Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Trójka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trójka - ebook

Oksford, rok 1947. Trójka studentów uniwersytetu, Żyd Nat, Palestyńczyk Jasif i Rosjanin Dawid, bierze udział w przyjęciu wydanym przez profesora Ashforda. Dwadzieścia jeden lat później spotykają się ponownie. Jako agenci zwalczających się tajnych służb - izraelskiego Mossadu, egipskiego wywiadu cywilnego i radzieckiego KGB - są uwikłani w swoje własne gry, w których nie ma miejsca na sentymenty.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7885-051-9
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O autorze

KEN FOL­LETT

Świa­to­wej sła­wy pi­sarz bry­tyj­ski. Po ukoń­cze­niu stu­diów fi­lo­zo­ficz­nych na Uni­ver­si­ty Col­le­ge w Lon­dy­nie pra­co­wał jako re­por­ter i bez więk­sze­go suk­ce­su pu­bli­ko­wał po­wie­ści sen­sa­cyj­ne pod kil­ko­ma pseu­do­ni­ma­mi. Je­de­na­sta z ko­lei – thril­ler wo­jen­ny za­ty­tu­ło­wa­ny Igła – przy­nio­sła mu za­słu­żo­ną sła­wę, zo­sta­ła też na­tych­miast sfil­mo­wa­na z Do­nal­dem Su­ther­lan­dem w ty­tu­ło­wej roli nie­miec­kie­go szpie­ga. Fol­lett wy­spe­cja­li­zo­wał się w thril­le­rach, naj­czę­ściej (choć nie tyl­ko) osa­dzo­nych w re­aliach II woj­ny świa­to­wej (m.in. Klucz do Re­be­ki, Noc nad oce­anem, Lot Ćmy, Trze­ci bliź­niak, Za­bój­cza pa­mięć, Za­mieć) oraz po­wie­ściach hi­sto­rycz­no-przy­go­do­wych (Nie­bez­piecz­na for­tu­na. Fi­la­ry Zie­mi, Świat bez koń­ca, Upa­dek gi­gan­tów, Zima świa­ta). Jego do­ro­bek li­te­rac­ki spo­tkał się z za­in­te­re­so­wa­niem twór­ców fil­mo­wych. Na kan­wie kil­ku ksią­żek po­wsta­ły fil­my ki­no­we bądź se­ria­le te­le­wi­zyj­ne (Klucz do Re­be­ki, Trze­ci bliź­niak, Za­mieć, Na skrzy­dłach or­łów, Fi­la­ry Zie­mi, a ostat­nio Świat bez koń­ca).Tego au­to­ra

Po­wie­ści hi­sto­rycz­ne

NIE­BEZ­PIECZ­NA FOR­TU­NA

UCIE­KI­NIER

CZŁO­WIEK Z SANKT PE­TERS­BUR­GA

Fi­la­ry Zie­mi

FI­LA­RY ZIE­MI

ŚWIAT BEZ KOŃ­CA

Stu­le­cie

UPA­DEK GI­GAN­TÓW

ZIMA ŚWIA­TA

KRA­WĘDŹ WIECZ­NO­ŚCI

Thril­le­ry wo­jen­ne

IGŁA

KRYP­TO­NIM KAW­KI

LOT ĆMY

KLUCZ DO RE­BE­KI

NOC NAD OCE­ANEM

Thril­le­ry

MŁOT EDE­NU

ZA­BÓJ­CZA PA­MIĘĆ

TRÓJ­KA

ZA­MIEĆ

SKAN­DAL Z MO­DI­GLIA­NIM

TRZE­CI BLIŹ­NIAK

LWY PAN­SZI­RU

PA­PIE­RO­WE PIE­NIĄ­DZE

Li­te­ra­tu­ra fak­tu

NA SKRZY­DŁACH OR­ŁÓW

www.ken-fol­lett.comProlog

Los zrzą­dził, że tyl­ko raz spo­tka­li się wszy­scy w jed­nym miej­scu. Byli mło­dzi i upły­nę­ło wie­le lat, za­nim wy­da­rzy­ła się cała ta hi­sto­ria. Wte­dy jesz­cze nie mo­gli wie­dzieć, jaki ślad to spo­tka­nie od­ci­śnie na ich ży­cio­ry­sach.

Do­kład­nie w pierw­szą nie­dzie­lę li­sto­pa­da 1947 roku każ­dy z nich miał oka­zję po­znać wszyst­kich po­zo­sta­łych. Przez kil­ka mi­nut prze­by­wa­li w tym sa­mym po­ko­ju. Jed­ni nie­ba­wem za­po­mnie­li twa­rze i na­zwi­ska osób, z któ­ry­mi wów­czas roz­ma­wia­li, in­nym ten dzień w ogó­le nie po­zo­stał w pa­mię­ci. Kie­dy jed­nak dwa­dzie­ścia je­den lat póź­niej oka­zał się tak waż­ny, uda­wa­li, że pa­mię­ta­ją. Wpa­try­wa­li się w wy­bla­kłe fo­to­gra­fie, mru­cząc: „Ach tak, oczy­wi­ście”.

Do spo­tka­nia do­szło wsku­tek zbie­gu oko­licz­no­ści, w czym nie ma nic oso­bli­we­go. Byli mło­dzi i zdol­ni, to­też wła­dza, po­dej­mo­wa­nie de­cy­zji i na­pra­wia­nie świa­ta sta­no­wi­ły ich prze­zna­cze­nie, choć każ­dy miał je re­ali­zo­wać w od­mien­ny spo­sób, bo każ­dy po­cho­dził z in­ne­go kra­ju. Nic też dziw­ne­go, że spo­tka­li się na Uni­wer­sy­te­cie Oks­fordz­kim. Ale po la­tach, gdy wy­da­rzy­ło się to wszyst­ko, oka­za­ło się, że w całą tę spra­wę zo­sta­ły uwi­kła­ne oso­by wła­ści­wie zu­peł­nie so­bie obce, a je­dy­nym tego po­wo­dem było to, że nie­gdyś ze­tknę­ły się w Oks­for­dzie.

W każ­dym ra­zie spo­tka­nie to nie było waż­nym wy­da­rze­niem hi­sto­rycz­nym. Zwy­czaj­ne par­ty z wi­nem w domu, w któ­rym wy­da­wa­no wie­le po­dob­nych przy­jęć (nie tyl­ko z wi­nem; mo­gli­by coś o tym po­wie­dzieć star­si stu­den­ci). Oko­licz­ność może nie­war­ta wzmian­ki, ale nie­zu­peł­nie.

Al Cor­to­ne za­stu­kał w drzwi i cze­kał, spo­dzie­wa­jąc się wła­ści­wie uj­rzeć w nich nie­bosz­czy­ka.

