Strażnicy - Wojciech Giedrys - ebook

Strażnicy ebook

Wojciech Giedrys

3,4

Opis

To nie jest typowy kryminał - choć są zwłoki, jest zagadka, jest policjant i jest nawet zaginiony dziennikarz śledczy lokalnej gazety. Kryminał jest tym przypadku tylko formą i środkiem. To nie jest powieść o toruńskich Żydach, zawłaszczeniu ich mienia, a tym bardziej powieść o torunianach i Toruniu, i ich bezwzględności. Bo ona mogła mieć miejsce w Toruniu i mieć miejsca nie musiała. W tej książce brakuje głównego bohatera. Tylko niektóre wątki nawiązują do prawdziwych wydarzeń. Większość to fikcja - to przede wszystkim poszukiwanie człowieka i jego miejsca na Ziemi, wśród rodziny, znajomych, przyjaciół, na ulicy, na klatce schodowej lub w mętnej wiślanej wodzie i zastygłym spojrzeniu topielca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (5 ocen)
2
1
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wojciech Giedrys

Strażnicy

© Copyright by Wojciech Giedrys & e-bookowo

Projekt okładki: 

ISBN 978-83-7859-962-3

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2018

Konwersja do epub

Epilog

– Powiedz mi, że mnie tak bardzo kochasz, jak nigdy nikogo nie kochałeś na całym świecie, jak bonie dydy, jak Matkę Boską Częstochowską, jak matkę i ojca, jak… – mówiła coraz ciszej i ciszej. Jej głos mieszał się z leniwie śpiewającymi ptakami, których trele wydobywały się z gorących trzewi. Siedzieli w słońcu, które buchało na nich żarem i lało potoki ognia.

Złapał ją za biodra i przyciągnął do siebie. Ich rozpalone usta przywarły do siebie. Pocałunek był słony. Wszystko dookoła się kleiło. Znów widział w jej oczach dzikie zwierzę. Czasami siadali naprzeciw siebie. Na kanapie. Po kilkunastu sekundach jej twarz się zlewała. Widział tylko jej oczy. Tygrysie.

Usiedli. Rozpięła sukienkę. Nie miała stanika. Spoconymi dłońmi złapał jej piersi od dołu. Pasowały idealnie do jego dłoni, jakby były dla nich stworzone. Potem powoli palcami zataczał kręgi wokół brodawek. Był coraz bliżej i bliżej, ale ich nie dotykał. Wpił się w jedną z nich ustami i delikatnie zaczął lizać. Zamknęła oczy. Byli tylko oni, jej rosnące brodawki, klejące się do ciała parne powietrze, woda delikatnie uderzająca o brzeg, śpiewające ptaki i mnóstw much.

Zrobiło mu się niedobrze. Od kilku dni czuł się tak, jakby cały czas na głowie siedział mu mały Chińczyk. Miał muszki przed oczami.

– Kochanie, co się z tobą dzieje?! – zapytała przerażona.

Patrzył tylko w jeden punkt na Wiśle. Nie mógł od niego oderwać wzroku. Strach sparaliżował jego całe ciało. Nie mógł przełknąć śliny.

Wrzasnęła. Po chwili zwymiotowała. On stanął na równe nogi kilka metrów od brzegu. Między trzcinami na delikatnych falach tańczyła odcięta głowa. Gorące powietrze falowało. Było prawie bezwietrznie. Wszystko to, co ich otaczało w jednym momencie na kilka minut wstrzymało oddech. Denat miał wpółotwarte powieki, pod którymi były już puste oczodoły i mocno rozchylone usta, z których wystawał oleisty i ciemny muł. Sprawiały wrażenie, jakby się uśmiechał. Wokół głowy krążyło mnóstwo much. Choć rozkład był już daleko posunięty, po rysach twarzy było jednak widać, że głowa należała do mężczyzny. Skóra była szara i śliska. W usta miał wetkniętą niewielką foliową torebkę z papierowym zawiniątkiem. List.

Część pierwsza

1.

– Chciałbym zgłosić zaginięcie syna – Karol nerwowo pocierał spocone dłonie. Wiedział, że kiedyś nastąpi ten dzień i skończy na komendzie.

– Proszę poczekać. Zaraz ktoś do pana zejdzie – powiedział dyżurny przez małe okienko. Karol nie mógł ustać w miejscu. Chodził od drzwi do drzwi. Nie mógł się skupić na ani jednym haśle na kolorowych ulotkach prewencyjnych, którymi zawieszona była od góry do dołu tablica korkowa.

Zanim z góry zszedł funkcjonariusz, policjanci wprowadzili do komendy jakiegoś zakapturzonego młodziana zakutego w kajdanki. – Teraz sobie inaczej pogadamy – zawołał jeden z policjantów, szeroko się uśmiechając.

Karol nie mógł się na niczym skupić.

– Dozór – zawołał młody mężczyzna do dyżurnego. Ten od razu otworzył mu przyciskiem drzwi.

Zastukał w okienko dyżurnego. W odpowiedzi nawet nie drgnął i nie spojrzał w jego kierunku. Był wpatrzony w monitor. Otworzył po pięciu minutach.

– Czy pan nie widzi, że my tu pracujemy? Jak powiedziałem, że zaraz ktoś zejdzie, to zaraz ktoś zejdzie. Proszę sobie usiąść tam pod ścianą.

– Ale ja tu kwitnę już pół godziny! Ile można?! – warknął Karol.

– To jeszcze pan pokwitnie! – dyżurny szybko zamknął okienko.

Karol wrócił do chodzenia od drzwi do drzwi. Miał gonitwę myśli. Na żadnej z nich dłużej nie mógł się skupić. Próbował łączyć jakieś fakty, jednakże bez skutku. Cały się trząsł. Nie mógł tego opanować. Tej nocy nie zmrużył oka.

W końcu zszedł ścięty na jeżyka policjant po cywilnemu oraz ciemny blondyn w dżinsowej koszuli, która zlewała się z dżinsowymi spodniami. Obaj wyglądali tak, jakby mieli ostrego kaca albo nie spali całą noc.

Policjant zaprosił go do niewielkiego pokoju, gdzie królowały jeszcze meble z lat 80. Każdy z innej parafii. Wszystkie skrzypiące i ostukane.

– To może potrwać godzinę. Jeśli będzie potrzebować pan przerwy, proszę mówić. Tu jest szklanka i woda – blondyn był wyjątkowo uprzejmy. Wyjął z szuflady kilkustronicowy druk zgłoszenia o zaginięciu osoby. Nie spieszył się. Długo szukał długopisu. – Kim pan jest dla zaginionego?

– Ojcem. Proszę, to jego zdjęcie. Chyba sprzed roku. Ale ma mnóstwo zdjęć na Facebooku i Instagramie. Może tam będą jakieś lepsze.

Starszy aspirant Tomasz Lango wiedział dokładnie, o kogo chodzi.

– Dojdziemy do tego. – Wpisał datę i godzinę zgłoszenia, postawił pieczątkę komisariatu na Rubinkowie i zaczął zadawać Karolowi mnóstwo pytań. Ten odpowiadał powoli, zastanawiając się nad każdym słowem.

– Urbański, Mikołaj, Karol, 80010505195, kawaler, Toruń, ul. Szeroka 44 na 5. Jest tam zameldowany na stałe od 2010 r. Nie ma drugiego imienia. Matka – Teresa. Karol. 5 stycznia 1980 roku w Toruniu. Wykształcenie wyższe. Skończył polonistykę. Dziennikarz. Od 2002 r. pracuje w „Gazecie Toruńskiej”. Nie choruje. Nie bierze leków. Czasami przeciwbólowe. Nałogi? A to konieczne? Pali papierosy. Dużo. Pije rzadko. Nie wymaga żadnej pomocy. Ok. 190 cm, 90 kilogramów, szczupła, brunet, piwne, podłużna, przylegające do głowy, mięsisty, pełne. Znaki szczególne? Chodzi też o tatuaże? Ma jeden na klatce piersiowej, nad prawą brodawką, jakiś czarny napis, ale nigdy mi go nie pokazał. Ubiera się jak nastolatkowie, raczej luźne ubrania, bluzy dresowe, kolorowe trampki, czerwone spodnie, czasami podarte dżinsy, ma turkusową kurtkę puchową i kolorową czapkę akrylową z pomponem, mnóstwo jakiś opasek na prawej dłoni i smartwatcha. Nie mam pojęcia, jak mógł być ubrany w dniu zaginięcia.

– Może zrobimy przerwę i napije się pan wody?

– Nie. Chcę mieć to za sobą. Dłużej tu nie wytrzymam. To marnowanie... – Uspokoił się nieco. – Proszę nalać. Nic nie miałem od wczoraj w ustach.

– Kiedy ostatni raz pan go widział? Kiedy rozmawialiście?

