Zbrodnia nie przystoi damie - Robin Stevens - ebook

Zbrodnia nie przystoi damie ebook

Robin Stevens

3,8
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy Daisy Wells i Hazel Wong założyły tajne towarzystwo detektywistyczne w szkole dla dziewcząt Deepdean, z trudem przyszło im znalezienie jakiejkolwiek, choćby najbłahszej zagadki do rozwiązania (nie licząc zaginięcia krawatu Lavinii). I właśnie wtedy Hazel odkryła w sali gimnastycznej ciało nauczycielki, panny Bell. W pierwszej chwili pomyślała, że zdarzył się okropny wypadek. Kiedy jednak pięć minut później wróciła do sali razem z Daisy, ciała… nie było. Zniknęło!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 238

Oceny
3,8 (5 ocen)
2
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Szkoła Deepdean

PER­SO­NEL

Pan­na Grif­fin – dy­rek­tor­ka

Pan­na Lap­pet – na­uczy­ciel­ka hi­sto­rii i ła­ci­ny

Pan­na Bell – na­uczy­ciel­ka przed­mio­tów ści­słych, a ta­kże ofia­ra

Pan­na Par­ker – na­uczy­ciel­ka ma­te­ma­ty­ki

Pan Mac­Le­an – pa­stor

Pan Reid, „Ten Je­dy­ny” – na­uczy­ciel mu­zy­ki i ry­sun­ku

Pan­na Ten­ny­son – na­uczy­ciel­ka an­giel­skie­go

Pan­na Hop­kins – na­uczy­ciel­ka gim­na­sty­ki

Ma­de­mo­isel­le Re­nauld, „Mam­zel­le” – na­uczy­ciel­ka fran­cu­skie­go

Pani Minn, „Min­ny” – pie­lęgniar­ka

Pan Jo­nes – wo­źny i zło­ta rącz­ka

„Ma­tro­na” – opie­kun­ka na­sze­go domu

UCZEN­NI­CE

Da­isy Wells – trze­cio­kla­sist­ka, pre­zes To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go Wells & Wong

Ha­zel Wong – trze­cio­kla­sist­ka, se­kre­tarz To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go Wells & Wong

TRZE­CIO­KLA­SIST­KI

Kit­ty Fre­ebo­dy

Re­bec­ca „Fa­sol­ka” Mar­ti­ne­au

La­vi­nia Tem­ple

Cle­men­ti­ne De­la­cro­ix

So­phie Cro­ke-Fin­chley

PIERW­SZO­KLA­SIST­KA

Bet­sy North

DRU­GO­KLA­SIST­KI

Bin­ny Fre­ebo­dy

Trzy Mary

PI­ĄTO­KLA­SIST­KA

Ali­ce Mur­ga­troyd

STAR­SZE DZIEW­CZY­NY

Vir­gi­nia Over­ton

Be­lin­da Van­ce

PRE­FEKT­KA NA­CZEL­NA

Hen­riet­ta Tril­ling, „Kró­lo­wa Hen­ry­ka”

1

To pierw­sze mor­der­stwo w hi­sto­rii To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go Wells & Wong, dla­te­go cie­szę się, że Da­isy ku­pi­ła mi nowy ze­szyt. Ostat­ni za­pi­sa­łam do szczętu, kie­dy ko­ńczy­ły­śmy spra­wę za­gi­nio­ne­go kra­wa­tu La­vi­nii. Oczy­wi­ście kra­wat ukra­dła Cle­men­ti­ne, któ­ra chcia­ła się ze­mścić za to, że La­vi­nia wal­nęła ją w brzuch pod­czas me­czu la­cros­se’a, La­vi­nia zaś chcia­ła od­pła­cić Cle­men­ti­ne za wy­ga­da­nie wszyst­kim, że tam­ta jest z roz­bi­tej ro­dzi­ny. Po­dej­rze­wam jed­nak, że roz­wi­ąza­nie tej za­gad­ki może się oka­zać bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne.

Sko­ro to nowy ze­szyt, chy­ba po­win­nam naj­pierw przed­sta­wić parę wy­ja­śnień. Da­isy Wells jest pre­ze­sem To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go, a ja, Ha­zel Wong, je­stem jego se­kre­ta­rzem. Da­isy twier­dzi, że to czy­ni ją Sher­loc­kiem Hol­me­sem, mnie zaś Wat­so­nem. Wy­da­je mi się to ca­łkiem słusz­ne. W ko­ńcu je­stem sta­now­czo zbyt ni­ska na bo­ha­ter­kę tej hi­sto­rii, no i czy ktoś w ogó­le sły­szał o chi­ńskim Sher­loc­ku Hol­me­sie?

Dla­te­go tak się dzi­wię, że wła­śnie ja zna­la­złam cia­ło pan­ny Bell. Da­isy na­dal nie może się z tym po­go­dzić, cho­ciaż uda­je, że to nie­praw­da. Wi­dzi­cie, Da­isy świet­nie się na­da­je na bo­ha­ter­kę, więc to jej po­win­ny się przy­tra­fiać ta­kie rze­czy.

Wy­star­czy spoj­rzeć na Da­isy i już wia­do­mo, co to za oso­ba – jed­na z tych fi­li­gra­no­wych, bar­dzo an­giel­skich dziew­cząt o nie­bie­skich oczach i zło­tych wło­sach; na pew­no bie­ga w desz­czu i bło­cie z ki­jem do ho­ke­ja na tra­wie, a po­tem zja­da na pod­wie­czo­rek dzie­si­ęć bu­łe­czek z lu­krem. Ja z ko­lei przy­po­mi­nam lu­dzi­ka Mi­che­li­na; moje po­licz­ki są krągłe jak ksi­ężyc w pe­łni, a wło­sy i oczy – upo­rczy­wie ciem­ne.

Przy­je­cha­łam z Hong­kon­gu w dru­giej kla­sie i cho­ciaż wszyst­kie by­ły­śmy wte­dy jesz­cze kre­wet­ka­mi (na po­trze­by no­we­go no­tat­ni­ka wy­ja­śnię, że tak na­zy­wa­my dziew­czyn­ki z ni­ższych klas), to o Da­isy już zro­bi­ło się gło­śno w De­ep­de­an. Je­ździ­ła kon­no, gra­ła w la­cros­se’a i na­le­ża­ła do kó­łka te­atral­ne­go. Star­sze dziew­czy­ny zwró­ci­ły na nią uwa­gę i za­nim nad­sze­dł maj, cała szko­ła wie­dzia­ła, że sama pre­fekt­ka na­czel­na na­zwa­ła Da­isy „rów­nia­chą”.

To jed­nak tyl­ko po­zo­ry, po­god­na twarz, jaką Da­isy po­ka­zu­je świa­tu. Tak na­praw­dę jest zu­pe­łnie inna.

Tro­chę po­trwa­ło, za­nim to od­kry­łam.

2

Da­isy chce, że­bym opo­wie­dzia­ła, co się dzia­ło w tym try­me­strze, za­nim zna­la­złam cia­ło. Mówi, że tak wła­śnie ro­bią praw­dzi­wi de­tek­ty­wi – naj­pierw gro­ma­dzą wszyst­kie mo­żli­we in­for­ma­cje – więc zgo­da. Wci­ąż mi też po­wta­rza, że do­bry se­kre­tarz po­wi­nien no­sić ze sobą no­tat­nik cały czas, żeby od razu za­pi­sy­wać wa­żne wy­da­rze­nia. I na nic się nie zda przy­po­mi­na­nie jej, że prze­cież tak wła­śnie ro­bię.

