoby w gruzach. Dlatego i ja wrzeszczałem, lżąc żołnierzy słowami, jakich się spodziewali, gdyż dzięki nim mogli czuć, że są osoby, które sprawują pieczę nad ich ciałami i duszami; osoby gotowe w każdej chwili wymierzyć surowe kary, a także zaapelować o karę najwyższą, jaka nie była rzadkością zwłaszcza na ziemiach niewiernych, gdzie za każdy przejaw niesubordynacji janczar dawał gardło i nikt nad nim nie rozpaczał.

– Na początku drobne pytanie, oda baszo – zagaił jeden z janczarów o twarzy gołowąsa strojąc głupią minę. Nie tamując rzeki bluźnierstw wypływającej z mojego gardła, podszedłem do zabierającego głos bez pytania i korzystając z doświadczenia, jakie wyniosłem z wojskowego szkolenia w enderun kolej, zdzieliłem gadułę w pysk tak mocno, że zachwiał się na nogach i odnalazł spokój w posłuchu.

– A zatem, synowie owcy i eunucha, sprawy mają się tak, jak rzekłem, a jeśli coś będzie się miało zmienić, powiadomię was o tym, choć gdy na was patrzę robi mi się niedobrze i dlatego nakazuję wam zacząć biegać wokół dziedzińca, abym nie musiał was oglądać stojących.

Poszeptali między sobą janczarzy, z pewnością ustalając czy rozkaz mój wykonać od razu czy grać na zwłokę, jednak kopniaki, jakie wymierzyłem kilku maruderom przekonały wszystkich, że należę do dowódców zadowalających się wyłącznie z szybkiego reagowania na wydawane komendy. Dlatego złorzecząc potwornie i wyklinając synów enderun kolej zaczęli wypełniać moją wolę, a ja, aby nie pomyśleli, że nie słyszę i nie widzę ich niezadowolenia, biegłem za nimi, poganiając opornych solidnymi kopniakami, gdyż z własnego doświadczenia wiedziałem, że zapominając o nich nie zyskałbym wśród prostych żołnierzy szacunku, na jakim mi zależało. Nie tylko z racji oficerskiej rangi. Janczarzy z którymi biegałem wokół dziedzińca stać się mieli na długi czas moją najbliższą rodziną, a z rodziną żyć trzeba w zgodzie, gdyż tak ten świat wymyślił Allah Wielki i Łaskawy. Nie wyobrażałem sobie, że nie znajdę wśród nich braterstwa i przyjaźni, gdyż bez nich los mój ciężki byłby do zniesienia, bowiem braterstwo i przyjaźń stanowi wszystko, co janczarzy posiadają najcenniejszego. Za wyjątkiem łupów zebranych na ziemiach niewiernych, jakimi zwykli się dzielić przy kotłach pamiętając o żelaznej regule starszeństwa w myśl której najwięcej przypadało najstarszym wysługą lat. I oczywiście tych kilku chwil, kiedy mogą zniewolić kobiety i rozmówić się z nimi tak, jak tylko to mężowie potrafią.

Po zakończeniu pierwszego spotkania z moją odą nogi mi drżały, a zimny pot spływał po plecach szerokim strumieniem. Zrozumiałem bowiem, że wszystko, co uczyniłem podyktowane było nerwami i strachem, że to nie siła wymierzała karcący policzek, lecz lęk, nad jakim nie potrafiłem zapanować. Usiadłem na dziedzińcu ze skrzyżowanymi nogami, jak to Osmanowie mają w zwyczaju i ciężko oddychając próbowałem obmyślić strategię dalszego dowodzenia. Lami wraz z grupką szeregowych janczarów stał kilkanaście metrów dalej, a napady śmiechu, jakie towarzyszyły zgromadzeniu niepokoiły mnie, gdyż wiedziałem w kogo są wymierzone. Oczywiście, mogłem podejść do nich i przy pomocy autorytetu stopnia oficerskiego wywrzeć presję na wyśmiewających się ze mnie nicponiach, jednak wiedziałem, że nie tędy wiedzie droga do ich serc, które póki co wielką dla mnie żywiły pogardę.

– Mogę się dosiąść, Fericie? – zapytał Furkan, który nieoczekiwanie pojawił się na dziedzińcu, głośno przeklinając niełatwy los wojskowego emeryta.

– Siadajcie, Furkanie, bowiem czasem we dwóch lepiej się siedzi, niż samemu.

– Na twoim miejscu nie martwiłbym się tym tak bardzo – skinął głową w kierunku obmawiających mnie janczarów.

– W takim razie, jak mam się martwić? Mniej?

– Na mój rozum umartwiając się, człowiek widzi mniej, niż mąż, który z uśmiechem kroczy przez życie.