W cią­gu trzech ostat­nich lat utwier­dzał się co­raz bar­dziej w prze­ko­na­niu, że jego przy­ja­ciel nie żyje. Naj­pierw do­wie­dział się, że Nat Dick­ste­in do­stał się do nie­wo­li. W mia­rę jak ci­chły od­gło­sy woj­ny, sły­sza­ło się co­raz wię­cej opo­wie­ści o lo­sie Ży­dów w nie­miec­kich obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych. A kie­dy woj­na się skoń­czy­ła, po­nu­ra praw­da o strasz­li­wych zbrod­niach na­zi­stów wresz­cie wy­szła na jaw.

Duch za drzwia­mi za­szu­rał krze­słem po pod­ło­dze i prze­szedł przez po­kój.

Cor­to­ne­go ob­le­ciał strach. Co bę­dzie, je­śli Dick­ste­in oka­że się ka­le­ką? Albo ma oszpe­co­ną twarz? Albo zwa­rio­wał? Cor­to­ne nig­dy nie wie­dział, jak się od­no­sić do ka­lek i czub­ków. W 1943 roku on i Dick­ste­in w cią­gu kil­ku dni sta­li się so­bie bar­dzo bli­scy, ale jak jego daw­ny to­wa­rzysz wy­glą­da te­raz?

Drzwi się otwo­rzy­ły.

– Cześć, Nat – po­wie­dział Cor­to­ne.

Dick­ste­in wy­trzesz­czył oczy, ale za­raz na jego twa­rzy po­ja­wił się sze­ro­ki uśmiech.

– Ple­ry, nery, cy­na­de­ry – po­wi­tał kum­pla jed­nym ze swo­ich za­baw­nych kna­jac­kich po­wie­dzo­nek.

Włoch z ulgą od­wza­jem­nił uśmiech. Po­da­li so­bie ręce, po­kle­pa­li się po ra­mio­nach, wy­mie­ni­li kil­ka so­czy­stych uwag w su­ro­wym żoł­nier­skim ję­zy­ku i we­szli do środ­ka.

Miesz­ka­nie Dick­ste­ina znaj­do­wa­ło się w sta­rym domu, po­ło­żo­nym w znisz­czo­nej przez bom­bar­do­wa­nie czę­ści mia­sta, i skła­da­ło się z jed­ne­go nie­wia­ry­god­nie wy­so­kie­go po­ko­ju. Sta­ło tam pro­ste łóż­ko, schlud­nie, po woj­sko­we­mu za­sła­ne, cięż­ka sta­ra sza­fa z ciem­ne­go drew­na, ser­want­ka z tego sa­me­go kom­ple­tu oraz za­ło­żo­ny książ­ka­mi stół pod nie­wiel­kim oknem. Po­kój nie wy­glą­dał przy­tul­nie. Gdy­by Cor­to­ne miał tu za­miesz­kać, za­brał­by ze sobą tro­chę dro­bia­zgów, dzię­ki któ­rym mógł­by się po­czuć jak u sie­bie: fo­to­gra­fie człon­ków ro­dzi­ny, pa­miąt­ki z Nia­ga­ry i Mia­mi Be­ach, a tak­że tro­fea spor­to­we z li­ce­al­nych cza­sów.

– Bar­dzo chciał­bym wie­dzieć, jak ci się uda­ło mnie od­na­leźć – mruk­nął Dick­ste­in.

– Nie było to ła­twe. – Cor­to­ne zdjął woj­sko­wą kurt­kę i po­ło­żył ją na wą­skim łóż­ku. – Za­ję­ło mi to pra­wie cały wczo­raj­szy dzień. – Spoj­rzał na klu­bo­wy fo­tel. Jego po­rę­cze były po­krzy­wio­ne, spo­śród wy­bla­kłych chry­zan­tem obi­cia wy­sta­wa­ła sprę­ży­na, a pod bra­ku­ją­cą nogę pod­ło­żo­no tom Te­aj­te­ta Pla­to­na. – Czy lu­dzie mogą na czymś ta­kim sia­dać? – za­py­tał.

– Nie wy­żsi stop­niem od sier­żan­ta. Ale…

– Ale tam­ci nie są ludź­mi.

Obaj wy­buch­nę­li śmie­chem. Sta­ry dow­cip. Dick­ste­in od­su­nął krze­sło i usiadł na nim okra­kiem. Przez chwi­lę uważ­nie wpa­try­wał się w przy­ja­cie­la.

– Uty­łeś!

Cor­to­ne po­kle­pał się po brzu­chu.

– We Frank­fur­cie żyje nam się cał­kiem nie­źle. Dużo stra­ci­łeś, że prze­sze­dłeś do cy­wi­la. – Po­chy­lił się do przo­du i ści­szył głos, jak­by cho­dzi­ło o ja­kąś ta­jem­ni­cę: – Zbi­łem ma­ją­tek. Bi­żu­te­ria, por­ce­la­na, an­ty­ki, wszyst­ko za pa­pie­ro­sy i my­dło. Niem­cy gło­du­ją. A za ro­ga­li­ka dziew­czy­ny zro­bią ci wszyst­ko.

Wy­pro­sto­wał się w ocze­ki­wa­niu na ko­lej­ny wy­buch śmie­chu, ale twarz Dick­ste­ina po­zo­sta­ła nie­ru­cho­ma. Zbi­ty z tro­pu Cor­to­ne zmie­nił te­mat:

– Ale o to­bie nie da się po­wie­dzieć, że je­steś za gru­by.

Po­cząt­ko­wo wi­dok Dick­ste­ina ca­łe­go, zdro­we­go i uśmiech­nię­te­go spra­wił mu taką wiel­ką ulgę, że nie przyj­rzał się bli­żej przy­ja­cie­lo­wi. Te­raz jed­nak uświa­do­mił so­bie, że­Nat Dick­ste­in jest bar­dziej niż chu­dy: jest wy­cień­czo­ny. Przed­tem tak­że nie mógł im­po­no­wać wzro­stem ani bu­do­wą cia­ła, ale nig­dy nie wy­glą­dał jak szkie­let. Wra­że­nie to po­głę­bia­ła jesz­cze tru­pio bla­da cera i wiel­kie brą­zo­we oczy za oku­la­ra­mi w pla­sti­ko­wej opra­wie. No i ka­wa­łek łyd­ki, wi­docz­nej mię­dzy skar­pet­ką a no­gaw­ką, bia­łej i cien­kiej jak za­pał­ka. Czte­ry lata temu Dick­ste­in był śnia­dy, sprę­ży­sty i moc­ny ni­czym skó­rza­ne po­de­szwy bu­tów, w któ­re wy­po­sa­ży­ła go bry­tyj­ska ar­mia. Gdy­by Cor­to­ne miał go scha­rak­te­ry­zo­wać po swo­je­mu, po­wie­dział­by: „To naj­mniej­szy, ale naj­tward­szy i naj­bar­dziej za­wzię­ty ze skur­wy­sy­nów, któ­rzy ra­to­wa­li moje za­sra­ne ży­cie”.

