Córeczka - Tamara Duda - ebook + audiobook + książka

Córeczka ebook i audiobook

Duda Tamara

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy rozum śpi, eksplodują wielkie talenty. Donbas, dramatyczne wypadki wiosny i lata 2014 roku. Po wojennej szachownicy zręcznie porusza się drobna kobieca sylwetka, niesie nadzieję na rychłe zwycięstwo światła nad ciemnością. Córeczka Tamary Dudy wciąga, frapuje, wzrusza i bawi do łez. To najpiękniejszy hołd złożony wielu bezimiennym bohaterom wojny na wschodzie Ukrainy.
„Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy to słowo. Nie wymawiano go na razie przed telewizyjnymi kamerami, nie występowało w leksykonie polityków, ale ktoś wypisał je palcem na zakurzonym zderzaku mojej gazelki. WOJNA. Pieprzona wojna.”
FRAGMENT KSIĄŻKI

Tamara Duda (ur. 1976) – ukraińska dziennikarka i tłumaczka, autorka dwóch powieści wydanych pod pseudonimem Tamara Horicha Zernia. W latach 2014–2016 pracowała jako wolontariuszka w strefie działań wojennych na wschodzie Ukrainy. Debiutancka Córeczka zapewniła Dudzie prestiżową nagrodę ukraińskiej redakcji BBC za najlepszą książkę beletrystyczną 2019 roku. Powieść znalazła się także wśród trzydziestu najważniejszych utworów prozatorskich niepodległej Ukrainy według Ukraińskiego Instytutu Książki. W 2022 roku otrzymała najważniejszą ukraińską nagrodę kulturalną im. Tarasa Szewczenki.

Marcin Gaczkowski (ur. 1982) – literaturoznawca i historyk, nauczyciel akademicki, tłumacz literatury z język w ukraińskiego i rosyjskiego. Przełożył na polski m.in. wiersze Wasyla Stusa, Jurija Zawadskiego i Myrosława Łajuka, a także powieści nominowane do Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus”: Zapomnienie Tani Malarczuk, Magnetyzm Petra Jacenki oraz – wsp lnie z Anną Ursulenko – Najdłuższe czasy Wołodymyra Rafiejenki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 6 min

Lektor: Tamara Duda

Oceny
4,6 (153 oceny)
104
36
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magda883

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutny must read! Książka ważna, ale i doskonale napisana! O wojnie,ale nie cierpiętniczo, tylko z całym spektrum emocji. Fenomenalna!
50
Chassefierre

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka jest naprawdę niesamowitym hołdem oddanym wszystkim bezimiennym bohaterom, którzy prowadzili swoje zwyczajne życia i którzy porzucili je po to, żeby pomagać innym. Ważna i potrzebna lektura.
30
Natalia_Calgary

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać choć smutne
30
amadea2017

Nie oderwiesz się od lektury

"Coreczka" Tamary Dudy robi wrażenie i zapada w pamięć jak "Pamiętnik z powstania warszawskiego" Białoszewskiego.
20
pawelssss

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana książka o roku 2014 w Doniecku. Reportażowy styl, a z drugiej strony nieco surrealizmu i czarnego oraz nieco wisielczego humoru. To się czyta jednym tchem.
20

Popularność




Tamara Duda

Córeczka

Przekład i posłowieMarcin Gaczkowski

Wrocław-Wojnowice 2022

Tytuł oryginału Доця

Copyright by © Tamara Duda, 2022

Copyright by © Kolegium Europy Wschodniej

im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, 2022

Copyright for the Polish translation by © Marcin Gaczkowski, 2022

Tłumaczenie: Marcin Gaczkowski

Redakcja: Magdalena Jankowska

Korekta: Lilianna Mieszczańska

Skład: Daniel Malak

Projekt okładki: Anna Waligórska

Redaktorka prowadząca: Ewa Vaičiūnienė

Opracowanie wydania elektronicznego

ISBN 978-83-7893-282-6

ISBN 978-83-7893-038-9 (ePub i mobi)

Kolegium Europy Wschodniej

im. Jana Nowaka Jeziorańskiego we Wrocławiu

ul. Zamkowa 2, 55-330 Wojnowice

Wszystkie książ̇ki wydane przez Kolegium Europy Wschodniej

im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu są do nabycia

na stronie www.kew.org.pl/ksiegarnia

Intro

W lodówce ziała czarna dziura o powyginanych krawędziach. Promyk latarki padał na odłamek, który szczelnie przylgnął do ścianki. Pod nogami chrzęściło tłuczone szkło, z góry lała się woda, a w miejscu, gdzie wcześniej znajdował się aneks kuchenny, walały się odłamki żelaza i betonu…

Wygląda na to, że nie mam gdzie mieszkać. Cóż za spostrzegawczość! Jeść też nie mam co, bo nasze zapasy spłonęły razem z lodówką i szafkami.

Ten epizod mógłby posłużyć za punkt wyjścia opowieści, podobnie jak każde z poprzedzających go zdarzeń. Wszystkie razem splotły się w idealny łańcuch przyczyn i skutków, w którym żadnego z ogniw nie można anulować ani pominąć. Mnie jednak, jak i nas wszystkich, bardziej interesuje nie początek, lecz koniec. A koniec jest taki, że żyję.

Najchętniej bym to w sobie pogrzebała, fakt. Gdyby nie myśl, że gdzieś w Antwerpii (wspaniała nazwa, lubię ją, turla się po języku jak pękate jabłuszko) lub Madrycie, albo, dajmy na to, Kijowie czy Winnicy, mieszka taka sama jak ja trzydziestolatka. Może też nie ma rodziny, dzieci. Siedzi do późna w pracy, lutuje witraże, maluje, piecze chleb i rozwiązuje z uczniami testy. A może nic nie robi, bo żyje z tantiem (kolejne cudne słowo). Dzisiaj ściągnęła z internetu przepis na tort czekoladowy. Stoi nad masą cukrową, miesza kakao z masłem i nawet nie wie, że jej poukładany przytulny światek rozleciał się już w drobny mak.

To jak promieniowanie radioaktywne. Nie widzisz go, nie czujesz smaku, ale w powietrzu unosi się coś niebezpiecznie przejrzystego. Lepiej wypić jod albo uciekać, dopóki nie jest za późno.

Zapytałabym moją anonimową przyjaciółkę z Antwerpii: masz dokąd uciec? Rozejrzyj się uważnie. Zastanów się, gdzie trzymasz pieniądze i dokumenty, torbę z najcenniejszymi rzeczami, które zdołasz zabrać ze sobą. Wśród najcenniejszych rzeczy muszą się znaleźć suchy prowiant i dwa słoiki konserw, apteczka ze środkiem przeciwbólowym, latarka z zapasowymi bateriami, porządny nóż oraz bielizna na zmianę. Zanotuj sobie numery ludzi, którzy cię przenocują; narysuj drogę ucieczki.

A może jednak zostaniesz? Nie odważysz się porzucić pracowni, będzie ci szkoda psa czy sąsiadki – znajdziesz setki powodów. W takim razie będziesz musiała się zmienić. Umrzeć, by przeżyć. Twój dom spłonął. I twój samochód. Spaliła się kolekcja dzwoneczków z porcelany i biblioteka. Tego już nie ma, dociera do ciebie? Doznałaś też uszczerbku na ciele. Pomyśl, jak będziesz żyć bez ręki, nogi, z odciętym uchem. Pogódź się z gwałtem na sobie jak z każdą inną torturą, nabierz dystansu.

Hartuj ciało i bądź czujna. Żeby przeżyć, będziesz jadła ziemię. I ziemią nakarmisz innych.