– Nie do śmiechu wam, Furkanie – rzekłem wesoło – od chwili, kiedy Hasan Pasza nie skorzystał z waszych usług, a wie już o tym z pewnością całe miasto, gdyż głos macie donośny, a wasze przekleństwa są wyjątkowo barwne, tak że przez chwilę myślałem, że mam do czynienia z poezją.

– Poezją! – parsknął ze śmiechem Furkan i radośnie poklepał się po kolanach. – Powiem żonie, nie uwierzy. Albo lepiej nie rzeknę ani słowa – dodał ze smutkiem i nieoczekiwanie zapłakał. – Obiecałem jej, że przestanę wyklinać, a zwłaszcza tam, gdzie wielu może mnie usłyszeć.

– Macie żonę? – zapytałem z ciekawością.

– Poznałem ją, kiedy czterdzieści lat siadło mi na karku i pięć do emerytury, za jaką nie tęskniłem i być może siedziałbym dalej przy kotle, gdyby nie ból pleców, który chwilami nie pozwalał mi chodzić. O żadnej wojaczce nie był już mowy. Hakim Kutay zalecił mi wcześniejsze odejście ze służby, jednak ubłagałem Hasana Paszę, aby dał mnie do lżejszych robót, bowiem orta była moim domem, a janczarzy braćmi. Wszystko zmieniło się w dniu, kiedym poznał Amal...

Amal oznacza nadzieję, ale też i pragnienie, pomyślałem zwracając uwagę, jak zmienił się głos Furkana, kiedy wymienił imię żony, co pozwoliło mi wywnioskować, że jest ona najgłębszym sensem jego istnienia.

– Pięć lat czekaliście, żeby się pobrać? – zapytałem, bo zdążyłem już zrozumieć, że to dużo w życiu męża i niewiasty, a w tym czasie los ich wiele razy mógł się odmienić.

– I dwadzieścia można czekać, kiedy serca mocno biją, a równo. Wcześniej, jak wiesz, żenić się nie mogłem, gdyż janczar nie życiem ma się zajmować, lecz śmiercią, gdyż do jej sprowadzania został wyszkolony. Ale Amal... – wyszeptał, a oczy zaszły mu łzami, które starł nieporadnie dłonią.

– Co z nią?

– Zabrała ją ta, co niszczy nadzieję i nie daje nic w zamian – odparł Furkan i zawył, jak raniony zwierz, a potem padł na bok, niczym nieżywy. Zakrzyknąłem do janczarów, aby czym prędzej przywołali Kutaya, choć wątpiłem, że na coś przyda się jego wiedza, gdyż zmarli są wyjątkowo opornymi pacjentami. Nie umarł jednak Furkan, choć tęsknił za śmiercią, która kilka lat wcześniej wydarła mu z ramion ukochaną, a szybko przybyły medyk mocą swej wiedzy sprawił, że emerytowany janczar ponownie mógł wyklinać swój los i płakać nad stratą.

– Wielki to mąż – szepnął mi Kutay odchodząc – i takież jest jego serce, które wciąż bije dla nieboszczki chwilami tak bardzo szybko, że aż pozbawia go przytomności. Sądzę też, że przyjdzie dzień, kiedy serce Furkana zagalopuje się tak bardzo, że ziemska siła nie będzie w stanie go zatrzymać, a wtedy... – Kutay zawiesił głos.

– Co wtedy?

– Spotka się z Amal – dokończył łagodnie medyk i sprawdziwszy raz jeszcze stan pacjenta, oddalił się chwaląc Jedynego Boga, z którego to woli udało mu się tchnąć życie w rosłego męża, jakim Furkan był bez wątpienia.

Kiedyśmy zostali sami, opowiedział Furkan o sobie i o swojej zmarłej żonie, a mówiąc to płakał, jak dziecko, któremu stało się krzywda tak wielka, że wiele na nią wylać wody musi, aby zatopić ją ostatecznie.