– Za gru­by? Pew­nie, że nie – od­parł Dick­ste­in. – Ten kraj wciąż żyje na że­la­znych ra­cjach. Ale ja­koś so­bie ra­dzi­my.

– Nie ja­dłeś naj­le­piej…

– Ale ja­dłem – uśmiech­nął się Dick­ste­in.

– Do­sta­łeś się do nie­wo­li.

– W La Mo­li­na.

– Jak cię, do dia­bła, do­pa­dli?

– Po­cisk strza­skał mi nogę – od­parł Dick­ste­in, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Stra­ci­łem przy­tom­ność. Ock­ną­łem się w nie­miec­kim wa­go­nie.

Cor­to­ne spoj­rzał na nogi przy­ja­cie­la.

– Do­brze zło­żo­na?

– Mia­łem szczę­ście, w po­cią­gu dla jeń­ców był me­dyk i na­sta­wił ko­ści.

Włoch po­ki­wał gło­wą.

– A po­tem w obo­zie…? – Po­my­ślał, że może nie po­wi­nien o to py­tać, ale chciał wie­dzieć.

Dick­ste­in umknął spoj­rze­niem w bok.

– Było w po­rząd­ku, do­pó­ki nie od­kry­li, że je­stem Ży­dem. Może her­ba­ty? Nie­ste­ty, nie stać mnie na whi­sky.

– Nie, dzię­ki. – Cor­to­ne naj­chęt­niej w ogó­le by się wię­cej nie od­zy­wał. – A co do whi­sky, rano już jej nie pi­jam. Ży­cie wca­le nie jest ta­kie krót­kie, jak się zda­je.

Dick­ste­in znów pod­niósł wzrok.

– Po­sta­no­wi­li spraw­dzić, ile razy moż­na zła­mać nogę w tym sa­mym miej­scu i na po­wrót ją zło­żyć.

– O Jezu… – wy­mam­ro­tał Cor­to­ne.

– To jesz­cze było naj­lep­sze ze wszyst­kie­go – stwier­dził Dick­ste­in bez­na­mięt­nie. Znów spoj­rzał gdzieś przed sie­bie.

– Skur­wy­sy­ny – syk­nął Cor­to­ne. Nic in­ne­go nie przy­cho­dzi­ło mu do gło­wy. Twarz Dick­ste­ina na­bra­ła ja­kie­goś ob­ce­go wy­ra­zu, któ­re­go Cor­to­ne nig­dy przed­tem u nie­go nie wi­dział. Po chwi­li uprzy­tom­nił so­bie, że ma­lu­je się na niej lęk. Dziw­na spra­wa, prze­cież naj­gor­sze już się skoń­czy­ło, po­my­ślał. – No do­bra, do li­cha, w koń­cu wy­gra­li­śmy, no nie? – po­wie­dział i klep­nął przy­ja­cie­la po ple­cach.

Dick­ste­in uśmiech­nął się.

– Wy­gra­li­śmy. Ale po­wiedz wresz­cie, co ro­bisz w An­glii i jak mnie od­na­la­złeś?

– W dro­dze do Buf­fa­lo za­ła­twi­łem so­bie po­stój w Lon­dy­nie. By­łem w Mi­ni­ster­stwie Obro­ny… – Cor­to­ne za­wa­hał się. Po­szedł spe­cjal­nie do mi­ni­ster­stwa, żeby za­się­gnąć in­for­ma­cji o oko­licz­no­ściach śmier­ci Dick­ste­ina. – Dali mi ad­res na Step­ney. A tam za­sta­łem tyl­ko je­den dom na ca­łej uli­cy. I w tym domu spod ca­lo­wej war­stwy ku­rzu od­grze­ba­łem tego star­ca…

– Tom­my’ego Ca­ste­ra?

– Zga­dza się. Kie­dy wy­pi­łem dzie­więt­na­ście fi­li­ża­nek cien­kiej her­ba­ty i wy­słu­cha­łem hi­sto­rii jego ży­cia, skie­ro­wał mnie do in­ne­go domu, w któ­rym od­szu­ka­łem two­ją mat­kę, wy­pi­łem jesz­cze wię­cej cien­kiej her­ba­ty i wy­słu­cha­łem jej bio­gra­fii. Gdy wresz­cie do­sta­łem twój ad­res, było za póź­no, żeby zdą­żyć na ostat­ni po­ciąg do Oks­for­du. Po­cze­ka­łem do rana i oto je­stem. Mam tyl­ko parę go­dzin, mój sta­tek ju­tro od­pły­wa.

– Zde­mo­bi­li­zo­wa­li cię?

– Trzy ty­go­dnie, dwa dni i dzie­więć­dzie­siąt czte­ry mi­nu­ty temu.

– Co za­mie­rzasz ro­bić po po­wro­cie?

– Pro­wa­dzić ro­dzin­ny in­te­res. Ostat­nie lata prze­ko­na­ły mnie, że nie­zły ze mnie biz­nes­men.

– A czym się zaj­mu­je two­ja ro­dzi­na? Nig­dy mi o tym nie mó­wi­łeś.

– To fir­ma prze­wo­zo­wa – od­parł Cor­to­ne. – A ty? Co z tym Oks­for­dem? Na mi­łość bo­ską, stu­diu­jesz coś?

– Li­te­ra­tu­rę he­braj­ską.

– Żar­tu­jesz!

– Pi­sa­łem po he­braj­sku, za­nim po­sze­dłem do szko­ły. Nig­dy ci nie mó­wi­łem? Mój dzia­dek był praw­dzi­wym uczo­nym. Miesz­kał w jed­nym śmier­dzą­cym po­ko­ju nad skle­pem z plac­ka­mi przy Mile End Road. Od­kąd pa­mię­tam, cho­dzi­łem tam w każ­dą so­bo­tę i nie­dzie­lę. Nig­dy się nie uskar­ża­łem… lu­bi­łem to. Cóż in­ne­go mógł­bym stu­dio­wać?

Cor­to­ne wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Czy ja wiem, może fi­zy­kę ją­dro­wą albo za­rzą­dza­nie. Po co w ogó­le stu­dio­wać?

– Żeby być szczę­śli­wym, mą­drym i bo­ga­tym.

Cor­to­ne po­krę­cił gło­wą.

– Jak za­wsze ta­jem­ni­czy. Dużo tu dziew­czyn?

– Bar­dzo mało. Poza tym je­stem zbyt za­ję­ty.

Cor­to­ne za­uwa­żył, że Dick­ste­in się ru­mie­ni.

– Łżesz, dup­ku. Chcesz, to ci po­wiem: za­ko­cha­łeś się. Kim ona jest?

