Dziennik Roku Szczura - Jacek Hajduk - ebook

Dziennik Roku Szczura ebook

Hajduk Jacek

3,3

Opis

Dziennik Roku Szczura to książka, która jest nie tylko kroniką pierwszego roku pandemii COVID-19, ale także opowieścią o dziejach spotkań Człowieka Zachodu z Człowiekiem Wschodu – od starożytności po czasy najnowsze. Hajduk zabiera czytelnika w podróż do Aten Peryklesa, Rzymu republikanów i autokratów, XVII-wiecznego Londynu oraz Chin czasów dynastii Han, Tang i Ming, próbując przy tym spojrzeć na współczesność z różnych perspektyw i uchwycić specyfikę momentu dziejowego, w jakim obecnie żyjemy.

Kiedy się myśli o dziejach Europy i wstrząsających nią konfliktach: ideowych i religijnych, narodowych i rasowych, czy to czasów Montaigne’a i Reformacji, czy to innych epok -starożytności grecko-rzymskiej, średniowiecza, „stulecia wojen” czy współczesności, u zarania każdej Nowej Ery – nie sposób nie ulec silnemu przekonaniu, że raz wznieconego pożaru ugasić się nie da. Co ma się rozpaść, rozpada się. Co ma spłonąć, płonie. Niezniszczalna i niepodzielna wydaje się jedynie owa tajemnicza „dusza Europy”.

Spór realny, a może kosmiczny dialog – bo nie jest powiedziane, że nieuchronnie zmierzamy do wyniszczającej konfrontacji – zacznie się, gdy stający naprzeciwko siebie Człowiek Zachodu i Człowiek Wschodu dojdą do wniosku, że słowa najprostsze i najbardziej podstawowe odsyłają do znaczeń skrajnie odmiennych, nie sposób ich ze sobą porównać ani sobie przeciwstawić.

(z książki)

Jacek Hajduk (ur. 1982) – pisarz, filolog klasyczny. Mieszka w Krakowie.

„W pełni świadom, jak bardzo jest złożony dzisiejszy świat, Jacek Hajduk w swojej prozie zawsze pozostaje sobą i potrafi bronić własnego stanowiska. Niechętny stereotypom, wrażliwy na cywilizacyjne różnice, prezentuje w swoim pisarstwie postawę mądrej ciekawości i wrażliwości na piękno innych kultur.”

STEFAN CHWIN

„Czytając Dziennik Roku Szczura Jacka Hajduka, nie tylko stajemy się mądrzejsi, ale także z uwagą przyglądamy się temu, co najważniejsze, co buduje nasz świat prywatny i zbiorowy. Tak jakby z perspektywy filologa i żarliwego czytelnika, wspartej talentem pisarskim, lepiej było widać myśli i zjawiska przynależne do krajobrazu naszej duchowości.”

MAREK ZAGAŃCZYK

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 190

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
0
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright by © Jacek Hajduk, 2022

Copyright by © Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, 2022

Redakcja: Magdalena Jankowska

Korekta: Karol Weber

Skład: layoutexpress.pl [Katja Niklas & Ula Zalejska-Smoleń]

Opracowanie wydania elektronicznego

Projekt okładki: layoutexpress.pl [Katja Niklas & Ula Zalejska-Smoleń]

Redaktorka prowadząca: Ewa Vaičiūnienė

ISBN 978-83-7893-050-1

Autor jest laureatem Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO

I

W tych dniach po raz pierwszy miałem okazję odwiedzić sąsiadujący z Berlinem Poczdam, stolicę Brandenburgii. Miasto jest niesamowite i właściwie nierealne, w całości jakby przeniesione ze świata baśni. Rozkwitło w XVII wieku, kiedy Fryderyk Wilhelm I Hohenzollern, zwany Wielkim Elektorem, wybrał go sobie na drugą – obok Berlina – siedzibę. Od tamtej pory kolejni przedstawiciele dynastii upiększali ją kolejnymi pałacami i ogrodami. Najsłynniejszy kompleks nosi nazwę Sanssouci (czyli Beztroska) i powstał na zlecenie Fryderyka II Wielkiego w połowie XVIII wieku. Wokół pałacu rozciąga się ogromny park z młynem, pawilonem chińskim, oranżerią i ogrodami tarasowymi. W ustronnym miejscu zaaranżowano urokliwą grotę Neptuna. W różnych zakątkach parku wzniesiono pałace i pałacyki, rotundy i świątynki. Jedna wizyta nie wystarczy, by zobaczyć wszystko, a kompleksów pałacowych jest w mieście wiele. Cały park, podobnie jak cały Poczdam, robi piorunujące wrażenie. Imponuje rozmachem i estetyką, tym bardziej że obiekty zachowały się w doskonałym stanie. Tak mógł wyglądać Rzym w czasach starożytnej świetności; oglądanie ruin, zadeptywanych przez szkolne wycieczki, to marna namiastka. Poczdam zapiera dech, a taką właśnie reakcję wywoływał dawny Rzym.