– Pięć lat przed tym, jak tysiąc czterysta trzydziestego oblegaliśmy Saloniki, których zdobycie miało być zwieńczeniem mojej kariery janczara, poznałem Amal na bazarze, gdzie ojciec jej imieniem Hamza zajmował się handlem dywanami, a ona pomagała mu w domu, gdyż z woli Allaha od dwóch lat był on wdowcem, a wiadomo, że samemu żyć nie łatwo. Zwłaszcza jeśli córki w domu, a miał ich ów kupiec sześć. A każda ponoć piękna, jak matka, o której urodzie za życia poematy układali najprzedniejsi perscy poeci oraz bajarze z tak dalekich krajów, że nie pomnę ich nazw, gdyż być może wcale nigdy nie istniały, a już na pewno nie dla mnie, bo tyle wiem, gdzie Grek mieszka, Albańczyk i Serb. Najpierw ujrzałem jej oczy, bo po prawdzie więcej przez czarny nikab, jakim okryte było jej ciało dostrzec nie mogłem, a były one czarne jak najmroczniejsza noc zimowa, a głębokie, jak studnia wypełniona perłami, po jakie chciałoby się sięgnąć nie zważając na bezpieczeństwo. Wielce się ubawiła moja ukochana Amal, kiedym pierwszy raz wejrzał w jej oczy, a to co tam zobaczyłem sprawiło, że stanąłem, jak zaczarowany i nie mogąc się ruszyć przez krótką chwilę zdającą się być wiecznością, patrzyłem się i patrzyłem. I nie mogłem przestać nawet, gdy Amal speszona odwróciła wzrok od mojego śmiałego wejrzenia, a jej ojciec pacnął mnie w łeb sugerując, żebym wgapiał się gdzie indziej, a nie w jego córkę, bowiem nie ręczy on za siebie, na co za świadka wziął samego Allaha Wielkiego i Sprawiedliwego. Po odejściu z bazaru i powrocie do orty cały czas marzyłem, aby nastała już błogosławiona ciemność nocy, gdyż tylko wtedy janczar mógł stanąć sam na sam ze swymi myślami, jakiekolwiek by one nie były. Tęskniłem, aby śnić o oczach, które być może jeszcze tego nie wiedząc szeptały mi obietnice pięknych chwil... – Furkan zamilkł pozwalając wodzie wypaść z jego oczu szerokim strumieniem, a kiedy uznał, że ciecz dokonała swego, podjął opowieść. – I śniłem, a kiedy budziłem się, chciałem śnić dalej, gdyż w snach człowiek jest prawdziwie wolny i przydarza mu się wszystko to, czego nieraz brutalnie odmawia mu życie. Od dnia, kiedym ujrzał Amal każdą wolną chwilę, a nie miałem ich wiele, spędzałem na bazarze, gdzie z dystansu ukradkiem podglądać mogłem tę, która skradła mi serce i wiedziałem, że musi przyjść czas, kiedy wezmę ją za żonę i połączymy się, jak niewiasta z mężczyzną, inaczej bowiem życie moje byłoby nie do zniesienia. A kiedy dość miałem podglądania Amal z boku podchodziłem do straganu jej ojca i deklarując chęć zakupienia dywanu łapałem się za głowę, słysząc cenę, jaką mi proponował. Dlatego też targowałem się z nim długo i bez litości, tak że kiedy sprzedawał mi dywan wyrywał sobie włosy z głowy posypanej popiołem, zanosił się szlochem i lżył mnie oraz wszystkich tych, którzy sprowadzili mnie do państwa Osmanów, na jego, Hamzy stratę. W czasie, gdy ojciec Amal zajęty był opłakiwaniem szkody, jaką poniósł dzięki mojemu rzekomemu skąpstwu, mogłem zająć się strojeniem głupich min, którymi pragnąłem zwrócić uwagę jego córki. Nie byłem przekonany czy ta być może niezbyt elegancka i nie przystająca godności janczara taktyka przyniesie pożądany rezultat, jednak wielka była moja radość, gdy Amal zbliżyła się do mnie i rzekła figlarnie mrużąc oczy: musisz wiedzieć, że nie tylko ja na ciebie patrzę. W tej jednej chwili zrozumiałem, że prócz mnie, Amal i mojej do niej miłości są jeszcze inni ludzie wielką radość czerpiący z moich wygłupów, a już największą dzieci, które od tamtego dnia wytykały mnie palcami na ulicach, a czasami nawet obrzucały moje plecy końskim łajnem, myśląc, że to świetny dowcip i z pewnością zostanie doceniony przez kogoś, kto potrafi tak pięknie robić z siebie idiotę. Mimo wszystko czułem, że jestem na dobrej drodze. Dlatego następnego dnia znów przyszedłem do Hamzy i wyraziłem chęć zakupu dywanu, gdyż ten kupiony dzień wcześniej ofiarowałem w prezencie hakimowi Kutayowi, bowiem wielce ceniłem jego sztukę. Na mój widok sprzedawca dywanów najpierw zląkł się, potem zapłakał, a na końcu wezwał na pomoc Allaha Litościwego i Miłosiernego, bowiem zdaniem Hamzy nikt inny nie mógł obronić go przed moją chciwością, z którą zdążył się już zapoznać. Nie mam nic na sprzedaż, rzekł sprzedawca dywanów, kiedy już wypłakał się na tyle głośno, że wszyscy wokół zdążyli poczuć skalę jego rozpaczy. Skoro nie masz nic na sprzedaż, poczekam aż będziesz miał, rzekłem i przysiadłem na stole zastawionym najróżniejszymi dywanami utkanymi z taką zręcznością, że próżno jej szukać po całym cywilizowanym świecie, gdyż o jego niecywilizowanej części niewiele mogę powiedzieć. Przez chwilę jednak podziwiałem piękno dywanów, a kiedym uznał, że pozory zostały zachowane zacząłem ukradkiem szukać wzroku Amal, bowiem o niczym innym nie marzyłem, jak ponownie zanurzyć się w toni jej oczu, gdyż tylko tam było dla mnie szczęście, którego niewiele zaznałem w życiu janczara, choć nie mogę powiedzieć, żeby upuszczanie krwi wrogom słusznej sprawy islamu oraz niewolenie kobiet na ziemiach niewiernych nie sprawiało mi przyjemności. Pojawiła się po chwili niosąc ojcu uszykowaną strawę. Na mój widok spuściła skromnie wzrok, sprawiła, że Hamza mógł nasycić swój głód i nie zaszczycając mnie najdrobniejszym choćby spojrzeniem, odeszła, aby wypełniać obowiązki, jakie zwykle są udziałem niewiast, na których mężowie wyznają się tylko trochę, bądź wcale. Przez wiele tygodni gościłem na straganie Hamzy, jednak Amal, zupełnie jakby opętał ją najzłośliwszy z ifrytów, nie ofiarowała mi choćby przelotnego spojrzenia, mimo iż byłem pewny, że wie o mojej obecności, a także o intencjach, jakie zakwitły w mym sercu. Zdruzgotany i pełen najgorszych obaw udałem się do Akifa, który jak mało kto wyznawał się na kobietach, a z kilkoma z nich potrafił się nawet zaprzyjaźnić, co dla janczarów stanowiło nie lada zagadkę, bowiem w ich rozumieniu z kobietami zaprzyjaźnić się nie da. Nawykli oni bowiem niewolić kobiety i naprędce rozprawiać się z nimi, jak tylko mąż z niewiastą potrafi, a następnie porzucali je i wyznaczali sobie nowe cele, z którymi postępowali tak samo, wielce się z tego szczycąc. Akif zaś posiadał wiedzę i umiejętności, za których ujawnienie pobierał nierzadko spore opłaty. Z ciężkim sercem i solidnie wypchanym trzosem udałem się do niego po przyjacielską radę. Zastałem go na pierwszym dziedzińcu, gdzie z nieodłącznym swym towarzyszem, Seferem wprawiali się w sztuce wojennej, tak aby we właściwej chwili mogła im ocalić życie, a inne odebrać. Zbolałym głosem opowiedziałem o swoim problemie, a Akif nie namyślając się rzekł takie oto słowa:

