W pogoni za demonem - Katarzyna Markowska-Żal - ebook

W pogoni za demonem ebook

Katarzyna Markowska-Żal

3,3

Opis


Powieść gatunku fantasy ostatnio bardzo fascynuje Czytelnika. Odległe baśniowe królestwa, mroczne ciemności, liczne bitwy, tajemniczy niesamowitej siły bohaterowie to tylko kilka elementów składających się na ten gatunek literacki. Nie brak ich także w powieści Katarzyny Markowskiej-Żal „W pogoni za demonem.

To typowa powieść fantasy, której akcja początkowo rozgrywa się w baśniowej krainie przypominającej starożytną Persję. Następnie zostajemy przeniesieni do świata odmiennego, zarówno kulturowo jak i klimatycznie. Bohaterowie noszą mityczne niemal imiona: Zoobar, Meshala, Sunaro czy Nahir. Nie brak w książce tajemniczych wypraw, bitew czy nawet wątków miłosnych. Akcja bardzo ożywiona, pełna niesamowitych wydarzeń, świetnie opisanych przez Autorkę.

Opowieść baśniowa, fantastyczna, frapująca. Szybka akcja i lekko napisane humorystyczne dialogi powodują, że trudno się oderwać od pełnego przygód tekstu. Książkę czyta się z wielkim zainteresowaniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
1
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katarzyna Markowska-Żal "W pogoni za demonem"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013Copyright © by Katarzyna Markowska-Żal, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok

Projekt okładki: Katarzyna Markowska-Żal

Zdjęcie okładki: ohbythewayblog.blogspot.com (Jareda Leto), które było inspiracją do namalowania mężczyzny

ISBN: 978-83-7900-022-7

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

wydawnictwo.psychoskok.pl

http://ebooki123.pl

e-mail:[email protected]

Katarzyna Markowska-Żal

W pogoni za demonem

Wydawnictwo Psychoskok 2013 Konin

Ach, śpij i śnij...Dzielny ancharyjczyku błękitnookiNie wierzysz w baśnie, czary i urokiWnet ruszymy razem w daleki światGdy król cię wygna i kata batAch, śpij i śnij...Na ognistych skrzydłach pomknę w dalPójdziesz za mną przez góry i toń pełną falAch, śpij i śnij...Będę mrokiem na twym niebieBędę zawsze krok od ciebiePieśń Meshali.

Dzień się kończył. Przez pustynię podążali dwaj jeźdźcy. Obaj byli znużeni i przyciągali uwagę sępów, które krążyły wysoko nad ich głowami. Jeden z wędrowców trzymał się prosto w siodle, drugi natomiast pochylał się i wyglądało na to, że zaraz spadnie z końskiego grzbietu. Bystre oczy ścierwojadów rejestrowały tę oznakę słabości, bezbłędnie szacując chwilę zbliżającej się uczty. Okolica była surowa, piękna i dzika. Wysokie, czerwonawe skały okalały koryto dawno wyschniętej rzeki, którym wędrowali. Koń znużonego jeźdźca zatrzymał się i opuścił ciężko łeb.

 - Nie zasypiaj Zoobarze - powiedział towarzysz.

Meshala spojrzał w niebo na krążące sępy i klepnął wierzchowca, żeby go ponaglić. Zmęczone zwierzę niechętnie podjęło swoją mozolną wędrówkę po skalistej ścieżce. Słońce było coraz niżej i dno kanionu wypełniał już głęboki cień. Zamiast ulgi po upalnym dniu przynosił dotkliwy chłód, który narastał z każdą godziną. Przynajmniej sępy zaraz znikną z nieba. Niestety, rano wrócą wraz ze słońcem i morderczym upałem. Dopóki jednak jest dość jasno, trzeba przeć do przodu. Wyczerpany jeździec zachwiał się. Meshala wstrzymał konia na chwilę wypatrując czegoś, jakby obawiał się pogoni. Jednak oprócz nich i sępów nie było na tym pustkowiu nikogo. Złowróżbne ptaki zostały w końcu zauważone przez drugiego wędrowca, który spojrzał w niebo, żeby otrząsnąć się z osłabienia.

 - Jest już orszak żałobny - stwierdził Zoobar ze spokojem pogodzonego z losem filozofa.