– Widzieliśmy się tuż przed świętami. Przyniósł mi prezent. Nie mógł się doczekać wyjazdu do Czech. Mówił coś chyba, że jest wypompowany pracą i od wakacji nie miał ani dnia wolnego. Potem z życzeniami dzwonił w sylwestra. O 20 już był pijany. I ostatni telefon w święto Trzech Króli. Tuż przed wyjściem z domu na pociąg. Sam nigdy nie jeździł samochodem tak daleko. Zawsze meldował się po przyjeździe. Próbowałem się dodzwonić w niedzielę. Ale miał wyłączony telefon lub był poza zasięgiem. Nie pamiętam już. Trochę się zdenerwowałem. Ale różnie to bywa z telefonami za granicą. Uspokoiłem się, kiedy wrzucił jakiś wpis na Facebooka w poniedziałek. Ale w środę zadzwonił do mnie jego przyjaciel i powiedział, że jest coś nie tak. Że jakiś znajomy do niego napisał na Messengerze i wysłał zdjęcie forda. Trudno go pomylić: ma belki na dachu, przyciemniane szyby z tyłu, a za szybą włożone logo Gazety Toruńskiej. Ford nie stał tak jak zawsze – Mikołaj mało nim jeździł w tygodniu – na parkingu podziemnym na pl. św. Katarzyny. Był zaparkowany przy dworcu głównym. Nie wiem, jakim cudem. To niedorzeczne. Chłopak jedzie na tydzień za granicę, cofa się na parking podziemny, żeby dwa przystanki podjechać na dworzec i zostawić samochód pod dworcem. To się kupy nie trzyma. To nie w jego stylu. Mikołaj jest bardzo oszczędny. Ma to po mnie. Liczy każdą złotówkę.

– Może był spóźniony? Może się spieszył na pociąg? Miał duży bagaż?

– Zwykle brał ze sobą duży plecak. Zarzucał go i jechał. Miał kilka ulubionych kwater w Czechach. Ciągnęło go tam. Tam jest jakoś inaczej. Czas płynie też inaczej. Nie powiem, że jest lepiej. On w Czechach najlepiej odpoczywał. Zaraziłem go tym. A pojechał sam, bo jak tłumaczył, chce się od wszystkiego odciąć i zresetować. Czasami tak miał. Potrzebował ciszy. Zamykał się w pokoju na cały dzień, a potem wychodził uśmiechnięty.

– Czy jest samotny? Ma kogoś? Jest z kimś związany?

– Miał kogoś bardzo długo, ale… – Karol zawiesił głos. Nie wiedział, jak ubrać to w słowa. Zawsze miał problem, gdy ktoś go o to pytał. – Mikołaj jest homoseksualistą. Tylko proszę, żeby to się nie wydostało poza komisariat. On nigdy się do tego publicznie nie przyznał. To by mogło mu zniszczyć życie. Dobrze? Miał przez wiele lat przyjaciela. Grzegorza. Porządny chłopak. Ale od roku już nie mieszkają razem. Byli sobą zmęczeni – tak tłumaczył to Mikołaj. Dali sobie kilka miesięcy czasu, żeby odpocząć, ale razem podjęli decyzję, że to nie ma sensu. Ale się przyjaźnią. To właśnie Grzegorz poinformował mnie o tym samochodzie przed dworcem.

Karol podyktował blondynowi: Bączkiewicz, Konopnickiej 31. Podał też numer telefonu. – Jest cały czas pod telefonem. To on mnie wysłał do pana. Ja nie miałem siły. Byłem zbyt rozbity. Grzegorz wszystkim się zajął. Zbiera znajomych, żeby przeszukać okolice dworca i Kępę Bazarową. Nie chce czekać na policję. Już mają gotowe plakaty, tylko czekają, aż dam sygnał.

– Próbował pan jeszcze dzwonić do syna? Był pan w jego mieszkaniu?

– Dzwoniłem. Telefon cały czas milczy. Nie mam klucza do mieszkania. Nikt nie ma. Grzegorzowi od razu go zabrał. Czego miałbym tam szukać?

– Wróćmy jeszcze do formularza. Jeszcze sporo zostało…

– Nie pamiętam grupy krwi. Nigdy nie robił takich numerów. Przecież powiedziałem na wstępie, że pierwszy raz coś takiego się zdarzyło. Nie znam przyczyny. Źle mu nie było. Zawsze chciał być dziennikarzem. Na pewno pan go zna. Tyle głośnych spraw opisał, że każdy go w tym mieście zna. Tyle razy mu mówiłem, że pakuje się w kłopoty. Ale on mnie nie słuchał. Drążył tematy. Wsadził parę osób do więzienia. Niektórzy potracili stołki. Zniszczył życie paru osobom, ale to w większości były jakieś tępe gnidy. Należało im się. Może teraz chcą się zemścić. Ja nie wiem, nad czym teraz pracował. Niech pan zapyta w jego redakcji. Ale on zawsze chodził swoimi drogami i często przynosił gotowe artykuły. Wolał pisać w domu.

– Czy miał jakieś próby samobójcze? Muszę o to zapytać.

– Kiedy poinformował nas, że jest homoseksualistą. Miał wtedy 15 lat. Nie wiem dlaczego, ale zrobił to podczas niedzielnego obiadu. Sam go ugotował. Nie wiedzieliśmy z początku, co się dzieje. Nigdy się tak nie zachowywał. Chciał, żeby było odświętnie. Żona coś tam podejrzewała – jak to matka – ale mnie totalnie zamurowało. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Czekał na moją reakcję. Zapytałem go w końcu, czy to jest jakiś jego kolejny głupi żart. Trzasnął drzwiami i krzyknął, że sobie podetnie żyły. Żona od razu za nim pobiegła. Pokrzyczał sobie i na tym się skończyło. Nigdy do tematu nie wróciliśmy. Dopiero po śmierci żony. Od dziecka był wrażliwy. Śmierć mojej żony i dziennikarstwo go zmieniły. Ale zawsze tak miał – ze skrajności w skrajność. Szybko się zapalał i szybko gasł.

– To już wszystko. Jeszcze proszę o podpis. Proszę być pod telefonem. Za kilka godzin ktoś do pana zadzwoni – starszy aspirant mówił jak z kartki.

– Jak to wszystko? Ja myślałem, że my od razu pojedziemy do niego do mieszkania. Że zabiorę się z wami... – Karol był wyraźnie pobudzony.

– Dobrze. Proszę poczekać przy wyjściu. Zobaczę, co da się zrobić.

2.

Pół godziny później radiowóz wyruszył w kierunku Starówki. Karol siedział na tylnym siedzeniu. Ostatni raz jechał radiowozem w latach 80., kiedy milicjanci zgarnęli go razem z kolegami z manifestacji pod pomnikiem Mikołaja Kopernika. Warunek był jeden: miał niczego nie komentować i słuchać się poleceń funkcjonariuszy. Drugim autem jechali kryminalni, którzy mieli wziąć po drodze ślusarza. Podjechali pod wejście. Przez Szeroką, mimo mrozu, przetaczały się tłumy pieszych. Strumień ludzi rozlewał się na całej długości deptaka, a później w dość niejasnych okolicznościach zanikał i rozmywał się przy Wielkich Garbarach.

Karolowi serce uderzało w rytm ciężkich kroków na drewnianych schodach. Ślusarz już doskonale wiedział, którędy ma się dostać do mieszkania Mikołaja. Gdyby nie Karol, musiałby się nieźle napocić przy antywłamaniowych drzwiach, za które Mikołaj dał kilka tysięcy złotych. Do mieszkania można było się dostać tylnymi drzwiami. Mało kto wiedział, ale w kamienicy była druga, niewielka klatka schodowa od strony oficyny. Można się było dostać na nią od podwórza lub przechodząc przez strych. Wybrali strych, gdzie akurat schło pranie sąsiadki Mikołaja z naprzeciwka.

Ślusarz szybko uporał się z dwoma zamkami. Dwaj policjanci, którzy weszli jako pierwsi, poczuli uderzenie gorąca. W środku było prawie jak w saunie. Odkręcone na maksa wszystkie kaloryfery. Mikołaja nigdzie nie było. Szukali wszędzie. W szafach, pod łóżkami. Zero śladu. Mieszkanie wyglądało jak z katalogu. Stylowo urządzone. Nowoczesne. Na ścianach wisiały wielkie obrazy z nachlapaną, kolorową farbą. Mnóstwo przestrzeni. Niewiele mebli. Absolutny porządek. Wszystko było niemal pod linijkę. Mikołaj był pedantem. To również miał po matce. Codziennie sprzątał inną część mieszkania. Na stoliku pośrodku salonu leżał telefon. Mikołaj bez niego nigdzie się nie ruszał. – O mój Boże – westchnął Karol.

Nagle zrobiło się wielkie zamieszanie. Policjanci usłyszeli jakiś hałas w przedpokoju. Ktoś mocował się z zamkiem. Wszyscy tam ruszyli. Karol trzymał się z tyłu. Policjanci trzymali ręce na pistoletach.

Drzwi się otworzyły. Stała w nich niska kobieta po pięćdziesiątce. Aż podskoczyła na widok policjantów. – O Jezu! Co się stało?! – wydarła się. Od razu było słychać, że to Ukrainka. – Ja tu tylko sprzątam co tydzień.