– Sprawa jest poważna, Furkanie, bowiem dziewczyna, która skradła ci serce musi mieć wąsy...

– I brodę – dodał pospiesznie Sefer.

– ...gdyż z inną rozmawiałbyś już jak...

– Mężczyzna z niewiastą? – wpadłem mu w słowo.

– Bowiem taka byłaby wola Allaha – wtrącił Sefer, a na jego pucułowatym obliczu zakwitł szeroki uśmiech.

– Skąd to wszystko wiecie? – zapytałem przerażony, że sam szejtan zaczarować musiał dziewczynę bliską memu sercu i w miejscu, gdzie inne niewiasty posiadają jedynie gładką skórę, zasiał zarost.

– Wszystko na to wskazuje, że wąsy... – zaczął Akif.

– I broda... – dopowiedział Sefer.

W tym miejscu dwaj bracia i przyjaciele zaczęli przez kilka dobrych minut spierać się czy Amal posiada tylko wąsy, czy też może ponad nimi zwisa broda tak długa, że nie da się jej ni ściąć, ni ogolić i tylko śmierć, co zabiera wszystko, może sprawić, że zniknie z powierzchni świata stworzonego z woli Allaha. Po burzliwej dyskusji, z której niewiele pojąłem, Akif z Seferem uroczyście stwierdzili, że Amal posiada tylko wąsy, co jak wiadomo nie jest tak straszne, bowiem większą tragedię można by upatrywać w jednoczesnym posiadaniu wąsów i brody. Tak pocieszonego pożegnali mnie dwaj przyjaciele mówiąc, żebym odnalazł ich jutro o tej samej porze i żebym do tego czasu wstrzymał się z wizytami na bazarze, gdyż w ten sposób pobudzić mogę do działania złośliwe dżiny, które wielką posiadają fantazję i mogą sprawić, że tam, gdzie do tej pory nie było brody, znajdzie się dla niej miejsce. Na te straszliwe słowa splunąłem trzy razy przez lewe ramię dla przepędzenia złych czarów i zawierzając los Amal i swój Allahowi Dobremu i Osądzającemu, skierowałem się do Eski Cami, meczetu wzniesionego przez emira Sulejmana Celebiego w roku tysiąc czterysta drugim, a dokończonego przez jego brata sułtana Mehmeda pierwszego tego imienia w roku tysiąc czterysta dwunastym, bowiem muezini ze wszystkich minaretów pięknego miasta Edirne wzywali wiernych na salat1...