 - Jeszcze do tego zakrętu i tam zrobimy postój - odpowiedział jego towarzysz, pozostawiając bez komentarza wcześniejsze spostrzeżenie.

Wyciągnął rękę i palcem wskazał miejsce, które sobie upatrzył na nocleg. Był bardzo młody i delikatny. Miał długie, jasne włosy, które sięgały nieomal końskiego zadu, a jako broń - krótki łuk. Jego towarzysz, nieco starszy i wyższy, miał długie do ramion ciemne włosy posklejane w kosmyki, na których była zakrzepła krew. Wielkie, jakby dziewczęce, niebieskie oczy, często przymykał z bólu lub zmęczenia. Zarost o rudawym zabarwieniu kontrastował na jego twarzy z prawie czarnymi, szerokimi brwiami. Nie było widać broni i szczegółów jego ubrania, bo okrywał go szczelnie płaszcz. Po umięśnionej brudnej, nodze, która wystawała spod materii, można było zgadywać, że należy do silnego mężczyzny. Jego wygląd zdradzał, że biorą udział w przygodzie, która źle się zaczęła i jeszcze się dla nich nie skończyła. 

Słońce zaszło podpalając niebo na zachodzie i cień w kanionie zamienił się w niebieskawy mrok, a czerwone skały poczerniały. Wędrowcy zatrzymali się na nocleg. Nie spodziewali się wygód. Czekał ich sen, który nie dodawał energii, ognisko tak małe, że nie dawało ciepła, posiłek tak skromny, jakby go wcale nie było. Osłabiony jeździec zsunął się z konia z grymasem bólu i położył w tym miejscu, w którym stanął. Jego towarzysz z namysłem ważył w ręku skórzany bukłak z wodą. Cichy chlupot płynu spowodował, że konie poruszyły czujnie uszami. Leżący na ziemi jednak nie okazał zainteresowania. To zły znak. Zasnął zaraz, albo stracił przytomność. Meshala pochylił się nad nim i gdy położył mu rękę na ramieniu, przez leżące ciało przeszedł dreszcz.

 - Nie dotykaj mnie! - syknął Zoobar.

Był czas na wzajemne obwinianie się, potem na przeklinanie i rozpacz. Teraz nastała pora na pełne urazy milczenie. Woda została jednak przyjęta. Leżący pociągnął kilka łyków i zakrztusił się. Niewiele jej zostało i jasnowłosy wędrowiec długo się namyślał, zanim wypił tylko jeden łyk. Potem rozpalił niewielkie ognisko, które nie było warte wysiłku włożonego we wskrzeszenie wątłego żaru. Kucnął patrząc na drgający płomyk. Niczym dziecko śledzące wędrówkę robaka, trwał tak, czuwając, chociaż nie było czego pilnować. Zamierający płomień odbijał się żółtawym odblaskiem w jego jasnych oczach. Czuwającemu, pogrążonemu w rozmyślaniach noc wydała się długa i nie przyniosła ani snu, ani rady. Dla śpiącego była krótka, jak mgnienie oka, a jej lodowaty uścisk odebrał mu siły. Rankiem mięśnie, które wcześniej dawały moc, teraz były ciężkie, jak ze spiżu i nie potrafił się podnieść. Z trudnością usiadł. Przeczuwał, że nie wsiądzie już na konia. Spojrzał na swojego towarzysza i zapytał:

 - Jeszcze tu jesteś? Czemuż mnie nie zostawisz?

 - Jeśli tego sobie życzysz Zoobarze - odpowiedział Meshala obojętnie.

Wstał i podszedł do koni. Zoobar przyglądał mu się chwilę z napięciem. Widmo samotnej śmierci na pustkowiu pojawiło się nagle zmuszając do wysiłku. Spróbował wstać, ale nie udało się. Jasnowłosy odwrócił się i spojrzał na niego. Mógł pomóc, ale tego nie zrobił. Pustynia miała swoje prawa. Jeśli ktoś nie mógł się utrzymać na koniu, był już właściwie martwy. Nie marnowano na niego, ani wody, ani energii. Spojrzał w niebo. Po sępach ani śladu. Może znalazły inny łup? Zjawią się później, gdy powietrze na tyle się ogrzeje by unieść ich ciężar w przestworzach. Po namyśle powiedział:

 - Przecież nic ci nie jest. Nie masz złamanej żadnej kości, ani poważniejszej rany, oprócz kilku powierzchownych. Zaszczycisz mnie swoim towarzystwem, czy twoim kaprysem jest tutaj zdechnąć?