– No do­brze, masz ra­cję – od­parł zmie­sza­ny Dick­ste­in. – Ale ona jest nie­osią­gal­na. To żona pro­fe­so­ra. Eg­zo­tycz­na, in­te­li­gent­na… naj­pięk­niej­sza ko­bie­ta, jaką w ży­ciu wi­dzia­łem.

Cor­to­ne po­pa­trzył na nie­go.

– To nie wy­glą­da obie­cu­ją­co, Nat.

– Wiem, ale jed­nak… – Dick­ste­in wstał z krze­sła. – Sam się prze­ko­nasz, co mam na my­śli.

– Zo­ba­czę ją?

– Pro­fe­sor Ash­ford wy­da­je par­ty. Je­stem za­pro­szo­ny. Wy­bie­ra­łem się tam wła­śnie, kie­dy wpa­dłeś. – Wło­żył ma­ry­nar­kę.

– Par­ty w Oks­for­dzie! – ucie­szył się Cor­to­ne. – Będę się miał czym chwa­lić w Buf­fa­lo!

Był chłod­ny, ja­sny po­ra­nek. Bla­de słoń­ce śli­zga­ło się po kre­mo­wych ele­wa­cjach sta­rych bu­dyn­ków. Szli w mil­cze­niu, z rę­ka­mi w kie­sze­niach, sku­le­ni, bo po uli­cach hu­lał li­sto­pa­do­wy wiatr.

– Ar­chi­tek­tu­ra, kur­wa, jak z baj­ki – mruk­nął pod no­sem Cor­to­ne.

Prze­chod­niów pra­wie nie było, ale gdy uszli mniej wię­cej milę, Dick­ste­in wska­zał Cor­to­ne­mu wy­so­kie­go męż­czy­znę w sza­li­ku o bar­wach jed­ne­go z col­le­ge’ów wo­kół szyi, idą­ce­go dru­gą stro­ną uli­cy.

– To Ro­sja­nin – po­wie­dział i za­wo­łał: – Hej, Ro­stow!

Tam­ten od­wró­cił się, po­ma­chał ręką na po­wi­ta­nie i prze­szedł na ich stro­nę uli­cy. Miał wło­sy ostrzy­żo­ne jak re­krut, a jego ubra­nie – ta­nie, kon­fek­cyj­ne i zbyt ob­szer­ne – wi­sia­ło na nim jak na wie­sza­ku. Cor­to­ne go­tów był po­my­śleć, że w tym kra­ju wszy­scy są tacy chu­dzi.

– Ro­stow z Bal­liol, z tego sa­me­go col­le­ge’u co ja – wy­ja­śnił Dick­ste­in. – Da­wi­dzie Ro­stow, po­znaj Ala­na Cor­to­ne­go. Al i ja by­li­śmy ra­zem ja­kiś czas we Wło­szech. Idziesz do Ash­for­dów?

Ro­sja­nin uro­czy­ście ski­nął gło­wą.

– Za kie­li­cha je­stem go­tów na wszyst­ko.

– Czy pan też zaj­mu­je się li­te­ra­tu­rą he­braj­ską? – za­py­tał Cor­to­ne.

– Nie – od­parł Ro­stow. – Je­stem tu po to, aby stu­dio­wać eko­no­mię bur­żu­azyj­ną.

Dick­ste­in za­śmiał się gło­śno, ale Cor­to­ne nie wi­dział w tym nic za­baw­ne­go.

– Ro­stow jest ze Smo­leń­ska – po­in­for­mo­wał go Dick­ste­in. – Na­le­ży do KPZR – Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Związ­ku Ra­dziec­kie­go.

Cor­to­ne nadal nie do­strze­gał w tym ni­cze­go śmiesz­ne­go.

– Są­dzi­łem – po­wie­dział – że w Ro­sji ni­ko­mu nie wol­no wy­jeż­dżać za gra­ni­cę.

Ro­stow wdał się w dłu­gie i męt­ne wy­ja­śnie­nia, z któ­rych mia­ło wy­ni­kać, że jego oj­ciec był dy­plo­ma­tą i w chwi­li wy­bu­chu woj­ny prze­by­wał w Ja­po­nii. Tym wy­wo­dom to­wa­rzy­szył od cza­su do cza­su prze­bie­gły uśmie­szek. Cho­ciaż Ro­sja­nin nie mó­wił bie­gle po an­giel­sku, w jego gło­sie sły­chać było ton pro­tek­cjo­nal­nej wyż­szo­ści. Cor­to­ne prze­stał go słu­chać i wró­cił my­ślą do Dick­ste­ina. Jak to moż­li­we – roz­wa­żał – ko­chasz ko­goś jak bra­ta, ra­zem z nim prze­le­wasz na woj­nie krew, a po­tem on zni­ka, by stu­dio­wać li­te­ra­tu­rę he­braj­ską, ty zaś do­cho­dzisz do wnio­sku, że tak na­praw­dę zu­peł­nie go nie zna­łeś.

– Czy zde­cy­do­wa­łeś się już na wy­jazd do Pa­le­sty­ny? – za­py­tał Ro­stow Dick­ste­ina.

– Do Pa­le­sty­ny? Po co? – zdzi­wił się Cor­to­ne.

Dick­ste­ina py­ta­nie Ro­sto­wa wy­raź­nie spe­szy­ło.

– Nie, nie zde­cy­do­wa­łem się.

– A po­wi­nie­neś – oświad­czył Ro­stow. – Pań­stwo ży­dow­skie może po­móc w de­mon­ta­żu resz­tek im­pe­rium bry­tyj­skie­go na Bli­skim Wscho­dzie.

– Czy taka jest li­nia par­tii? – za­py­tał Dick­ste­in z bla­dym uśmiesz­kiem.

– Owszem – od­parł po­waż­nie Ro­stow. – Je­steś so­cja­li­stą…

– W pew­nym sen­sie.

– …a pań­stwo ży­dow­skie po­win­no być so­cja­li­stycz­ne. To istot­na spra­wa.

Cor­to­ne słu­chał tego z nie­do­wie­rza­niem.

– Ara­bo­wie mor­du­ją tam Ży­dów. Na mi­łość bo­ską, Nat, do­pie­ro co wy­rwa­łeś się z łap Niem­ców.

– Nie pod­ją­łem jesz­cze de­cy­zji – po­wtó­rzył Dick­ste­in z lek­ką iry­ta­cją. – Nie wiem, co zro­bię. – Wy­da­wa­ło się, że nie ma ocho­ty dłu­żej o tym mó­wić.