– Wiemy, Furkanie, kto i kiedy zbudował Stary Meczet i mamy nadzieję, że nie mówisz tego, gdyż masz nas za głupców – podniosły się oburzone głosy janczarów z mojej ody, którzy zaintrygowani opowieścią emerytowanego wojaka przysiedli obok nas, mimo iż nie dostrzegłem, kiedy to się stało, tak bardzo bowiem zasłuchałem się w płynącą z serca opowieść Furkana.

– …Pomodliłem się więc o swoją pomyślność – podjął niezrażony emeryt. – Ale przede wszystkim prosiłem Jedynego Boga, mając nadzieję, że nie bluźnię, aby pogłoski o zaroście Amal nie znalazły potwierdzenia w rzeczywistości, gdyż jak przypuszczałem łatwiej mężowi oddać serce niewieście o skórze gładkiej jak tafla jeziora niezmącona muśnięciem zefiru, niż zarośniętej, jak czcigodni ulemowie z taką radością interpretujący wersy świętej księgi Koranu. Całą noc nie zmrużyłem oczu, bowiem śniły mi się włosy: długie i czarne. Były wszędzie. Wiły mi się między palcami, okręcały wokół szyi, a kiedym próbował znaleźć skąd bierze się ich taka ilość, niezmiennie dochodziłem do Amal, w której brodzie nękające mnie włosy znajdowały swój początek. Budziłem się wtedy zlany zimnym potem i kilka razy w chwili rozpaczy rzucić się chciałem na szablę, gdyż uznałem, że lepsza śmierć, niż serce oddać kobiecie z wąsami i brodą, a nawet z samymi wąsami. Następnego dnia stanąłem przed Akifem i Seferem. Przyjaciele, jakby nie dostrzegając mojej obecności zajadle wywijali szablami, tak że przez chwilę myślałem, że bitka między nimi na poważnie się rozgrywa. Próbowałem zwrócić na siebie uwagę to lekkim pochrząkiwaniem, to nerwowym pokasływaniem. Bezskutecznie. Dopiero, kiedym odmówił al-Fatihę walczący zatrzymali się w miejscu i wielbiąc imię Allahowe raczyli dostrzec moją obecność, przy czym Akif podszedł do mnie od razu i kładąc mi dłoń na ramieniu, rzekł takie oto słowa:

– Przykro mi, bracie mój i przyjacielu.

To samo powiedział Sefer i również jego dłoń mogłem poczuć na ramieniu. Zadrżałem.

– Mówcie prędko! – ponagliłem ich drżącym głosem.

– Stało się to, czego nie przewidzieliśmy, bracie... – zaczął Akif.

– Choć ja podejrzewałem, że tak właśnie sprawy się mają – dodał Sefer.

– Niełatwo będzie... – Akif podkręcił wąsa.

– Więc może lepiej poniechaj... – Sefer pogładził się po brodzie.

Nie zdzierżyłem i złapałem gagatków za kaftany, uniosłem do góry i zelżyłem ich tak głośno, że na dziedzińcu zakotłowało się od janczarów z obnażonym orężem gotowych natychmiast stawić czoła zagrożeniu, którego w istocie nie stanowiłem, o czym wszyscy szybko się przekonali, aby sprawa mogła potoczyć się dalej spokojniejszym rytmem.

– Mówcie, jak jest, jeśli wam życie miłe! – ryczałem.

– Wszystko jest, jak być powinno, bracie i przyjacielu – wycharczał Akif – nie wiemy tylko, kto ma być matką, kto ojcem, ale to już tobie decydować.

– Jaką matką? Jakim ojcem? – opuściłem ich na ziemię, nie rozumiejąc niczego.

Wtedy to Akif, trzymając się za brzuch ze śmiechu, odparł, że zgodnie z jego i Sefera rozeznaniem Amal jest mi przychylna, a zatem, aby sprawę popchnąć dalej powinienem udać się do jej ojca wraz rodzicami i zrobić to, co należy.

– Ale broda, wąsy... – zaszlochałem.