Policjanci w mundurach od razu zaczęli przesłuchiwać sprzątaczkę, a Karol chodził po mieszkaniu krok w krok za kryminalnymi. Milczeli. Szukali jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Jakiejś rysy. Jakiegoś tropu.

– Czy coś zniknęło z mieszkania? – starszy aspirant zapytał Karola.

– Nie wiem, rzadko tu bywałem – odpowiedział Karol, rozglądając się dokoła. – W poprzednim mieszkaniu Mikołaj miał mnóstwo papierów. Segregatorów. Książek. Gromadził wiele materiałów. Tego mi tu brakuje.

– Mówię ci, w Toruniu to zawsze ich ciągnie coś do Wisły. Tracą głowę nad rzeką – mruknął starszy aspirant, kiedy Karol wyszedł na chwilę do łazienki. – Jedziemy na dworzec. A ci niech się wezmą za sąsiadów. Na rano załatw nurków.

3.

– Nosz kurwa! – zaklął Marek, zastępca naczelnego Toruńskiej.

– Cicho bądź, bo dzieciaki pobudzisz. Co się stało? – zapytała żona Marka. Leżeli w ciemnościach. Twarze rozświetlały ekrany smartfonów.

– Mikołaj zaginął! Zawsze coś się sypie, jak Michał idzie na urlop!

Marek wykręcił od razu numer do oficera prasowego. Wyszedł w piżamie na balon. Mimo siarczystego mrozu było mu bardzo ciepło. Zapalił papierosa. Oficer nie odbierał. Oddzwonił jak Marek zapalał drugiego.

– Marku, jeśli to jakaś stłuczka, to cię zabiję… – żartował zaspany Krzysztof Przybyszewski, wieloletni oficer prasowy toruńskiej policji.

– Mikołaj zaginął. Cały Facebook się grzeje. Jego znajomi już wrzucili jego zdjęcie z rysopisem. Setki udostępnień. Ludzie piszą do nas maile, pytania, dlaczego milczymy i nic nie wrzucamy na swoją stronę. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Trzy godziny nie było mnie w sieci – Marek wszystko wyrecytował na jednym wdechu papierosa. Krzysztof nic nie wiedział.

Oddzwonił po kilku minutach. Chciał wybrać numer do Michała. Ale zrezygnował. Redaktor naczelny na pewno już słodko spał gdzieś na Malcie, gdzie poleciał ze swoją nową kochanką. Prędzej dostałby po głowie. Tym bardziej że Mikołaj wykręcał im różne numery. To mógł być blef.

– Tak, to prawda. Dziś po południu jego ojciec zgłosił zaginięcie w komisariacie na Rubinkowie. Na razie tylko tyle udało mi się ustalić. Na skrzynce zaraz będę mieć zdjęcie, rysopis i wyślę komunikat do mediów.

Marek od razu się rozłączył. Zapalił trzeciego. Wrócił do salonu i otworzył laptopa. – No chyba nie zamierzasz tego sam pisać! – warknęła żona. – Masz tylu ludzi, zleć to komuś wreszcie! Po cholerę jesteś szefem!

Nie odpowiedział. Zalogował się do portalu i założył nowy artykuł. „Zaginął Mikołaj Urbański, nasz dziennikarz. Prosimy o pomoc!” Po chwili go skasował. „Pilne! Zaginął nasz dziennikarz. Prosimy o pomoc”. Wkleił to, co dostał od Przybyszewskiego, wrzucił zdjęcie, podpiął posta, który opublikowali przyjaciele Urbańskiego, i od razu wypuścił artykuł. Zajawił go też na Facebooku. Choć pora była późna, zasięgi i odsłony rosły jak szalone. Post udostępniło prawie tysiąc osób. Do rana artykuł odsłonił się 10 tys. razy. Do południa 20 tys. razy. A wieczorem już 50 tys. razy.

4.

Na Facebooku już w niedzielny poranek zaroiło się od komentarzy.

„O mój Boże?! Coś się stało, panie Mikołaju?! Będę się za Pana modlić tak gorliwie, jak Pan pomógł mi w mojej walce z zakładem pracy”.

„Na szczęście ta gnida już nie będzie psuć wizerunku Torunia. Ten dziennikarzyna nie napisał nigdy ani jednego dobrego słowa o Toruniu”.

„Jak możesz tak pisać? Przecież to wszystko czyta jego rodzina, bliscy. Jaki z ciebie człowiek, żeby coś takiego pisać. Bydlę jesteś zwyczajne!”.

„Gdyby nie ten dziennikarz, to nadal mielibyśmy prezydenta, który kroi po 20 procent z przetargu. Widocznie ta nasza toruńska spółdzielnia miała go już dosyć. Był taki jeden dziennikarz kiedyś w Bydgoszczy. Też tak podskakiwał. Wszędzie sobie narobił wrogów. Do dzisiaj go nie znaleźli”.

„Ja to wam mówię, że to na pewno czarni. Pewnie pozbyli się go za ten budynek na Słowackiego, kościelną pralnię pieniędzy. Ale nasza władza jest rąsia w rąsię z Kościołem. Zamietli sprawę pod dywan. A siedzieć poszedł szeregowiec. Więcej takich dziennikarzy w Toruniu nam potrzeba”.

„To byłby koniec toruńskiego dziennikarstwa. Może i ten człowiek zachowywał się jak buldożer, pisał o wszystkich i o wszystkim, szybko, czasami po łebkach, nie sprawdzał niektórych faktów, robił mnóstwo błędów. Ale trzeba oddać, że brał się czasami za tak beznadziejne sprawy, że głowa mała. I zwyciężał. Nie dla siebie. Ale dla zwykłych ludzi”.

„Nie zesraj się. Robił to dla sławy i kasy. Też pewnie brał do łapy”.

„Ci, którzy go nie znają, niech tu nie piszą. Porządny człowiek. Może trochę uprzedzony za bardzo do władzy, ale porządny człowiek. On jeden z tych pismaków może spojrzeć sobie w lustrze w oczy. Modlę się, żeby się znalazł. Dlaczego wciąż tak mało wiadomo o tej sprawie? Czy koledzy pana Mikołaja z Toruńskiej zasnęli? O innych zaginionych zawsze się tak obszernie rozpisywali, a tu wielka cisza. Nic nie podają, co, gdzie i kiedy robił, kiedy urwał się z nim kontakt. Żadnych informacji. To chore!”

„Gdybyście zobaczyli, gdzie on mieszka, to byście inaczej gadali”.

„Mały Polaczku, stul pysk. Już od dawna cię tutaj obserwuję”.

„Ludzie przestańcie w końcu. Sprawa jest bardzo poważna. Podobno Urbański miał wyjechać na długi urlop i z niego nie wrócił. Nie dotarł jednak do pensjonatu. Znaleźli jego samochód pod dworcem na Kujawskiej. To musiało się stać gdzieś tutaj za mostem. Tak mówią”.

„Widziałam, jak policja podjechała do jakiegoś samochodu samotnie stojącego na parkingu w kierunku drogi na punkt widokowy. Długo tam stali. Do późnego wieczora. To może to ten jego samochód. Taki duży”.

„Duże mieszkanie na Starówce. Duży samochód. Pięknie żyje sobie ta nasza klasa dziennikarska. Mówię wam, że on musiał brać w łapę. O niektórych sprawach w ogóle nie chciał pisać. Byłem kilka razy u niego. Zlał mnie. Groził policją. Taki z niego chojrak. Taki wasz bohater”.

„Stały bywalec gejowskich klubów. Tyle mam do powiedzenia”.

„Co za rynsztok i kanał! Tak ma wyglądać ta nasza polska wrażliwość! Ludzie weźcie się w końcu w garść! Nieważne, kim był, czy kradł i z kim spał w łóżku! Zaginął człowiek! Trochę szacunku dla niego i jego rodziny! Jeśli nie chcecie pomóc, to się przynajmniej zamknijcie na chwilę!!!”

„O, nawet pan radny go broni. A pamięta pan, jak pan zagłosował kilkanaście lat temu w sprawie JAR-u? Bo coś zdaje mi się, że chciał go pan przekazać za bezcen dla o. Rydzyka? Taki z pana teraz obrońca?”

„A co ma Rydzyk do rzeczy i JAR? Chyba pan nie jest w temacie”.

„Nie w temacie? Przecież Urbański nakręcił całą tę histerię na JAR-ze. Cała Polska się wtedy z nas śmiała. Ile razy torunianie musieli przez niego świecić oczami, jak zjeżdżały się tu telewizyjne ekipy i pół Polski się z nas nabijało. Nie wspomnę już o nauczycielu ze śmietnikiem na głowie. Jemu to tylko na sławie zależało i na kasie. Wszystko pod publiczkę. Amen”.