Naj­wa­żniej­szym wy­da­rze­niem pierw­szych ty­go­dni je­sien­ne­go try­me­stru było po­wsta­nie To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go, i wła­śnie Da­isy jest za to od­po­wie­dzial­na. Ona lubi wy­my­ślać ró­żne or­ga­ni­za­cje. W ze­szłym roku za­ło­ży­ły­śmy To­wa­rzy­stwo Pa­cy­fi­stycz­ne (nuda), a po­tem Spi­ry­ty­stycz­ne (tro­chę mniej­sza nuda, ale La­vi­nia roz­bi­ła ku­bek w cza­sie se­an­su, Fa­sol­ka zaś ze­mdla­ła, więc Ma­tro­na, czy­li opie­kun­ka na­sze­go domu, za­bro­ni­ła nam ba­wić się w ten spo­sób).

To wszyst­ko dzia­ło się jed­nak w ze­szłym roku, kie­dy ci­ągle by­ły­śmy kre­wet­ka­mi. Te­raz, kie­dy prze­szły­śmy do trze­ciej kla­sy i je­ste­śmy już pra­wie do­ro­słe, nie mo­że­my się zaj­mo­wać ta­ki­mi głup­stwa­mi jak du­chy – tak przy­naj­mniej stwier­dzi­ła Da­isy, kie­dy na po­cząt­ku try­me­stru wpa­dła na trop prze­stęp­stwa.

Na­wet mnie to ucie­szy­ło. Nie że­bym się bała du­chów, rzecz ja­sna. Prze­cież wia­do­mo, że du­chów nie ma. Ale po szko­le i tak krąży do­sta­tecz­nie wie­le hi­sto­rii o nich, żeby wszy­scy się bali. Naj­bar­dziej zna­nym du­chem po­zo­sta­je Ve­ri­ty Abra­ham, dziew­czy­na, któ­ra rzu­ci­ła się z bal­ko­nu w sali gim­na­stycz­nej w try­me­strze po­prze­dza­jącym mój przy­jazd. Są ta­kże du­chy by­łej na­uczy­ciel­ki, któ­ra za­mknęła się w jed­nej z sal mu­zycz­nych i za­gło­dzi­ła na śmie­rć, oraz ma­łej pierw­szo­kla­sist­ki, któ­ra uto­nęła w sta­wie.

Jak już mó­wi­łam, w tym roku Da­isy po­sta­no­wi­ła, że zo­sta­nie­my de­tek­ty­wa­mi. Przy­je­cha­ła do szko­ły z ku­fer­kiem pod­ręcz­nym wy­pcha­nym ksi­ążka­mi o złow­ro­gich, bu­dzących gro­zę ty­tu­łach, ta­kich jak Sa­mot­ny dom czy Mia­stecz­ko My­ste­ry Mile. Ma­tro­na kon­fi­sko­wa­ła jed­ną po dru­giej, ale Da­isy ci­ągle uda­wa­ło się zdo­być na­stęp­ną.

To­wa­rzy­stwo De­tek­ty­wi­stycz­ne za­ło­ży­ły­śmy w pierw­szym ty­go­dniu szko­ły. Umó­wi­ły­śmy się, że ni­ko­mu, na­wet po­zo­sta­łym ko­le­żan­kom z do­rmi­to­rium – Kit­ty, Fa­sol­ce i La­vi­nii – nie zdra­dzi­my tej ta­jem­ni­cy. By­łam dum­na, że mamy se­kret tyl­ko we dwie. Było to też nie­sa­mo­wi­cie za­baw­ne, tak się kryć za ple­ca­mi in­nych i uda­wać, że jest się nor­mal­ną oso­bą, pod­czas gdy ba­wi­ły­śmy się w de­tek­ty­wów wy­pe­łnia­jących taj­ną mi­sję: zbie­ra­nie in­for­ma­cji.

To Da­isy wy­zna­czy­ła nam pierw­sze za­da­nia. Naj­pierw za­kra­dły­śmy się do dru­gie­go do­rmi­to­rium trze­cich klas, żeby prze­czy­tać dzien­nik Cle­men­ti­ne, a po­tem moja przy­ja­ció­łka wy­bra­ła pew­ną pierw­szo­kla­sist­kę i mia­ły­śmy się o niej do­wie­dzieć wszyst­kie­go. Dzi­ęki temu, zda­niem Da­isy, ćwi­czy­ły­śmy umie­jęt­no­ści nie­zbęd­ne de­tek­ty­wom – ta­kie jak za­pa­mi­ęty­wa­nie ta­blic re­je­stra­cyj­nych ka­żde­go uj­rza­ne­go sa­mo­cho­du.

W dru­gim ty­go­dniu try­me­stru po­sta­no­wi­ły­śmy zba­dać, dla­cze­go Kró­lo­wej Hen­ry­ki (to prze­zwi­sko obec­nej pre­fekt­ki na­czel­nej, Hen­riet­ty Tril­ling, któ­ra jest pe­łna dy­stan­su i ma dwor­skie ma­nie­ry oraz pi­ęk­ne kasz­ta­no­we wło­sy) za­bra­kło na mo­dłach pew­ne­go ran­ka. Jed­nak już kil­ka go­dzin pó­źniej cała szko­ła wie­dzia­ła, że Hen­riet­ta do­sta­ła te­le­gram za­wia­da­mia­jący ją o nie­spo­dzie­wa­nej śmier­ci cio­ci.

– Bie­dac­two – po­wie­dzia­ła Kit­ty, kie­dy spra­wa wy­szła na jaw. Kit­ty ma w na­szym do­rmi­to­rium łó­żko tuż obok Da­isy i Da­isy na­zy­wa ją przy­ja­ció­łką To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go, cho­ciaż na­wet Kit­ty wci­ąż nie wie o jego ist­nie­niu. Ma gład­kie ja­sno­brązo­we wło­sy i mnó­stwo pie­gów, a na dnie ku­fer­ka pod­ręcz­ne­go cho­wa coś, co po­cząt­ko­wo wzi­ęłam za na­rzędzie tor­tur, a co tak na­praw­dę słu­ży do pod­kręca­nia rzęs. Kit­ty, po­dob­nie jak Da­isy, nie może wy­trzy­mać bez plo­tek, cho­ciaż kie­ru­ją nią po­wo­dy mniej na­uko­we.

– Bied­na Kró­lo­wa Hen­ry­ka. Nie ma szczęścia. Była naj­lep­szą przy­ja­ció­łką Ve­ri­ty Abra­ham, a same wie­cie, co się przy­da­rzy­ło Ve­ri­ty. Od tam­tej pory jest nie ta sama.

– Słu­cham? – zdzi­wi­ła się Fa­sol­ka, któ­ra śpi koło mnie. Tak na­praw­dę na­zy­wa się Re­bec­ca, ale mó­wi­my na nią Fa­sol­ka, bo jest bar­dzo drob­na i wszyst­kie­go się boi, zwłasz­cza lek­cji. Twier­dzi, że le­d­wie spoj­rzy na do­wol­ną stro­nę, a li­te­ry i cy­fry za­czy­na­ją jej ta­ńczyć przed ocza­mi jak sza­lo­ne i nie może się sku­pić. – A co się przy­da­rzy­ło Ve­ri­ty?

– Za­bi­ła się– przy­po­mnia­ła zi­ry­to­wa­na Kit­ty. – Sko­czy­ła z bal­ko­nu w sali gim­na­stycz­nej. W ze­szłym roku. Nie pa­mi­ętasz?

– Och! – wy­krzyk­nęła Fa­sol­ka. – Rze­czy­wi­ście. Ale za­wsze my­śla­łam, że mu­sia­ła się po­tknąć.

Cza­sa­mi Fa­sol­ka bar­dzo po­wo­li ko­ja­rzy fak­ty.

Na po­cząt­ku try­me­stru wy­da­rzy­ło się coś jesz­cze, co pó­źniej na­bra­ło wiel­kie­go zna­cze­nia: do szko­ły przy­był Ten Je­dy­ny.