Wtedy to Akif wyjaśnił mi, że temat zarostu mojej oblubienicy nie zrodził się przypadkowo, bowiem wszystko, co działo się ostatnio, działo się z woli Amala i jej ojca, Hamzy, sprzedawcy dywanów. Kiedy Hamza odnotował, że janczar upatrzył sobie jego córkę na ofiarę swoich samczych pragnień, postanowił za zgodą Amal wypróbować moje zaangażowanie w chęć poznania tej, która przysłoniła mi noc, niebo i skrawek świata, bowiem to, co przychodzi łatwo, równie łatwo się nuży, a człowiek znużony szuka tego, czego znaleźć się nie da i niewielki z niego jest pożytek. Stąd też Hamza pojawił się u Akifa, słynnego w mieście znawcę zawiłych relacji, jakie zachodzą między kobietami, a mężczyznami i rzekł mu, co leży mu na wątrobie. Tak zrodziła się opowieść o zaroście Amal, która wystawić miała na surową próbę moje zaangażowanie w chęć zawiązania trwalszego kontaktu z tą, która zagościła w mym sercu. Sama zaś Amal ignorowała mnie z właściwą niewiastą premedytacją, pragnąc w ten sposób ocenić skalę mojej wytrwałości, gdyż jej zdaniem niezbędna jest ona podczas budowania relacji dłuższych niż jedna, bądź dwie noce. Na wieść o tym zacząłem tańczyć z radości, całować moich braci i przyjaciół, a następnie ściskać ich i podnosić w powietrze, co ze względu na moją siłę fizyczną po kilku minutach stało się uciążliwe zarówno dla Akifa, jak i Sefera, którzy zgodnie wyrazili wolę stąpania po ziemi, jaką miłują od dawna i chcieliby, żeby tak pozostało. I znów zaczęli wykłócać się który z nich ma być matką moją, a który ojcem, bowiem było już jasne, że to właśnie oni w zastępstwie moich rodziców, którzy z wielu względów nie mogliby wywiązać się z przypisanej im obyczajem osmańskim roli, zaprowadzą mnie do Hamzy, abym tam mógł przy pomocy złota, srebra i cennej biżuterii określić się, jako osoba potrafiąca w przyszłości zadbać o pomyślność Amal.

– Musisz wiedzieć, Furkanie – wyjaśnił mi Akif – że choć nie ustaliliśmy jeszcze, który z nas reprezentuje matkę twoją, a który ojca jesteśmy już z Hamzą po soz, czyli po słowie, a przebiegło ono nadzwyczaj konkretnie...

Nie słuchałem go, tylko myślami wybiegałem do dnia zaręczyn, kiedy to wedle zwyczaju rodzice moi, za jakich w obowiązujących warunkach uznać musiałem Akifa i Sefera, mimo iż nie zdążyli jeszcze między sobą ustalić, komu przypadnie żeńska, a komu męska rola, obdarować mieli przyszłą pannę młodą złotem wedle jej zapotrzebowania, a było oczywiste, że osmańskie dziewczęta, zwłaszcza te z bogatych, kupieckich domów potrzebują wiele. Nie darmo jednak byłem janczarem, który zasłużył się pod zielonym sztandarem Proroka, pokój z nim, w bitkach z niewiernymi, żebym przejmować się musiał kruszcem, jakiego w orcie była wystarczająca ilość, a część jego stanowiła moją, niepodważalną własność. Kupiec Hamza przyjął nas najlepiej, jak potrafił, a jako, że był wdowcem, przygotowania do zaręczyn spadły na głowę sześciu jego córek, z których jedna była moją oblubienicą. Na służbowym mule, którego nie bez trudu wyprosiłem od mirahura, przyniosłem podarki dla wszystkich dziewcząt, dla ich ojca, a najwięcej dobrego miałem dla Amal, gdyż to ona zajęła moje serce. Akif był mi ojcem, Sefer z godnością wypełniał rolę matki, choć jak później mi powiedział, bardzo się tego wstydził, bowiem uznał całkiem słusznie zresztą, że może to stać się tematem późniejszych drwin i wyzwisk. Tego też dnia ojciec Amal pozwolił mi ujrzeć ją bez nikabu, a gdy to się stało, straciłem przytomność, zapomniałem o całym świecie, przestałem istnieć, znalazłem się w raju, nie wiem, jak mam to nazwać, ale to com ujrzał równało się wszystkiemu, temu, co rzekłem, a nawet wszystko to przewyższało. Kiedy stanęła przede mną w niebiesko–zielonych szatach pachniała wodą różaną zmieszaną z kwiatem hiacyntu. Czerń jej włosów rozpływała się na ramionach niczym wzburzone wody i opadała dalej na plecy ukształtowane ręką Jedynego Boga, Stwórcy Wszechrzeczy. Oczy jej czarne, niczym noc nie skażona pojedynczą choćby gwiazdą wpatrywały się we mnie uważnie i bez lęku. Usta pełne jak księżyc w trzynastym dniu ramadanu zdawały się wyrażać gotowość zarówno do przyjęcia pocałunku, jak i do wyrażenia dobrej rady, bez której żadnemu mężowi nie uda się spokojnie przejść przez życie. A jej piersi, bracia moi i przyjaciele – Furkan przymknął oczy i wysunął otwarte dłonie przed siebie, jakby w poszukiwaniu tego, o czym opowiadał – piersi były takie, jakby ich stwórca, Pan nasz i Władca Świata, tworząc je patrzył to na owoc granatu, to na melona... – Furkan zamilkł i wodząc martwym wzrokiem po letnim niebie wspominał cuda, o których opowiadał. Podobnie jak wszyscy słuchacze, których policzki okryły się rumieńcem, oddechy przyspieszyły, a wyobraźnia dyktowała z pewnością także i grzeszne obrazy. Pod ich wpływem jeden z młodszych janczarów z mojej ody potruchtał do latryny, gdzie jak podejrzewałem popełnił niemiły Allahowi uczynek, bowiem, gdy wrócił oddech jego był spokojny, a policzki wyzbyły się rumieńców.