„Szanowni Czytelnicy, na razie nie podajemy żadnych dodatkowych szczegółów w tej sprawie, ponieważ nie pozwala nam na to trwające właśnie śledztwo. Jest to dla nas wyjątkowa sytuacja, bo Pan Mikołaj Urbański jest naszym wieloletnim i bardzo zasłużonym dziennikarzem, kolegą i przyjacielem. W ciągu kilku najbliższych godzin opublikujemy krótki raport dotyczący poszukiwań naszego redakcyjnego kolegi. Na razie jednak wszystkich, którzy mogą coś wiedzieć w tej sprawie, prosimy o kontakt z policją. Ważny jest każdy najdrobniejszy szczegół. Prosimy podajcie dalej ten artykuł. Im więcej osób dowie się o zaginięciu Mikołaja, tym większa szansa na jego odnalezienie. Mikołaju, odezwij się! Czekamy! Marek Lebioda, zastępca redaktora naczelnego Gazety Toruńskiej”.

„Panie, nie kłam pan, bo na pewno nic nie wiecie i mydlicie nam oczy. Toruńska bez Urbańskiego jest jak bez nogi. To już wasz koniec!”.

5.

Na parking przy Kujawskiej, gdzie stał samochód Mikołaja podjechali ok. 20. Karol nie chciał ich odstępować ani na krok. Przy kryminalnych czuł się pewnie. Czuł, że jest w środku wydarzeń. Że ma nad nimi kontrolę. Karol użył zapasowego kluczyka. Wiedział, gdzie trzyma go Mikołaj. Od razu uruchomiły się lusterka, które w ułamku sekundy ustawiły się w pozycji do jazdy. Włączyło się radio. Trójka – ulubiona stacja Mikołaja.

Jego samochód był równie sterylnie czysty i pachnący jak mieszkanie. Odkurzał go co kilka dni. Zwłaszcza teraz, gdy chodniki po ostatnim ataku zimy były zakryte grubą warstwą piachu. Policjanci założyli rękawiczki.

– Proszę pod żadnym pozorem niczego nie dotykać. Niedługo zjawią się tu nasi technicy – zawołał jeden z policjantów i otworzył bagażnik.

A tam... leżał wielki plecak Mikołaja. Ubrania, jakieś zaległe reportaże, które chciał od dawna przeczytać, ale nigdy nie miał na to czasu, okulary do pływania, kąpielówki – na urlopie zawsze namiętnie pływał. I tyle.

Karol zauważył telefon Mikołaja. Wciśnięty pomiędzy siedzeniami z tyłu. Rozejrzał się i kiedy kryminalni nie byli zajęci przeglądaniem bagażnika, schował go do kieszeni. Odszedł kilka metrów od samochodu.

– Chodź! Chyba coś mam – zawołał głośno starszy aspirant, który zabrał się za schowki w przedniej części kabiny. – Jest list pożegnalny! Tu jest też jakaś krew! Dzwoń szybko po tych techników! Będzie dużo roboty!

Śladów krwi w samochodzie Mikołaja było znacznie więcej.

Karol był zwrócony w stronę Majdanów. Patrzył w próżnię. Nie wierzył, a raczej nie chciał wierzyć w słowa wypowiadane przez aspiranta. “Co się stało, synku?” – powtarzał w myślach. Nie mógł wydobyć z siebie żadnego głosu.

– Może wezwać do pana pogotowie? Blady pan się zrobił. Proszę wsiąść do naszego samochodu. Zaraz wyślę po pana kogoś. Zabiorą pana do domu. Mam pana telefon. Od razu zadzwonię, jak czegoś się dowiemy.

Karol nic nie odpowiedział. Ruszył tylko w kierunku policyjnego auta. Dopiero po godzinie wyjął telefon i zadzwonił do Grzegorza.

6.

Policjanci nie wiedzieli, co się dzieje. Na parking przy Kujawskiej wjechało kilkanaście aut. Niektóre wypełnione po brzegi. W sumie jakieś 30-40 osób. Z latarkami. W grubych czapkach i rękawiczkach. Kozakach.

– A co się tu dzieje? Co państwo robią? – rzucił do nich starszy aspirant.

– Przyszliśmy szukać Mikołaja – powiedział pewnym głosem Grzegorz i przyciągnął do siebie Karola. Ten wtulił się w niego i zaczął płakać.

– Zadepczecie nam tam wszystkie ślady. Nasi od rana tu przyjadą. Z psami. Czy mogą się państwo wstrzymać kilka godzin? – zapytał.

– A pan chce jutro przeczytać o tym, jaka niemrawa jest toruńska policja? Tu się może liczyć każda minuta! – Zaatakował Grzegorz.

Aspirant milczał. Szybko wybrał numer do swojego dowódcy. Pierwsi znajomi Mikołaja i znajomi znajomych, czasami przypadkowe osoby skrzyknięte przez Facebooka, wyruszyły w kierunku punktu widokowego.

– Ja nie jestem w stanie ich zatrzymać! – krzyczał aspirant do słuchawki.

Godzinę później na miejscu był już komendant miejski z zastępcami. Z łóżek ściągnięto 30 policjantów i psa, którzy zaczęli przeczesywać Kępę Bazarową, głównie w pobliżu brzegu Wisły. W rezerwacie było mnóstwo powalonych drzew, jeszcze sporo mokrego śniegu, poza tym wiał silny wiatr. Co chwilę było słychać nawoływanie: „Mikołaj!”, „Mikołaju!”

Karol miał przemoczone buty. Nie czuł palców u stóp, mimo to szedł krok w krok za Grzegorzem. Ten pędził jak szalony. Miał mocną latarkę, ale widzieli niewiele. Tylko kilka metrów przed siebie. Grzegorz nic mówił. W skupieniu pokonywał kolejne przeszkody. Spodziewał się najgorszego.

– Oni znaleźli jakiś list w samochodzie Mikołaja – powiedział bez przekonania Karol. – Boję się, że to pożegnanie. Kiedy ich zapytałem, to nic mi nie powiedzieli. Ja czuję, że on żyje. Nie wiem dlaczego. Ale czuję, że jest blisko. Proszę, odwieź mnie do domu. Zaraz padnę i nie wstanę.

7.

„Kolegium o godz. 8. Obecność obowiązkowa” – Marek jeszcze przez północną rozesłał wszystkim dziennikarzom SMS-a. Chwilę później zasnął.

– Wszyscy są? – upewnił się Marek. – Michał przyjedzie dopiero późnym wieczorem do redakcji, jak jutrzejszy numer będzie już w redakcji. Zanosi się długi dzień w redakcji, więc jeśli nie macie nic ze sobą do jedzenia, to idźcie do sklepu najlepiej zaraz po kolegium, bo później nie będzie czasu.

– Ale… – mruknął pod nosem Pan Roman, najstarszy dziennikarz Toruńskiej, choleryk i erotoman, gawędziarz, tuż przed emeryturą.

– Nie ma żadnych „ale” – zareagował Marek i zawiesił na chwilę głos. Słychać było tylko szum redakcyjnego serwera. Miał pustkę w głowie.

Marek był zastępcą naczelnego od 15 lat. Dziennikarze przychodzili i odchodzili. On trwał na stanowisku. Był od czarnej roboty: urlopów, nadgodzin, dyżurów. Był tym złym, który wręczał wypowiedzenia. Nigdy nie podnosił głosu. Nic tak nie podnosiło ciśnienia dziennikarzom, po których jechał bez trzymanki, jak jego spokojny ton głosu, ale do szaleństwa doprowadzał wszystkich zwłaszcza jego sarkastyczny uśmiech.

Teraz Marek miał jednak grobową minę. Podobną do tej, kiedy zmarł mu ojciec. – Mamy bardzo poważną i alarmową sytuację w redakcji – zaczął. – Pewnie już czytaliście komentarze pod naszym artykułem i na Facebooku. Cokolwiek nie zrobimy będzie źle. Policja, a tym bardziej prokuratura, nic nie chcą powiedzieć. Jesteśmy praktycznie odcięci od jakichkolwiek informacji. Najlepsze wtyki miał tam Mikołaj. I odbija nam się czkawką to, o czym mówiłem od wielu miesięcy, a co stało się po tym, jak odszedł od nas Sławek. Na pokładzie zawsze musi być dwóch dziennikarzy śledczych.

Marek wziął gąbkę i zmazał wszystkie dyżury na ten tydzień. Przez tę kredową tablicę newsroom wyglądał trochę jak sala lekcyjna. Ale dzięki niej panował jakiś porządek. Redakcyjne burze mózgów lądowały właśnie na niej. Trudniejsze tematy były rozpisywane na drobne elementy.

– Grażyna, Katarzyna, Jurek i Marcel, wy ogarniecie jutrzejsze wydanie. Marceli, weź mój tekst z portalu i na jego bazie zrobisz czołówkę o Mikołaju. Tam mają być tylko fakty, żadnych hipotez, pogłosek i przypuszczeń. Czysta informacja. Każdy, kto dotrze do jakichś informacji, niech się zgłasza do Marcelego, a ty będziesz to wszystko spinać. O 10 Marceli zapraszam do mnie, sprawdzimy, co mamy i kilka minut później zrobimy kolegium.