Na przełomie lipca i sierpnia 1945 roku w poczdamskim pałacu Cecilienhof – stosunkowo niewielkim, ale czarownym, wzorowanym na architekturze brytyjskiej czasów Tudorów – odbyła się konferencja z udziałem Churchilla, Trumana i Stalina. Tam wykonano słynne zdjęcie trzech siedzących dżentelmenów. Tam też ustalono, w jakim trybie i na jakich zasadach świat powinien wracać do normalności po dramacie II wojny światowej.

Konferencję przygotowano z celebrą, jakiej wymagał duch Poczdamu. Stalin, gospodarz wydarzenia, przyjechał opancerzonym pociągiem, w obstawie piętnastu tysięcy żołnierzy. Z myślą o siedzibach dla licznych członków delegacji z trzech krajów odnowiono miasto, a pałac – zlokalizowany w niedalekim sąsiedztwie jeziora – podzielono na trzy strefy: rosyjską, brytyjską i amerykańską. Każda delegacja wchodziła do niego z innej strony. (Gabinety przywódców – z meblami, obrazami i biblioteczkami – wyglądają dziś tak samo jak w 1945 roku i można je zwiedzać). Obrady trwały od 17 lipca do 2 sierpnia, przy czym 28 lipca, po przegranej konserwatystów w brytyjskim parlamencie, Churchilla zastąpił świeżo desygnowany na premiera Clement Attlee. Za podstawę nowego ładu przyjęto trzy „de”: demilitaryzację, denazyfikację i demokratyzację.

Brytyjczycy opuszczają Unię Europejską niesieni nadzieją, że uwalniając się z tego układu, powrócą do sytuacji, w której ich premier zasiada do stołu w wąskim gronie i decyduje o losach świata. Niestety, czasy świetności Imperium Brytyjskiego zakończyły się dokładnie sto lat temu. Kulturowo brexit da się wprawdzie wytłumaczyć, natomiast politycznie wydaje się krótkowzroczny i nierozsądny. Wychodząc z UE, Brytyjczycy dobrowolnie (choć uważam, że nieświadomie) obniżają swoją rangę polityczną. Przepisują się z pierwszej do drugiej ligi światowej polityki. Taka postawa wynika z błędnego przekonania, że imperium pozostanie imperium na zawsze. Tymczasem wystarczy przypomnieć sobie losy Grecji i Rzymu (Włoch). Unia tkwi co prawda w głębokim kryzysie, niemniej pozostaje – obok Stanów Zjednoczonych i Chin – w ścisłej światowej elicie. Siłę czerpie z jedności. Przed Wielką Brytanią rysują się dwie drogi: albo stanie się partnerką-bliźniaczką Europy (w ramach jakiegoś nowego sojuszu Unia Europejska–Wielka Brytania), albo jej satelitą.

W Iranie, w mieście Kerman, trwa pogrzeb zabitego przez Amerykanów generała Sulejmaniego – za życia dowódcy elitarnej jednostki wojskowej Al-Kuds, a obecnie już Męczennika. Na ulice miast wyległy setki tysięcy Irańczyków. Ludzie wznoszą swoje ulubione okrzyki: „Śmierć Ameryce! Śmierć Izraelowi!”.

Poznałem kiedyś grupę Irańczyków. Przyjechali do Polski studiować, a potem, może, podjąć pracę. Zamknięci w sobie, niechętnie rozmawiali o swoim kraju, ale wiem, że trudno było im zaaklimatyzować się w Krakowie. Dziewczyny, wszystkie albo prawie wszystkie, wróciły do Iranu; losów chłopaków nie znam. Z jednym zakolegowałem się bliżej. Opowiadał mi, że w Iranie się dusił i że – jakkolwiek potoczy się jego życie – nie wyobraża sobie powrotu do ojczyzny; nie znaczyło to, że pałał miłością do Ameryki. Czuł się zagubiony, nie potrafił rozmawiać z europejskimi kobietami. (Nie rozumiał, że jedno spotkanie nie gwarantuje zaręczyn). W jego oczach widziałem lęk. Ale bardzo chciał zostać Europejczykiem. Uważałem go za dobrego kandydata. Nasza kultura go zachwycała, chętnie uczył się języków. Marzył o odwiedzeniu europejskich stolic. Był rok 2014 albo 2015, trwała kampania prezydencka w Stanach Zjednoczonych. Pewnego dnia Mohammad wyznał mi, że należy do grupy internetowych trolli. Rozpowszechniał fake newsy na korzyść Donalda Trumpa. „Nawet go nie lubię. Po prostu potrzebowałem pieniędzy” – uśmiechnął się, zawstydzony. Nie wiem, jak potoczyły się jego dalsze losy.