– A potem... – podjął myśl Furkan, jednak zamilkł ponownie pozwalając ciszy zapanować nad nami.

– Co potem, czcigodny Furkanie? – padło pytanie.

– A potem żyliśmy krótko i szczęśliwie... – Furkan zniżył głos i pozwolił ogarnąć się gwałtownemu szlochowi, który bezlitośnie targał jego wielkim ciałem. – Kiedym żegnał się z braćmi moimi i przyjaciółmi, jako emeryt, a Hasan Pasza z radością podkręcał wąsa, mówiąc, że dla takich janczarów, jak ja zawsze znajdzie się miejsce w jego orcie, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Dziewięć miesięcy nosiłem Amal na rękach, nie pozwalając, aby zmęczyło ją coś więcej niż oddychanie, nająłem dwie niewolnice, aby zajęły się domem i wszystkimi pracami mogącymi uprzykrzyć życie ciężarnej niewieście. A rozkwitała Amal w tamtych dniach, rozkwitała... Kiedy nadszedł dzień połogu puściłem się pędem po najlepszą akuszerkę w mieście, a miała ona na imię Karima i była kobietą o wielkim sercu, co z pewnością musiało wiązać się z jej wielką wagą, która nie przeszkadzała jej jednak przylecieć do mojego domu szybko, jak ptaszek. Było lato. Słoneczny żar rozgrzewał rynsztoki niemal do czerwoności, a łagodny wietrzyk rozwiewał niemiły człowiekowi zapach na wszystkie strony świata. Po powrocie do domu ujrzałem Karimę przed wejściem. Siedziała wpatrując się pustym wzrokiem przed siebie, a krew na jej rękach... – z oczu Furkana znów popłynęła woda, jakiej przez długi czas zatamować nie potrafił, ale kiedy to się stało, podjął opowieść, choć przychodziło mu tu z wielkim trudem.

– Z woli Allaha Jedynego i Sprawiedliwego syn twój i żona twoja nie mogli żyć dłużej i musisz się z tym pogodzić, rzekła Karima na mój widok, a pode mną nogi ugięły się i padłem na ziemię bez świadomości. Kiedym się ocknął stał nade mną Akif z Serferem i jak ojciec i matka postarali się, aby nie zabrakło mi niczego, a przede wszystkim braterskiego słowa, bowiem bez niego nie przeżyłbym tego, co stało się z woli Jedynego Boga...

Szloch, jaki wydarł się ku pochmurnemu niebu z młodych piersi słuchających Furkana janczarów wstrząsnął mną do głębi i sprawił, że i z moich oczu woda wytrysnęła wartkim strumieniem. W wyobraźni mojej piękna twarz Amal i z pewnością równie urokliwa buźka pierworodnego, których Allah Wielki i Sprawiedliwy wezwał przed swoje oblicze ze znanych tylko Jemu powodów sprawiły, że serce moje nabrzmiało żalem i smutkiem, tak że przez chwilę wydawało mi się, że pęknie, a ja osunę się bez życia na ziemię, bowiem bez serca żaden człowiek żyć nie potrafi. Długo roniliśmy łzy nad wielką krzywdą brata naszego i przyjaciela nie potrafiącego nawet jesienią życia zapomnieć o stracie, jaka nie pozwoliła mu zaznać słodyczy ojcostwa.

– Nie dane mi było wznosić z radości ku niebu dzieciątek swoich – szlochał Furkan.

– Jest jeden Bóg, bracie nasz – przemawiali jednym głosem słuchający opowieści janczarzy. – A wszystko dzieje się za jego sprawą, która nasze sprawy czyni mniej istotnymi – zawtórował Furkan przecierając oczy.

– Znaliście więc Akifa, czcigodny Furkanie? – zapytałem, wspominając brata i przyjaciela, który stanął na mej drodze i odmienił jej bieg, kiedym miał zaledwie trzynaście lat.

– Któż by go nie znał? – odpowiedział pytaniem Furkan i także sięgając wspomnień, zamilkł na moment. Kiedy odświeżył przeszłe obrazy, chrząknął i podjął opowieść.

– Opornie nam szło pod Salonikami, a zaciętość walk trudno opisać, tak bowiem żarliwie bronili się przeklęci Grecy i tak gwałtownie napierała niezwyciężona armia sułtana, tylko po to, aby przejąć należące do Wenecji miasto, z którego ciągnąć można było wymierne korzyści. Kiedyśmy przełamali obronę...