Wi­dzi­cie, pod ko­niec ze­szłe­go roku pan­na Nel­son, wi­ce­dy­rek­tor­ka i sta­ra nu­dzia­ra ucząca mu­zy­ki oraz ry­sun­ków, prze­szła na eme­ry­tu­rę. Spo­dzie­wa­ły­śmy się, że za­stąpi ją ktoś rów­nie nie­cie­ka­wy, lecz o no­wym na­uczy­cie­lu, panu Re­idzie, nie da się tego po­wie­dzieć. A w do­dat­ku nie jest sta­ry.

Pan Reid ma moc­ne ko­ści po­licz­ko­we i cza­ru­jący wąsik, i za­cze­su­je wło­sy bry­lan­ty­ną. Wy­gląda ca­łkiem jak gwiaz­da fil­mo­wa, choć nie mo­że­my do­jść do po­ro­zu­mie­nia któ­ra. Kit­ty sta­wia na Do­ugla­sa Fa­ir­bank­sa Ju­nio­ra, a Cle­men­ti­ne na Clar­ka Ga­ble – ale to tyl­ko dla­te­go, że ma fio­ła na punk­cie Clar­ka Ga­ble. Tak na­praw­dę nie mia­ło to żad­ne­go zna­cze­nia. Pan Reid był mężczy­zną, i to zu­pe­łnie in­nym niż pan Mac­Le­an (czy­li nasz zbzi­ko­wa­ny, nie­do­my­ty, wie­ko­wy pa­stor, któ­re­go Kit­ty prze­zy­wa Mac­Bru­da­sem), więc od razu cała szko­ła się w nim za­ko­cha­ła.

Śmier­tel­nie po­wa­żne i na wpół se­kret­ne to­wa­rzy­stwo wy­znaw­ców pana Re­ida za­ło­ży­ła Kit­ty. Na pierw­szym spo­tka­niu zo­stał on prze­chrzczo­ny na Tego Je­dy­ne­go. W Jego Obec­no­ści wszyst­kie mamy obo­wi­ązek da­wać so­bie ta­jem­ne zna­ki (unie­sio­ny pa­lec wska­zu­jący, mru­gni­ęcie pra­wym okiem).

Ten Je­dy­ny był w De­ep­de­an le­d­wie ty­dzień, kie­dy wy­wo­łał naj­wi­ęk­szy skan­dal od cza­su ze­szło­rocz­nej hi­sto­rii z Ve­ri­ty.

Wi­dzi­cie, już przed roz­po­częciem try­me­stru cała szko­ła wie­dzia­ła, że pan­na Bell od przed­mio­tów ści­słych i pan­na Par­ker, ma­te­ma­tycz­ka, mają ja­kąś ta­jem­ni­cę. Miesz­ka­ły ra­zem w po­bli­skim mia­stecz­ku w miesz­kan­ku pan­ny Par­ker, któ­ra dys­po­no­wa­ła po­ko­jem go­ścin­nym. To ten po­kój sta­no­wił sed­no ta­jem­ni­cy. Nie wie­dzia­łam, o co cho­dzi, kie­dy Da­isy opo­wie­dzia­ła mi o tym po raz pierw­szy; te­raz jed­nak, gdy je­ste­śmy w trze­ciej kla­sie, ro­zu­miem dużo wi­ęcej. Ta­jem­ni­ca ma coś wspól­ne­go z wło­sa­mi pan­ny Par­ker, zbyt krót­ki­mi na­wet jak na obec­ną modę, oraz spo­so­bem, w jaki ona i pan­na Bell po­da­wa­ły so­bie pa­pie­ro­sy w cza­sie dłu­gich przerw.

W tym try­me­strze nie było jed­nak żad­nych pa­pie­ro­sów, po­nie­waż pan­na Bell tyl­ko spoj­rza­ła na Tego Je­dy­ne­go i stra­ci­ła dla nie­go gło­wę, zu­pe­łnie jak Kit­ty. To była ogrom­na nie­spo­dzian­ka. Pan­ny Bell nie uwa­ża­no za pi­ęk­no­ść. Cia­sno owi­ni­ęta bia­łym la­bo­ra­to­ryj­nym far­tu­chem, za­pi­ęta pod samą szy­ję, su­ro­wa. I bied­na. Mia­ła trzy bluz­ki nie pierw­szej mło­do­ści, któ­re no­si­ła na zmia­nę, sama pod­ci­na­ła so­bie wło­sy, a po lek­cjach do­ra­bia­ła jako se­kre­tar­ka pan­ny Grif­fin. Wszyst­kie się nad nią li­to­wa­ły­śmy i sądzi­ły­śmy, że z Tym Je­dy­nym będzie po­dob­nie. Nie mo­gły­śmy wy­jść ze zdu­mie­nia, kie­dy sta­ło się ina­czej.

– Mi­ędzy nimi coś sięwy­da­rzy­ło – po­wie­dzia­ła Cle­men­ti­ne pod ko­niec pierw­sze­go ty­go­dnia. – Po­szłam do pra­cow­ni na dłu­giej prze­rwie, a pan­na Bell i Ten Je­dy­ny tam sięmig­da­li­li. Szok!

– Nie­mo­żli­we – mruk­nęła La­vi­nia z po­gar­dą. La­vi­nia też śpi w na­szym do­rmi­to­rium – to duża, przy­sa­dzi­sta dziew­czy­na z wiel­ką szo­pą ciem­nych wło­sów, przez wi­ęk­szo­ść cza­su nie­za­do­wo­lo­na z ży­cia.

– Ależ tak! – za­wo­ła­ła Cle­men­ti­ne. – Prze­cież wiem, jak to wy­gląda. W ze­szłym mie­si­ącu wi­dzia­łam, jak mój brat tak ro­bił.

Mi­mo­wol­nie się za­ru­mie­ni­łam. Wy­obra­ża­nie so­bie, że sztyw­na, wy­kroch­ma­lo­na pan­na Bell się z kimś mig­dali, było nie­wia­ry­god­nie że­nu­jące.

Wkrót­ce usły­sza­ła o tym pan­na Par­ker. Ona jest na­praw­dę ostra, ma krót­kie czar­ne wło­sy i gniew­ny głos, któ­ry wy­do­by­wa się z jej drob­ne­go cia­ła jak dźwi­ęk sy­re­ny ostrze­ga­jącej przed mgłą.

Roz­pęta­ła się po­twor­na awan­tu­ra. Pra­wie cała szko­ła ją sły­sza­ła, a re­zul­tat był taki, że pan­na Bell mu­sia­ła się wy­pro­wa­dzić z tam­te­go ma­łe­go miesz­kan­ka.

Po­tem, na po­cząt­ku dru­gie­go ty­go­dnia, zno­wu wszyst­ko się od­mie­ni­ło. Le­d­wo mo­gły­śmy nadążyć za wy­pad­ka­mi. Na­gle oka­za­ło się, że Ten Je­dy­ny już nie chce spędzać cza­su z pan­ną Bell. Za­miast tego za­czął się spo­ty­kać z pan­ną Hop­kins.

Pan­na Hop­kins to na­sza gim­na­stycz­ka, pulch­na i nie­odmien­nie po­god­na (chy­ba że ktoś nie ra­dzi so­bie na jej lek­cjach). Dziar­sko ma­sze­ru­je po szkol­nych ko­ry­ta­rzach, wy­ma­chu­jąc ki­jem do ho­ke­ja, a nie­po­kor­ne brązo­we ko­smy­ki wci­ąż się wy­su­wa­ją z jej mod­nie upi­ętych fal. Jest na­praw­dę ład­na i (jak mi się wy­da­je) do­syć mło­da, więc nic dziw­ne­go, że Ten Je­dy­ny zwró­cił na nią uwa­gę – szo­ku­jące było je­dy­nie to, że naj­pierw dał ko­sza pan­nie Bell.