– Tak jest – zawołał Marceli, 28 lat, w redakcji od trzech, dział miejski, „nadzieja toruńskiego dziennikarstwa”, ale na razie od brudnej roboty.

– Katarzyna, zrobisz portret Mikołaja na drugiej. Pod nim zrobimy apel redakcji o pomoc w poszukiwaniach. Na trzeciej będzie przelot z czołówki. Jeszcze nie wiem, co dać pod. Zrobimy na jutro wyjątkowo połowę objętości. 16 stron. Na pierwszych ośmiu stronach zero reklam. Wasza piątka może już się zabrać do roboty. Im wcześniej skończymy, tym lepiej. Kolejne kolegium po 10, następne o 13 i 15 albo jeśli będzie taka potrzeba. Ok. 20 być może będzie już Michał i wtedy zrobimy ostatnie spotkanie.

Przy Marku pozostali już tylko Wojciech i Malwina. Oboje z działu miejskiego. Nie mieli zielonego pojęcia, jakie zadanie ich czeka. Nie byli już jednak żółtodziobami. Oboje na koncie kilka lat w zawodzie. Kilka ważnych artykułów. Nie byli jednak tak przebojowi jak Marcel czy dociekliwi jak Mikołaj. Nie dorobili się informatorów. Mieli za to dobry warsztat.

– Wojciech, ty poprowadzisz śledztwo, a Malwa ci w tym pomoże – powiedział Marek tonem nieznoszącym sprzeciwu. I czekał na odpowiedź.

Malwina nic nie powiedziała, tylko z otwartą buzią kiwała potakująco głową.

– Ja się nie zgadzam! – Wojciech podniósł głos, ale prędko się zorientował, że to nie jest najlepszy początek rozmowy. – Ja sobie nie dam rady. Nie mam żadnych kontaktów w policji, prokuraturze i sądzie. Nigdy się nie zajmowałem tą działką. Odpadam. Może jednak Malwina to pociągnie. Ja jej mogę pomóc. Marku, proszę przemyśl to jeszcze.

– Podjąłem już decyzję – uciął Marek i odszedł do swojego biura.

8.

Karol obudził się tuż o 6 i nie mógł już zasnąć. Leżał w łóżku jak sparaliżowany przez godzinę. W głowie próbował ułożyć wszystko w całość: wyjazd Mikołaja do Szpindlerowego Młyna, ostatnie rozmowy z synem, jego narzekanie na pracę, samochód pod dworcem, krew na siedzeniach, list w schowku. Wszystko na nic. Myśli natrętnie wracały do krwi rozmazanej w aucie i nie dawały mu spokoju. Nagle zerwał się. „Telefon!”

Był tak zmęczony – wrócił do domu ok. 1 – że zapomniał o telefonie, który wziął z auta. Grzegorz odprowadził go pod same drzwi. Zasnął w ubraniu. Pewnym ruchem otworzył telefon, wyjął kartę sim i uruchomił smartfona. Pojawił się komunikat, żeby wprowadzić wzór zabezpieczający. Zerknął pod światło. Na ekranie widać było wyraźnie, że to musi być „Z”. Wprowadził wzór i po chwili przeglądał już kontakty. W pozycji „Tata” znalazł swój numer telefonu. Mikołaj korzystał tylko ze służbowego telefonu. Nigdy nie podawał mu innego numeru. Lista kontaktów była bardzo długa, liczyła ponad pół tysiąca pozycji. Mikołaj rzadko jednak dzwonił z tego telefonu. W historii połączeń było zaledwie kilka niepodpisanych numerów. Wśród nich kilka połączeń z soboty, z dnia wyjazdu do Czech i kilka SMS-ów, także z tego samego dnia.

Mikołaj umawiał się z kimś na spotkanie. Autor SMS-a wyznaczył termin na 29 stycznia. Mikołaj poprosił o przełożenie terminu z powodu urlopu. Zaproponował 5 lutego. Dostał potwierdzenie. „Dobrze. W tym samym miejscu co ostatnio”. „Dzisiaj” – pomyślał Karol. Włączył radio. Poprawił siwą grzywkę, która opadała mu na czoło, rozebrał się i poszedł wziąć gorący prysznic.

Nie usłyszał pierwszego serwisu informacyjnego lokalnego radia, które informowało o zaginięciu Mikołaja. „Urbański po raz ostatni był widziany w sobotę. Miał jechać na urlop do Czech. Wiadomo, że nie dotarł do pensjonatu, gdzie miał rezerwację. Jego auto zostało odnalezione na parkingu w pobliżu dworca głównego. Policjanci, który przeszukali samochód, znaleźli ślady krwi i list pożegnalny. Naszemu reporterowi – Tomaszowi Kamińskiemu – udało się dotrzeć do listu pożegnalnego. Do sprawy wrócimy w najbliższych serwisach. Zostańcie z nami”.

9.

– Nosz kurwa! Natychmiast zebranie! – ryknął Marek na cały newsroom. – Zaginął nasz kolega, o którym wiemy znacznie więcej niż inni, a te pały z radia na starcie już mają więcej informacji od nas. Jak to jest możliwe?! Obudźcie się, do cholery! Nie mamy żałoby! Wojciech i Malwa, co udało wam się ustalić przez godzinę. No oderwijcie się od tych komputerów!

– No wiadomo, że ślady krwi i list pożegnalny był w samochodzie Mikołaja – wtrącił się Wojciech, ale miał nietęgi wzrok. Był przerażony.

– Tak? To dlaczego, kurwa, mi o tym nie zameldowałeś i dlaczego jeszcze tego nie ma na stronie?! – Marek był wściekły, a jak się wściekał, to pluł śliną na lewo i prawo, podobnie jak ciskał piorunami z oczu. Nie wspominając już o buraczanym odcieniu policzków. Czekał na odpowiedź Wojciecha. Znów słychać było tylko szum redakcyjnego serwera. – A że radiowcy mają list też słyszałeś?! – warczał dalej Marek. – Z kim ja muszę pracować?! Jedna wielka piaskownica! Gimbaza! Jeśli przed następnym serwisem nie zdobędziesz tego listu i nie będziemy mieć go pierwsi na stronie, to jeszcze dziś wieczorem Michał podpisze twoje wypowiedzenie. Rozumiesz?!

– Rozumiem – Wojciech był roztrzęsiony. Sięgnął po telefon i zniknął w „pokoju zwierzeń”. Tak dziennikarze wołali na niewielkie pomieszczenie, gdzie mogli w spokoju porozmawiać przez telefon, zaprosić gości na wywiad lub przyjąć osoby zgłaszające interwencje. Wrócił po dziesięciu minutach. Włożył głowę do biura Marka. – Masz na mailu – zawołał.

– Wejdź, zamknij drzwi i poczekaj, aż przeczytam – rzucił Marek, a kiedy skończył od razu zapytał. – No dobrze. Teraz mi powiedz, skąd to masz.

– Nie mogę – wyszeptał Wojciech. – Obiecałem, że nikomu nie powiem.

– Skąd to, do kurwy nędzy, masz?! – Marek zapytał jeszcze głośniej.

– Nie mogę. To jest sprawdzone źródło. Nie będzie żadnej wtopy.

– To nie są żarty! Chcesz się ze mną bawić w kotka i myszkę?! Nie jesteś Mikołajem, który chadzał swoimi ścieżkami i teraz go zajebali!

– Czy mogę już zacząć pisać? – Wojciech zaczął się podnosić.

– Nie! Zawołaj Malwinę! Tak nie będziemy się bawić! Ona przejmuje temat, a ty się wynoś do domu! – Marek pokazał Wojciechowi drzwi.

– Ale szefie! To nie w porządku! Nikt nigdy nie kazał nam zdradzać źródeł! Co by na to powiedział Michał? On zawsze był za Mikołajem!

– Już z tobą skończyłem – Marek odwrócił wzrok i zerkał w monitor.

– No to… No dobrze. Koleżanka z radia mi wysłała. Mogę iść?

– Grzej do komputera i wrzucaj! Od razu na czerwony pasek! Niech Jurek ustawi od razu PushAda i na Facebooku przypnie na górze.

10.

„Nie wiem, jak zacząć. Zawsze miałem problem z pierwszym zdaniem artykułu lub książki. Wiem doskonale, jak będzie wyglądać moje ostatnie zdanie. Piszę właśnie ostatni rozdział mojego życia. Krótkiego. Mimo to czuję się spełniony jako dziennikarz. Jeśli rozpoczęliście poszukiwania, to je odwołajcie. Zadbałem o wszystko w drobnych szczegółach, a zwłaszcza o to, żeby nie być dla nikogo więcej ciężarem. Pamiętajcie o mnie”.

– W liście pojawił się jeszcze dopisek zapisany innym charakterem pisma – powiedział czytający wiadomości. „I na wieki wieków. Amen”. Z naszych informacji wynika, że atramentem w tym przypadku była krew.