Czekał, aż jego złożony niemocą towarzysz, zmusi się jeszcze do jednego wysiłku. Wiedział z doświadczenia, że ranki są najmniej łaskawe dla osłabionych chorobą. Podał mu resztę wody.

 - Nie wstanę!

 - Nawet jeśli za tym wzgórzem czeka na nas oaza?

 - A czeka?

 - Wędrujemy już cztery dni. Powinna tam być.

 - Dzień wcześniej mówiłeś to samo!

 - Pomyliłem się. Jak masz siłę gadać, to masz siłę wstać.

Meshala chwycił konia za uzdę i podprowadził bliżej nieszczęśnika. Nadzieja na bliskość oazy dodała Zoobarowi sił. Przekręcił się i zdołał uklęknąć, a potem wsparł się na obosiecznym, krótkim mieczu. Wreszcie udało mu się wstać, choć przez chwilę wyglądało na to, że zaraz upadnie. Szybki oddech, nienaturalny blask oczu i niezdrowy rumieniec zdradzały u niego gorączkę. Ten wysiłek wiele go kosztował. Towarzysz podprowadził konia do pobliskiego kamienia, żeby ułatwić mu wspięcie się na grzbiet wierzchowca i powiedział:

 - Gdybyś dał opatrzyć swoje rany... 

 - Nie dotykaj mnie!

Wsiadanie na konia o mało nie skończyło się upadkiem po jego drugiej stronie. Trudy wędrówki zostały podjęte i w południe okazało się, że za wzgórzem jest... następne wzgórze pełne skał i piachu. Zoobar wstrzymał konia zdecydowanym szarpnięciem.

 - Zabłądziłeś - stwierdził zrezygnowanym, zmęczonym głosem.

 - Jednak musimy być już blisko. Jeszcze nigdy nie zbłądziłem.

 - Głupcem jest ten, kto idzie za tobą. Zróbmy postój.

 - Nie! 

Meshala zdecydowanie ruszył do przodu. Wstrzymany przez Zoobara wierzchowiec nie czekając na dyspozycje swojego pana, wiedziony instynktem poszedł za przewodnikiem. Było gorąco, jak w piecu i powietrze przed nimi drgało od upału. 

Zoobar myślał o wodzie nieomal nieustannie, a wizje fontann, strumyków i nawet koryt dla koni, snuły się po udręczonym umyśle nieprzerwanym korowodem. Pić! Rozgorączkowany jeździec zaczął śnić na jawie. Przyglądał się jadącemu przed nim towarzyszowi. Czy to możliwe, że tak delikatna i krucha istota, która zdaje się pasować jedynie do królewskiego seraju, radzi sobie lepiej niż on, wprawiony do niewygód wojownik? Wydawać by się mogło, że samo utrzymanie przy życiu czegoś tak pięknego i subtelnego jest cudem. Widział w swoim wspomnieniu, jak Meshala leży na poduszkach otoczony przepychem w królewskiej komnacie, przystrojony w migotliwe klejnoty, a czarna niewolnica zaplata mu jasne włosy, by uczynić na nich fale. Ciemna skóra dziewczyny kontrastowała z bielą nieomal nagiego ciała Meshali. Zoobar wszedł do komnaty, do której wejście było zabronione. Wtedy mu się wydawało, że zakazy go nie dotyczą. Przez moment zawahał się nieco zaskoczony intymnością tej sceny i niezwykłością miejsca. Nie co dzień bywał w sypialniach królewskich. Pochylił lekko głowę i podszedł do leżącej na poduszkach postaci, która zwróciła ku niemu rozświetlone refleksami, jasne oczy. 

 - Słyszałem, że potrafisz leczyć - powiedział Zoobar.

 - A słyszałeś, że nie wolno ci tu być?

 - Podobno potrafisz uleczyć to, czego nie potrafią nasi uzdrawiacze.