Zderzenie naszego świata z Dalekim Wschodem nigdy nie będzie przypominało konfliktów, jakie my, dzieci Abrahama – izraelici, chrześcijanie (wzbogaceni o pierwiastek grecko-rzymski) i muzułmanie – rozpętujemy między sobą od kilku tysiącleci.

Jakkolwiek poważne wydają się różnice, jakkolwiek bylibyśmy skonfliktowani – Rzymianie z Germanami, wikingowie ze Słowianami, krzyżowcy z Turkami, Francuzi z Anglikami, Rosjanie z Europejczykami, Amerykanie z Irańczykami – wciąż wszyscy bawimy się w jednej, wielkiej i wspólnej piaskownicy religii abrahamowych. Co z tego, że używamy różnych alfabetów, mamy rozmaite odcienie skóry, stroje i poglądy na role społeczne, skoro wszyscy podobnie rozumiemy ideę jednego Boga i Sądu Ostatecznego oraz pojęcie Grzechu? Wszystkie nasze krwawe i zimne wojny są dla Chińczyków i całego świata religii dharmicznych – świata Reinkarnacji i Karmy – niczym więcej jak odległym, lokalnym konfliktem wewnętrznym. Może on wyłącznie osłabić nas ekonomicznie. Z zewnątrz nasza podróż przez dzieje wydaje się żałosna i tragiczna, choć w swojej żałości i swoim tragizmie niepozbawiona sporego ładunku czystego romantyzmu. Słynny wierszyk Katullusa adresowany do jego ukochanej Lesbii można by odnieść do nas wszystkich, od wieków uczestniczących w tych absurdalnych, bezsensowych, gorzkich godach.

Kocham i nienawidzę. Jak to możliwe? – zapytasz.

Nie wiem. Ale czuję, że tak jest. I cierpię.

W 221 roku przed nasza erą, w przeddzień wybuchu drugiej wojny punickiej, zakończonej zwycięstwem Scypiona Afrykańskiego nad Hannibalem, daleko na wschód od najdalszych ziem kiedykolwiek podbitych przez któregokolwiek z Europejczyków, na terenie dzisiejszych Chin dobiegał końca trwający kilka wieków konflikt znany w historiografii jako Okres Walczących Królestw. Dynastia, która w toku wojen podporządkowała sobie wtedy pozostałe rody panujące i zajęła ich ziemie, nosiła nazwę Qin; od niej wzięło nazwę współczesne państwo. Po zjednoczeniu ustanowione zostało Cesarstwo Chińskie, a na tronie zasiadł Pierwszy Cesarz. Państwo Qin istniało zaledwie piętnaście lat – raptem chwilę, skoro wcześniejsze dynastie Xia, Shang i Zhou oraz późniejsze Han, Tang i Ming panowały przez kilka wieków każda – ale moment połączenia królestw uważa się za przełomowy.

Chińczycy na określenie swojego kraju używają słowa Zhongguo, co znaczy „państwo w środku” lub „centralne królestwo”. Dlatego nam też zdarza się mówić o Państwie Środka. Nazwa ta odnosi się do kierunków świata, a tych Chińczycy znają pięć: oprócz północy i południa, wschodu i zachodu, także środek. Na chińskich mapach to Zhongguo zajmuje pozycję centralną, a nie Europa. Pięć jest w Chinach pór roku: wiosna, lato, późne lato, jesień i zima. Pięć typów herbaty: czarna, czerwona, zielona, biała i żółta. Chińczycy rozróżniają pięć podstawowych kolorów, pięć podstawowych ruchów w sztukach walki, pięć tonów w muzyce, wreszcie – i przede wszystkim – pięć elementów w świecie przyrody, w których układzie wszystko inne znajduje paralelę i uzasadnienie. Są to: drewno, ogień, ziemia, metal i woda. Natomiast czwórka, która nam, ludziom Zachodu, porządkuje i objaśnia świat – znamy cztery pory roku i cztery kierunki świata, ale też czterech ewangelistów i Czterech Jeźdźców Apokalipsy – w całej Sinosferze uchodzi za liczbę przeklętą. Lęku przed nią, zwanego tetrafobią, nie da się porównać do naszego quasi-poważnego, quasi-prześmiewczego stosunku do liczby trzynaście. W Azji w budynkach po piętrze trzecim następuje zwykle piąte, a producenci nowoczesnej elektroniki unikają wypuszczania na rynek modeli oznaczonych czwórką. We wszystkich najważniejszych językach tamtej części świata – mandaryńskim, kantońskim, japońskim, koreańskim i wietnamskim – „cztery” wymawia się jak „śmierć”. Liczba ta jest postrzegana jako prefiguracja rychłego zgonu.