Karol usłyszał tylko dwa zdania, kiedy kręcił się łazienką, kuchnią a sypialnią. „Kto im pisze te raporty?” – pomyślał od razu, ale prędko uświadomił sobie, że w radiu mówią o Mikołaju. Zapatrzył się w okno. To był pierwszy tak jasny poranek w tym roku. Czuć było wiosnę. Otworzył okno. Od razu poczuł gryzący dym typowy o tej porze dla Bydgoskiego.

Ocknął się i otworzył stronę Toruńskiej. Kilka razy bez zrozumienia, jak w jakimś amoku, przeczytał list Mikołaja. Wiedział od razu, że to nie on napisał list, że ktoś musiał mu podyktować te ckliwe zdania. Mikołaj nie znosił patosu. Walił prosto z mostu. Albo prosto w zęby.

11.

W poniedziałkowy poranek na odprawie starszy aspirant dowiedział się, że sprawę Urbańskiego przejął komisarz Lewandowski z komisariatu Śródmieście. Był doświadczony w takich zagadkowych zaginięciach lub pozorowanych samobójstwach. Ale już na wstępie wylądował na dywaniku u samego komendanta miejskiego – Nowakoskiego bez drugiego „w”.

– Co za gnida poszła do dziennikarzy z listem Urbańskiego?! – Nowakoski był czerwony ze złości. Zawsze był czerwony. Uwielbiał się opalać.

– Nie mam bladego pojęcia. Pewnie chłopaki z Rubinkowa. Tam co chwilę coś wycieka. – Lewandowski był opanowany. Nie poczuwał się do winy.

– Weź tych chłopaków z Rubinkowa do zespołu. A potem ukręć łeb szpiclowi. Tym razem puści farbę. Swoją farbę.

Nowakoski był prostym facetem spod Wąbrzeźna. Nikt nie rozumiał jego żartów. Nikt nie wiedział, kiedy można się śmiać, a kiedy nie wypada. Nie łapał ironii. O sobie mówił, że pochodzi z miejsca, gdzie jadało się gołębie, a wolny czas spędzało się na zabijaniu kotów. Był synem hodowcy bydła. Wiedział, jak jednym uderzeniem zabić zwierzę. A tym bardziej człowieka. Nie dlatego jednak zaszedł tak wysoko. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie szerokie plecy.

– Wiem, Urbański to był chuj złamany, nie człowiek. Napsuł nam przez lata krwi. Rozwalał robotę. Zacierał ślady. Gwiazdorzył. Robił z nas idiotów. Ale właśnie dlatego teraz powinniśmy zrobić wszystko, żeby go znaleźć żywego lub martwego. Inaczej ludzie nas zjedzą żywcem.

– Już się zabieram do roboty.

– Masz wszystko do dyspozycji. A tego kutasa donosiciela chcę mieć na widelcu do jutra. Jeśli nie, pogadamy inaczej. Zrozumiano? Zero wpadek. Bo znów z nas zrobią gamoniów.

Lewandowski zebrał cały zespół w sali konferencyjnej. Miał troje swoich ludzi: Niedzielę, Antka i Marcelę. Do nich dołączył starszy aspirant Tomasz Lango i młodszy aspirant Zbyszek z Rubinkowa. Od razu wzięli się do roboty. – W tej chwili mamy i mało, i dużo – zaczął Lewandowski. – Wciąż nie możemy wykluczyć samobójstwa. Ale co gorsze – także prowokacji. Chyba pamiętacie, jakie numery potrafił wykręcić Urbański. Robił z nas idiotów przy każdej okazji: były sfingowane ustawki, bójki pod kamerami na środku Szerokiej. A teraz mógł wpaść na pomysł, że pokaże, że sobie nie radzimy z zaginięciami. Może to przytyk do zaginięć tych dwóch łebków, którzy zniknęli rok temu w okolicach sylwestra. W obu przypadkach daliśmy ciała. Może Urbański siedzi w jakiejś kryjówce i perfidnie ze wszystkich się śmieje. No dobra. Trzeba to wszystko jakoś uporządkować i rozplanować robotę.

12.

Karol od 10 lat był na wcześniejszej emeryturze. Nie mógł już słuchać swojej nowej szefowej, która miała wtedy zaledwie trzydziestkę. Był księgowym. Zawsze lubił łamigłówki, zagadki, quizy i różnego rodzaju konkursy. Do późnej nocy z pasją układał pasjanse lub czytał kryminały. Teraz spał zwykle do 10. Nie musiał się zrywać z łóżka, nikt mu nie truł dupy o poranku. Nic nie musiał. Jak w czytanych kryminałach szybko domyślał się, kto zabił, tak teraz był zupełnie bezradny.

Po przeczytaniu listu Mikołaja od razu sięgnął po telefon i długo się nie zastanawiając wykręcił numer, który znalazł w telefonie syna. Nikt nie odebrał. Włączyła się poczta. Nagrał wiadomość: – „Dzień dobry, z tej strony Karol Urbański, ojciec Mikołaja Urbańskiego. Wiem, że mój syn umawiał się na dziś z panem. Chciałbym chwilę porozmawiać”.

Po chwili zaczął dzwonić telefon. Z tego numeru. Głos mężczyzny był niski. – Mogę przyjechać po pana na parking koło stacji benzynowej – koło pl. Hoffmana i pojedziemy na Starówkę porozmawiać. Tylko proszę wziąć telefon Mikołaja – zaproponował mężczyzna, który przedstawił się jako informator Mikołaja. Karol zgodził się. W kilka minut był gotowy do wyjścia, a po kwadransie był już na parkingu przy stacji benzynowej. Z daleka zauważył czarne auto z przyciemnianymi szybami i dwie ciemne postaci. Ruszył pewnym krokiem w kierunku samochodu.

13.

– Szefie, policja wznowiła poszukiwania na Kępie – zawołał Jurek.

– Malwina, weź auto i jedź na Kępę. Filip jest już na miejscu i robi zdjęcia – zdecydował Marek. – Jurek załóż nowy tekst o poszukiwaniach. Malwina będzie ci na bieżąco wysyłać nowe informacje. A teraz zadzwoń do Filipa i poproś, żeby zrobić jakieś zdjęcia komórką. Nie ma na co czekać. Za pięć minut robimy kolegium. Oderwijcie się. Zobaczymy, co mamy.

Wojciech w spoconych dłoniach trzymał notatki i czekał, aż Marek wróci ze swojego biura. W kilkadziesiąt minut niewiele udało mu się ustalić.

– Sławek przeszukuje redakcyjny komputer Mikołaja – zaczął Marek. – Ale tam nic praktycznie nie ma. Żadnej wskazówki. Mikołaj wszystko robił na swoim prywatnym laptopie. Michał wysłał mi listę tematów, które zgłosił mu pod koniec roku Mikołaj. Też szału tam nie ma. To robota dla ciebie, Wojciech. Jeśli ktoś z was coś skojarzy z tymi tematami albo coś mu się przypomni, zapraszam do mnie. Spróbujcie sobie przypomnieć, co mówił wam przez urlopem Mikołaj, czy narzekał na coś lub kogoś, skarżył się, że ktoś mu grozi lub robi pod górkę. Przypomnijcie sobie. To ważne.

Marek na tablicy wypisał pięć tematów zgłoszonych przez Mikołaja. „Zmiany kadrowe w Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Co stało się z dotacjami, które udzieliła była prezes Funduszu na chwilę przed dymisją?” „Uzdrowiskowe plany urzędu miasta i urzędu marszałkowskiego. Dlaczego władzom miasta i regionu tak bardzo zależy na Czerniewicach jako uzdrowisku?” „Służba Bezpieczeństwa w największych toruńskich zakładach. Jak to jest, że na czele dużych firm stoją od kilkudziesięciu lat te same osoby?” „Wykup mieszkań komunalnych z bonifikatą. Kto na tym zyskał, a kto stracił?” „Jak dostać pracę w urzędzie marszałkowskim? Kogo trzeba znać, żeby dostać etat?”

– Wojtek, to zadanie dla ciebie na dzisiaj. Z tych pięciu tematów wybierz trzy, które mogą mieć związek ze zniknięciem Mikołaja. I zacznij je drążyć. Masz na to czas do środy. Koniecznie skontaktuj się z Tretynem. Mikołaj często u niego bywał. A teraz powiedz w końcu, co udało ci się ustalić.

– Wszyscy doszliśmy do jednego wniosku, że Mikołaj ostatnio obrał na cel urząd marszałkowski – zaczął referować Wojciech. – A że na marszałka nie miał żadnych kwitów, zaczął się przyglądać osobom, które się wokół niego kręcą. Z prezydenta przerzucił się teraz na marszałka. I chyba na tym bym się na razie skupił. Do tej pory marszałek miał święty spokój z mediami. Nikt mu nie siedział na karku jak prezydentowi. Iść w tę stronę?

– Ja bym w to nie mieszał marszałka – wtrącił się Marek. – Sprawdź tylko, czy jest coś na rzeczy z Funduszem i uzdrowiskiem w Czerniewicach. Kto na tym zyskał, a kto stracił. Ale po cichu. Za chwilę ma być rozstrzygnięty ważny dla nas przetarg na roczne ogłoszenia urzędu marszałkowskiego. Umów się jeszcze na dziś z Tretynem. Może coś powie ciekawego.