I. KryształBiałe na białym

Sięgam pamięcią do czasu, gdy miałam siedem lat. Wszystko, co zdarzyło się wcześniej, to terra incognita i tabula rasa, żadnych wspomnień, żadnych obrazów. Gdzieś w białej mgle zagubiła się mama. A przecież musiałam mieć mamę, prawda? Tyle że w domu o niej się nie mówiło. Tata zbywał wszystkie pytania milczeniem, tylko raz wyrwało mu się, że miała na imię Marija i umarła młodo. Mówił prawdę czy kłamał – kto go wie?

Chyba przypominam mamę, bo tata był niewysoki, pękaty, z wydatnym brzuchem i wczesnymi zakolami. Ja nie tyle rosłam, ile rozciągałam się we wszystkie strony. Wszystko miałam odrobinę za długie – stopy, palce (liczyłam je w dzieciństwie, bo bałam się, że jest ich za dużo), łokcie, uszy, włosy.

Na chudej twarzyczce dominował ostry, arystokratyczny dzióbek. Odwracał uwagę od zbyt cienkich i bladych ust. Moja fizis mogłaby natchnąć samego Picassa, ale to marna pociecha dla dziewczyny, która jako ostatnia w klasie włożyła stanik, w dodatku rozmiaru AA.

Wyobraźcie sobie jeszcze, że żyłam książkami. Przełykałam je w biegu, na przerwach, nocami pod kołdrą i na lekcjach pod ławką. Pożerałam słowo drukowane jak szarańcza, było mi wszystko jedno, co czytam. Zastygałam bez ruchu nad owiniętym w gazetę jedzeniem, zaczytywałam się w folderach reklamowych. Z jednakowym zainteresowaniem studiowałam tomy rosyjskich klasyków i współczesne romansidła.

Oprócz tego lubiłam fizykę. Czasem urządzałam ciemnię w pokoju. Zajmowało mi to długie godziny – zatykałam każdą szparę, tworząc własną camerę obscurę. Bez końca eksperymentowałam z soczewkami, potem zachwyciła mnie elektryczność. Inne dziewczyny śniły o narzeczonych, limuzynach i kurortach, a ja marzyłam o karierze elektryka. Oczarowana lakonicznym pięknem schematów, w zamyśleniu szkicowałam plany instalacji, niektóre zupełnie absurdalne. Nikt nie docenił wyjątkowo frymuśnych konturów z moich fantazji.

Przed kim zresztą miałam się chwalić? Nie byłam zbyt lubiana w naszej Dąbrowicy. Pewnie nawet nie pamiętają mojego imienia. Wszyscy, łącznie z nauczycielami i sąsiadami, mówili na mnie Elf. Durne dziecięce przezwisko, nie wiem, skąd się wzięło. Wątpię, czy wymyślił je ojciec, bo zwracał się do mnie per „Cho no tu”. Elf przykleił się do mnie jak guma do włosów. Chciałabym wierzyć, że za plecami nazywali mnie jakoś inaczej, ale jestem realistką: za plecami nie wspominano o mnie w ogóle.

W naszych okolicach prowadzono nielegalne wydobycie bursztynu. Wychowana między kopaczami, nie kopałam jak oni. Nie było też we mnie ani krzty władczej postawy jantarowych królów, stylu i szyku, wyssanych z mlekiem matki i podsycanych dużymi pieniędzmi. Nigdy nie zdarzyło mi się odpalić papierosa banknotem – w sumie nigdy nie paliłam, nie rozbiłam nie tylko samochodu, ale nawet banalnego roweru. Nie dałam spektakularnego kosza żadnemu absztyfikantowi, bo przez siedemnaście lat nikt nie próbował mnie poderwać.

Rozmyślając o przyszłości, doszłam do niezbyt optymistycznego wniosku, że tutaj jej nie mam. Miasto żyjące z bursztynu i wokół bursztynu nie znalazło zastosowania dla dziewczyny, której nie widać zza uchwytu łopaty. Gdyby dawali za mnie posag, chociaż kawałek szpadla, cokolwiek! Niestety, byliśmy obdarci i biedni niczym cerkiewne myszy – jak mogło być inaczej, skoro stary Miśko, czyli mój ojciec, trzeźwiał raz do roku, w Wielki Piątek? I cierpiał wtedy iście szatańskie męki.

Wyobraźcie sobie więc moją minę, kiedy po powrocie do domu ze świadectwem maturalnym (na balu nie byłam – w czym i za jakie pieniądze?) zastałam tatę cichego i smutnego. O dziwo, stał też równo na nogach.

– Cho no tu, muszę ci coś powiedzieć.

– Co się dzieje? Eksmitują nas?!

Okazało się, że nie, ale poniekąd tak. W jednym z alkoholowych snów ojciec doznał objawienia. Z nieba, w blasku śnieżnobiałych szat, zstąpił do niego anioł. Niebiański głos nazwał tatę gnojem i łajdakiem, niebiańska ręka srodze go spoliczkowała, a niebiańska noga wylądowała poniżej jego pleców. Dłużej tak żyć niepodobna – jasno zobaczył Mychajło Pawłowycz i podjął nadprzyrodzoną wręcz aktywność.

W ciągu tygodnia sprzedał nasze mieszkanie, wyrobił polską wizę i kupił bilet na busik do Przemyśla. Czekał go los emigranta zarobkowego w Polsce, kto wie, może nawet u Niemca, jeśli los się do niego uśmiechnie, więc cho no tu, pomóż, córeczko, pakować torby.

– Tatusiu, a co ze mną?

– A co ma być?

– Gdzie będę mieszkać?

– U babci. W Doniecku.

Tym sposobem w siedemnastej wiośnie życia dowiedziałam się, że mam babcię. O istnieniu Doniecka wiedziałam już z gazet.

* * *

Jeżeli nigdy nie jeździłeś koleją, pociąg pospieszny „Donbas” to nie najlepszy początek znajomości z tym rodzajem transportu. Nie miałam jednak innej opcji i dwa dni później stałam na peronie, tuląc do piersi torbę z ciuchami, walizkę książek i klatkę z dwoma królikami angorskimi. W ostatniej chwili przyniosła je sąsiadka.

Królik to nie koń. Ciche, łagodne stworzonko. Postawiłam klatkę na półce bagażowej za materacami i o niej zapomniałam. Było o czym myśleć.

Ze skąpych słów taty wywnioskowałam, że własnej matki (a mojej babci) Olhy Iwaniwny nie widział równo dziesięć lat. Kiedyś odszedł od niej z dowodem osobistym w kieszeni i nigdy by jej nie szukał, gdyby nie nadzwyczajna okoliczność. Okoliczność ta – zmaterializowana w mojej osobie – przywróciła rodzinie jedność. Po krótkich negocjacjach strony ustaliły, że zostanę przyjęta na tymczasowy kwaterunek.

Miałyśmy mieszkać w dzielnicy kijowskiej Doniecka, przy ulicy Błahowiszczeńskiej. Od słowa do słowa opowiedziałam całą swoją historię towarzyszom podróży – parze emerytów i krótko ostrzyżonemu facetowi w skórzanej kurtce. Starzy wymienili znaczące spojrzenia i poprosili o powtórzenie adresu. „Jedz, dziecko” – westchnęła kobieta, wręczając mi pomidora i połówkę kurczaka. Facet w skórzanej kurtce długo milczał, aż ni z tego, ni z owego opowiedział, jak w młodości zabił Wietnamczyka na bazarze.

Ze wszystkich sił starałam się wejść w romantyczny nastrój podróży, o którym tak wiele czytałam. Wsłuchiwałam się w stukot kół. Jednym autorom ten dźwięk przywodził na myśl rzeczy złowieszcze, innych – przeciwnie – napawał nadzieją, ale we mnie zasiewał wątpliwości co do konstrukcji naszego wagonu. Skrzypiało trochę za mocno, półki podejrzanie się przechylały, po podłodze turlała się pusta butelka, wilgotne prześcieradła cuchnęły potem i pleśnią.