Przy­spie­szy­li kro­ku. Cor­to­ne­mu zmar­z­ła twarz, ale po­cił się w zi­mo­wym mun­du­rze. Dick­ste­in i Ro­stow dys­ku­to­wa­li o pew­nym ha­nieb­nym wy­da­rze­niu. Nie­ja­ki Mo­sley – Cor­to­ne pierw­szy raz sły­szał to na­zwi­sko – przy­je­chał do Oks­for­du, by wy­gło­sić prze­mó­wie­nie na cześć ofiar woj­ny. Jak się póź­niej oka­za­ło, był fa­szy­stą. We­dług Ro­sto­wa in­cy­dent ten do­wo­dził, że de­mo­kra­cja bur­żu­azyj­na bliż­sza jest fa­szy­zmo­wi niż ko­mu­ni­zmo­wi. Dick­ste­in nie był tak za­sad­ni­czy; jego zda­niem stu­den­tom, któ­rzy zor­ga­ni­zo­wa­li to spo­tka­nie, za­le­ża­ło po pro­stu na wy­wo­ła­niu moc­ne­go wra­że­nia.

Cor­to­ne słu­chał i ob­ser­wo­wał obu męż­czyzn. Oso­bli­wa była z nich para: tycz­ko­wa­ty Ro­stow w sza­li­ku przy­po­mi­na­ją­cym pa­sia­sty ban­daż, sta­wia­ją­cy wiel­kie kro­ki w ku­sych spodniach o no­gaw­kach po­wie­wa­ją­cych jak cho­rą­giew­ki – a obok nie­wy­so­ki Dick­ste­in o wiel­kich oczach, w okrą­głych oku­la­rach i ubra­niu z de­mo­bi­lu, chu­dy jak szkie­let i ru­chli­wy. Cor­to­ne nie był in­te­lek­tu­ali­stą, ale miał ucho wy­czu­lo­ne na wci­ska­nie kitu. Obaj nie mó­wi­li szcze­rze tego, co my­ślą. Ro­stow uży­wał sfor­mu­ło­wań za­czerp­nię­tych wprost z ofi­cjal­nych do­gma­tów, a Dick­ste­in usi­ło­wał nie­fra­so­bli­wym to­nem za­ma­sko­wać róż­ni­ce zdań, ale kie­dy śmiał się z Mo­sleya, przy­po­mi­na­ło to śmiech dziec­ka po noc­nym kosz­ma­rze. Pro­wa­dzi­li dys­ku­sję zręcz­nie, choć bez więk­sze­go za­an­ga­żo­wa­nia – przy­po­mi­na­ło to po­je­dy­nek szer­mier­czy na stę­pio­ne szpa­dy.

Dick­ste­in spo­strzegł wresz­cie, że Cor­to­ne się nie od­zy­wa, za­czął więc opo­wia­dać o go­spo­da­rzu przy­ję­cia.

– Ste­phen Ash­ford jest może tro­chę eks­cen­trycz­ny – po­wie­dział – ale to na­praw­dę nie­tu­zin­ko­wy czło­wiek. Więk­szość ży­cia spę­dził na Bli­skim Wscho­dzie. Miał nie­wiel­ki ka­pi­tał, któ­ry prze­pu­ścił co do gro­sza. Od­wa­żył się na­wet wy­ru­szyć w po­dróż na wiel­błą­dzie przez całą Pu­sty­nię Arab­ską.

– To wca­le nie ta­kie strasz­ne sza­leń­stwo – za­uwa­żył Cor­to­ne.

– Żona pro­fe­so­ra jest Li­ban­ką – wtrą­cił Ro­stow.

Cor­to­ne spoj­rzał na Dick­ste­ina.

– Ona jest…

– Jest młod­sza od nie­go – do­koń­czył po­spiesz­nie Dick­ste­in. – Ash­ford przy­wiózł ją do An­glii tuż przed woj­ną i ob­jął ka­te­drę na wy­dzia­le se­mi­ty­sty­ki. Je­śli poda ci mar­sa­lę za­miast sher­ry, bę­dzie to znak, że pora się że­gnać.

– A go­ście o tym wie­dzą? – za­py­tał Cor­to­ne.

– Je­ste­śmy na miej­scu – oznaj­mił Dick­ste­in, igno­ru­jąc to py­ta­nie.

Cor­to­ne był pra­wie pe­wien, że dom oka­że się mau­re­tań­ską wil­lą. Uj­rzał jed­nak imi­ta­cję sty­lu elż­bie­tań­skie­go: bia­łe ścia­ny i zie­lo­ne bel­ko­wa­nie. Ogród od fron­tu przy­po­mi­nał dżun­glę. Trzej mło­dzi lu­dzie do­szli do domu wy­ło­żo­ną ka­mien­ny­mi pły­ta­mi dróż­ką. Za­sta­li uchy­lo­ne drzwi, któ­re pro­wa­dzi­ły do pro­sto­kąt­ne­go hal­lu. Z głę­bi domu do­bie­gał śmiech: przy­ję­cie już się za­czy­na­ło. Sa­lon znaj­do­wał się za dwu­skrzy­dło­wy­mi drzwia­mi, któ­re w tym mo­men­cie się roz­war­ły i uka­za­ła się w nich naj­pięk­niej­sza ko­bie­ta na świe­cie.

Cor­to­ne znie­ru­cho­miał. Po­że­rał ją wzro­kiem, kie­dy się zbli­ża­ła, by ich po­wi­tać.

– To mój przy­ja­ciel, Alan Cor­to­ne – usły­szał głos Dick­ste­ina i po­czuł do­tyk jej smu­kłej, śnia­dej ręki, cie­płej, su­chej i drob­nej. Nie miał­by nic prze­ciw­ko temu, żeby trwa­ło to wiecz­nie.

Ale ko­bie­ta od­wró­ci­ła się i wpro­wa­dzi­ła ich do sa­lo­nu. Dick­ste­in szturch­nął Cor­to­ne­go w ra­mię i wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu. Do­brze wie­dział, co dzie­je się w du­szy przy­ja­cie­la.

Cor­to­ne wy­mam­ro­tał:

– O rany!

Na ma­łym sto­le, w sze­re­gu, z woj­sko­wą pre­cy­zją usta­wio­no nie­wiel­kie kie­lisz­ki z sher­ry. Ko­bie­ta po­da­ła je­den Cor­to­ne­mu.

– Je­stem Eila Ash­ford – przed­sta­wi­ła się z uśmie­chem.

Cor­to­ne przy­pa­try­wał jej się z uwa­gą, kie­dy roz­da­wa­ła drin­ki. Jej uro­da nie po­trze­bo­wa­ła upięk­szeń: żad­ne­go ma­ki­ja­żu, pro­ste czar­ne wło­sy, bia­ła suk­nia i san­da­ły. W pew­nym sen­sie ta ko­bie­ta była jak­by naga i Cor­to­ne po­czuł się skrę­po­wa­ny, po­nie­waż kie­dy na nią pa­trzył, bu­dzi­ło się w nim zwie­rzę.