Tretyn był radcą prawnym. Pół miasta zwierzało mu się ze swoich bolączek. Przed laty obsługiwał kilka dużych firm i urzędów. Pomagał Mikołajowi pro bono przy trudniejszych tematach. Wyciągał z tarapatów. Układ był prosty – Mikołaj od czasu do czasu w zamian za prawną pomoc pomagał klientom Tretyna, opisując ich potyczki sądowe z mobberami, stalkerami lub ogólnie pojętą władzą bardzo różnych szczebli.

– Zapraszam do mojego królestwa – Tretyn osobiście otworzył Wojciechowi drzwi do swojej kamienicy. – Wejdźmy do mojego gabinetu. Czego życzy sobie do picia nadzieja toruńskiego dziennikarstwa śledczego? – Uśmiechnął się radca prawny, rozsiadając się w skórzanym fotelu.

Ściany gabinetu były puste, oprócz jednej naprzeciw masywnego biurka mecenasa. Wisiały na niej skrzyżowane szable. Wojciech na dłużej zawiesił na niej wzrok. Usiadł jak uczniak, trzymając dłonie na udach.

– Nic, dziękuję – Wojciech miał kwaśną minę. Od razu wyjął notatnik.

– Proszę wziąć jedną do ręki. Kupiłem je na targu – zawołał Tretyn. – Śmiało. Widać, że była już używana. I to nie jeden raz. A wiele razy.

Wojciech wstał i ściągnął szablę. Machnął raz nieśmiało i odwiesił.

– Mam niewiele czasu. Muszę wrócić na 15 na kolegium. Kiedy ostatni raz widział się pan lub rozmawiał z Mikołajem? – Wojciech przeczytał pierwsze pytanie z notatnika. Tretyn podszedł do okna i zerkał na rynek.

– Młody człowieku, jeśli mamy w ten sposób rozmawiać, to proszę już sobie iść na to kolegium – powiedział spokojnym tonem Tretyn. – Mikołaj to nie jest byle kto, żeby teraz zajmował się nim byle kto. Rozumiesz? Gdybym wiedział, z kim zadarł, to byłbym pierwszą osobą, która by się zgłosiła na policję i składała zeznania. Kiedy usłyszałem, że Mikołaj zaginął, to poczułem się, jakbym dostał obuchem. Ostatnio był wyjątkowo nerwowy. Rzadko do mnie przychodził. Już nie był taki wylewny jak jeszcze pięć lat temu. Ale to się nie zaczęło wczoraj. Od trzech lat zaczął coraz częściej chodzić własnymi ścieżkami. Byłem mu coraz mniej potrzebny. Kiedy zamieszkał niedaleko, myślałem, że będziemy widywać się częściej.

Wojciech pokazał Tretynowi listę tematów, którymi miał się zająć na początku roku Mikołaj. Radca przeczytał je kilka razy. – Ja bym się tymi wykupami mieszkań zainteresował na pana miejscu – wystękał w końcu Tretyn. – Mikołaj od kilku lat nad tym pracował. Mówiłem mu, że to istne szaleństwo i temat, który zainteresuje jedynie pasjonatów – i to przede wszystkim historyków. I to też nie wszystkich. Mikołaj jakoś w 2010 r. postanowił, że będzie sprawdzać budynek po budynku na Starówce i chyba na Bydgoskim, żeby ustalić, w czyich rękach były one przez lata. Nie wiedziałem, po co mu to. Przecież nic na ten temat nie pisał. Wracał jednak do tego tematu co jakiś czas. Śledził przepisy. Ale na tym się kończyło.

– No to może komuś od marszałka podpadł? – zapytał Wojciech.

– Drogi panie, wokół marszałka może i kręcą się różne typy spod ciemnej gwiazdy, ale nie sądzę, żeby ktokolwiek z nich byłby zdolny do czegoś takiego. Fakt, kradną, gdzie się tylko da. Jeśli już kradną, to biorą się za jakieś niewielkie zlecenia – góra 200 tys. zł. Takie są poza jakąkolwiek kontrolą. To są jednak zwyczajne pasożyty, a nie mordercy. Tam bym nie szukał. Z tym uzdrowiskiem może być ciekawie. Mikołaj trochę mi o tym opowiadał. Tam mogą być duże pieniądze. Ale to tylko zwykłe dywagacje.

– A co jest nie tak z tymi Czerniewicami? – dopytywał Wojciech.

– Nic. Są na swoim miejscu. – Uśmiechnął się Tretyn. – Ale co chce pan wiedzieć? Proszę pytać. Odpowiem tylko na konkretne pytania.

– Dlaczego urzędom tak bardzo zależy na Czerniewicach jako uzdrowisku? – Wojciech powtórzył pytanie, które zapamiętał z kolegium.

– Rzecz w tym, że nikomu nie zależy, żeby tam powstało uzdrowisko. Albo inaczej: pewnym osobom zależy, żeby powstało tam prywatne uzdrowisko. W urzędzie marszałkowskim podobno zrobiła się jednak wielka sraczka, kiedy usłyszeli, że miasto zamierza objąć te tereny strefą uzdrowiskową. Oni chcieli najpierw po cichu przejąć te grunty, którymi dysponuje obecnie samorząd województwa, uwłaszczyć je i zrobić na nich drugi Ciechocinek lub Inowrocław. A miasto włożyło im kij w szprychy. Teraz są podobno wielkie tarcia w tej sprawie między dwoma urzędami. Może jakieś gigantyczne pieniądze chodzą pod stołami. Ale to wszystko są domysły. Mikołaj już takie rzeczy opowiadał, że dzieliłem to przez trzy, bo nie mogłem w to wszystko uwierzyć. On też lubił czasami opowiadać bajki. Bywał jak chorągiewka. Nie potrafił usiedzieć, kiedy trafił na jakiś temat. Potem za uszy musiałem go wyciągać jak uczniaka, kiedy wpadł w jakieś bagno. Ale myśli pan, że marszałek byłby w stanie coś takiego zrobić?

– Nie sądzę. To raczej prosty facet odciągnięty od pługa.

– No i teraz w końcu gada pan jak dziennikarz. Proszę zadzwonić do Majewskiego. To ostatni dyrektor, który nie chodzi na pasku marszałka. Proszę powołać się na mnie. Pomagał Mikołajowi w tym temacie.

14.

– To była zwierzęca krew! – zawołał do Lewandowskiego z końca korytarza Gustaw, technik kryminalistyki ze Śródmieścia.

– O ja pierdolę! – odpowiedział mu na to Lewandowski.

– Żartowałem – zachichotał Gustaw. – To ludzka krew. Wstępnie można wykluczyć, że krew należała do Urbańskiego. Ale tylko wstępnie.

– To zanieś te wyniki Niedzieli. On też pracuje przy tej sprawie.

– Wolałbym do Marceli. Ładna dupa z twarzy – brechtał się Gustaw.

– Bierz się do roboty! – zawołał Lewandowski. – Jeszcze będą próbki krwi z Kępy Bazarowej. Właśnie tam jadę z komendantem. Do roboty!

15.

– Marek, policjanci... coś znaleźli – wydukała Malwina przez telefon.

– Co takiego? – zapytał Marek. – No, wyduś to w końcu z siebie!

– Nie wiem co. Znaleźli coś na brzegu, jakieś 500 metrów od punktu widokowego. O 17 chcą zrobić na miejscu konferencję prasową. Tu jest cholernie zimno. Możemy wracać? Filip całkowicie już przemarzł.

– To wracajcie! Kasia i Marcel, jedziecie teraz na Kępę! – rzucił Marek. – Jurek, załóż nowy artykuł. Będziemy na żywo wrzucać nowe informacje. Napisz od razu, że policja wpadła na jakiś trop. Znaleźli coś na brzegu Wisły, w pobliżu punktu widokowego, co może mieć związek z zaginięciem Mikołaja. Grażyna, a ty się odklej od tych repertuarów. No ja pierdolę, pomóż trochę Jurkowi! Weź się ogarnij trochę dziewczyno! Podczep foty!

16.

Marcel nadawał na żywo konferencję prasową z punktu widokowego na panoramę Starówki. Na Facebooku relację oglądało prawie 500 osób. Było już ciemno. Policjanci zadbali o oprawę. Ustawili trzy radiowozy tak, żeby ich światła oświetlały drewniany pomost. Wjazd na Kępę Bazarową został zamknięty. Policjanci pilnowali wszystkich tras, które prowadziły na tę niewielką wyspę na Wiśle pomiędzy lewym a prawym brzegiem. Na miejscu były wszystkie toruńskie media. Zdążyły dotrzeć też co niektóre ogólnopolskie stacje telewizyjne. Wszyscy nadawali na żywo z Torunia.

Na końcu pomostu, na tle panoramy Starówki stanęli Nowakoski, Lewandowski i prokurator rejonowy Kaczyński. Od razu zostali okrążeni przez chmarę dziennikarzy. W końcu zapanowała wielka cisza.