– Hasan Pasza ponoć sam wielu powalił i z ledwością śmierci się wywinął? – wtrąciłem pospiesznie gryząc się w język, bowiem mało kto lubił, kiedy mącono mu w myślach składających się na dłuższą opowieść.

– ...zaczęła się rzeź, jaka zawsze następuje po ciężkich bitwach, a dzieje się to tak z pewnością dlatego, że pobudzony zabijaniem żołnierz nie może wytracić rozpędu i mszcząc się za poległych braci i przyjaciół, cierpieniem za cierpienie pragnie się odpłacić. I płaci i płaci, a krew wsiąka w ziemię, a kiedy jest nią już przesiąknięta tworzy na niej lepką, cuchnącą maź, po której kroczą zwycięzcy i w której toną pokonani, gdyż innego losu dla nich być nie może. Dopiero potem, kiedy mehteran grać zaczyna triumfalne melodie płosząc krążące nad truchłem ptaki, a ci, którym nie cni się zabijanie z uciechą dobijają konających przejmując ich doczesne dobra: broń, pierścienie i inne ozdoby, wszystko, co mogą unieść, wszystko, co przedstawia wartość, człek pojmować zaczyna, że nie wojakiem jest, lecz rzeźnikiem, który nie dając się ubić innym, sam dokonał dzieła zniszczenia. Wtedy pada się na tonącą w posoce ziemię i nie wierzy się w nic, ani nikogo nie dostrzega, a chwila ta jest upiorna i błogosławiona jednocześnie. Możesz już niemal na chłodno ocenić skalę tego, w czym uczestniczyłeś oraz zrozumieć, że z woli Allaha pozostałeś przy życiu, czego powiedzieć nie mogą setki, tysiące innych... Akif, jak pamiętam, niczego nie rozumiał, niczego też chyba nie słyszał i nie widział, bowiem, gdyby mógł widzieć i słyszeć, zatrzymałby się. Siedmiu janczarów musiało go obezwładnić, bo gdyby tego nie zrobili, wyciąłby w pień pozostałych przy życiu, czym wielce zubożyłby skarbiec sułtański, bowiem za część brańców spodziewaliśmy się dużego okupu. Zwłaszcza za weneckich kupców, którzy – jak to weneccy kupcy – posiadali więcej, niż mogli wydać i zawsze im było mało... I dlatego przeżyli i patrzyli na nas z mieszaniną politowania i pogardy, a każdy z nas za to spojrzenie gotów był wyłupić im oczy, jednak strach przed śmiercią, na jaką skazalibyśmy się sprzeciwiając się woli sułtana, powstrzymywał nas od ostateczności. Schodzili zatem kupcy z bitewnego pola, aby kilka dni później wsiąść na swoje statki i pozwolić chciwości zaprowadzić się do kolejnych miast, do następnych wysp, gdzie wznieść można twierdze i rozpocząć nowe życie. I tylko Grecy lżyli ich bardziej niż my, bowiem bokiem wychodziło im weneckie władanie miastem, a także transakcje, jakie z nimi zawierali, gdyż z moich wyliczeń wynika, że jeden kupiec wenecki sprytniejszy jest niż dwóch genueńskich i dziesięciu greckich...

Wstrząsnęły mną dreszcze. Mimo iż po raz kolejny słyszałem opowieść o bitewnym szale, nie potrafiłem wyobrazić sobie, co dzieje się z człowiekiem przez niego ogarniętym. Gdybym potrafił, ujrzałbym to: szable kręcące w powietrzu szalone piruety, kindżały miotane z precyzyjną zawziętością, ciała bezwładnie osuwające się na stosy poległych i wszechobecną krew zdającą się zaćmiewać horyzont, jednak mimo to, nie czułem niczego, co pozwoliłoby mi bliżej pojąć opowieść Furkana.

– Kiedyś i ja stanę na bitewnym polu – rzekłem.

– Jeśli taka będzie wola Allaha – odparł Furkan i klepiąc mnie życzliwie po plecach oznajmił, że czas wracać mu do swoich zajęć.

– Jakich zajęć? – zdumiałem się. – Przecież jesteś emerytem...

– A to bardzo ciężka praca – odpowiedział, a ja zamyśliłem się nad tym, com usłyszał. Nie dane było mi jednak dojść do ładu ze słowami Furkana, bowiem dotarło do mnie, że janczarzy z mojej ody wciąż siedzą w miejscu, jak zaczarowani, a ten i ów rękawem kaftana przeciera sobie ukradkiem oczy, aby pozbyć się nagromadzonej tam wody. Wiele chwil minąć musiało zanim janczarzy powstali z miejsc i w milczeniu rozeszli się po dziedzińcu, najpewniej po to, aby w samotności opłakać los Amal i jej męża, który do dziś nie mógł przeboleć straty, jaka z woli Allaha Wielkiego i Rozumnego spotkała go przed laty.

Dopiero