Spo­ro go kosz­to­wa­ło, by ode­rwać od niej oczy i ro­zej­rzeć się wo­kół. Sa­lon urzą­dzo­ny był ele­ganc­ko, ale bez dba­ło­ści o szcze­gó­ły, co jest ty­po­we dla lu­dzi, któ­rzy – we­dle wła­sne­go mnie­ma­nia – żyją na pew­nym po­zio­mie. Na obrze­żach kosz­tow­ne­go per­skie­go dy­wa­nu wi­dać było pod­ło­gę po­kry­tą sza­rym li­no­leum; na sto­li­ku sta­ło ra­dio, któ­re ktoś naj­wy­raź­niej na­pra­wiał, bo na bla­cie były po­roz­rzu­ca­ne czę­ści apa­ra­tu­ry; na ta­pe­tach od­ci­na­ły się pro­sto­ką­ty po zdję­tych ob­ra­zach; kil­ka kie­lisz­ków z sher­ry nie pa­so­wa­ło do kom­ple­tu. Co zaś do go­ści – było ich tu­taj oko­ło tu­zi­na.

Ja­kiś mło­dy Arab w ele­ganc­kim per­ło­wo­sza­rym gar­ni­tu­rze oglą­dał drew­nia­ne rzeź­by usta­wio­ne na gzym­sie ko­min­ka. Eila Ash­ford za­wo­ła­ła go.

– Chcę wam przed­sta­wić Ja­si­fa Ha­sa­na. To przy­ja­ciel mo­ich ro­dzi­ców – po­wie­dzia­ła. – Stu­diu­je w Wor­ce­ster Col­le­ge.

– Znam Dick­ste­ina – od­parł Ha­san i przy­wi­tał się ze wszyst­ki­mi.

Cor­to­ne po­my­ślał, że jest cał­kiem przy­stoj­ny jak na Ara­ba.

I wy­nio­sły – jak każ­dy Arab, któ­ry za­ro­bił tro­chę for­sy i bywa za­pra­sza­ny przez bia­łych.

– Pan z Li­ba­nu? – za­py­tał go Ro­stow.

– Z Pa­le­sty­ny.

– O! – oży­wił się Ro­stow. – I co pan są­dzi o oen­ze­tow­skim pla­nie po­dzia­łu Pa­le­sty­ny?

– Jest bez sen­su – od­rzekł tam­ten, ce­dząc sło­wa. – Bry­tyj­czy­cy mu­szą odejść, a wte­dy mój kraj sta­nie się de­mo­kra­tycz­nym pań­stwem.

– Ale wów­czas Ży­dzi będą mniej­szo­ścią – za­uwa­żył Ro­stow.

– W An­glii też są mniej­szo­ścią. Czy to ozna­cza, że po­win­ni otrzy­mać Sur­rey i urzą­dzić tam wła­sne pań­stwo?

– Sur­rey nig­dy do nich nie na­le­ża­ło, w prze­ci­wień­stwie do Pa­le­sty­ny.

Ha­san wzru­szył ra­mio­na­mi.

– To było wte­dy, gdy An­glią rzą­dzi­li Wa­lij­czy­cy, Niem­ca­mi An­gli­cy, a Skan­dy­na­wię za­miesz­ki­wa­li fran­cu­scy Nor­ma­no­wie. – Od­wró­cił się do Dick­ste­ina. – Pan ma po­czu­cie spra­wie­dli­wo­ści. Co pan o tym są­dzi?

Dick­ste­in zdjął oku­la­ry.

– Mniej­sza o spra­wie­dli­wość. Chciał­bym mieć ta­kie miej­sce, któ­re mógł­bym na­zwać swo­im wła­snym.

– Na­wet gdy­by mu­siał pan za­brać mi moje?

– Do pana może na­le­żeć cała resz­ta Bli­skie­go Wscho­du.

– Ale ja jej nie chcę.

– Ta dys­ku­sja do­wo­dzi, że po­dział jest nie­unik­nio­ny – uciął Ro­stow.

Kie­dy spie­ra­li się o Pa­le­sty­nę, Eila Ash­ford otwo­rzy­ła pacz­kę pa­pie­ro­sów. Cor­to­ne wziął jed­ne­go i po­dał Eili ognia.

– Dłu­go pan zna Dick­ste­ina? – spy­ta­ła.

– Spo­tka­li­śmy się w ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­stym trze­cim roku – od­parł, ob­ser­wu­jąc jej ciem­ne war­gi z pa­pie­ro­sem. Na­wet pa­lić po­tra­fi­ła pięk­nie.

– On mnie bar­dzo in­te­re­su­je – po­wie­dzia­ła i de­li­kat­nie zdję­ła okru­szek ty­to­niu z czub­ka ję­zy­ka.

– Dla­cze­go?

– Nie tyl­ko mnie. To prze­cież jesz­cze chło­piec, choć wy­glą­da tak sta­ro. Poza tym po­cho­dzi z kla­sy śred­niej, a by­najm­niej nie onie­śmie­la­ją go ci wszy­scy An­gli­cy z wyż­szych sfer.

Cor­to­ne po­ki­wał gło­wą.

– Wła­śnie stwier­dzi­łem, że tak na­praw­dę go nie znam.

– Mój mąż uwa­ża go za świet­ne­go stu­den­ta.

– Nat ura­to­wał mi ży­cie.

– Do­bry Boże! – Eila Ash­ford uważ­nie przyj­rza­ła się Cor­to­ne­mu. Była zdu­mio­na, że oka­zał się taki sen­ty­men­tal­ny, ale po­sta­no­wi­ła dać mu szan­sę. – Niech mi pan o tym opo­wie.

Ja­kiś męż­czy­zna w śred­nim wie­ku ubra­ny w luź­ne sztruk­so­we spodnie do­tknął jej pal­ców.

– No i jak tam, moja dro­ga?

– Świet­nie – od­po­wie­dzia­ła. – Pa­nie Cor­to­ne, to mój mąż, pro­fe­sor Ash­ford.

– Miło mi. – Cor­to­ne spoj­rzał na ły­si­nę męż­czy­zny i wy­jąt­ko­wo źle le­żą­ce ubra­nie. Spo­dzie­wał się ra­czej ko­goś w ty­pie słyn­ne­go puł­kow­ni­ka Law­ren­ce’a. Po­my­ślał, że Nat mimo wszyst­ko może mieć na­dzie­ję.

– Pan Cor­to­ne wła­śnie opo­wia­da mi, jak Nat Dick­ste­in ura­to­wał mu ży­cie.

– Do­praw­dy? – za­in­te­re­so­wał się Ash­ford.