Rano obudziło nas chrumkanie. Na stoliku siedział królik i obgryzał kurze kości. Pusta klatka straszyła wybitymi kratami, po drugim króliku nie było śladu.

Taką zobaczyła mnie babcia Ola: brudną, rozchełstaną, z obdrapanymi rękami i potłuczonymi kolanami. Przeszukaliśmy z konduktorem każdy centymetr wagonu, zlustrowaliśmy każdą półkę, walizkę, schowki i toalety. Stukaliśmy w obicia siedzeń i postawiliśmy na równe nogi każdego pasażera. Feralne zwierzątko przepadło jak kamień w wodę. Jestem skłonna wierzyć, że spuszczono je w toalecie.

– Zdarza się – westchnęła Olha Iwaniwna. – Twój ojciec powinien był to przewidzieć. Zwierzęta wytrzymują z nami krótko. Nie licząc myszy, ma się rozumieć. Chodźmy do domu.

Tak się zaczęło.

Mój nowy dom mieścił się w chruszczowce – czteropiętrowym bloku o trzech bramach śmierdzących uryną, kotami i kotletami. Okna mojego pokoju wychodziły na szkołę, co rano widziałam, jak uczniowie dopalają przed lekcjami papierosy. Z sypialni babci rozciągał się widok na osiedle domków jednorodzinnych, choć pojęcie to należy potraktować z przymrużeniem oka. Pamiętam, że byłam oszołomiona, gdy Donieck okazał się jednopiętrowy i małomiasteczkowy, domki są tu wszędzie. Długo przyzwyczajałam się do wysokich płotów, niewysokich, ale gęstych chwastów na każdym podwórzu i ogólnego zapuszczenia. Wszystko, co dało się przyczepić na drucik, wisiało na druciku. Miasto stało na przegniłych fundamentach i trzymało się na słowo honoru. Całość spowijał czarny pył.

Pył węglowy był wszędzie. Kwiaty na drzewach usychały w zastraszającym tempie. Pierwszy śnieg lśnił bielą ledwo przez godzinę. Nowe buty pozostawały czyste do pierwszego wyjścia z domu. Zresztą każde opuszczenie mieszkania było wyzwaniem – walką z kurzem, błotem i burzami pyłowymi. Zamiast chodzić, przebiegałam od ściany do ściany. Byle nie unosić głowy, nie patrzeć nikomu w oczy, nie zwracać na siebie uwagi.

Mniej więcej po tygodniu poszłam do pracy jako kasjerka w supermarkecie. Parę miesięcy później awansowałam na administratorkę, a po roku zostałam starszą sprzedawczynią. Nie mogę powiedzieć, że opływałyśmy w dostatki, ale babcina emerytura i moja pensyjka wystarczały na jedzenie i opłaty komunalne, a jeszcze mogłyśmy coś odłożyć na czarną godzinę.

Żyłyśmy więc przyzwoicie, zawsze mogło być gorzej, dzień minął – i chwała Bogu. Kiedy spojrzę wstecz, jestem wdzięczna losowi za tę kilkuletnią przerwę. Pozwoliła mi podrosnąć i okrzepnąć, przyswoić sobie realia Donbasu.

Realia dały o sobie znać o trzeciej w nocy 18 listopada 2007 roku. Zasiedziałyśmy się z babcią, ona przy serialu, ja nad książką, obok jedynego sprawnego grzejnika. Głuchą ciszę za oknem rozerwał dźwięk syreny, tak głośny, że zawibrowały ściany. Wyskoczyłyśmy z łóżek i wybiegłyśmy na ulicę. W świetle latarni widziałam bladą jak wosk twarz babci. Trzęsły jej się ręce.

– Nieszczęście, córeczko!

Ano nieszczęście. Na głębokości tysiąca metrów w kopalni imienia O.F. Zasiadki nastąpił wybuch. Pod ziemią przebywało wówczas ponad czterysta osób, na powierzchnię wróciło trzysta. W zawale utknęło stu górników. Przez dwa tygodnie razem ze wszystkimi czekałyśmy na zakończenie akcji ratunkowej. 3 grudnia, po serii kolejnych wybuchów, zdecydowano o zatopieniu wyrobiska.

Przez dwa tygodnie nad naszą dzielnicą rozbrzmiewało zawodzenie. Przez dwa tygodnie kondukty pogrzebowe szły jeden za drugim. Przez dwa tygodnie gotowałyśmy z babcią koliwo[1] i piekłyśmy ciasta na stypy. Z naszego bloku zginęło trzech, dwóch uznano za zaginionych. Przez cały czas trzymałyśmy się z innymi. Razem z nimi przypuszczałyśmy szturmy na dyrekcję kopalni, żądając informacji. Razem biegaliśmy po zakładach pogrzebowych, zamawialiśmy trumny i wieńce, staliśmy na cmentarzu. W naszym domu spały cudze dzieci, a my jadałyśmy przy dużym stole na podwórzu. Tak jak inni dawałyśmy wiarę plotkom i pogłoskom, przechodząc wszystkie etapy – od rozpaczy do nadziei i z powrotem.

Jeszcze przez długi czas miałam pozostać obca temu miastu, wciąż mnie przerażało i niepokoiło, lecz zaszła zmiana. Dom, w którym się płakało, już nigdy nie będzie zupełnie obcy.

Po tamtej katastrofie, tamtej przeraźliwej nocnej syrenie, zaczęło się moje wrastanie w Donbas, nasze wzajemne przenikanie się. Zapoczątkowane wówczas zdarzenia popchnęły mnie ku ostatecznej decyzji. Tamtej zimy wykiełkowało ziarenko, które z czasem uczyniło mnie tym, kim jestem – partyzantką, szpiegiem i dywersantką.

* * *

Dni z babcią upływały spokojnie. Odmierzałyśmy czas zakupami na targu i niedzielnymi gołąbkami, nasze plany nie wychodziły poza okresowe sprawunki. W myśl niepisanej zasady nie pytałam o minione sekrety, a babcia nie zadręczała mnie pytaniami o przyszłość.

Sąsiedzi pewnie obgadywali nas po kryjomu, ale otwarcie nikt nas nie zaczepiał. Może oprócz Stepanidy Wiktoriwny spod dwudziestki ósemki. Niektórzy ludzie są sumieniem i mózgiem swojej epoki, Stepa zaś była wątrobą naszego podwórka. Przez nią przechodziły wszelkie toksyny, przelewało się cuchnące wiadro plotek, skandali i nienawiści, jaką żywią się żmije pod zwalonymi pniami drzew oraz emerytowane agitatorki Komsomołu. Nic dziwnego, że wzięła się także za nas.

Czasem ktoś cię pochwali i powie ci komplement, a ty masz wrażenie, że napluł ci w twarz. Nigdy nie słyszałam, żeby ta kobieta zaczęła rozmowę inaczej niż od „ojejej”. „Ojejej, jaka pannica śliczniusia, zupełnie jak moja wnusia. Ojejej, a ile ma latek? Roczek? Nie chodzi, bidulka? Ojejej, jaka szkoda!” „Ojejej, jak włoski ładniutko przystrzygłaś. I bardzo dobrze, w pewnym wieku należy obcinać się krócej”. „Ojejej, widziałam pani męża w kawiarni z inną kobitą. Ojejej, tak pani współczuję, te wszystkie chłopy nic niewarte…”

Niestety, z babcią źle trafiła. „Ojejej, ta dzisiejsza młodzież. Nic im nie pasuje, nikogo im nie trzeba. Widzę, że pani wnusia też w domku całymi dniami. Ojejej, oni teraz jacyś nie tacy, dzieci nie, za mąż nie. Dobrze mówię?”

Olha Iwaniwna zatrzymała się z powagą, postawiła siatki na ziemi i przetarła okulary chusteczką.

– Powiedz mi, Stepo, jak to możliwe? Podwórzową wiedźmą jesteś ty, ale to o mnie ludzie klepią, co im ślina na język przyniesie. Gdzie sprawiedliwość?

Tymczasem do mojej pracy zaczął zaglądać taki jeden Witalik. Zdarzało się, że pojawiał się nawet dwa razy dziennie, a to po chleb, a to po piwko. Dziewuchy szybko zwęszyły, co się święci, ale ja byłam nieśmiała. Nie śmiałam więc odmówić, gdy w końcu zaprosił mnie na spacer po robocie. Nie oponowałam, gdy zaproponował mi odwiezienie do domu ani gdy przyprowadził mnie do pokoju w hotelu.

Gdyby to była powieść miłosna, opisałabym wszystko szczegółowo, z lukrowanymi epitetami. Tyle że epitetów nie było. Ani lukru. Po końcu, który zwieńczył wątpliwe dzieło, nic nie rozumiałam – tyle hałasu o parę ruchów? Tyle tragedii i eposów z tego powodu? Chodzi o dynamikę?

– Wszystko gra?

– Dziękuję, jak najbardziej. Skoczę do łazienki.

Zanim wróciłam, mężczyzna zdążył zagarnąć całą kołdrę i usnąć. Nie śmiałam go budzić, więc okryłam się ręcznikiem i też przysnęłam. Zresztą przy mojej posturze ręcznik wystarcza w zupełności.

Rano Witalik obudził się pierwszy i grzmotnął mnie poniżej pleców jak kobyłę. Skrzywił się. Cóż, kiedy kobieta waży czterdzieści dwa kilogramy, należy ją klepać ostrożnie, bo przestrzeń do poklepywania jest ograniczona. Następnie Witalik oznajmił, że wybieramy się na kolację do jego mamy.

Mama! Tego mi jeszcze brakowało. Ale niegrzecznie byłoby odmówić, zwłaszcza że obiecał odebrać mnie ze sklepu. Faktycznie, czekał na mnie przy wejściu równo o siódmej, odświętnie ubrany, z rozłożystym bukietem w dłoniach.

– Cudowne róże… Dziękuję! Jeszcze nikt nigdy nie podarował mi kwiatów.

– Fajnie, że ci się podobają, tylko… głupia sprawa… Kwiaty są dla mamy, bo wiesz, to jednak oficjalna wizyta.

– Oj, przepraszam, nie pomyślałam.

Mama wyszła do przedsionka, wydała nam groteskowe różowe klapki w białe grochy i zaprosiła do kuchni. Już od progu zrozumiała, co ze mnie za jedna. Przy stole panowała napięta atmosfera. Tort stawał mi w gardle. Każdy kęs przełykałam z coraz większym trudem, wargi potencjalnej teściowej stawały się coraz cieńsze, a Witalik był coraz bledszy. Przerwy w rozmowie ociekały teatralnym dramatyzmem.

– Mówi pani ciekawym językiem. To gwara huculska? Przyjezdna z zachodu?

– Niezupełnie. Pochodzę z Doniecka. W dzieciństwie mieszkałam w obwodzie rówieńskim.

– No właśnie, tak myślałam. Ostrożnie, dziobnie! (Podeszłam do klatki z papugą). Jak będzie papuga po huculsku? Macie krowę w tej waszej wiosce? U was krowę też się doi?

– Ależ nie. To znaczy tak, krowy się doi, ale nie mamy krowy.

– Rozumiem, że rodzice z panią nie mieszkają? Proszę jeść, się nie krępować! A może cukiereczka? Witalik kupował. Nie jadłeś dziś obiadu? Gdzieś ty był, wyglądałam cię od siódmej. Jakże ja się martwię, kiedy długo nie przychodzi! Bo Witalik ma dietę rozpisaną na godziny. Potem wytłumaczę pani dokładnie, ale kategorycznie nie wolno mu jeść odgrzewanych posiłków. Wszystko musi być świeżuteńkie. Śniadanie, obiad i kolację robimy w malutkich porcyjkach, pokażę pani garnuszki.

Chciałabym, żebyście zrozumieli mnie dosłownie. Uciekłam. Po jednej z kolejnych chwil milczenia wstałam od stołu, przeprosiłam i zapytałam, gdzie jest toaleta. Za toaletą po cichutku, na paluszkach, czmychnęłam ku drzwiom. Na ulicę wybiegłam, jakby ktoś mnie ścigał, bez czekania na windę, podskokami po cztery schody. Dopiero dwa przystanki dalej zauważyłam, że brnę przez kałuże w idiotycznych różowych klapkach.

Stałam pośrodku ulicy, patrzyłam na swoje stopy i trzęsłam się ze śmiechu. Aż do czkawki, do bąbelków z nosa, do łez. Śmiałam się jak jeszcze nigdy w życiu, rechotałam jak opętana, omal nie wzlatując ponad chmury w poczuciu niewiarygodnej, nadludzkiej ulgi. Można uznać, że uprawiałam seks i byłam w związku, tak? Może krótkim, trzydniowym, ale jakie to ma znaczenie? Nie umrę jako stara dziewica, mam co opowiadać, gdyby ktoś mnie zapytał, tak? Matka, wszystko zrzucę na jego matkę. Byliśmy idealnie dobraną parą, ale teściowa miała obiekcje, więc ja, he, he, he, wszystko przemyślałam – oj, zaraz pęknę ze śmiechu – podjęłam trudną decyzję, he, he, he…

Jeszcze jedna rzecz dotarła do mnie na tamtym przystanku. Nigdy więcej, nigdy, ale to przenigdy nie wrócę do supermarketu. Będę spać pod mostem, chodzić pieszo, sprzedam nerkę, ale nie będę ani starszą, ani młodszą kasjerką, nie przeniosę więcej żadnej palety, nie włożę uniformu.

Czy wspomniałam już, że na moim herbie rodzinnym należałoby umieścić dewizę „Nie zarzekaj się”?

* * *

Kiedy spoglądam wstecz, najbardziej dziwi mnie, że babci nic nie dziwiło. Nad wszystkimi wydarzeniami przechodziła do porządku dziennego. Nie kłóciłyśmy się, nie zadawała mi żadnych pytań, nie udzielała rad. W milczeniu przyjęła do wiadomości, że rzuciłam pracę. Skinęła w odpowiedzi na krótki ogląd mojej romantycznej historii. W domu nic się nie zmieniło, jedynie gołąbki przeskoczyły z niedzielnego obiadu na wtorek.

Za to ja nie potrafiłam się uspokoić. Nie mogłam usiąść, bo od razu zrywałam się, żeby iść. Nie spałam, nie jadłam, wsłuchiwałam się w nieznane mi wcześniej uczucie – nadmierną, rozlaną po brzegi energię. Elektryzowały mi się włosy, uszy miałam zatkane, płonęły mi koniuszki palców. Wydeptałam ścieżkę na poszarpanym dywanie, biegając od ściany do okna.

W końcu zrozumiałam, że dłużej nie wytrzymam. Nie mogę patrzeć na tę ulicę, na zawilgłe deski parkanów, duszę się w pyle, nie mam siły odetchnąć, ściska mnie w piersiach. Szare pudełka za oknem, szarzy przechodnie, ogólna szarzyzna. Zakurzone stare dekoracje.

Wzięłam wszystkie pieniądze i odwiedziłam jedyny w naszej dzielnicy sklep plastyczny. Sama się sobie dziwiąc, kupiłam dziesięć pędzli i cały koszyk farby akrylowej. Białą, srebrną, niebieską, różową – co tylko znalazłam. Potem wstąpiłam do apteki po buteleczkę spirytusu medycznego.

W domu zerwałam z siebie kurtkę, zrzuciłam w biegu buty. Nie chciałam zmarnować choćby sekundy, jak narkomanka, która wreszcie dostała towar. Nigdy w życiu nie czułam takiego szaleństwa, ale nie miałam czasu ani ochoty na analizowanie przyczyn.

Umyłam okno spirytusem, zachlapałam ręce i spodnie. Nie miałam palety, ale co za różnica? Wycisnęłam farby na talerz, hojnie, od razu po pół tubki, i zaczęłam malować na szkle. Doskonale wiedziałam, czego chcę, choć nie miałam pojęcia, jak to wydobyć. Przeżyłam chwile czystej ekstazy, niczym niezmąconego natchnienia. Zdaje się, że pracowałam na stojąco, potem skleciłam prowizoryczne rusztowanie z krzeseł.

Malowałam zimę. Malowałam mróz, jaki pamiętałam z dzieciństwa, malowałam promienie naszego poleskiego słońca przenikające przez lodowy krzyż. Okno rozbłysło tysiącami śnieżynek, wizerunki nakładały się na siebie w skomplikowanej koronce niewidzialnych linii. Zabrakło mi farby, dodałam soli, talku i mąki, rozbiłam i rozgniotłam dwie czy trzy żarówki, pomagałam sobie igłą i piórkiem, chuchałam na szybę, mój oddech zamarzał na szkle. Upływała godzina za godziną, świat za oknem stopniowo znikał. Pokój wypełnił się olśniewającym blaskiem, z białymi, różowymi i czerwonymi refleksami światła.

– A więc tak było pisane.

– Babcia?

Babcia Ola stała za moimi plecami. Po jej policzkach płynęły łzy.

– Od dawna tu stoisz? Jak było pisane?

– Jabłko od jabłoni… Twoja mama wyszywała, córeczko. Brała do ręki igłę i umarł w butach, nie było jej. Mogłaś krzyczeć, mówić, ogień jej rozniecić pod nosem, nawet nie spojrzała. A jakie cuda jej wychodziły! Nigdy takich nie widziałam ani przedtem, ani potem. Patrzysz na takie coś, widzisz jeden obrazek, mrugniesz, zupełnie inny…

Wstrzymałam oddech, bałam się ruszyć. Byłam pewna, że babcia nie znała mojej matki, nigdy o niej nie wspominała. A tutaj proszę, znała, w dodatku bardzo dobrze.

– Babciu, musisz mi opowiedzieć. Chcę poznać prawdę, kim była, jak umarła. Zasługuję na to.

– Tak, chyba masz rację. Ale co ja mogę ci opowiedzieć, co z tego zrozumiesz… Jej nie rozumiał nikt. Nazywaliśmy ją Heretyczką, tę Mariję. Wierzyła w innych bogów i była nie z tej ziemi. Mój Miśko do niej nie pasował. Nikt nie pasował, jak się zastanowić. Nie wiem, nie powiem, i nikt nie powie, co widziała w moim synu, byli jak łabędź i szczupak… I ciągle milczała, myślami zanurzona w swoim świecie. Mówisz do niej, nie odpowie, tylko patrzy na ciebie z oddali, niemo. Zawsze taka zdziwiona, jakby widziała cię pierwszy raz.

W wiosce nawet zakłady robili, ile ze sobą wytrzymają. Nikt nie dawał im więcej jak miesiąc. A tu, patrzcie ich, siedem lat wyszło. Byłaś już całkiem duża, powinnaś pamiętać. Twój ojciec wtedy stróżował, dobę na trzy. Poszedł na służbę, wraca – a żony nie ma. Nie od razu do niego dotarło, myślał, że gdzieś wyszła. Dziwne, że córkę zostawiła w domu, że ani torby, ani pieniędzy nie wzięła, ale przecież różnie bywa. Pod wieczór zaczęliśmy szukać, na milicję zadzwoniliśmy.

Milicja z psem przyjechała, pies dobrze zwęszył trop, z chaty od razu w pole. U nas za ogrodem pola się zaczynały, a przez pole szła droga. Dobiegli tą polną drogą na rozdroże i przystanęli. Tu kukurydza, tam kukurydza, w niej dwie przesieki wyrąbane, i tam, gdzie drogi się rozbiegają, na środku, ślad po ognisku. Ktoś rozniecił taki ogień, że na pół metra ziemia zgorzała. Dopiero co się paliło, ale po co, na co, nie wiadomo.

Przy ognisku ślad się urwał. Pies jeszcze się pokręcił, ogon podkulił i dawaj z powrotem. Rozgrzebali popiół – czego tam szukali? – wszystko na nic. Tylko popiół. Matki twojej od tamtej pory nikt nie widział. Po roku wydali nam zaświadczenie, że zaginiona, i tyle. Ojca ciągali na milicję osiem razy, ale całą noc wtedy przesiedział w robocie i kamera nagrała, że nigdzie nie odchodził. Mnie przesłuchiwali, sąsiadów, na próżno.

Życia nie mieliśmy potem we wsi. Ludziska w kółko paplali, gęby im się nie zamykały. Najpierw za plecami syczeli, potem prosto w oczy, w końcu chatę nam podpalili. Dobrze, że ojciec jeszcze nie spał. Wyskoczyliśmy, jak stali, ciebie wynieśliśmy, dokumenty zdążyliśmy zabrać. Rzeczy, meble, wszystko diabli wzięli. Poszycie się zajęło jak od benzyny, stanęło w ogniu w parę sekund.

Wtedy się rozstaliśmy. Wy z ojcem do Dąbrowicy, Miśko tam robotę dostał, a ja tutaj, do siostry. A potem… wiesz, jaki on jest, jak sobie coś ubzdura… Nie pisał, nie dzwonił, przepadł bez śladu. Objawił się dopiero z prośbą, żeby cię przyjąć.

Babcia ucichła, ja też milczałam.

– Córeczko, lepiej to zostawić. Było, minęło. Ale wiesz co? Twoja matula tak samo wyszywała, białym na białym. Całe obrazy. Przyjeżdżali po nie z Kijowa, ze Lwowa, z rąk sobie wyrywali. Te obrazy były żywe, zupełnie jak to okno.

II. Błękit królewskiOferta za milion

Od tamtej pory moje życie się zmieniło. Niepozorna sprzedawczyni zniknęła, pojawiła się zaś młoda, ambitna artystka. Siła jej talentu wywarła wielkie wrażenie na właścicielach galerii і koneserach sztuki z całego świata. Obecnie realizuję kilka dużych projektów, wśród nich dekorację podium na pokaz kolekcji Diora podczas paryskiego tygodnia mody i autorską wystawę w Tokio.

No dobra, trochę mnie poniosło.

Zyskałyśmy pewną popularność wśród sąsiadów. Na nasze zimowe okna przyszli rzucić okiem Stepanida, Oksana, kuma Oksany, a nawet Petro zwany Kumplem – postał, popalił, poprosił coś na ząb. Ale problemów materialnych to nie rozwiązywało.

Miałyśmy niewielką rezerwę finansową, na miesiąc, góra dwa. Dlatego pomysł z malowaniem czegoś na sprzedaż narzucał się sam.

Najpierw zabrałam się do zdobienia serwisów weselnych i herbacianych. Na białym tle lądowały bujne kwiatuszki, motylki, zwierzątka, dziecięce buźki – wszystko milutkie, słodziutkie i chodliwe. Potem nastała era aniołków. Aniołki zagnieździły się na paterach, kuflach, półeczkach, wieszakach na klucze. Bukoliczne figurki wypełniły każdą wolną powierzchnię naszego niezbyt obszernego mieszkania. Musiałyśmy pójść w koszta i nabyć książkę z włoskimi freskami dla inspiracji.

Mniej więcej po roku zamówiono u mnie pierwszy witraż. Długo nie mogłam się oderwać od grubych, nierównych kawałków katedralnego szkła, z nierównomiernymi smugami i bąbelkami powietrza. Szklana mozaika powstawała sama, właściwie bez mojego udziału, tak naturalnie jeden fragment ciążył ku drugiemu, a dwa inne, przeciwnie, były zantagonizowane i potrzebowały mediatora. Nie myślałam ani o guście zamawiającego, ani o przesłaniu dzieła. Było mi obojętne, gdzie będzie okno, rozumiałam, że wokół tej pracy należy zaaranżować szczególne wnętrze, bo jest tego warta.

Klientka zjawiła się osobiście, z czterema ochroniarzami. Goryle stali w przedpokoju i milczeli. Równie milcząca paniusia wmaszerowała do naszego M3, zajrzała do kuchni, wreszcie zamarła przed ukończonym witrażem. Stała długo, trwało to w nieskończoność, w ciszy skrzypiał jedynie parkiet pod butami eskorty.

– Zapalcie światło. Tak dobrze. Ustawcie przy oknie. Wiesz co? – To już było do mnie. – Kupię od ciebie jeszcze osiem takich. Pod warunkiem, że tutaj, w Doniecku, nie wypuścisz ani jednej kopii przez dwa albo i trzy lata.

Dogadałyśmy się bez problemu, bo z pieniędzmi, które dostałam, mogłam nic nie robić przez dwa albo i trzy lata.

Kiedy doskonaliłam rzemiosło, w mojej głowie wykiełkowała pewna idea. Nawiedzała mnie we śnie, stawała przed oczami za dnia. Widziałam ogromną, olśniewającą kulę, zalewającą blaskiem wszystko wokół. Kwintesencję radości i czystości. Miała to być lampa w kształcie diamentu o skomplikowanym systemie krawędzi і załamań, rzucająca obszerny, wielowarstwowy cień. Kryształ? Szkło weneckie? Godzinami szkicowałam schematy, aż doszłam do wniosku, że sama nie dam rady. Potrzebowałam precyzyjnego lutowania według mojego szkicu, wręcz pracy jubilerskiej. Musiałam znaleźć ślusarza-jubilera.

Nie wiem, jak u was, ale tutaj wszystkie drogi prowadzą do babci Maszy. Dla jednych Marczycha, dla innych Marija Pawliwna – wiedziała wszystko o wszystkich, jak stary mafioso, pociągała za nici użytecznych kontaktów, znajomości i koneksji osiedla Putiłowka. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności była kumą mojej babci, więc raz w miesiącu w naszej kuchni odbywało się wyjazdowe posiedzenie lokalnej inkwizycji. Dzięki hojności Marczychy opływałyśmy w proszki Avon i kremy Oriflame. Ostatnio panie odkryły krynicę mądrości w lokalnym zborze zielonoświątkowców. Sypały jak z rękawa biblijnymi wersetami, śpiewały pieśni i prowadziły wielce uduchowione dysputy. Staruszki były nieznośne, ale na szczęście tylko do pewnego stopnia – nie wchodziły do pracowni, ja zaś nauczyłam się przenikać do kuchni bezszelestnie jak cień.

– Ciociu Maszo, poleć mi jakiegoś rozgarniętego majstra od metalu. Muszę wyspawać delikatną konstrukcję, precyzyjnie i nie za drogo.

– To leć do Romusia. Złota rączka, pchły w locie podkuwa. Poczciwina, choć los go ciężko naznaczył. Robił u nas za majstra, kształcił się na inżyniera, a po tamtym wypadku został kaleką. Najsampierw trochę zaglądał do kieliszka, ale potem wziął się w garść, otworzył warsztat, całymi dniami coś majstruje. I zanieś mu gazetkę, bo zupełnie wyleciało mi z głowy.

Już następnego dnia błądziłam po fabrycznych dzielnicach z czasopismem „Posłaniec” w rękach. Gdzieś w tych hangarach i garażach było miejsce, którego szukałam, ale za diabła nie wiedziałam gdzie dokładnie. Co gorsza, tuż przed wyjściem zmieniłam wygodne, rozchodzone adidasy na bardziej reprezentacyjne, ale ciężkie botki na szpilkach, więc teraz niewymownie cierpiałam, opierając się na zdartych obcasach.

Tak, to chyba tu. Warsztat zajmował kilka garaży z przybudówkami i sprawiał ogólne wrażenie opuszczonego poligonu. Wewnątrz między dwoma stołami siedział mężczyzna na wózku inwalidzkim i w skupieniu piłował drewno.

– Dzień dobry! Ja od Marii Pawliwny. Prosiła, żeby panu to przekazać, poza tym…

Poza tym okulary pofrunęły w jedną stronę, kawał drewna w drugą, a do mnie zbliżyła się przeszyta złością twarz.

– Słuchaj, ty! Wsadź sobie tę swoją gazetkę! A tej krowie przekaż, że jak mi tu przyśle jeszcze jedną sekciarę, to będzie ją płatami zeskrobywać ze ścian!

Wykrzykiwał coś jeszcze, coraz głośniej, ale już nie słuchałam. Krótkie, acz treściwe interakcje z miejscowymi narkomanami nauczyły mnie jednego: nie ma co dyskutować, od razu w nogi. Nie próbuj niczego wyjaśniać, nie wdawaj się w polemiki, po prostu wiej. Jak huragan wyfrunęłam z garażu, zatrzasnęłam za sobą ciężkie metalowe drzwi i zasunęłam skobel.

Przez sekundę w warsztacie panowała cisza, potem drzwi zadrżały jak od uderzenia taranem. Pierwszy, drugi cios i kolejne. Usłyszałam, że w metal uderzyło jakieś szkło i rozbiło się w drobny mak. Z dołu zaczął się ulatniać szary dym. Naćpany majsterkowicz przestał kląć i zaniósł się kaszlem.

Uskoczyłam na bezpieczną odległość, nie myśląc o obtartych stopach. Przystanęłam. Ejże, a jeśli on się tam spali? Narkoman też człowiek, jak by nie było.

Musiałam wrócić. W garażu pełno dymu, ale ognia nie widać. Aha, zajęło się coś przy stoliku z kanistrami, ten psychol rzucił na nie szmaty i dusi płomienie kurtką. Na wózku nie sposób się tu obrócić, jakieś graty tarasują i tak wąskie przejście. Lada chwila cała buda wyleci w powietrze. Oho, tylko tego brakowało, w kącie stoją butle gazowe!

– Uciekaj stąd! Słyszysz! – wydzieram się i jednocześnie rzucam mu na pomoc.

Turlam butlę, chwytam drugą kurtkę i solidarnie atakuję źródło pożaru.

– Weź gaśnicę ze ściany! – zachrypiał narkoman, a ja zdążyłam się zdziwić, jak dobrze orientuje się w sytuacji, nie rozpraszają go różowe jednorożce czy co oni tam widzą.

Gaśnicę niefortunnie zamontowano, z wózka nie dosięgniesz, ale okazała się sprawna. Psiknęła, zasyczała i strzeliła strumieniem piany, która w okamgnieniu pokryła całą podłogę, ściany i stoły. Dziesięć sekund później pożar był już ugaszony.

Spojrzeliśmy na siebie, ćpun charknął, splunął i wyciągnął dłoń.

– Roman. To co właściwie chciałaś?

– Właściwie to heksaoktaedr o średnicy czterdziestu centymetrów.

– Upalona jesteś czy jak?

* * *

– Proszę cię po raz kolejny. Przebierz się, co? Czy tak wiele od ciebie wymagam? Wiesz, jacy tu są ludzie, nie akceptują pewnego stylu ubierania się. Te twoje nieśmiertelne adidasy! Tak cię proszę…

– A ja proszę, żebyśmy zamknęły temat raz na zawsze. Albo przynajmniej do następnego razu. Muszę się czuć komfortowo, nie mam czasu na głupoty.

– Nie rozumiem, dlaczego nie możesz czuć się komfortowo w sukience. Mam jedną, akurat twój rozmiar, tylko przymierz, więcej nic nie rób. Tylko przymierz!

W koło Macieju… Nie sądzę, żebym zachowała spokój, gdyby nagabywał mnie ktoś inny, ale Marynka jest wyjątkowa. To nasza ikona stylu, uosobienie wdzięku i szyku. Nienagannie wyrzeźbiona figura, obcasy, dekolt, paznokcie, ascetycznie spięty kok podkreśla idealne kości policzkowe i szlachetny nos. Mówi głębokim, przejmującym altem. Marynka to złoto i diamenty, lśniąca biżuteria i nie mniej lśniący uśmiech.

Genialna negocjatorka, nasza tajna broń. Nie nosi w teczce żadnej zmarnowanej umowy, jej pas ugina się od skalpów. Ta kobieta zawsze znajduje się w centrum uwagi. Kiedy wchodzi do pomieszczenia, obecni milkną na sekundę, a po przerwie ton rozmowy ulega zmianie.

Marynka jest oknem wystawowym naszej firmy, jej wizytówką i talizmanem. Poza wąskim kręgiem wtajemniczonych nikt się nie domyśla, że firma ma również mózg, żołądek i nogi.

Pojawiła się w pracowni półtora roku temu, wkrótce po inauguracji. Przenieśliśmy się już do hangaru Romusia i wyznaczyliśmy jaki taki podział obowiązków. Ja wymyślałam nowe modele, malowałam i szkicowałam, kupowałam szkło, emalię, żywicę, fotografowałam produkty do katalogów, pisałam zwięzłe teksty reklamowe i wykonywałam masę pomniejszych zadań. Roman lutował i spawał konstrukcje, układał mozaiki według schematów, obsługiwał tokarkę, stróżował i jeździł swoim inwalidzkim oplem. Później zgłosiło się do nas dwóch chłopaków do prac podwykonawczych i cięcia szkła. Był jeszcze Don, nasz nadworny haker, który prowadził stronę i fotoszopował. Borysowycz odpowiadał za transport i ochronę, Łarysa Petriwna, księgowa na pół etatu, przychodziła raz na kwartał i pisała sprawozdania dla urzędu skarbowego.

Na pewnym etapie wynikła kwestia nazwy. Między sobą mówiliśmy po prostu Firma, ale szerokiemu ogółowi to nie mogło wystarczyć.

– Rozumiesz – Roman prowadził kurs donbasologii stosowanej – nazwa musi być wzniosła i poważna. Wypasiona. Byłoby dobrze, gdyby zawierała słowo „złoty”. I coś egzotycznego. Re… ra…

– Remanent? Ratatuj? Recydywa?

– Daj spokój, mówię poważnie. Coś romantycznego i pozytywnego jednocześnie.

Tym sposobem, po krótkiej naradzie, zrodziła się Golden Rose. Błagam, nie śmiejcie się.

W moich wspomnieniach tamten czas jawi się jako jedna wielka plama chronicznego zmęczenia. Czasem traciłam świadomość wprost nad biurkiem, a budziłam się na starej kanapie, nie wiedząc, kto i kiedy mnie na nią przeniósł. Moja waga spadła poniżej krytycznych czterdziestu kilogramów i musiałam układać trasę z uwzględnieniem siły wiatru – pod wiatr mnie znosiło. Kilkukrotnie zasypiałam nad witrażami. Romuś zaczął sprawować pieczę nad moim wyżywieniem i przyuczył chłopaków, żeby nosili do pracy pojemniki z prowiantem.

Pamiętam, że w tamtym okresie wszystko postrzegałam nadzwyczaj jasno i klarownie. Jakby ze świata zdjęto pokrywę przysłaniającą jego uroki. Traciłam oddech, zachwycona wszechobejmującym i nieskończonym pięknem, które zniewalało wszystko wokół, unosiło się w powietrzu, przenikało ręce, oczy, piersi. Syciłam się idealną harmonią rozłożystej jabłonki i dębowych liści. Godzinami przyglądałam się swojej ręce na tle lampy, studiowałam doskonałą siatkę żył i kapilar. Brałam czarną jak węgiel podstawę i zdobiłam ją ciężkimi kryształowymi kroplami, żeby światło odbijające się od co drugiej krawędzi załamało się w trzeciej i powróciło do źródła, rozproszone na czyste cząstki spektrum ponownie zebrane w pryzmacie. Idealna czystość światła, nieskazitelna wyrazistość formy – była w tym magia.

Pracowaliśmy w szalonym tempie, niemal bez odrzutów. Oczami wyobraźni widziałam gotowy, kompletny produkt i przekazywałam wizję naszym majstrom. Podchwytywali moje pomysły w pół słowa, robota paliła się w rękach. Po rozpatrzeniu kilku wariantów zdecydowaliśmy się na lampy jako najbardziej chodliwy towar.

Każdy wzór wypuszczaliśmy w małej serii, nie więcej niż pięć sztuk, i wystawialiśmy szczegółowy certyfikat; podawaliśmy skład, wagę i numer seryjny. Czasem, gdy byłam w nastroju, przerzucałam się na dziecięce nocniki i wazy, majstrowałam też szumiące wielogłosem szkiełek łapacze snów.

Mniej więcej po roku kupiliśmy pierwszy piec do szkła i palniki przemysłowe. Dla Romana oznaczało to poważne ograniczenie wydatków na surowiec, dla mnie – nowe horyzonty w dziedzinie modelowania trójwymiarowego. Marynie polecił nas stały klient. Przyszła, żeby zamówić ekskluzywny żyrandol do sypialni. Odpowiedziałam przytomnie, że rzeczy nieekskluzywnych nie robimy. W pierwszym odruchu chciałam zrezygnować z tego zlecenia, ale spojrzałam na facetów i zrozumiałam, że już za późno. Zdaje się, że Romuś nawet targował się ze mną w imieniu zamawiającej, zbijając cenę dla „łaskawej pani”.

Sama zrobiłam jej ten żyrandol, nie powierzyłam nikomu ani jednego spoiwa. Przez trzy tygodnie nie odchodziłam od pieca, dosłownie wyszywałam szklaną pajęczynę. Powstał ogromny dmuchawiec, iluzja puszystości i lekkości, zdawało się, że wystarczy dmuchnąć, a wszystko się rozsypie. Spadochroniki kłębiły się chaotycznie, wczepione w siebie nawzajem, ale po zapaleniu światła chaos układał się w przeciwieństwo chaosu. Na pozór niedbale zarysowane linie lampy dawały geometrycznie wyważony cień. Prawidłowo powieszony żyrandol obrzucał ściany i sufit słowami i znakami – głównie nieprzyzwoitymi.

Podczas prezentacji bawiliśmy się włącznikiem i nie mogliśmy przestać. Klientka biegała od żyrandola do ściany. „Ale jak? Jak to zrobiliście?”

– Posłuchaj – powiedziała do mnie, kiedy już nie mieliśmy siły się śmiać. – Wiem, że mnie nie lubisz. Nie zaprzeczaj! Żadna baba nigdy mnie nie polubi, to cena za męską miłość. Mimo że mnie nie lubisz, proszę, weź mnie do twojej ekipy. Chcę z wami pracować. Chcę sprzedawać takie rzeczy, chcę jako pierwsza trzymać je w rękach. Wierz mi, nie będziesz żałować.

Nie żałowałam.

* * *

Jasne, że nas wytropili. To musiało się stać, wcześniej czy później. Na nasze szczęście stało się później. Już na rok przed napadem nasze przedsiębiorstwo było atrakcyjnym celem rekietu, więc przez cały ten czas żyłam w napięciu. Nikt nas nie krył, nie mieliśmy żadnego parasola na milicji ani w biznesowym półświatku, a to znaczyło, że będziemy pracować spokojnie dopóty, dopóki nikt o nas nie wie. Ale jak długo dziesięcioosobowa ekipa może utrzymać konspirację? Miesiąc, góra dwa.

Zaczęłam zapamiętywać twarze pasażerów komunikacji miejskiej i zwracałam uwagę na powtarzające się osoby. Zapisywałam numery samochodów na podwórzu, zaprzyjaźniłam się z sąsiadami. Gotówki nie przechowywaliśmy ani w domach, ani w pracy, nie omawialiśmy ważnych kwestii przez telefon, nie chodziliśmy na spotkania ze znajomymi, informowaliśmy się wzajemnie, gdzie przebywamy. Zadbaliśmy o stworzenie systemu wczesnego ostrzegania dla każdego członka zespołu, naszpikowaliśmy telefony aplikacjami szpiegującymi, żeby można było ustalić lokalizację nawet przy wyłączonym aparacie.

Nie wszystkim przypadło to do gustu. Ten i ów uprawiał jawny sabotaż, ale i tutaj dopisało nam szczęście – w naszej ekipie zaczaił się nie jeden, lecz dwóch paranoików. Sama bym ich nie przekonała, ale po mojej stronie stanął guru bezpieczeństwa, sensei Borysowycz. Tylko idiota by z nim zadarł.

Przeszłość naszego starego była niezwykle barwna. Szczodrze obdarowywał świat rozlicznymi historiami i sam już nie wiedział, co było prawdą, a co anegdotą, zwłaszcza że niektóre legendy wymyślał od zera. Zdaje się, że co najmniej dwa razy siedział, na opalonych rękach i ramionach miał białe łaty w miejscach po tatuażach. Grubo po sześćdziesiątce. Jak na swój wiek nadzwyczaj żwawy, zwinny i silny. Strzela ze wszystkich rodzajów broni, na strzelnicy z zawiązanymi oczami daje fory naszym chłopakom. Nawiasem mówiąc, na strzelnicę zaczęliśmy chodzić z jego inicjatywy. Chłopcy załatwili sobie też pozwolenia na broń.

Borysowycz dostał się nam jako wkład Romusia w aktywa korporacji, wraz z garażem, narzędziami i leciwym oplem. W przeszłości musiało zdarzyć się coś, co splatało losy tych dwóch samotników i uczyniło Borysowycza oddaną niańką Romana, a potem również naszą.

Szef ochrony zakazał nam afiszowania się w Doniecku. Nasza wytwórnia była strefą zamkniętą, obcych nie wpuszczaliśmy, od razu wstawiliśmy porządne drzwi i kraty w oknach. Doszło do kilku incydentów z drobnym elementem kryminalnym, na szczęście autorytetu i koneksji naszych facetów wystarczało, żeby odeprzeć ataki. Dwukrotnie próbowano nas obrabować, ale uruchomił się alarm i przyjechała milicja.

Nie istnieliśmy w przestrzeni publicznej miasta. Nie zamieszczaliśmy reklam, nie rozwieszaliśmy billboardów. Nie mieliśmy witryny, staraliśmy się nie rzucać w oczy skarbówce ani władzom lokalnym, nie kontaktowaliśmy się z mediami.

Zamawiający znajdowali nas przez stronę internetową i z polecenia, ostatnio jakby częściej, utworzyła się nawet kolejka chętnych. Ani się spostrzegliśmy, jak staliśmy się modni, klienci coraz częściej kupowali u nas bez targów. Zaczęłam odrzucać zlecenia, jeśli nie podobał mi się nabywca – rzecz nie do pomyślenia jeszcze przed rokiem. Im bardziej ekscentrycznie się zachowywaliśmy, tym bardziej pożądane i deficytowe stawały się nasze żyrandole i witraże, a co za tym idzie, wzrastały ceny.

Uginając się pod ciężarem zamówień, musieliśmy spojrzeć prawdzie w oczy. Nadszedł czas na poważne zmiany. Albo pozostajemy drobnym artelem i pracujemy w systemie nakładczym, albo podejmujemy przełomową decyzję i wskakujemy na wyższy level. Zatrudniamy ludzi, zwiększamy powierzchnię produkcyjną, wynajmujemy sprzęt i uruchamiamy seryjną produkcję.

– Borysowycz, jak pan myśli, dadzą nam choć trochę rozwinąć skrzydła? Ile mamy czasu?

– Do września, nie dłużej. To wariant optymistyczny. Więc rób zapasy, ile wlezie, i do roboty. Arbajten, geszeft machen!

Przystąpiliśmy do dzieła. Naborem personelu zajmowali się Roman i Maryna, ja się nie wtrącałam. Wychodziło na to, że angażowałam i szkoliłam wszystkich chętnych. Płaciliśmy nie najgorzej, rozliczaliśmy się w terminie, zorganizowaliśmy nawet ciepłe obiadki w zakładzie. Wrzucałam do internetu ogłoszenia o wolnych stanowiskach, a faceci ze mnie pokpiwali. „Mamy tu własny internet. Jak Borysowycz szepnie słówko komu trzeba, ludzie się zlecą, zobaczysz”.

Ludzie się zlatywali, jedni znikali po pierwszym dniu pracy, innych, przeciwnie, nie można było oderwać od pieców szklarskich. Potrafiliśmy rozpoznać swoich po błysku hazardzisty w oczach, nerwowym przebieraniu palcami, zrównoważonej mieszance tupetu i panikarstwa. Przyszli do nas wychowankowie internatu, których państwo wypuściło w świat bez spadochronu, eksgórnicy i nauczyciele, mieliśmy nawet taksówkarza – co prawda jego kariera na taryfie nie trwała długo. Na mozaikę wsadziliśmy hafciarki, bo schemat wykładania kolorowych szkiełek przypomina haft koralikowy.

Jesień tamtego roku była nad wyraz urodzajna. Zdawało się, że przyroda, rządząc się własnymi prawami, zerwała się z łańcucha. Wszystko zaczęło się od miodu. Zebrano go po uszy, miodowe jarmarki przechodziły jeden w drugi jak pałeczka sztafety. Miód sprzedawano na ulicy, roznoszono po mieszkaniach. Zdezorientowani pszczelarze zanudzali telefonami hurtowników, a ci brali po dwanaście hrywien za kilogram. Potem nastał sezon na owoce i warzywa z ogródków. Obrodziło wszystko: piętrzyły się zwałowiska kapusty i papryki, hałdy ziemniaków, buraków, marchwi i cebuli. Kobiety zajęły się konserwowaniem nadspodziewanie hojnych darów przyrody. Babcia padała z nóg po tej pracy, słoiki zajmowały każdy wolny centymetr, a ja nocowałam w warsztacie, żeby nie czuć wszechogarniającego zapachu leczo. Wisienką na torcie były grzyby – nie wyrosły chyba jedynie w kopalnianych podziemiach. Na górze ich się nie zbierało, lecz kosiło. Któregoś dnia musiałam zostać w domu i czyścić wiadra opieniek.

W biznesie działo się podobnie. Wszyscy kosili siano i kupowali, jakby świat miał się skończyć, budowali na cztery zmiany, podwykonawcy lawirowali między dziesiątkami obiektów. Miasto nie spało, miasto żarło, tańczyło i się bogaciło, a łatwe pieniądze lśniły na fasadach, odbijały się blaskiem w bagażnikach lexusów, prężyły pysznymi biustami młodych kochanek. Cały ten zgiełk pragnął uznania, fajerwerków, wywyższenia i dominacji jeśli nie nad światem, to przynajmniej nad sąsiadami. W odpowiedzi na popyt wypuściliśmy serię złotych uchwytów meblowych, a żyrandole po trzy tysiące dolarów rozchodziły się jak świeże bułeczki.

– Córeczko, zobaczysz, coś się kroi. Oni postradali rozum, tylko forsa i forsa, o niczym innym nie gadają. A kredyty? Widziałaś, jakie zaciągają kredyty? Jakby nie zamierzali oddawać.

– Babciu, nie wiem, naprawdę. Co nam do tego? My nie braliśmy kredytów.

– I dobrze. Ale coś tu nie gra.

* * *