– Jak już państwo wiedzą, trwają poszukiwania Mikołaja Urbańskiego, dziennikarza śledczego z Torunia, którego zaginięcie zostało zgłoszone przez rodzinę wczoraj po południu – zaczął Lewandowski. Światła tak biły go po oczach, że musiał je zmrużyć. – Jeszcze wczoraj późnym wieczorem rozpoczęliśmy poszukiwania w bezpośrednim sąsiedztwie parkingu, gdzie odnaleziono samochód zaginionego. Zostały one wznowione dziś wczesnym rankiem. Mimo mrozu i trudnych warunków do akcji dziś włączyli się także płetwonurkowie. Ok. 15 jeden z naszych funkcjonariuszy, który przeszukiwał nabrzeże Wisły na Kępie Bazarowej, odnalazł zegarek. To charakterystyczny zegarek z drewnianą tarczą. Wszystko wskazuje, że należy do zaginionego. W tym miejscu natrafiliśmy też na ślady krwi. Ściągnęliśmy posiłki z Bydgoszczy i Inowrocławia i jeszcze dziś będziemy wzdłuż i wszerz przeszukiwać Kępę Bazarową i Wisłę z użyciem sonaru. Czy mają państwo jakieś pytania? Jesteśmy do państwa dyspozycji.

– Czy można już mówić o samobójstwie lub morderstwie? – zapytał lokalny radiowiec, któremu udało się wejść między kamery.

– W tej chwili nie możemy jednoznacznie wskazać ani na jedno, ani na drugie – zabrał głos Kaczyński. – Ubiegnę również pytanie o ślady krwi, które zostały znalezione w samochodzie i nad Wisłą. Trwają analizy. Ale już wstępnie wykluczyliśmy możliwość, że jest to krew Mikołaja Urbańskiego.

– Państwo sobie tu rozważają, czy to było samobójstwo, czy morderstwo. Przecież nie jesteśmy idiotami. Co za samobójca pisze list własną krwią? Weźcie się w końcu do roboty, bo zabójca jest już daleko stąd! – Cezary, lokalny korespondent tabloidu, czasy świetności dawno miał za sobą.

– Muszę kategorycznie zaprzeczyć informacjom, jakoby na liście znalazł się jakikolwiek dopisek napisany krwią. Ktoś to sobie musiał wyssać z palca, a teraz państwo to wszędzie powielają. Ta sprawa ma wiele wątków. Wszystkie drobiazgowo badamy. W tej chwili skupiliśmy się głównie na poszukiwaniu śladów na Kępie Bazarowej, licząc na to, że doprowadzą nas one do rozwiązania tej sprawy – głos przejął Lewandowski i poprosił o kolejne pytania od dziennikarzy.

– Czy to prawda, że Urbański miał ostatnio na pieńku z marszałkiem i jego ludźmi? – zapytał dziennikarz z ogólnopolskiej stacji.

Kaczyński odpowiedział:

– Badamy wszystkie wątki. Nic więcej nie mogę powiedzieć.

– Następny komunikat wydamy dziś wieczorem. Dziękuję państwu – zakończył Lewandowski, czym wywołał poruszenie wśród dziennikarzy, którzy mieli do zadania jeszcze mnóstwo nic nie znaczących pytań.

– Mogłaś chociaż zadać jedno pytanie, Marek znów będzie się wkurwiać, że pojechaliśmy na marne, że boimy się kamer i mikrofonów – rzucił Marcel do Kasi, gdy wsiadali do auta i rozcierał zmarznięte dłonie.

– Sam mogłeś przecież zdać pytanie! O co tu pytać? Nic nie wiadomo! Nie lubię bić piany, jak ci prezenterzy z sitkami, co z dziennikarstwem nie mają nic wspólnego i z kartek napierdalają – Kaśka wydusiła na jednym wdechu. – Prawie mnie tam zadeptali. Tak ma wyglądać dziennikarstwo?

– To powiedz to Markowi, ok? – Marcel odpalił samochód i stał w kolejce samochodów wyjeżdżających z Kępy Bazarowej. Po kilkunastu minutach byli w redakcji. Tam czekało na nich jeszcze kolegium z Michałem.

17.

„Mnóstwo policji jest na Piekarskich Górkach. Kilka radiowozów. Teren zamknięty. Czy możecie ustalić, co się tam wydarzyło?” – taka wiadomość przyszła na platformę alarmową Toruńskiej we wtorkowy poranek.

– Dzień dobry. Co się dzieje na Piekarskich Górkach? – zapytał wprost Marcel, który miał poranny dyżur w Toruńskiej. Przybyszewski poprosił o telefon za pół godziny. Obiecał, że oddzwoni, jak tylko się dowie.

Na Facebooku zaroiło się od zdjęć Piekarskich Górek, przy których roiło się od policjantów i radiowozów. Zamknięty został wjazd na parking przy stacji paliw. „Co się tam stało? Może znaleźli Urbańskiego” – napisał ktoś w komentarzu. „Pewnie żuleria się pokłóciła. Tam albo piją, albo ćpają. Szerokim łukiem radzę wam omijać ten lasek” – komentował kolejny. „Podobno samobójstwo. Znaleźli kogoś dyndającego na drzewie”.

– No pisz to kurwa w końcu! – warknął Darek na Marcela, swojego redakcyjnego pupila. – Nie widzisz komentarzy?! Tracimy czas i odsłony.

Marcel wziął się do roboty. „Samobójstwo w lasku na Słowackiego?” – tekst opatrzył takim nagłówkiem i zilustrował go zdjęciem przesłanym przez czytelnika. – Dzwoń do tego Przybyszewskiego! Jemu nie płacą za spuszczanie dziennikarzy! – Na twarzy Marka pojawiły się czerwone plamy.

Po chwili oddzwonił Przybyszewski. Nie do Marcela, ale do Michała, który kręcąc głową, czytał w swoim gabinecie dzisiejsze gazety. – Dzień dobry, panie redaktorze – zaczął poważnym tonem Przybyszewski. – Mam złe wieści. Dziś nad ranem przypadkowa osoba natknęła się na zwłoki.

Michał cały się zagotował. Był gotowy na najgorsze. Przybyszewski wziął głęboki oddech. – To zwłoki Karola Urbańskiego – powiedział w końcu. – Czy możecie na razie nie podawać do wiadomości jego personaliów?

– Tego nie mogę obiecać – wyszeptał Michał i przerażony się rozłączył.

Część druga

1.

Tomasz Lango już kilka razy chciał zrzucić mundur. Od kilku lat czekał na awans. Dzień w dzień zabijała go nie tyle rutyna, co coraz większa obojętność. Już nic go nie ruszało: widok martwego dziecka, skopana do nieprzytomności żona alkoholika czy zaćpane i zgwałcone 12-latki.

Już nie mógł słuchać wieczornych tyrad Marty, jak mało jej pomaga przy dzieciach, że go nie ma w domu, kiedy powinien odrabiać z nimi lekcje lub przygotowywać im ubrania na kolejny dzień. Ostatnio mało rozmawiali i mało się widywali. Kiedy Marta nie miała co powiedzieć, powtarzała jak mantrę: – Praca jest dla ciebie najważniejsza. Chodzisz ciągle podkurwiony. Masz jakieś tajemnice. Wszystko dusisz w sobie. No odezwij się w końcu.

Tym razem zaczęła inaczej.

– Co tam w pracy? – zapytała nad ranem.

– Z Urbańskim wszystko stanęło w miejscu. Wracam do komisariatu do swoich gównianych spraw. Już chyba nie jestem potrzebny w Śródmieściu – Tomasz wstał i poszedł do łazienki wziąć prysznic. Nie mógł spać w nocy. W kuchni krzątała się już Marta, parzyła mu kawę i robiła kanapki.

– Dzieciaki, wstawajcie, za pół godziny macie lekcje – krzyknęła Marta.

Tomasz szybko wypił kawę, wyszedł z domu i znów wszedł w swoją rolę starszego aspiranta, tropiącego występki mieszkańców Rubinkowa. Spłoszył gołębie, które zajadały się zamarzniętym rzygiem przez klatką. Na głowie miał serię włamań do mieszkań. Zawsze ta sama metoda: wchodzili przez balkonowe drzwi, zabierali wszystko, co było pod ręką – sprzęt RTV, biżuterię – i znikali gdzieś w odmętach blokowiska. Zeznania świadków nie trzymały się kupy. Mało to po osiedlu kręci się podchmielonych młodzianów w kapturach? Dziś miał przesłuchać kilku podejrzanych. Ale był przekonany, że nie było wśród nich sprawców. – Gówno – powiedział pod nosem, skręcając w Dziewulskiego i widząc z daleka komisariat.

– Blondyn z niebieskimi oczami? Kogo mi wy tu daliście? – żartował sobie Kowalski, komendant komisariatu, przedstawiając Tomasza zespołowi. – Może to i dobrze, że z twarzy nie wyglądasz na policjanta. Popatrz na nas. Same chamy i zakazane mordy tu siedzą. Witamy u nas!