– To nie­dłu­ga hi­sto­ria – po­wie­dział Cor­to­ne. Od­na­lazł wzro­kiem Dick­ste­ina, po­chło­nię­te­go roz­mo­wą z Ha­sa­nem i Ro­sto­wem. (Już z sa­mych ich po­staw moż­na było od­czy­tać, ja­kie każ­dy z tej trój­ki żywi prze­ko­na­nia. Ro­stow: sze­ro­ko roz­sta­wio­ne nogi, pa­lec unie­sio­ny w górę, jak­by był na­uczy­cie­lem, nie­złom­na wia­ra w do­gma­ty. Ha­san: opar­ty o bi­blio­tecz­kę, ręka w kie­sze­ni, pa­pie­ros w ustach – po­sta­wa wy­ra­ża­ją­ca zde­cy­do­wa­ny dy­stans do tej mię­dzy­na­ro­do­wej de­ba­ty nad przy­szło­ścią jego kra­ju jako do czy­sto aka­de­mic­kich roz­wa­żań. Dick­ste­in: skrzy­żo­wa­ne na pier­siach ręce, gło­wa po­chy­lo­na w sku­pie­niu i przy­gar­bio­ne ple­cy, ujaw­nia­ją­ce na­pię­cie ab­so­lut­nie sprzecz­ne z bez­na­mięt­nym to­nem jego gło­su. – Bry­tyj­czy­cy obie­ca­li Ży­dom Pa­le­sty­nę – usły­szał głos jed­ne­go z nich. – Strzeż się po­da­run­ków od zło­dzie­ja – zri­po­sto­wał na­tych­miast dru­gi). Od­wró­cił się do Ash­for­dów. – Było to na Sy­cy­lii, nie­da­le­ko gór­skie­go mia­stecz­ka Ra­gu­sa – za­czął opo­wia­dać. – Zdo­by­wa­li­śmy umoc­nie­nia na jego pe­ry­fe­riach. W nie­wiel­kiej do­li­nie, na pół­noc od mia­stecz­ka, tuż przy kę­pie drzew na­tknę­li­śmy się na nie­miec­ki czołg. Wy­glą­dał jak po­rzu­co­ny, ale na wszel­ki wy­pa­dek wrzu­ci­łem do środ­ka gra­nat. Wte­dy roz­legł się po­je­dyn­czy strzał i z drze­wa zwa­lił się Nie­miec z au­to­ma­tem. Ukrył się tam, żeby nas po­wy­strze­lać, gdy bę­dzie­my go mi­ja­li. Czło­wie­kiem, któ­ry go za­bił, był Nat Dick­ste­in.

Oczy Eili za­iskrzy­ły się z pod­nie­ce­nia, ale jej mąż zbladł. Ja­sne, pro­fe­so­ro­wi nie w smak ta­kie ka­wał­ki o ży­ciu i śmier­ci, po­my­ślał Cor­to­ne. Je­śli na­wet to cię zi­ry­to­wa­ło, pap­ciu, le­piej, żeby Nat nie opo­wia­dał ci nig­dy o swo­ich prze­ży­ciach.

– Bry­tyj­czy­cy po­de­szli z dru­giej stro­ny – cią­gnął. – Nat za­uwa­żył czołg – tak jak i ja – ale zwie­trzył za­sadz­kę. Tra­fił snaj­pe­ra i wy­pa­try­wał in­nych, kie­dy­śmy się zbie­ra­li do od­jaz­du. Gdy­by nie był tak cho­ler­nie szyb­ki, już bym nie żył.

Mil­cze­li przez chwi­lę.

– To prze­cież było cał­kiem nie­daw­no, a my tak szyb­ko za­po­mi­na­my – ode­zwał się Ash­ford.

Eila przy­po­mnia­ła so­bie o in­nych go­ściach.

– Chcia­ła­bym jesz­cze z pa­nem po­roz­ma­wiać, za­nim pan wyj­dzie – po­wie­dzia­ła do Cor­to­ne­go i po­de­szła do drzwi pro­wa­dzą­cych do ogro­du.

Ash­ford gła­dził ner­wo­wo rzad­kie wło­sy za usza­mi.

– Opi­nia pu­blicz­na do­wia­du­je się o wiel­kich bi­twach – za­uwa­żył – lecz są­dzę, że żoł­nierz naj­le­piej pa­mię­ta ta­kie wła­śnie drob­ne po­tycz­ki, w któ­rych sam uczest­ni­czył.

Cor­to­ne ski­nął gło­wą. Po­my­ślał, że Ash­ford nie ma zie­lo­ne­go po­ję­cia o woj­nie, i za­sta­na­wiał się, czy mło­dość pro­fe­so­ra była rze­czy­wi­ście tak awan­tur­ni­cza, jak to przed­sta­wił Dick­ste­in.

– Po­tem wzią­łem go ze sobą – mó­wił da­lej – żeby po­znał mo­ich krew­nych. Po­cho­dzę z Sy­cy­lii. Je­dli­śmy spa­ghet­ti i pi­li­śmy wino. Trak­to­wa­li Nata jak bo­ha­te­ra. To trwa­ło tyl­ko kil­ka dni, ale czu­li­śmy się jak bra­cia, ro­zu­mie pan?

– Oczy­wi­ście.

– Kie­dy usły­sza­łem, że do­stał się do nie­wo­li, po­my­śla­łem, że już go nig­dy nie zo­ba­czę.

– Czy pan wie, co się z nim dzia­ło? – spy­tał Ash­ford. – Nie mó­wił o so­bie zbyt wie­le.

– Prze­żył obóz.

– Miał szczę­ście.

– Tak pan my­śli?

Ash­ford roz­glą­dał się przez dłuż­szą chwi­lę po po­ko­ju.

– Wie pan, to nie jest ty­po­wo oks­fordz­kie to­wa­rzy­stwo – po­wie­dział w koń­cu. – Dick­ste­in, Ro­sto­wi Ha­san są ra­czej nie­co­dzien­ny­mi stu­den­ta­mi. Po­wi­nien pan po­znać Toby’ego. To praw­dzi­wy, kla­sycz­ny stu­dent. – Po­chwy­cił spoj­rze­nie ru­mia­ne­go mło­dzień­ca w twe­edo­wym ubra­niu i bar­dzo sze­ro­kim kra­wa­cie. – Toby, chodź tu do nas, po­znaj pana: to to­wa­rzysz bro­ni Nata Dick­ste­ina, pan Cor­to­ne.

Toby przy­wi­tał się.

– Czyż­bym miał szan­sę usły­szeć ja­kąś plot­kę pro­sto ze staj­ni? – za­py­tał ob­ce­so­wo. – Czy Dick­ste­in wy­gra?

– Co wy­gra? – spy­tał Cor­to­ne.

– Dick­ste­in i Ro­stow mają ro­ze­grać mecz sza­cho­wy – po­śpie­szył z wy­ja­śnie­niem Ash­ford. – Pa­nu­je opi­nia, że obaj są pie­kiel­nie do­brzy. Toby są­dzi, że ma pan ja­kieś in­for­ma­cje z pierw­szej ręki. Naj­pew­niej już chce przyj­mo­wać za­kła­dy.