Radio Monocle24 podaje, że brytyjski parlament podjął wczoraj decyzję o nieprzedłużaniu po brexicie umów w ramach programu międzynarodowej wymiany studenckiej Erasmus. W brytyjskich mediach społecznościowych zawrzało. (W tradycyjnych, jak zapewnia dziennikarz, informacja przeszła bez echa). Nie ma co się dziwić: o ile brexit wciąż pozostaje tylko pojęciem i odsyła do czegoś bliżej nieokreślonego, o tyle informacja, że młodzi Brytyjczycy tracą właśnie możliwość swobodnego poruszania się po świecie, jest już konkretem, i to bolesnym. Brytyjscy internauci, dawni i obecni uczestnicy programu, dzielą się, gdzie mogą, swoimi komentarzami; opowiadają, jak podróże po Europie – studia i praca podejmowane za granicą – na zawsze zmieniły ich życie. Są głęboko rozżaleni. Ktoś pisze: „Poświęcając program Erasmus, odbiera się Brytyjczykom narzędzia, dzięki którym mogliby odnosić sukcesy na świecie”.

To samo radio w tej samej audycji donosi, że Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, dwie najstarsze i najszacowniejsze demokracje na świecie, mają dzisiaj ten sam problem (abstrahując od problemu ekscentrycznych przywódców): po żadnej stronie Oceanu Atlantyckiego nie widać na horyzoncie prawdziwego lidera w obozie lewicy (albo szerzej – demokratów). Lista pretendentów, owszem, jest długa – podobnie jak w innych krajach, bo to częsta przypadłość – ale żaden z nich nie sprawia wrażenia, że wie, jak w takich czasach przewodzić. Komentator objaśnia: lewica, ze swoimi hasłami i swoją ofertą, utknęła gdzieś na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. Jej program nie wydaje się atrakcyjny, bo jest po prostu nieaktualny i de facto niepotrzebny. W świecie zachodnim, wolnym i zjednoczonym, żyje się dostatnio i w poczuciu bezpieczeństwa. Ideały, o które lewica walczyła, za którymi się opowiadała i które forsowała, doczekały się realizacji albo w toku kolejnych rewolucji, albo wraz z rozwojem internetu (czyli także na skutek rewolucji, tyle że ona jeszcze trwa; jej przebiegu nie potrafimy zaprojektować, a skutków przewidzieć). Życie nabrało nieznanego wcześniej tempa, a przez natłok bodźców przebija się wyłącznie donośny głos konserwatywnego sprzeciwu: „Świat oszalał! Musimy zewrzeć szyki, by to szaleństwo zatrzymać!”. Dzisiejszy liberalizm jest nie tylko nieciekawy, ale i niesamodzielny, bo polega na mechanicznym i świadczącym o bezradności odszczekiwaniu się konserwatystom. Oni zaś w reakcji jedynie zacierają ręce, dowodząc nieodparcie, że oto siły Zła usiłują zatrzymać proces naprawy świata.

Podczas trwającej kilka tygodni podróży kolejowej przez Ameryki (z Bostonu do Esquel w Patagonii), opisanej w pięknej relacji Stary Ekspres Patagoński, Paul Theroux w Buenos Aires odwiedził kilka razy Jorge Luisa Borgesa. Borges, wówczas już niewidomy osiemdziesięciolatek, zachęcał gościa (zaszczyconego tą znajomością), by na głos czytał ich ulubione fragmenty z Kiplinga czy Poego. Przypadli sobie wzajemnie do gustu. W trakcie jednego ze spotkań rozmowa zeszła na temat zemsty. Borges powiedział: „Zemsta nie zmieni tego, co ci zrobiono. Przebaczenie też tego nie zmieni. Zemsta i przebaczenie są bez znaczenia”. Zapytany, co w takim razie można zrobić, odpowiedział: „Zapomnieć. To wszystko, co można zrobić” (s. 49). Czytając te słowa, pomyślałem o naszej polityce historycznej i doszedłem do wniosku, że jako naród dostalibyśmy reprymendę od mądrego pisarza z Argentyny, znamy bowiem wyłącznie zemstę i przebaczenie. Puszczenia czegoś, tak po prostu, w niepamięć nie przyjmujemy do wiadomości, uważając to z jakichś powodów za niegodne i uwłaczające.

Niemożność zapomnienia o przeszłości, zresztą rejestrowanej zawsze wybiórczo i jednostronnie, jest taką samą chorobą umysłu jak amnezja. Kiedyś pewna znajoma Chinka (mądra dziewczyna, doktorantka historii) wspomniała mi, że podczas II wojny światowej w jej rodzinnej wiosce Japończycy dokonali pogromu. Powiedziałem, że pamięć o tych wydarzeniach musi pewnie być żywa w tamtych stronach, a wspomnienia bolesne. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem: „Dlaczego? Przecież to już przeszłość”. Myślę, że pomiędzy rewolucją konserwatywną – tak w zachodniej, jak w islamskiej odmianie smakującą jak szarlatański wywar na kościach tradycji – a chińską rewolucją kulturalną z jej hasłami wzywającymi do wykorzenienia wszystkiego, co stare, pozostała przestrzeń do zagospodarowania. Na tej ziemi niczyjej od przeszłości – dawnej czy niedawnej, krzepiącej czy tragicznej – nie trzeba się odcinać; można być od niej wolnym.

W szkicu Spór o rzeczywistość Michał Paweł Markowski stawia tezę, że „w sytuacji otwartego konfliktu kulturowego, który nas wszędzie osacza, a jest skutkiem utraty racjonalnych podstaw prowadzenia uniwersalnej debaty (lub tylko uznaniem, że takich podstaw nigdy nie było), jedynym rozwiązaniem wartym politycznego roztrząsania nie jest wcale, jak naiwnie uważają liberalni optymiści, potrzeba rozmowy, lecz zmiana języka, przy użyciu którego możemy o rzeczy wspólnej, jaką jest nasza res publica, rzeczpospolita, mówić. Tym językiem jest język sensu, nie wartości, i język interpretacji, nie opinii” („Przegląd Polityczny” 2019, nr 157/158). Gdybym wierzył, że polityka jest sferą poddającą się uładzeniu, także bym pragnął, by zmiana języka zaowocowała ogólnoludzką szczęśliwością. W takim myśleniu (jak i w wielu innych dziedzinach) działa mit hezjodejski, który w skrócie można oddać następująco: kiedyś było lepiej.

Nasze myślenie o świecie ma charakter linearny, teleologiczny i, co najciekawsze – bo żywe niemal tylko podskórnie, a więc sprzeczne z naskórkową narracją o rozwoju – deteriorystyczny. Innymi słowy, mamy zakodowany osąd, że nasi przodkowie żyli lepiej, w piękniejszym świecie. Człowiek Zachodu wierzy, że jego Kosmos kiedyś powstał (czy to w Wielkim Wybuchu, czy to w akcie Stworzenia) i rozwija się po linii prostej, jak po osi – od zera do momentu, w którym wszystko się skończy. Proces ten jednak już na poziomie definicji jest problematyczny, polega bowiem nie na rozwoju, ale na jego przeciwieństwie, degradacji. Rozwój stoi w sprzeczności z narracją zarówno biblijną, jak i pochodzącą od Greków: obie tradycje przekonują nas, że im odważniej w głąb dziejów zapuścimy sondę, tym więcej spotkamy ludzi długowiecznych, przyzwoitych (przez to bliższych bogom albo Bogu, bardziej przez nich umiłowanych), a przede wszystkim szczęśliwych. Mit o czterech wiekach ludzkości (znów liczba cztery) – złotym, srebrnym, miedzianym i żelaznym – odzwierciedla myślenie naszych pradziadów i nasze: kiedyś było lepiej.

Przekonanie, że w „dawnych czasach”, u Greków i Rzymian albo za Churchilla czy Piłsudskiego, polityka była misterną grą i forum wymiany wyrafinowanych myśli, a uprawiali ją wielcy mężowie stanu, trąci naiwnością. Zmylił nas może ostatni okres względnej stabilności, letniej wody czy, jak napisałby Janusz Głowacki, rozmemłania. Aktualnie obserwujemy nie kryzys polityczności, lecz jej wielkie ożywienie. Szukamy sensu i dokonujemy interpretacji językiem dyskursu intelektualnego, a nie polityki, która była i zawsze będzie sferą emocji.

Proces rozpadu naszej wspólnoty rozpoczął się wraz z rezygnacją z łaciny jako języka uniwersalnego. Trudno jednak powiedzieć, czy pośredniowieczna nacjonalizacja Europy jest tego procesu przyczyną, czy skutkiem. Nie chodzi wcale o to, że przejście z języka łacińskiego na języki narodowe wiąże się z ogólną wulgaryzacją i uwstecznieniem literatury oraz dyskursu intelektualnego jako takiego (choć poniekąd tak właśnie jest), ale o to, że rezygnując z przywileju posiadania lingua franca, Europa oddała swoje najsilniejsze spoiwo wspólnotowej tożsamości: grecko-rzymsko-chrześcijański rdzeń. Utrzymanie łaciny jako języka elit w czasach nowożytnych – wbrew silnym na całym kontynencie tendencjom do regionalizowania, skądinąd uzasadnionym i szlachetnym w założeniu – zapobiegłoby może rozejściu się Europy w szwach, ale dałoby asumpt do wytworzenia się innego podziału: klasowego bądź kastowego, gdzie część społeczeństwa europejskiego (zapewne zdecydowanie mniejsza) byłaby silnie zintegrowana ponad granicami, jak dziś lub jeszcze do niedawna kler, a pozostała większość, poplątana językowo niczym wieża Babel i nacechowana „lokalnym kolorytem”, musiałaby się zadowolić statusem niepełnego obywatelstwa, jak na przykład metojkowie w starożytnej Sparcie. Tak czy inaczej, utrzymanie monolitu nigdy nie było w Europie możliwe.

Dzisiaj łacina nie odgrywa już żadnej kulturotwórczej roli. Powrót do niej w charakterze języka urzędowego Unii Europejskiej nie byłby niczym innym jak pustym gestem, za którym nic by nie szło, nie da się bowiem z powodzeniem wskrzesić z martwych języka, dostosować go do potrzeb współczesności i zaszczepić pięciuset milionom obywateli, choćby tego żarliwie pragnęli. W roli tej sprawdzić się może dzisiaj oczywiście wyłącznie język angielski, i w wielu obszarach się zadomowił: zdominował dyplomację, biznes, internet, także naukę. Od pewnego czasu nawet publikacje z zakresu humanistyki, jeśli mają się odbić jakimkolwiek echem, muszą ukazywać się po angielsku. Język ten stał się w wielu krajach (i powoli staje się w Polsce) drugim językiem oficjalnej i nieoficjalnej komunikacji. Kiedyś będziemy musieli odpowiedzieć na pytanie: czy literatura piękna tworzona przez autorów identyfikujących się z Zachodem, by przetrwać, będzie musiała być tworzona w języku angielskim? Już dziś jedynie książki pisane oryginalnie po angielsku albo przekładane na ten język mają szansę na globalny odzew, ważne nagrody.

Nie chodzi tylko o powodzenie rynkowe tej czy innej książki. Kwestia jest szersza: współcześnie to właśnie angielski stał się naszą mową wspólną, więc i wspólnototwórczą. Języki Europy inne niż angielski za jakiś czas spadną zapewne do rangi języków zapasowych, przeznaczonych do komunikacji ze starszymi członkami lokalnych społeczności. Warto o tym myśleć szczególnie w kontekście światowej koniunktury języka mandaryńskiego; w ciągu kilku najbliższych dekad wyprze on inne języki Dalekiego Wschodu, a dla nas, ludzi Zachodu, będzie pierwszym i najważniejszym językiem obcym. W Europie potrzebujemy nie tylko silnego organizmu ponadpaństwowego, ale i silnego ponadnarodowego języka.

„The Economist” donosi, że mnisi buddyjscy w Mjanmie – dawniej Birmie, gdzie buddyzm jest religią (sic!) dominującą – na kolejny cel, po muzułmanach Rohingja, wzięli czcicieli natów. Ten pradawny animistyczny kult traktowany był dotychczas jako komplementarny względem buddyzmu. Grupa mnichów zaatakowała świętujących i umyślnie zrujnowała ich uroczystość. Oczywiście w imię wyższych wartości. Oto odpowiedź na pytanie, co religię (buddyjską) odróżnia od (buddyjskiej) filozofii.

Zdaniem specjalistów od Bliskiego Wschodu zabicie Sulejmaniego przez Amerykanów znacznie wzmacnia Iran. Od czasów pogrzebu ajatollaha Chomeiniego w 1989 roku irańskie ulice nie widziały takich tłumów. Incydent – zamach na wojskowego i symboliczna odpowiedź Iranu – na jakiś czas powinien wystarczyć obu stronom, dalsza eskalacja nie wydaje się potrzebna. Oba mocarstwa, to zachodnie i to bliskowschodnie, wzajemnie się potrzebują; nadają wzajemnie sens swojej polityce ideologicznej. Każde szanujące się imperium ma jednego, konkretnego, choć zarazem mocno zmitologizowanego arcywroga. Dla Greków była nim Persja (dawna nazwa Iranu), dla Rzymian – Kartagina, a potem Partia. W Nemezis Bizantyńczyków wcieliła się Turcja. Dla Ameryki wrogiem przestała być Rosja (jako zbyt słaba i zbyt oswojona); nie mogą nim być ani Chiny (zbyt odległe cywilizacyjnie, a zarazem zbyt potężne i nieprzewidywalne; poza tym ekonomia nie działa na wyobraźnię tak jak religia), ani nawet Korea Północna (jednak zbyt efemeryczna). Iran jest wrogiem na amerykańską miarę. Znajomy, a mimo to obcy. Groźny, ale do spacyfikowania. I vice versa: dla Iranu odpowiednim antagonistą jest Ameryka; Izrael i Arabia Saudyjska to jej lokalne inkarnacje.

Jean Améry, austriacko-żydowski pisarz i więzień obozów, w 1977 roku oznajmił: „zagrożona jest wszelka demokracja: na tym polega jej ryzyko, jej zagrożenie, jej zaszczyt. O tym, że trzeba być czujnym, nikt nie wie lepiej od tych, którzy swego czasu zmuszeni byli patrzeć na zmierzch niemieckiej wolności. Równie dobrze jednak kronikarze epoki wiedzą, że czujność nie może przerodzić się w paranoiczne nastawienie, które w ostatecznym rozrachunku będzie wodą na młyn tych, którzy pragną swymi rzeźnickimi łapskami stłamsić demokratyczne wolności”. Słowa te Améry po latach dopisał w charakterze przedmowy do książki Poza winą i karą (s. 14), traktującej o konfrontacji umysłu z terrorem Auschwitz. Powiedzieć dziś, w 2020 roku, że demokracja w Polsce, Europie czy Stanach Zjednoczonych jest zagrożona, to stwierdzić oczywistość; kwestią jeszcze dyskutowaną – zarówno przez akademików, jak i przez obywateli mniej zaangażowanych intelektualnie – jest już tylko ustalenie wroga i obrońcy. W świecie rządzonym zasadą echo chamber, głuchoty na poglądy inne od własnych, by rozpoznać, kto podnosi rękę na demokratyczne wolności, i dowiedzieć się „prawdy”, wystarczy wybrać takie źródło informacji, które spełni nasze oczekiwania: potwierdzi nasze, silnie już ugruntowane poglądy, a ośmieszy inne.

Niemniej zagrożenie dla wolności – obiektywne, możliwe do uchwycenia – istnieje, i żadne szarady intelektualne nie powinny zaciemniać obrazu rzeczywistości. Do opowieści o jednym ze swoich towarzyszy niedoli (który w Dachau nie rezygnował z umysłowych i estetycznych podniet, jakie daje literatura) Améry wprowadził termin „radykalnie intelektualna postawa”. Z pewnym zawstydzeniem wyznał, że nie potrafił jej przyjąć w kolejnych miejscach kaźni. Można by ją zdefiniować następująco: im gorsza jest sytuacja, tym bardziej wytrwale należy dożywiać i stymulować zdrowe myślenie. Podział na Dobro i Zło – w świecie nawet już nie kryzysu, ale zapaści aksjologicznej – jest karykaturą. Czy którykolwiek polityk podnoszący rękę na zdobycze demokracji uważa siebie za kapłana Zła? Jego postawa wynika z przekonania, że to on przeciwko Złu musi wystąpić. Histeria i paranoja tylko pogarszają sytuację. Pozostaje konsekwentne odwoływanie się do postawy radykalnie intelektualnej: Zło zwyciężaj Mądrością.

Około połowy XVII wieku na Dalekim Wschodzie, w portugalskim Makau, gdzie w 1555 roku jezuici założyli misję, wraz z kilkoma innymi duchownymi wylądował urodzony we Lwowie Michał Boym, pisarz i kartograf, nazywany dziś pierwszym polskim orientalistą i podróżnikiem na miarę Marco Polo (był też zresztą pierwszym komentatorem Opisania świata Wenecjanina). Zyskał tak wielkie zaufanie i przychylność chińskiego dworu, że ostatni cesarz z dynastii Ming posłał go do Rzymu, by wyprosił u papieża pomoc w obliczu najazdu Mandżurów. Chociaż uzyskał jedynie zapewnienie o solidarności – a dynastia Ming upadła i rozpoczął się kilkusetletni okres „barbarzyńskiego” panowania w Chinach – jego podróże nie poszły na marne. Napisał po łacinie wiele dzieł, a wszystkie święciły triumfy w całej Europie, z Paryżem, Rzymem i Amsterdamem na czele. Mniejsze zainteresowanie teksty Boyma budziły u nas, bo przecież „Polacy nie gęsi”, mieli już swój język i nad uczony kosmopolityzm zafascynowanego światem lwowianina przedkładali swojski, ksenofobiczny sarmatyzm. Mapy Dalekiego Wschodu (pierwsze szczegółowe wizualizacje Chin), rozbudowane, profesjonalne, zaopatrzone w piękne ilustracje i opisy flory i fauny, Boym sporządzał skrupulatnie w czasie podróży dookoła Afryki, Półwyspu Indyjskiego i aż w głąb Chin. Spisywał też relacje z tych wypraw. Wszystko to należało do najważniejszych danych, jakie Europejczycy pozyskiwali wówczas na temat tamtej części świata.

Boym miał być również autorem dzieła Filozofia chińskiej moralności, czyli księgi Konfucjusza, chińskiego nauczyciela, który żył i tworzył ponad pięćset lat przed Chrystusem, przedstawiona chińskimi hieroglifami i wyjaśniona po łacinie. Dzisiaj nie wiemy, niestety, które z ksiąg Konfucjańskich zawierał ów tekst ani jaki był jego charakter (wydanie bilingwalne, przekład z parafrazą, chiński oryginał z komentarzem po łacinie?); rękopis nie został dotychczas odnaleziony. Badacze przypuszczają, że te, jak i inne zapiski Boyma, których nie zdążył posłać bądź dostarczyć osobiście swoim europejskim wydawcom, wraz z rzeczami osobistymi trafiły po jego śmierci do siedziby jezuitów w Makau, gdzie przebywał wówczas zaprzyjaźniony z nim Philippe Couplet, także badacz i propagator kultury chińskiej w Europie. W 1687 roku wydał pracę Confucius Sinarum philosophus (Konfucjusz, filozof Chińczyków), wynik zbiorowego wysiłku kilku jezuitów zaangażowanych w studia sinologiczne, w tym niemal na pewno Boyma; co najmniej część z tekstów, które poznała wtedy Europa (a była to pierwsza u nas prezentacja myśli konfucjańskiej), wyszła w wersji łacińskiej spod ręki sinologa ze Lwowa. Czytali tego Konfucjusza Monteskiusz i inni myśliciele zachodniej Europy, toteż prezydent Macron nie przesadzał, gdy zapewniał prezydenta Xi o przemożnym wpływie chińskiego mistrza na myśl europejską.

W owej pracy pod redakcją Coupleta czytamy następującą opinię o Konfucjuszu: „Filozof ten był biegły w rozmaitych naukach, przede wszystkim etyce, polityce i ekonomii. Jego książki, które zostały utracone, nie określały metod, lecz zawierały myśli i sentencje dotyczące racji moralnych, obfitowały również w liczne przysłowia. Nauczał, przekazując własne przemyślenia dotyczące relacji między ludźmi warstw niższych i wyższych, między rządzącymi i podwładnymi, między dziećmi i rodzicami, między uczniami i nauczycielami, a także relacji wzajemnych między braćmi i przyjaciółmi. Ponadto starał się wprowadzić nie tylko prawdziwą doktrynę, ale też najlepsze obyczaje i cnoty oraz upowszechnić je wśród wszystkich warstw Chińczyków. Jego doktryna teoretyczna jest wielka i ludzie wykształceni są oddani jego księgom, ponieważ w ten sposób osiągają tytuły naukowe i stopnie urzędnicze”.

„The Economist” podaje aktualny „wskaźnik demokracji” na świecie. Indeks jest przygotowywany na podstawie szczegółowych badań, które powołana specjalnie w tym celu jednostka (Economist Intelligence Unit) prowadzi w stu sześćdziesięciu siedmiu krajach od 2006 roku. Bierze pod uwagę liczne zmienne, między innymi wolność i uczciwość wyborów, bezpieczeństwo wyborców. W tegorocznym rankingu kolejny spadek odnotowały Chiny i kraje Europy Wschodniej. Jeśli przyrównalibyśmy mapę świata – gdzie im ciemniejszy kolor, tym mniej demokracji – do nieba, zauważylibyśmy, że nad Kanadą i Skandynawią rozciąga się błękit, a nad Chinami, Bliskim Wschodem i zaczną częścią Afryki panuje noc; nad Polską właśnie zapada zmierzch. Z czterech możliwych kategorii ustrój w naszym kraju określany jest konsekwentnie jako „demokracja wadliwa”. O ile jednak w 2006 roku byliśmy o kilka kroków od wskoczenia oczko wyżej, do grona „demokracji pełnych”, o tyle obecnie (aktualne badania dotyczą 2019 roku) stale spadamy w rankingu, już niewiele dzieli nas od „systemu hybrydowego”. Górne szczebelki (więc dla nas w zasięgu ręki) w tej kategorii zajmują Ukraina, Gwatemala i Singapur.

W tym samym podcaście redaktor brytyjskiego tygodnika przybliża aktualną sytuację w Irlandii, jeszcze kilka dekad temu ultrakatolickiej. Dzisiaj ten kraj najdzielniej i najsprawniej przepracowuje traumę związaną z seksskandalami i pedofilią w Kościele, przoduje w postępowych reformach i najszybciej się laicyzuje. Nie jest to przypadek odosobniony. W ślad za Irlandią idą i pójdą kolejne kraje.

Z jednej strony usztywnianie się władzy, z drugiej jej odrzucanie; z jednej chaos postępu, z drugiej kompromitacja religii instytucjonalnej, Kościoła; z jednej obśmiewanie ruchu MeToo, z drugiej dalsza batalia o prawa kobiet; z jednej wypieranie faktu, że działalność człowieka ma wpływ na kondycję Ziemi, z drugiej dramatyczna walka o ocalenie płonącej Australii. Równoległość tych tendencji prowadzi do schizofrenii. Z dwóch hipotetycznych scenariuszy dla Europy – jeden to miły pewnie wielu konserwatystom powrót do średniowiecznej idei christianitas, a drugi dotyczy wymarzonego przez niejednego liberała świata prawie niczym nieskrępowanej wolności – każdy wydaje się równie niemożliwy. Nasze duchowe podbrzusze jest słabsze niż kiedykolwiek i aż się prosi o cios: będzie nim zapewne do czasu łatwa (jak niegdyś, wobec obumarcia etosu grecko-rzymskiego, konkwista chrześcijańska) islamizacja Europy.

Jadeitowy