Te­raz więc wi­dy­wa­no po kla­sach Tego Je­dy­ne­go mig­da­lące­go się z pan­ną Hop­kins, a pan­na Bell mo­gła je­dy­nie prze­my­kać obok ze ści­ągni­ęty­mi war­ga­mi i pło­nący­mi ocza­mi.

Ge­ne­ral­nie De­ep­de­an nie sta­nęło po stro­nie pan­ny Bell. Pan­na Hop­kins była ład­na, a pan­na Bell nie, no i oj­ciec tej pierw­szej zaj­mo­wał wa­żne sta­no­wi­sko w ja­ki­mś urzędzie w Glo­uce­ster­shi­re, pod­czas gdy oj­ciec pan­ny Bell nie pe­łnił żad­nej istot­nej funk­cji. Mimo wszyst­ko to nie jej wina, że Ten Je­dy­ny dał jej ko­sza, po­dob­nie jak to, że nie mia­ła pie­ni­ędzy. A te­raz kie­dy nie mo­gła już miesz­kać z pan­ną Par­ker, mia­ła ich na­wet jesz­cze mniej. Było mi przy­kro z tego po­wo­du.

Je­dy­ną po­cie­chę sta­no­wi­ła dla pan­ny Bell po­sa­da wi­ce­dy­rek­tor­ki, cho­ciaż na­wet to mia­ło swo­je mi­nu­sy. Wi­dzi­cie, pan­na Grif­fin mu­sia­ła wy­zna­czyć swo­ją nową za­stęp­czy­nię i po kil­ku ty­go­dniach ro­ze­szły się plot­ki, że ma nią zo­stać wła­śnie pan­na Bell. By­łby to praw­dzi­wy uśmiech losu – jej kło­po­ty fi­nan­so­we sko­ńczy­ły­by się na do­bre – ale też znie­na­wi­dzi­ły­by ją po­mi­ni­ęte na­uczy­ciel­ki. Tak na­praw­dę tyl­ko dwie jesz­cze mo­gły być bra­ne pod uwa­gę. Pierw­szą z nich była pan­na Ten­ny­son od an­giel­skie­go – na­praw­dę się tak na­zy­wa, cho­ciaż nie łączy jej żad­ne po­kre­wie­ństwo z tym sław­nym po­etą. Je­śli wi­dzie­li­ście kie­dyś ob­raz przed­sta­wia­jący pa­nią z Sha­lott w ło­dzi, to wie­cie już, jak wy­gląda pan­na Ten­ny­son. Wło­sy ci­ągle opa­da­ją jej na twarz i jest roz­la­zła jak nie­do­pie­czo­ne cia­sto. Dru­ga kan­dy­dat­ka to pan­na Lap­pet od hi­sto­rii i ła­ci­ny – siwa, nie­na­da­jąca się do ni­cze­go i tro­chę przy­po­mi­na­jąca wy­pcha­ną po­dusz­kę – któ­ra we wła­snym mnie­ma­niu jest naj­bar­dziej za­ufa­ną do­rad­czy­nią pan­ny Grif­fin. Obie za­częły się dąsać i po­fu­ki­wać na pan­nę Bell, kie­dy usły­sza­ły po­gło­ski.

A po­tem zda­rzy­ło się mor­der­stwo.

3

Po­wie­dzia­łam, że zna­la­złam cia­ło pan­ny Bell, i to praw­da, cho­ciaż ni­g­dy by do tego nie do­szło, gdy­by nie kry­mi­nal­ne po­wie­ści Da­isy. Ma­tro­na z upo­rem je kon­fi­sku­je, więc nie ma co pró­bo­wać ich czy­tać w domu i Da­isy musi wie­czo­ra­mi włó­czyć się po szko­le. Za­pi­sa­ła się do kó­łka li­te­rac­kie­go, wci­snęła Czy­je to cia­ło? mi­ędzy stro­ny Raju utra­co­ne­goi czy­ta so­bie spo­koj­nie, pod­czas gdy inni dys­ku­tu­ją. Ja zaś sie­dzę z tyłu sali, ci­cho skro­bi­ąc w no­tat­ni­ku To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go. Wszy­scy sądzą, że pi­szę wier­sze.

To się sta­ło wła­śnie po ta­kim spo­tka­niu, w po­nie­dzia­łek 29 pa­ździer­ni­ka. Kó­łka za­in­te­re­so­wań ko­ńczą się o pi­ątej dwa­dzie­ścia, ale Da­isy i ja zo­sta­ły­śmy w pu­stej kla­sie, bo moja przy­ja­ció­łka chcia­ła do­czy­tać Mor­der­stwo przed te­atrem. Była ca­łko­wi­cie po­chło­ni­ęta lek­tu­rą, ja jed­nak się ba­łam, że nie zdąży­my na ko­la­cję i na­ra­zi­my się na gniew Ma­tro­ny. Ro­zej­rza­łam się za pu­lo­we­rem, a po­tem przy­po­mnia­łam so­bie ze zło­ścią, gdzie go ostat­ni raz wi­dzia­łam.

– Do li­cha – po­wie­dzia­łam. – Da­isy, zo­sta­wi­łam pu­lo­wer w sali gim­na­stycz­nej. Po­cze­kaj tu­taj, za­raz wra­cam.

Da­isy, jak zwy­kle z no­sem w ksi­ążce, tyl­ko wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i czy­ta­ła da­lej. Spoj­rza­łam na ze­ga­rek – za dwa­dzie­ścia szó­sta. Wie­dzia­łam, że je­śli szyb­ko po­bie­gnę, dam radę, bo dro­ga do domu od głów­ne­go we­jścia do szko­ły za­bie­ra sie­dem mi­nut, a ko­la­cję po­da­ją punkt szó­sta.

Po­pędzi­łam pu­stym, pach­nącym kre­dą ko­ry­ta­rzem sta­re­go skrzy­dła, a po­tem skręci­łam w pra­wo, w wy­so­ki, wy­ło­żo­ny bia­ły­mi i czar­ny­mi ka­fel­ka­mi ko­ry­tarz przy bi­blio­te­ce; od­głos mo­ich kro­ków od­bi­jał się echem od ścian, od­dy­cha­łam ci­ężko. Na­wet po roku spędzo­nym w De­ep­de­an wci­ąż dy­szę i sa­pię w spo­sób, któ­ry zda­niem gbu­ro­wa­tej pan­ny Hop­kins nie przy­stoi da­mie.

Mi­nęłam po­kój na­uczy­ciel­ski, bi­blio­te­kę, ga­bi­net pa­sto­ra Mac­Le­ana, klit­kę Tego Je­dy­ne­go i hol, po czym zno­wu skręci­łam w pra­wo w ko­ry­tarz pro­wa­dzący do sali gim­na­stycz­nej. Szkol­na le­gen­da gło­si, że w sali stra­szy duch Ve­ri­ty Abra­ham. Pierw­szy raz usły­sza­łam o tym, kie­dy by­łam młod­sza, i oczy­wi­ście w to uwie­rzy­łam. Wy­obra­ża­łam so­bie Ve­ri­ty – za­krwa­wio­ną, z dłu­gi­mi wło­sa­mi okry­wa­jący­mi jej twarz, w far­tusz­ku i kra­wa­cie, z ki­jem do la­cros­se’a w dło­ni.

Na­wet te­raz, cho­ciaż nie je­stem już kre­wet­ką, sama świa­do­mo­ść, że za­raz wej­dę do sali gim­na­stycz­nej, przy­pra­wia mnie o dresz­cze. A w do­dat­ku ten ko­ry­tarz robi wy­jąt­ko­wo prze­ra­ża­jące wra­że­nie. Pe­łno tu za­ku­rzo­nych, po­ła­ma­nych sprzętów, któ­re w mro­ku przy­po­mi­na­ją lu­dzi. Tam­te­go wie­czo­ru świa­tła były zga­szo­ne i wszyst­ko to­nęło w sza­ro­bu­rym cie­niu. Prze­bie­głam jak naj­szyb­ciej, pchnęłam drzwi i, z tru­dem ła­pi­ąc po­wie­trze, wpa­dłam do środ­ka.

A na podło­dze le­ża­ła pan­na Bell.

Na­sza sala gim­na­stycz­na, je­śli jesz­cze jej nie wi­dzie­li­ście, jest bar­dzo duża. Z boku ma drążki i rów­no­wa­żnie oraz sze­ro­kie okna. Przy we­jściu znaj­du­je się bal­kon wi­do­ko­wy, okrop­nie wy­so­ki (nie wol­no nam tam wcho­dzić, bo mo­gły­by­śmy spa­ść, ale od kie­dy Ve­ri­ty stam­tąd sko­czy­ła, i tak nikt nie ma na to ocho­ty), a po­ni­żej jest po­ko­ik, w któ­rym się prze­bie­ra­my i trzy­ma­my swo­je rze­czy (na­zy­wa­my go schow­kiem).

Pan­na Bell le­ża­ła pod bal­ko­nem, zu­pe­łnie nie­ru­cho­mo, z roz­rzu­co­ny­mi ręka­mi i pod­ku­lo­ny­mi no­ga­mi. W pierw­szej chwi­li by­łam tak zszo­ko­wa­na, że do gło­wy mi nie przy­szło, że nie żyje. My­śla­łam, że za­raz do­sta­nę strasz­ną burę, bo w ogó­le nie po­win­no mnie tam być, i o mało nie rzu­ci­łam się do uciecz­ki. Po­tem jed­nak przy­szło opa­mi­ęta­nie – co tu ro­bi­ła pan­na Bell?

Pod­bie­głam i uklękłam przy niej. Wy­ci­ągnęłam rękę i się za­wa­ha­łam, bo jesz­cze ni­g­dy nie do­tknęłam żad­nej na­uczy­ciel­ki.

Po­kle­pa­łam ją po ra­mie­niu okry­tym bia­łym la­bo­ra­to­ryj­nym far­tu­chem. Mia­łam przy tym szcze­rą na­dzie­ję, że otwo­rzy oczy, usi­ądzie i skar­ci mnie za prze­by­wa­nie w sali gim­na­stycz­nej po lek­cjach. Za­miast tego gło­wa opa­dła jej na bok. Oku­la­ry zsu­nęły się z nosa i stwier­dzi­łam, że to, co wy­da­wa­ło mi się cie­niem jej gło­wy, tak na­praw­dę jest ciem­ną pla­mą wiel­ko­ści chust­ki do nosa. Pla­ma roz­le­wa­ła się ta­kże na ko­łnierz far­tu­cha, i ta część była czer­wo­na. Kie­dy do­tknęłam jej pal­cem, upew­ni­łam się, że to krew.

Po­spiesz­nie się cof­nęłam i prze­ra­żo­na wy­ta­rłam dłoń w spód­ni­cę. Po­zo­sta­wi­ła na tka­ni­nie dłu­gą, ciem­ną smu­gę. Po­pa­trzy­łam na nią, po­tem znów na pan­nę Bell, któ­ra wci­ąż się nie po­ru­sza­ła, i zro­bi­ło mi się okrop­nie sła­bo. Ni­g­dy jesz­cze nie wi­dzia­łam z bli­ska mar­twe­go czło­wie­ka, a by­łam już ca­łkiem pew­na, że pan­na Bell jest mar­twa.

„W tych oko­licz­no­ściach mo­gła­bym so­bie po­krzy­czeć” – po­my­śla­łam, ale wo­kół było tak ci­cho i ciem­no, że się na to nie zdo­by­łam. Tak na­praw­dę chcia­łam ze­drzeć z sie­bie spód­ni­cę, żeby po­zbyć się tej smu­gi krwi, ale ode­zwa­ło się wpo­jo­ne w De­ep­de­an do­bre wy­cho­wa­nie i na­gle myśl o bie­ga­niu po szko­le pó­łna­go wy­da­ła mi się gor­sza niż prze­by­wa­nie w jed­nym po­miesz­cze­niu z cia­łem.

Kie­dy tyl­ko o tym po­my­śla­łam, wresz­cie do mnie do­ta­rło, że pan­na Bell na­praw­dę nie żyje, że tuż obok mnie leżą jej zwło­ki. Na­gle przy­po­mnia­łam so­bie o Ve­ri­ty Abra­ham i przy­szło mi do gło­wy, że może to ona za­bi­ła pan­nę Bell, spy­cha­jąc ją z bal­ko­nu do­kład­nie w tym miej­scu, z któ­re­go sama sko­czy­ła… i że te­raz może chcieć zro­bić to ze mną. To było głu­pie i dzie­cin­ne, ale wło­ski na szyi sta­nęły mi dęba, więc nie zwa­ża­jąc na do­bre wy­cho­wa­nie, ze­rwa­łam się na rów­ne nogi i czym prędzej wy­bie­głam z sali gim­na­stycz­nej – zu­pe­łnie jak­by pan­na Bell mia­ła wstać i rzu­cić się za mną po­goń.

4

Tak się spie­szy­łam, że wpa­dłam na kil­ka sto­jących w ko­ry­ta­rzu krze­seł i dość moc­no roz­bi­łam so­bie ko­la­no. Wte­dy jed­nak nie zwró­ci­łam na to uwa­gi. Moje kro­ki od­bi­ja­ły się echem, na gra­ni­cy mo­je­go wzro­ku wci­ąż kłębi­ły się dziw­ne mrocz­ne cie­nie i ser­ce pod­cho­dzi­ło mi do gar­dła. Prze­bie­głam obok bi­blio­te­ki, do­ta­rłam do sta­re­go skrzy­dła i tam wpa­dłam na Da­isy wy­cho­dzącą z kla­sy, w któ­rej ją zo­sta­wi­łam.

Mu­sia­łam wy­glądać okrop­nie – czer­wo­na na twa­rzy, spo­co­na i zdy­sza­na.

Da­isy spoj­rza­ła na mnie za­cie­ka­wio­na.

– Co ci jest? Krwa­wisz. I spó­źni­my się na ko­la­cję. V.O. wyj­dzie z sie­bie.

Po­pa­trzy­łam po so­bie zdu­mio­na i do­pie­ro wte­dy za­uwa­ży­łam stru­żkę krwi ciek­nącą z dłu­gie­go roz­ci­ęcia na ko­la­nie. W ogó­le go nie czu­łam. Zu­pe­łnie jak­by to się przy­da­rzy­ło ko­muś in­ne­mu.

– Da­isy – wy­sa­pa­łam. – Pan­na Bell nie żyje.

Moja przy­ja­ció­łka się ro­ze­śmia­ła.

– O, bar­dzo śmiesz­ne, Ha­zel! – za­wo­ła­ła. – Też coś!

– Da­isy – po­wtó­rzy­łam. – Ona na­praw­dę nie żyje. Jest w sali gim­na­stycz­nej, po pro­stu tam leży…

Da­isy unio­sła brew i wni­kli­wie mi się przyj­rza­ła. I aku­rat w tym mo­men­cie z kla­sy za nami wy­pa­dła Vir­gi­nia Over­ton. Od razu nas za­uwa­ży­ła.

To wła­śnie ją mia­ła na my­śli Da­isy, mó­wi­ąc o V.O. W po­nie­dzia­łki Vir­gi­nia jest dy­żur­ną pre­fekt­ką. Ma za za­da­nie upew­nić się, że wszyst­kie wró­ci­my do domu po spo­tka­niach kó­łek za­in­te­re­so­wań. Trak­tu­je swo­je obo­wi­ąz­ki bar­dzo po­wa­żnie. Mimo plat­fu­sa robi su­mien­ny ob­chód z no­tat­ni­kiem przy­ci­śni­ętym do pier­si, zu­pe­łnie jak ja­kiś po­li­cjant.

– Wells! – wark­nęła, pod­cho­dząc bli­żej. – Wong! Co wy tu ro­bi­cie? Do­kład­nie za osiem mi­nut będzie ko­la­cja.

– W sali gim­na­stycz­nej… pan­na… ona… – wy­be­łko­ta­łam.

– Ha­zel my­śli, że ko­muś coś się sta­ło w sali gim­na­stycz­nej – wtrąci­ła gład­ko Da­isy. – Przy­bie­gła tu w po­szu­ki­wa­niu po­mo­cy.

Vir­gi­nia gniew­nie zmarsz­czy­ła brwi.

– Och, bła­gam! – wes­tchnęła. – Cza­sa­mi wy­my­śla­cie po pro­stu nie­do­rzecz­ne wy­mów­ki.

– Cho­dź, zo­bacz! – wy­dy­sza­łam. – Proszę!

Vir­gi­nia prze­nio­sła wzrok na Da­isy, a po­tem znów na mnie.

– Je­śli to jed­na z wa­szych gie­rek… – za­częła gro­źnie.

Za­ci­ągnęłam ją do sali gim­na­stycz­nej; Da­isy oczy­wi­ście po­szła za nami. Na ko­ńcu ko­ry­ta­rza, przed ga­bi­ne­tem pana Mac­Le­ana, sta­ła na­uczy­ciel­ka an­giel­skie­go, pan­na Ten­ny­son, i roz­ma­wia­ła z Mam­zel­le, ru­do­wło­są Fran­cuz­ką o ostrych ry­sach (nie mam po­jęcia, ja­kim cu­dem pan­na Ten­ny­son ro­zu­mie, co ona do niej mówi – Mam­zel­le ma po­twor­nie sil­ny fran­cu­ski ak­cent i jej lek­cje są kosz­ma­rem), oraz z nie­chluj­nym sta­rym pa­sto­rem we wła­snej oso­bie. Wszy­scy tro­je od­wró­ci­li się, żeby na nas spoj­rzeć. Zresz­tą na­ro­bi­ły­śmy tyle ha­ła­su, że na­wet Ten Je­dy­ny wy­tknął gło­wę ze swo­jej klit­ki, żeby spraw­dzić, co się dzie­je. (Ten Je­dy­ny ma mały ga­bi­net bli­sko holu, tuż obok pa­sto­ra Mac­Le­ana – nie ma wstępu do po­ko­ju na­uczy­ciel­skie­go, bo jest mężczy­zną).

– Ja­kiś pro­blem, Vir­gi­nio? – za­wo­łał pan Mac­Le­an, a Vir­gi­nia od­po­wie­dzia­ła ze zło­ścią:

– Ra­czej nie, pro­szę pana.

Kie­dy Vir­gi­nia i Da­isy we­szły do sali gim­na­stycz­nej, trium­fal­nym ge­stem włączy­łam świa­tło.

– Pro­szę – po­wie­dzia­łam, wska­zu­jąc pal­cem. – Mó­wi­łam wam, że…

Ale wte­dy spoj­rza­łam tam, gdzie ce­lo­wa­ła moja wy­ci­ągni­ęta ręka i gdzie kil­ka mi­nut wcze­śniej le­ża­ła pan­na Bell. Cia­ło znik­nęło. Sala gim­na­stycz­na była ca­łko­wi­cie pu­sta i ci­cha. Zo­sta­ła tyl­ko wąska, ciem­na smu­ga na lśni­ącej drew­nia­nej podło­dze.

Wstrząśni­ęta nie mo­głam zła­pać tchu.

– Na Boga, co za nie­spo­dzian­ka! – wark­nęła Vir­gi­nia. – Ni­ko­go tu nie ma. Wo­bec tego obie nie do­sta­nie­cie ko­la­cji: ty, bo kła­ma­łaś, a ty, bo ją po­pa­rłaś.

– Ale ona tu była! – za­wo­ła­łam. – Na­praw­dę! Spójrz! – Wska­za­łam ciem­ną smu­gę. – To krew! Ktoś mu­siał tu przy­jść i wy­trzeć podło­gę, i…

Vir­gi­nia prych­nęła gniew­nie.

– A ja je­stem ce­sa­rzem Ja­po­nii! – po­wie­dzia­ła z po­li­to­wa­niem. – Nic po­dob­ne­go się nie wy­da­rzy­ło, bo tu ni­g­dy nie było żad­ne­go cia­ła, o czym sama do­brze wiesz. A je­śli cho­dzi o krew… no cóż, ko­la­no ci krwa­wi. My­śla­łaś, że tego nie za­uwa­żę? Masz też krew na spód­ni­cy. To na­praw­dę nie­zła ba­jecz­ka, przy­zna­ję, ale po­win­naś się wsty­dzić. Cho­ciaż… naj­wy­ra­źniej tam, skąd po­cho­dzisz, nie uczą was, że nie wol­no kła­mać, co?

Przy­gry­złam war­gę, z ca­łe­go ser­ca ża­łu­jąc, że to nie Vir­gi­nię Over­ton zna­la­złam na podło­dze w sali gim­na­stycz­nej.

– Do­brze, a te­raz zmy­kaj­cie do domu. Mam na­dzie­ję, że Ma­tro­na zmy­je wam gło­wę.

To po­wie­dziaw­szy, chwy­ci­ła nas za ręce i wy­pro­wa­dzi­ła z sali, mam­ro­cząc pod no­sem coś o głu­pich trze­cio­kla­sist­kach. By­łam pur­pu­ro­wa z wście­kło­ści i ze wsty­du. Ja na­prawdę, z całą pew­no­ścią wi­dzia­łam pan­nę Bell – ale nie mo­głam tego udo­wod­nić.

Zno­wu prze­szły­śmy obok Mam­zel­le, pan­ny Ten­ny­son i pa­sto­ra Mac­Le­ana. Mam­zel­le za­chi­cho­ta­ła i spy­ta­ła:

– Fa­łszy­wy alarm?

– Zde­cy­do­wa­nie – od­pa­rła Vir­gi­nia i po­szły­śmy da­lej.

Przez mo­ment za­sta­na­wia­łam się, czy aby nie zwa­rio­wa­łam. Prze­cież ta­kie rze­czy zda­rza­ją się wy­łącz­nie w ksi­ążkach, któ­re czy­tu­je Da­isy. To było ab­sur­dal­ne.

Ale kie­dy Vir­gi­nia pędzi­ła nas ku ja­sne­mu, pe­łne­mu drew­na prze­jściu do sta­re­go skrzy­dła, zer­k­nęłam na swo­ją spód­ni­cę i uj­rza­łam na niej ciem­ną, za­ma­za­ną pla­mę. Roz­wa­rłam dłoń i zo­ba­czy­łam, że na czub­ku mo­je­go pal­ca wska­zu­jące­go wci­ąż wid­nie­je nie­wy­ra­źny ślad. Za­ci­snęłam dłoń w pi­ęść. Wca­le nie zwa­rio­wa­łam.

5

Cho­ciaż Vir­gi­nia ci­ągnęła nas na wzgó­rze w sza­le­ńczym tem­pie, nie zdąży­ły­śmy do domu przed gon­giem. Mi­mo­wol­nie się wzdry­gnęłam, gdy usły­sza­łam go w od­da­li, co tyl­ko świad­czy, jak głębo­ko mi już wpo­jo­no tu­tej­sze zwy­cza­je. To jed­na z pierw­szych rze­czy, ja­kich uczą w De­ep­de­an: gon­gi są świ­ęte. Całe na­sze ży­cie dzie­li się na jed­nost­ki cza­su wy­zna­cza­ne ko­lej­ny­mi ude­rze­nia­mi, a zi­gno­ro­wa­nie ta­kie­go we­zwa­nia to po pro­stu zbrod­nia. Naj­wa­żniej­szy ze wszyst­kich jest gong wzy­wa­jący na wie­czor­ny po­si­łek. Je­śli go usły­szy­cie i nie za­re­agu­je­cie albo, co gor­sza, w ogó­le nie będzie was na miej­scu – no cóż, mo­że­cie za­po­mnieć o ko­la­cji.

Oczy­wi­ście wie­dzia­łam, że mam dużo po­wa­żniej­sze po­wo­dy do zmar­twie­nia, ale mimo to wzdry­gnęłam się na dźwi­ęk gon­gu.

Dziew­częta wci­ąż się scho­dzi­ły, kie­dy we­szły­śmy do odra­pa­ne­go holu, ale Vir­gi­nia wark­nęła: „Zo­sta­ńcie tu­taj”, więc do­brą chwi­lę kręci­ły­śmy się nie­spo­koj­nie pod wiel­kim ze­ga­rem – we­dług któ­re­go spó­źni­ły­śmy się całe czte­ry mi­nu­ty – pod­czas gdy ona po­bie­gła po Ma­tro­nę.

Ma­tro­na nie wy­gląda­ła na za­chwy­co­ną. Jej zło­śli­we świ­ńskie oczka pa­trzy­ły na nas gniew­nie spod obo­wi­ąz­ko­we­go czep­ka, ci­ężko też od­dy­cha­ła przez nos. Kie­dy Vir­gi­nia sko­ńczy­ła mó­wić, za­pa­dła ci­sza. Sły­sza­łam gwar do­bie­ga­jący zza za­mkni­ętych drzwi ja­dal­ni. A po­tem się za­częło. Ze­złosz­czo­na Ma­tro­na zdzie­li­ła nas po gło­wie (mnie moc­niej niż Da­isy, któ­ra w ko­ńcu tyl­ko „na­ma­wia­ła mnie do kłam­stwa”) i ode­sła­ła do do­rmi­to­rium bez ko­la­cji, że­by­śmy po­rząd­nie prze­my­śla­ły swo­je nik­czem­ne po­stępo­wa­nie. Gdy ru­szy­ły­śmy na górę po scho­dach przy­kry­tych po­dar­tym nie­bie­skim chod­ni­kiem, we­szła do ja­dal­ni z Vir­gi­nią. Ci­cho wy­mie­nia­ły ja­kieś uwa­gi i rzu­ca­ły nam złe spoj­rze­nia, żeby było ab­so­lut­nie ja­sne, że wy­pa­dły­śmy z łask.

Czu­łam się po pro­stu po­twor­nie, po­nie­waż mi nie uwie­rzy­ły. A w do­dat­ku na samo wspo­mnie­nie tego, co uj­rza­łam w sali gim­na­stycz­nej, po­czu­łam przy­kry smak w ustach, jak­by za­raz mia­ło mi się zro­bić nie­do­brze. Da­isy jed­nak hu­mor do­pi­sy­wał. Kie­dy tyl­ko drzwi się za nami za­mknęły i zo­sta­ły­śmy same, gwa­łtow­nie usia­dła na swo­im skrzy­pi­ącym łó­żku (na­sze łó­żka wca­le nie mają być wy­god­ne), pod­sko­czy­ła i po­wie­dzia­ła:

– No, ga­daj.

– A o czym tu ga­dać? – mruk­nęłam, sia­da­jąc obok niej; na­praw­dę było mi nie­do­brze. – Wi­dzia­łam pan­nę Bell w sali gim­na­stycz­nej. Mu­sia­ła spa­ść z bal­ko­nu. Była ab­so­lut­nie, ca­łko­wi­cie mar­twa. Ja tego nie wy­my­śli­łam!

– Prze­cież wiem – za­pew­ni­ła mnie Da­isy, jak­by nie było na świe­cie nic bar­dziej na­tu­ral­ne­go niż zna­le­zie­nie zwłok na­uczy­ciel­ki w opu­sto­sza­łej sali gim­na­stycz­nej. – W ży­ciu byś nie wpa­dła na taki po­my­sł. Może La­vi­nia, ale nie ty. Czy je­steś pew­na, że ona nie żyła?

Wy­pro­sto­wa­łam się z obu­rze­niem, ale za­raz so­bie przy­po­mnia­łam, jak gło­wa pan­ny Bell opa­dła na bok, i zno­wu zro­bi­ło mi się sła­bo.

– Do­tknęłam jej. Była jesz­cze cie­pła, ale mimo to bez wąt­pie­nia mar­twa – oświad­czy­łam. – Mu­sia­ła spa­ść. Mó­wię ci, zle­cia­ła z bal­ko­nu.

Da­isy po­ci­ągnęła no­sem.

– Zle­cia­ła?

– Co masz na my­śli? – spy­ta­łam i dreszcz prze­bie­gł mi po skó­rze. Tak bar­dzo się prze­jęłam śmier­cią pan­ny Bell, że nie mia­łam cza­su po­my­śleć, co tam się mo­gło stać.

– To prze­cież ja­sne! – prych­nęła Da­isy. – Nikt nie spa­da z bal­ko­nu, by za­raz po­tem sa­mo­dziel­nie usu­nąć swo­je mar­twe cia­ło, praw­da? Kie­dy ją zna­la­złaś, to jesz­cze mógł być wy­pa­dek. Ale sko­ro przy­bie­gły­śmy tam pięć mi­nut pó­źniej i już się na nią nie na­tknęły­śmy… Cóż, ktoś mu­siał ją ze­pchnąć, a pó­źniej po­zbyć się do­wo­dów zbrod­ni.

Z tru­dem prze­łk­nęłam śli­nę.

– Chcesz po­wie­dzieć, że to było mor­derstwo?

– Tak! – wy­krzyk­nęła Da­isy. – Tyl­ko mi nie mów, że sama o tym nie po­my­śla­łaś! Och, Ha­zel, to cu­dow­ne. Praw­dzi­we mor­der­stwo, tu, w De­ep­de­an! Oczy­wi­ście mogę się my­lić. Mo­głaś prze­cież we­jść tam w złym mo­men­cie i wszyst­ko opacz­nie zro­zu­mieć…

– Nic po­dob­ne­go – burk­nęłam, zno­wu zi­ry­to­wa­na.

– Albo też zwy­czaj­nie roz­mi­nęły­śmy się z kimś, kto pró­bo­wał ją ra­to­wać. No cóż. Je­śli to praw­da – a mam na­dzie­ję, że nie – to do­wie­my się o tym z sa­me­go rana. Wia­do­mo­ść ro­zej­dzie się po szko­le jak świn­ka.

– A je­śli to nie­praw­da? – za­py­ta­łam, cho­ciaż zna­łam od­po­wie­dź.

– Je­śli to nie­praw­da – za­częła Da­isy, zno­wu pod­ska­ku­jąc na łó­żku i uśmie­cha­jąc się pro­mien­nie – to To­wa­rzy­stwo De­tek­ty­wi­stycz­ne będzie mia­ło fan­ta­stycz­ną spra­wę do roz­wi­ąza­nia.

6

Otwa­rły się drzwi ja­dal­ni i na scho­dach roz­le­gł się stop­nio­wo przy­bie­ra­jący na sile szmer gło­sów oraz tu­pot stóp. Ja­kieś trzy­dzie­ści se­kund pó­źniej Kit­ty wpa­dła do do­rmi­to­rium, a tuż za nią wbie­gły Fa­sol­ka i La­vi­nia.

– Dla­cze­go nie było was na ko­la­cji? – wy­sa­pa­ła Fa­sol­ka. – Odło­ży­łam wam de­ser, na wy­pa­dek gdy­by­ście zgłod­nia­ły. To tar­ta Ba­ke­well, więc wy­nio­słam ją bez tru­du, a same wie­cie, że jej nie zno­szę.

Prze­ciw­nie, wie­dzia­łam, że bar­dzo ją lubi, i po­czu­łam się win­na, ale nie zdąży­łam od­mó­wić, bo Da­isy już ła­ska­wie wzi­ęła kru­chy ka­wa­łek cia­sta z rąk Fa­sol­ki i prze­ła­ma­ła go na pół. Był za­wi­ni­ęty w chu­s­tecz­kę do nosa, chy­ba nie­zbyt czy­stą, ale w brzu­chu mi bur­cza­ło. Tar­ta sma­ko­wa­ła wy­śmie­ni­cie.

– Co się sta­ło? – za­py­ta­ła Kit­ty, kie­dy za­częły­śmy jeść. – Prze­skro­ba­ły­ście coś? Ma­tro­na i V.O. wy­gląda­ły na nie­źle roz­złosz­czo­ne.

– Za­wsze tak wy­gląda­ją – wy­mam­ro­ta­ła Da­isy z bu­zią pe­łną okru­chów. – Nic się nie sta­ło. Ha­zel po­bie­gła do sali gim­na­stycz­nej, bo zo­sta­wi­ła tam pu­lo­wer, a V.O. ją przy­ła­pa­ła i uzna­ła, że Ha­zel pa­łęta się tam, gdzie nie po­win­na. No i wpa­dły­śmy w ta­ra­pa­ty.

Wszyst­kie po­ki­wa­ły ze zro­zu­mie­niem gło­wą. Ata­ki gnie­wu Vir­gi­nii Over­ton były wręcz le­gen­dar­ne.

Aby od­wró­cić ich uwa­gę od sali gim­na­stycz­nej i po­dzi­ęko­wać Fa­sol­ce za do­bre ser­ce, Da­isy si­ęgnęła do ku­fer­ka pod­ręcz­ne­go i wy­ci­ągnęła stam­tąd ta­blicz­kę cze­ko­la­dy Fry. Wci­ąż sie­dzia­ły­śmy na swo­ich łó­żkach, chru­pi­ąc ją ze sma­kiem, kie­dy za­brzmiał gong wzy­wa­jący do od­ra­bia­nia lek­cji.

Tego wie­czo­ru ja­koś nie po­tra­fi­łam się wzi­ąć do pra­cy, cho­ciaż mia­łam jej mnó­stwo. Nie­ustan­nie my­śla­łam o pan­nie Bell i o tym, że zo­sta­ła za­mor­do­wa­na. Da­isy mo­gła so­bie ga­dać, ale do tej pory To­wa­rzy­stwo De­tek­ty­wi­stycz­ne Wells & Wong nie zaj­mo­wa­ło się ni­czym po­wa­żniej­szym niż drob­na kra­dzież. Gdy­by­śmy jed­nak zdo­ła­ły roz­wi­kłać tę nową za­gad­kę, zo­sta­ły­by­śmy bo­ha­ter­ka­mi. Pan­na Grif­fin pew­nie wręczy­ła­by nam po me­da­lu, a wszy­scy na­uczy­cie­le i na­wet star­sze dziew­czy­ny tyl­ko by cze­ka­li, by z uzna­niem po­kle­pać nas po ple­cach – oczy­wi­ście z wy­jąt­kiem mor­der­cy.

Ta myśl spra­wi­ła, że z hu­kiem wró­ci­łam na zie­mię. Odło­ży­łam pió­ro, a wte­dy Kró­lo­wa Hen­ry­ka, któ­ra pil­no­wa­ła nas tego wie­czo­ru, po­wie­dzia­ła:

– No, da­lej, Wong. Do ro­bo­ty!

Mor­der­stwa nie­ste­ty cho­dzą w pa­rze ze spraw­ca­mi, a ci, przy­naj­mniej w ksi­ążkach czy­ta­nych przez Da­isy, za­zwy­czaj ro­bią wszyst­ko, żeby nie dać się wy­kryć. Tak na­praw­dę to oso­bom, któ­re wie­dzą zbyt wie­le, przy­tra­fia­ją się strasz­ne rze­czy. A ja by­łam na miej­scu zbrod­ni tuż po tym, jak ktoś za­bił pan­nę Bell. Co, je­śli mor­der­ca mnie zo­ba­czył?

1

Ta myśl nie da­wa­ła mi spo­ko­ju pod­czas od­ra­bia­nia lek­cji. Chcia­łam pod­rzu­cić Da­isy li­ścik, ale Kró­lo­wa Hen­ry­ka nie spusz­cza­ła ze mnie wzro­ku. Co, je­śli mor­der­ca mnie zo­ba­czył? W ko­ńcu mu­sie­li­śmy się roz­mi­nąć o włos, sko­ro usu­nął cia­ło pan­ny Bell, za­nim zdąży­łam wró­cić do sali gim­na­stycz­nej.

Umy­ły­śmy zęby w ła­zien­ce, sto­jąc po trzy przy ka­żdej umy­wal­ce, a po­tem się po­ło­ży­ły­śmy. Sko­rzy­sta­łam z tego, że Kit­ty i La­vi­nia aku­rat wal­czy­ły na po­du­chy, by za­kra­ść się do łó­żka Da­isy.

– Da­isy – szep­nęłam. – Co, je­śli mor­der­ca mnie zo­ba­czył?

– A co niby miał w to­bie zo­ba­czyć? – zdzi­wi­ła się Da­isy, ro­bi­ąc mi miej­sce. – Aua! Ha­zel, masz sto­py jak so­ple lodu.

– Zo­ba­czył w sali gim­na­stycz­nej. Po zbrod­ni!

Da­isy wes­tchnęła.

– Jak, u li­cha, mia­łby cię zo­ba­czyć? Prze­cież go tam nie było, kie­dy we­szłaś.

– Nie – przy­zna­łam. – Ale może się gdzieś cho­wał? Na przy­kład w schow­ku?

– Ale z cie­bie ma­to­łek. Na­wet gdy­by sie­dział w schow­ku, nie mó­głby cię do­strzec przez za­mkni­ęte drzwi, praw­da? A ty się chy­ba nie ode­zwa­łaś? Więc na­wet je­śli się tam ukry­wał, to nie może wie­dzieć, że to by­łaś ty.

– Ale my po­tem wró­ci­ły­śmy! Co na to po­wiesz? Skąd wiesz, że te­raz nie za­cznie dy­bać na nas?

– V.O. nie wy­mie­ni­ła na­szych na­zwisk – przy­po­mnia­ła Da­isy ze znu­że­niem. – Je­stem tego ca­łko­wi­cie pew­na, więc mor­der­ca nie ma o nas bla­de­go po­jęcia. Przy­si­ęgam, Ha­zel, daję ci sło­wo zna­ko­mi­te­go de­tek­ty­wa… Po­wiedz to. Je­stem zna­ko­mi­tym de­tek­ty­wem.

– Je­steś zna­ko­mi­tym de­tek­ty­wem – po­wtó­rzy­łam po­słusz­nie, bo wpi­ja­ła pal­ce w moje ra­mię.

– Wi­dzisz? Wszyst­ko w po­rząd­ku. Nie ma po­wo­du do zmar­twie­nia.

Pra­gnęłam jej uwie­rzyć.

– Chy­ba że – do­da­ła od nie­chce­nia Da­isy – mor­der­ca cze­ka na wła­ści­wy mo­ment; chce się naj­pierw do­wie­dzieć, kim je­ste­śmy i ile wi­dzia­ły­śmy, za­nim się do nas do­bie­rze. To nie wy­da­je się jed­nak zbyt­nio praw­do­po­dob­ne. A te­raz zmy­kaj do sie­bie, Wat­so­nie, bo mi tu cia­sno. Ju­tro cze­ka nas dużo pra­cy.