– My­śla­łem, że sza­chy to sport dla eme­ry­tów – oświad­czył Cor­to­ne.

Toby wes­tchnął z dez­apro­ba­tą i opróż­nił swo­ją szklan­kę. Obaj, on i Ash­ford, wy­da­wa­li się za­kło­po­ta­ni uwa­gą Cor­to­ne­go. Sy­tu­ację ura­to­wa­ła dziew­czyn­ka – czte­ro-, może pię­cio­let­nia – któ­ra przy­szła z ogro­du z bu­rym ko­tem na rę­kach.

– To jest Suza – po­wie­dział Ash­ford z mie­sza­ni­ną dumy i po­ko­ry w gło­sie, jak każ­dy męż­czy­zna, któ­ry zo­stał oj­cem w śred­nim wie­ku.

– A to Eze­chiasz – przed­sta­wi­ła wszyst­kim kota dziew­czyn­ka. Mia­ła cerę i wło­sy mat­ki. Kie­dyś bę­dzie tak samo pięk­na. Cor­to­ne za­sta­na­wiał się, czy na­praw­dę jest cór­ką Ash­for­da. Jej uro­da na to nie wska­zy­wa­ła.

– Jak się masz, Eze­chia­szu? – za­py­tał i uprzej­mie uści­snął łapę ko­cu­ra.

Suza po­de­szła do Dick­ste­ina.

– Dzień do­bry, Nat. Chcesz się po­ba­wić z Eze­chia­szem?

– Jest bar­dzo ład­na – po­wie­dział Cor­to­ne do Ash­for­da. – Ale pan wy­ba­czy, mu­szę po­ga­dać z Na­tem – oświad­czył i pod­szedł do Dick­ste­ina, któ­ry klę­czał i gła­skał kota.

Nat i Suza wy­glą­da­li na do­brych kum­pli.

– Suza, to mój przy­ja­ciel Alan – do­ko­nał pre­zen­ta­cji Nat.

– My się już zna­my. – Dziew­czyn­ka za­trze­po­ta­ła rzę­sa­mi. Cor­to­ne po­my­ślał, że mu­sia­ła się tego na­uczyć od mat­ki.

– By­li­śmy ra­zem na woj­nie – do­dał Dick­ste­in.

Suza spoj­rza­ła na Cor­to­ne­go.

– Czy za­bi­ja­łeś lu­dzi?

Wa­hał się przez chwi­lę, w koń­cu jed­nak od­parł:

– Oczy­wi­ście.

– I to cię drę­czy?

– Nie­spe­cjal­nie. To byli źli lu­dzie.

– Ale Nata to drę­czy. Dla­te­go nie lubi o tym mó­wić.

To dziec­ko wie­dzia­ło o Dick­ste­inie wię­cej niż wszy­scy do­ro­śli.

Kot zwin­nie wy­śli­znął się z rąk Suzy, więc po­bie­gła za nim, zo­sta­wiw­szy Dick­ste­ina i Cor­to­na.

– Nie po­wie­dział­bym, żeby pani Ash­ford była nie do zdo­by­cia – oświad­czył Cor­to­ne.

– Nie po­wie­dział­byś…?

– Nie ma wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć lat. On jest przy­najm­niej o dwa­dzie­ścia lat star­szy i za­ło­żę się, że ża­den z nie­go pi­sto­let. Je­śli po­bra­li się przed woj­ną, mu­sia­ła mieć ja­kieś sie­dem­na­ście lat. Poza tym nie wy­glą­da­ją na za­ko­cha­nych.

– Chciał­bym ci wie­rzyć – mruk­nął Dick­ste­in. Nie wy­da­wał się zbyt­nio za­in­te­re­so­wa­ny tym te­ma­tem. – Chodź, obej­rzysz ogród.

Wy­szli przez oszklo­ne drzwi. Na dwo­rze słoń­ce świe­ci­ło moc­niej i mi­nął już ostry chłód. Ogród przy­po­mi­nał zie­lo­no­brą­zo­wą pusz­czę i cią­gnął się aż do brze­gu rze­ki. Ode­szli ka­wa­łek od domu.

– Nie spodo­ba­ło ci się zbyt­nio to to­wa­rzy­stwo – stwier­dził Dick­ste­in.

– Woj­na się skoń­czy­ła – od­parł Cor­to­ne. – Te­raz każ­dy z nas żyje w in­nym świe­cie. Ci pro­fe­so­ro­wie, par­tie sza­chów, przy­ję­cia z sher­ry… Rów­nie do­brze mógł­bym tra­fić na Mar­sa. Moje ży­cie to ro­bie­nie in­te­re­sów, wal­ka z kon­ku­ren­cją, za­ra­bia­nie pie­nię­dzy. Za­mie­rza­łem za­pro­po­no­wać ci ro­bo­tę, ale chy­ba tra­cę czas.

– Alan…

– Po­słu­chaj, do dia­bła. Praw­do­po­dob­nie stra­ci­my te­raz kon­takt. Nie bar­dzo na­da­ję się do pi­sa­nia li­stów. Ale nie za­po­mnę, że za­wdzię­czam ci ży­cie. Może kie­dyś bę­dziesz cze­goś po­trze­bo­wał. Wiesz, jak mnie zna­leźć.

Sta­li za roz­ro­śnię­tym ży­wo­pło­tem, któ­ry od­gra­dzał róg ogro­du; miał tu kie­dyś po­wstać cały la­bi­rynt, ale prac nie do­koń­czo­no. Kil­ka kro­ków da­lej ścia­na zie­le­ni za­ła­my­wa­ła się pod ką­tem pro­stym, wy­ty­cza­jąc pro­me­na­dę bie­gną­cą wzdłuż rze­ki. Na­gle usły­sze­li ni­ski, gar­dło­wy głos ko­bie­ty, do­bie­ga­ją­cy nie­wąt­pli­wie z tam­tej stro­ny za­ro­śli:

– Po­wie­dzia­łam „nie”! Idź do dia­bła, bo za­cznę krzy­czeć.

Dick­ste­in i Cor­to­ne pod­bie­gli do luki w ży­wo­pło­cie.

Cor­to­ne nig­dy nie za­po­mni tego wi­do­ku. Po­czuł, jak bled­nie, gdy zo­ba­czył tych dwo­je lu­dzi, a po­tem uj­rzał twarz Dick­ste­ina. Była sza­ra, jak twarz cięż­ko cho­re­go. Jego otwar­te usta wy­ra­ża­ły prze­ra­że­nie i roz­pacz. Cor­to­ne jesz­cze raz spoj­rzał w stro­nę krza­ków.

Ko­bie­tą w ogro­dzie była Eila Ash­ford. Mia­ła su­kien­kę pod­wi­nię­tą do pasa, a twarz za­ru­mie­nio­ną pod­nie­ce­niem. Ca­ło­wa­ła Ja­si­fa Ha­sa­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: