Rok uciekiniera 365. Styczeń - Gabrielle Lord - ebook

Rok uciekiniera 365. Styczeń ebook

Gabrielle Lord

1,0

Opis

Rok uciekiniera 365. Styczeń – to pierwsza cześć 12 tomowej sensacyjnej powieści, która trafiła już do setek tysięcy czytelników w wielu krajach Europy, Azji, Ameryki i Australii.

„W Sylwestra, chory ledwo trzymający się na nogach człowiek dopada Calla Ormonda na ulicy, ostrzegając go przed śmiertelnym niebezpieczeństwem… Zabili twego ojca. Zabiją ciebie. Musisz przetrwać najbliższe 365 dni… „

Tak zaczyna się ta fascynująca, ”wybuchowa seria”, utrzymująca czytelnika w stałym napięciu przez 365 dni roku. ROK UCIEKINIERA 365 to dynamiczna opowieść o zmowie, śmiertelnym zagrożeniu, ucieczce, zdradzie, opresjach, nieoczekiwanej pomocy oraz zaskakującym epilogu. Piętnastoletni bohater musi zmagać się zarówno ze światem przestępczym, jak i z policją na swej szaleńczej drodze do ujawnienia prawdy. Od pierwszej do ostatniej strony autorka z niezwykłą wirtuozerią dozuje napięcie, uzmysławiając czytelnikowi, że każda sekunda życia Calla może być tą ostatnią.

Gabrielle Lord, urodzona w Sydney w 1946 roku, światowej sławy pisarka, nazywana dzisiaj w Australii Pierwszą damą powieści kryminalnej. Podobnie jak poprzednie książki Fortress i Whipping Boy, obecne dzieło, również okazało się międzynarodowym bestsellerem oraz doczekało się adaptacji filmowej w formie 12-odcinkowego mini serialu wyemitowanego przez Family Movie Channel. Teraz także polscy czytelnicy mogą śledzić fascynujące, trzymające w napięciu do ostatniego tomu losy Calluma Ormonda. Nowatorska narracja, plastyczność opisów oraz intrygująca fabuła sprawiły, że młodzi ludzie czekają z niecierpliwością ukazania się kolejnego tomu. Dzieło to nazywane jest już powszechnie Harry Potterem nowej generacji.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 130

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginałuConspiracy 365: January

Tytuł serii:Rok uciekiniera 365 Podtytuł:Styczeń

 

Redakcja       Ewa Tamara Kędziorek

Korekta      Ewa Tamara Kędziorek       Joanna Banach

Skład      Inpingo SA

Adaptacja okładki i grafik       Studio Adekwatna

 

© 2010 by Gabrielle Lord © 2014, for the polish edition by ARTVITAE Sp. z o.o.

 

Warszawa 2014, Wydanie I

ARTVITAE Sp. z o.o. e-mail: [email protected]

 

eISBN 978-83-7884-899-8

Prolog

31 grudnia

Sylwester

Flood Streer Richmond

11:25

Moją uwagę przykuł dziko trzepoczący na wietrze czarny płaszcz, łopoczący za groźnie wyglądającą postacią. Wracałem z parku do domu, kiedy ten widok zatrzymał mnie w pół kroku. Coś, albo ktoś, błąkało się po mojej ulicy. Ponury żniwiarz?

Byłem z Bogsiem na piłce i właśnie szedłem do domu, żeby pomóc mamie w pakowaniu samochodu przed tym, co nazywała „dorocznymi noworocznymi rodzinnymi machlojkami” nad brzegiem Zdradzieckiej Zatoki. Biedny Bogsiu zostawał w domu z mamą i babcią. Pewnie ledwie uda im się  wytrzymać do fajerwerków, które pokażą o dziewiątej w telewizji. Może moja noc nie będzie łatwa, ale przynajmniej będziemy z dala od tego wszystkiego, na łódce.

Dziwna postać zbliżyła się. Gdy zataczający się kształt znajdował się już niedaleko, zorientowałem się, że był to mamroczący coś, blado wyglądający mężczyzna. Miał na sobie czarny szlafrok i biegł w jakichś dziwnych, chybotliwych podskokach, jakby kręciło mu się w głowie i nie mógł złapać równowagi. Właśnie miałem przejść na drugą stronę ulicy, żeby go ominąć, kiedy zrozumiałem, co mamrotał. Z przerażeniem stwierdziłem, że lazł w moim kierunku!

– Cal! – wrzasnął. – Callum Ormond!

Potoczył się w moją stronę, a szalone oczy wyskoczyły mu prawie z orbit. Pół kuśtykał, pół biegł, machając przed sobą ramionami.

Gdzieś w oddali zawyła syrena i po kilku sekundach na drugim końcu mojej ulicy pojawił się ambulans, błyskając czerwono-niebieskimi światłami. Jechał szybko w naszą stronę.

Szaleniec już prawie do mnie doszedł. Czułem smród jego zgniłego, stęchłego oddechu.

– Trzymaj się od tego z dala, Callum! – wycharczał, a z jego otwartych ust wystrzeliły strużki śliny. – Zabili twojego ojca! Zabijają mnie!

Serce skuł mi zimny lód. Kim był ten koleś? Chodziło mu o tego wirusa? Wspomnienie mojego ojca wywołało tak potężną falę bólu, że aż zakręciło mi się w głowie. Wtedy ten dziad na mnie skoczył.

– Kim jesteś?! – krzyknąłem, odpychając go. – O czym ty mówisz?! Skąd znasz mojego tatę?

Karetka zatrzymała się obok nas z piskiem opon i zanim staruch zdążył złapać mnie ponownie, wyskoczyło z niej dwóch ratowników. Pierwszy przewrócił dziwaka, a drugi wyciągnął w tym czasie coś z torby. Szaleniec sięgnął moich nóg w akcie czystej desperacji.

– Kim jesteś? – krzyknąłem jeszcze raz. – Nikt nie zabił mojego taty! On był chory!

– Zostaw to nam, młody człowieku – powiedział pierwszy z ratowników, opryskliwy i zbudowany jak zapaśnik. – Ten tu nie wie, o czym mówi. Nie przeszkadzaj nam.

Będąc przyciśniętym do chodnika, starszy facet znajdował się w pułapce, ale gdy drugi z ratowników zrobił mu siłą  zastrzyk w wychudzone ramię, zdołał się wykręcić w moją stronę. Twarz wykrzywiał mu straszliwy grymas, a żyły na szyi nabrzmiały i pulsowały.

Spojrzał mi prosto w oczy:

– Osobliwość Ormonda – powiedział pomiędzy łapczywymi oddechami. – Nie pozwól, by stała się i twoją śmiercią, chłopcze! Uciekaj! Odejdź! Schowaj się i nie wychylaj do północy trzydziestego pierwszego grudnia przyszłego roku. Nie wiesz, z czym masz do czynienia. Posłuchaj mnie! Błagam! Trzysta sześćdziesiąt pięć dni, Cal. Masz trzysta sześćdziesiąt pięć dni!

– Do czego? Z czym mam walczyć? – złowrogie słowa tego obłąkańca poruszyły mnie do głębi. – O czym ty mówisz? – zapytałem. – I czym jest Osobliwość Ormonda? Skąd wiesz, kim jestem? Powiedz mi, kim ty jesteś!

Ratownik-zapaśnik przepchnął się obok mnie z noszami i ruszając szybko w stronę starucha, odepchnął mnie na bok.

– Nasz pacjent jest bardzo chory, a jego umysł znajduje się w fatalnej kondycji. Proszę zostawić to nam i pójść sobie stąd!

Chory z jakąś nadludzką siłą wyrwał się z uścisku paramedyków. Strach wypełniał jego rozszerzone oczy.

– Jeśli nie znikniesz, będziesz musiał radzić sobie z nimi przez cały rok. Wiesz co to znaczy? Będą cię ścigać przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni! Tydzień po tygodniu! Dzień po dniu!

Poczułem, jak dezorientacja i strach wypełniają mnie dogłębnie. Oni? Kim są „oni”?

– O czym ty mówisz? – zapytałem ponownie. – Kto mnie ściga?

Nagły przypływ siły chorego minął. Ratownicy szybko przypięli go do noszy. Głowa opadła mu na bok i zatrzepotał powiekami, z furią próbując zwalczyć rozlewający się po jego krwioobiegu środek uspokajający. Mówił dalej przerażającym i zachrypniętym szeptem:

– Callum, Osobliwość Ormonda. Inni już wiedzą. Wiedzą, że twój ojciec się z tobą kontaktował. Zabiją cię. Musisz się ukryć do trzydziestego pierwszego grudnia przyszłego roku. Niech twoja rodzina wyjedzie. Do północy ostatniego dnia roku… Wtedy kończy się Osobliwość. Do tej pory nie będziesz bezpieczny. Musisz jakoś przetrwać.

Oczy odwróciły mu się białkami do góry, a ciało zwiotczało. Paramedycy wnieśli go do karetki.

– Proszę się nie przejmować – rzucił drugi ratownik. – Biedak ma halucynacje od dłuższego czasu. Tylko mu się pogarsza. Niech się pan nie przejmuje.

Gdy faceta wpychali do środka ambulansu, podniósł głowę jeszcze raz i jęknął:

– Cal… trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Kiedy oni… anioł… musisz… dla Toma…

Drzwi zamknęły się z hukiem i karetka odjechała.

Po chwili zapadła cisza. Stałem tak samotny i osłupiały. Wyglądało, jakby nic się nie wydarzyło. Jedynymi odgłosami były teraz odległe szczekanie psa i szelest liści na drzewach rosnących wzdłuż ulicy.

1 stycznia

Pozostało 365 dni…

Kuter

Zatoka Zdrajców

00:00

Nad naszymi głowami eksplodowały sztuczne ognie i chociaż oddaliliśmy się od brzegu już dobre dwa kilometry, to krzyki radości słychać było nawet na naszym kutrze. Krzyczeli „Szczęśliwego Nowego Roku”. Jasne, pomyślałem. Rok może i jest nowy, ale na pewno nie będzie szczęśliwy.

Nasza łódka zakołysała się na ciemnej wodzie, a ja zadrżałem na wspomnienie wczorajszego spotkania. Nowy rok zdawał się majaczyć przede mną, wynurzając się niczym potwór z otchłani…

Odkąd pamiętam, w styczniu tata, mama, moja siostrzyczka Gabbi i ja ładowaliśmy się do auta i ruszaliśmy na wybrzeże do naszego domku na plaży nad brzegiem Zatoki Zdrajców. Jednak w tym roku taty z nami nie było.

Spojrzałem na faceta siedzącego na przeciwko mnie – mojego wujka, identycznego brata bliźniaka mojego ojca. Dla innych byli nie do odróżnienia, ale dla mnie nie mogliby się różnić bardziej. Twarz wujka Rafe’a była w jakiś sposób twardsza niż mojego taty. Z pozoru wyglądali tak samo – obaj byli wysocy i mieli ciemne włosy oraz kwadratowe twarze. Jednak tata często sprawiał wrażenie jakby myślał o jakimś tylko jemu znanym dowcipie, Rafe natomiast – jakby był na pogrzebie. Ja sam byłem szczupły, z jasnymi włosami, jak mama, ale miałem nadzieję, że bardziej przypominałem tatę niż Rafe’a.

00:13

Wiatr przybrał na sile i zagłuszał już syk, z jakim fajerwerki uderzały w wodę, rozsypując przy tym dookoła aureolę białych, gorących iskier. Na południowym zachodzie czarne chmury zbliżały się do księżyca, jakby zaraz miały go połknąć.

– Wujku Rafe – powiedziałem – zbliża się sztorm. Powinniśmy już wracać.

Nagle zorientowałem się, że dookoła nas nie było żadnych łódek.

– Rafe, odpalaj silnik. Musimy wracać, sztorm uderzy w nas lada moment.

Wyciągnąłem kamizelki ratunkowe, rzuciłem mu jedną, sam założyłem drugą.

– Cal – powiedział – nie sądzisz, że za bardzo się martwisz?

– Nie wiesz, jak szybko zmienia się pogoda w tej zatoce – odwarknąłem. Był z nami w domku tylko raz albo dwa i nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek korzystał z łodzi.

– Burza zwali się nam na głowy za kilka minut, uwierz mi.

00:17

Pływałem z tatą na tej starej, blaszanej łajbie odkąd skończyłem dwa lata. Wiele się od niego nauczyłem o morzu, jego zatokach i zakamarkach. To, co działo się teraz, było zabójczo niebezpieczne. Ocean wdzierał się w ląd. Widziałem białe grzywy rozbijających się o brzeg fal. Burzowe chmury przesuwały się bardzo szybko i było prawie kompletnie ciemno. Wzbierające fale rzucały naszym kutrem.

Silnik nie chciał odpalić. Rafe miotał się, klął, co i rusz próbując go uruchomić.

Miałem tylko nadzieję, że fala się nie zwiększy – gdy fale osiągną odpowiednią wysokość, zaczynają się załamywać. Jeśli wystarczająco duży bałwan rąbnąłby w naszą łódeczkę, to z pewnością by ją wywrócił.

– Dobra, daj mi to! – krzyknąłem, czołgając się w stronę rufy. – Ja spróbuję!

Odepchnąłem Rafe’a na bok i zachwiałem się, gdy wielka fala uniosła łódkę w górę i zaraz rzuciła ją w dół.

– Co ty wyprawiasz? – wydarł się na mnie.

Zignorowałem go, byłem zbyt skupiony na wyciągnięciu nas z tej paskudnej sytuacji. Chwyciłem za linkę silnika i pociągnąłem, ale nie zaskoczył.

– Jest zalany! – krzyknąłem. – Zalałeś go!

Wiedziałem, że mama będzie się martwić, czekając na nas na plaży i zastanawiając się, dlaczego jeszcze nie wróciliśmy. Spróbowałem jeszcze raz odpalić silnik. Nic się nie zmieniło.

– Uspokój się, Callum! – Rafe przekrzykiwał ogłuszający huk wiatru. – Poczekajmy jeszcze pięć minut.

Spojrzałem na mojego przemoczonego, ledwie trzymającego się na nogach wujka.

– Nie mamy nawet pięciu minut!

00:39

Sztorm przedzierał się przez ocean niesiony na skrzydłach wichury. Szczyty co większych fal przewalały się przez burtę i mimo mojego szaleńczego machania wiadrem, nabieraliśmy wody zdecydowanie za szybko.

– Łap za wiadro! – wrzasnąłem. – Szybko, wybieraj wodę, bo będzie po nas!

– Silnik wciąż nie chce odpalić! – odkrzyknął Rafe.

Wszędzie wokół nas podnosiły się gigantyczne, dygoczące ściany morza, napierając z każdej strony. Nagle fala wyciągnęła spod nas wodę, rzucając naszą blaszaną łódeczką w pustkę. Zakląłem i uczepiłem się czegoś jedną ręką, drugą wciąż wybierając wodę.

Przegrywałem tę bitwę. Na każdy litr wybieranej przeze mnie wody, dziesięć kolejnych wlewało się do środka. Już teraz chlupała ciężko wokół moich łydek. Łódka nie powinna się tak zanurzać, pomyślałem. Zbiorniki wypornościowe w kadłubie były tak zaprojektowane, by utrzymać ją na powierzchni nawet z dużą ilością wody na pokładzie, nawet gdyby się wywróciła do góry dnem. Coś było nie tak.

01:01

Rufa osiadła już nisko w wodzie, dociążana jeszcze przez silnik. Dziób uniósł się niczym koniec dwuosobowej huśtawki. Z jakiegoś powodu zbiorniki wypornościowe nie działały. Tonęliśmy.

01:12

Wtedy właśnie lunął deszcz. W sekundę zalała nas oślepiająca ściana wody. Rafe dalej próbował odpalić silnik, ale bez skutku. Przynajmniej mamy kamizelki ratunkowe, pomyślałem. Nie utoniemy.

Zacząłem po omacku szukać liny, żeby związać nas na wypadek zatonięcia łódki, kiedy wyczułem, że coś się zbliża. Uniosłem wzrok i zamarłem. Stanąłem twarzą w twarz z prawdziwym koszmarem. Nad nami górowała olbrzymia, dziesięciometrowa fala. Usłyszałem, jak Rafe coś krzyczy tuż przed tym, jak gigantyczna ściana wody załamała się i runęła na nas niczym lawina.

I to była ostatnia rzecz, jaką zobaczyłem.

Zapadałem się coraz głębiej i głębiej w lodowatą wodę, wirując tak mocno, że czułem jak ręce i nogi próbują oderwać się od mojego ciała i odpłynąć w różnych kierunkach. Obawa przed wypłynięciem i uderzeniem w wywrócony kadłub łódki szybko ustąpiła w miejsce absolutnej paniki, gdy zorientowałem się, że moja kamizelka ratunkowa zrobiła się nagle strasznie ciężka, wciągając mnie głębiej i głębiej. Oddalałem się od powierzchni.

Dziko wymachując nogami, starałem się uwolnić. Wiedziałem, że mogę wstrzymać oddech prawie przez minutę. Musiałem wypłynąć na powierzchnię.

W tej strasznej chwili nad moją głową dostrzegłem w wodach oceanu zamazane, prawie zapomniane wspomnienie twarzy mojego taty. Z jego oczu wyzierała desperacja, był całkowicie ubrany i płynął w moją stronę. A ja znowu miałem trzy lata, poślizgnąłem się na pomoście i z przerażeniem patrzyłem na oddalającą się powierzchnię wody. Tamtego dnia uratował mnie przed utonięciem. Teraz już odszedł, ale znowu mnie ratował. Mama i Gabbi nie zniosłyby kolejnej śmierci.

01:25

Ostatkiem sił zdarłem z siebie kamizelkę ratunkową. Machałem rozpaczliwie rękami i nogami, próbując pokonać dystans niemożliwy do pokonania. Miałem wrażenie, że stoję w miejscu, ale wciąż walczyłem ze wszechogarniającym mnie wodnym żywiołem… i myślałem o tacie. Nagle, kiedy już nie mogłem wytrzymać ani sekundy dłużej, przedarłem się na powierzchnię.

01:26

Teraz sztorm był najsilniejszy. Wiatr chłostał mnie po twarzy. Chwyciłem się łódki, która pływała do góry dnem, utrzymując się zaledwie kilka centymetrów nad falami. Uczepiłem się jej i wciągałem gigantyczne hausty powietrza, gdy tylko moje usta znalazły się nad wodą.

Nigdzie nie było widać mojego wujka.

– Rafe! – krzyknąłem, plując przy tym słoną wodą. Mój głos był jednak zaledwie szeptem w porównaniu do dźwięków burzy.

– Rafe! – wrzasnąłem raz jeszcze nim kolejna wielka fala rzuciła mną brutalnie. Tym razem siła burzy pchnęła mnie na drugi koniec ledwie już widocznej łódki, która jednak z jakiegoś powodu wciąż pływała. Mimo bólu, spowodowanego uderzeniem o twardy kadłub, chwyciłem się liny kotwicy i obwiązałem się nią w pasie.

01:35

Lina wcierała sól w moją poranioną skórę. Mogłem mieć tylko nadzieję, że Rafe’owi nic się nie stało i że płynął właśnie w stronę brzegu, by wezwać pomoc. Jednak w tych warunkach pozornie trzydziestominutowa droga mogła zmienić się w kilka godzin katorżniczego pływania.

Łódeczka odwróciła się, więc pod kadłubem znajdował się bąbel uwięzionego powietrza. Miałem szczęście. Tak długo, jak utrzymywała się na wodzie, istniała szansa na przeżycie.

02:59

Z pewnością byłem już daleko na morzu, kilometry od plaży. Kotwica nie była przecież w stanie przeciwstawić się brutalnej sile natury. Zadrżałem od chłodnego wiatru i zbyt długiego przebywania w wodzie. Ręka, którą się trzymałem, bardzo mnie bolała. Kiedy na nią spojrzałem, dostrzegłem na wierzchu długą ranę, przebiegającą dokładnie pod liną.

Słowa taty rozbrzmiały w mojej głowie. Callum, wiesz co robić w tej sytuacji. Odpręż się i połóż na wodzie. Można tak utrzymywać się na powierzchni godzinami. Próbowałem się uspokoić, myśląc o wszystkich powodach, dla których nie mogłem umrzeć.

Musiałem dowiedzieć się, co miał na myśli tata w swoim ostatnim liście. Musiałem zobaczyć rysunki, które zrobił w szpitalu a które doktor Edmundson miał mi przesłać. No i ten szaleniec na ulicy. Musiałem się dowiedzieć, co się właściwie działo.

04:13

Sztorm powoli mijał. Może wciąż było wezbrane i wzburzone, ale najgorsze już minęło. Ostrożnie się uniosłem, sprawdzając, czy widzę brzeg. Szukałem jakichś świateł, ale dookoła panowały kompletne ciemności.

Mrugnąłem, boleśnie przekonując się, jak bardzo opuchnięte i obolałe mam oczy. Powoli zaczynałem rozróżniać kształty fal, zarysowane światłem księżyca. Ręka bardzo mnie już bolała i nieco poluzowałem uchwyt na linie kotwicy. Z mojej skaleczonej skóry popłynęła krew.

Krew w wodzie.

Kolejne wspomnienie rozbłysło w mojej głowie. Tym razem koszmarny widok martwego psa, którego ocean wyrzucił na brzeg… a przynajmniej głowę, barki i przednie łapy psa. Został rozerwany na pół.  W oceanie żyje tylko jedno zwierzę, które jest do tego zdolne.

Lodowaty dreszcz strachu przeszył moje ciało.

Zacząłem się pocieszać. Rekiny rzadko wpływają do zatoki. Na pewno trwają już przygotowania do poszukiwań i czekają tylko na pierwsze promienie słońca, by zacząć. Musiałem tylko wytrzymać, zostać przy łódce i czekać na ratunek.

05:02

Wydawało mi się, że pływam już tak od wielu godzin, utrzymując się na powierzchni, opierając głowę o kadłub, z liną obwiązaną wokół nadgarstka, starając się zachować skupienie. Byłem jednak wykończony i coraz słabszy. Ledwo czułem własne palce.

I właśnie wtedy coś walnęło w łódkę. Miałem nadzieję, że uderzyła po prostu w coś, co dryfowało w wodzie. Rozejrzałem się dookoła. Niebo było znacznie jaśniejsze, ale nie widziałem nic prócz fal.

Kolejne uderzenie było tak silne, że prawie puściłem linę. Dalej nic nie widziałem, ale coś z pewnością czaiło się w ciemności. Mimo lodowatego chłodu zlał mnie pot.

Trzecie uderzenie strąciło mnie do wody. Chlapałem i kopałem, wdrapując się z powrotem na szczyt odwróconej łódki, aż podciągnąłem się wreszcie na górę. W szarej poświacie świtu dostrzegłem trzymetrowy cień rekina przepływającego tuż obok. Ryba obróciła się, odsłaniając blady brzuch, po czym zanurkowała z powrotem.

Czekałem, a z przerażenia było mi niedobrze. Modliłem się, aby odpłynął na dobre. Zacząłem się rozglądać za jakąś bronią, czymkolwiek, czym mógłbym odeprzeć atak.

Rzucany falami, tuż za zasięgiem mojej dłoni, pływał bosak.

Po kolejnym uderzeniu wywrócona łódka, ze mną kurczowo uczepionym kadłuba, zaczęła sunąć po wodzie. Rekin dostał się pod spód i dokądś nas ciągnął! Jeszcze chwila i przedrze się przez dno i mnie pożre. Nagle ruch ustał tak samo gwałtownie jak się zaczął. Płetwa rekina wynurzyła się i zaczęła szybko oddalać.

Czyżby rekin odpływał?

Przyciągnął mnie i łódkę bliżej pływających resztek. Znowu dostrzegłem długą, drewnianą rękojeść unoszącego się na wodzie bosaka. Oddalająca się płetwa rekina nagle zawróciła w miejscu. Drapieżnik wracał i płynął wprost na mnie!

Nie zastanawiając się ani chwili, chwyciłem za bosak. Skądś dochodził głośny hałas, ale w tej chwili skupiłem się wyłącznie na pędzącym na mnie rekinie.

Łup, łup, łup. Nie miałem czasu myśleć o niczym oprócz nadciągającej bestii. W oczekiwaniu na jej atak uniosłem bosak nad głowę. Rekin zaszarżował, a ja uderzyłem ostrym hakiem tak mocno jak potrafiłem, prosto w jego głowę. Wbił we mnie zimne spojrzenie swojego lewego oka i znowu zniknął pod wodą.

– No dalej! – wrzasnąłem wściekle. – Gdzie jesteś?!

05:28

Zdecydowanie wolałem go widzieć niż nie wiedzieć, gdzie się czai.

Uniosłem wzrok w kierunku, z którego dochodził ten hałas i z ulgą dostrzegłem unoszący się w powietrzu helikopter. Jednak, kiedy się odwróciłem, znowu zobaczyłem rekina. I tym razem miał ze sobą kumpla.

Różowo-złotą powierzchnię porannego morza przecinały dwie płetwy. Płynęły prosto na mnie.

Pierwszy walnął w łódkę. Bałem się, że jeśli go uderzę hak utkwi w szorstkiej jak papier ścierny skórze i potwór wciągnie mnie do wody, w której krążył jego kolega.

Pierwszy rekin zniknął.

– Trzymaj