 - Któż ci o tym powiedział?

 - Służący!

Meshala skrzywił się. Wszystkie informacje najszybciej krążą w drugim obiegu; służba jest najlepiej zorientowana, co się w pałacu dzieje.

 - A jeśli tak, to cóż za to dostanę?

Jasne oczy przyglądały się bez lęku rosłemu wojownikowi. Wstał powoli i tylko cicho brzęknęły bransolety, gdy gestem odprawiał służbę. Wyprostowany był prawie tak wysoki, jak jego gość. Zoobar do tej pory nie widział go z bliska. Nie wiedział, ani kim, ani czym jest istota objęta ścisłą tajemnicą. Czy to niewolnik? Może faworyt? Słyszał jedynie kiedyś jego głos dobiegający z komnat, wysoki, silny i przepojony słodyczą. Nie śpiewał tak, jak wyuczeni pieśniarze stosując rozmaite upiększenia. Jego pieśń brzmiała czysto i mocno. Tak śpiewał ktoś dla samej przyjemności śpiewania. Żołnierze żartowali, że to syrena i być może wierzyli w to. 

 - Dam ci cóż zechcesz! 

Zoobar był zdeterminowany. Za kilka dni wyrusza na wyprawę wojenną, a ma obolałe i spuchnięte kolano. Najpierw kopnął go koń, a potem jeszcze uraz na ćwiczeniach w to samo miejsce. Noga boli tak, że nie śpi po nocach. 

 - Aż tak cierpisz? Spocznij.

Zoobar usiadł na poduszkach. Nie musiał bać się gniewu króla, jest jego ulubieńcem i przyjacielem. Z łatwością się wytłumaczy z pobytu w sypialni władcy. Podejrzewał, że to prawdopodobnie eunuch. Nie miał nawet ochoty domyślać się na co królowi istota nie będąca ani mężczyzną, ani kobietą. Przyglądał się z ciekawością, jak będą wyglądały te zabiegi medyczne. Tymczasem Meshala dotknął jego nogi i wyjął długą srebrną igłę, która przytrzymywała mu włosy. Uśmiechnął się i przyłożył ją do ognia. Nie zapowiada się to dobrze. Może lepiej wyjść?

 - Nie obawiaj się - powiedział - Lubicie zadawać cierpienie, ale sami nie macie ochoty go doświadczać.

 - Nie boję się! 

Za późno, żeby się wycofać. Mimo że dotyk był gorący, Zoobar czuł chłód i zaskakujący gwałtowny niepokój. Uzdrowiciel wbił igłę z boku kolana i przystawił do niej srebrny pucharek. Po chwili z igły wypłynął żółtawy, przeźroczysty płyn. Ulga była natychmiastowa. Pacjent odetchnął głęboko i uśmiechnął się.

  Już mniej boli!

  Wiem.

  Jakiej chcesz zapłaty?

  Pomyślę i odnajdę ciebie.

Zoobar przyglądał się uważnie, pochylającej się nad nim istocie o gorącym dotyku i lodowatym spojrzeniu. Być może obiecał zbyt wiele? To nieistotne. Za kilka dni już go tu nie będzie. Czekają na niego nowe przygody i nowe wyprawy. Ukłonił się i wyszedł z komnaty przesyconej zapachem kadzideł. Następnego dnia opuchlizna znikała zupełnie. 

Koń zatrzymał się i Zoobar spadł bezwładnie na ziemię. Zanim osunął się w otchłań pozbawioną dna i światła, usłyszał słowa Meshali:

-A oto i nasza oaza! Mówiłem ci, że nigdy nie błądzę.

Wcześniej...

Zoobar usiłował oprzytomnieć w swoim namiocie po klęsce, którą poniósł w bitwie. Tak pechowy dzień nie zdarzył mu się nigdy dotąd. Co prawda bitwę wygrano, ale nie było w tym zasługi jego oddziału. Koń pod nim potknął się tak fatalnie, iż przewrócił się i przygniótł go swoim ciężarem podczas ataku. Niewiele więc wiedział i widział. Coś w niego uderzyło, szczeknęło, rąbnęło i potoczyło się dalej, jak huragan. Z dołu przypominało to trochę przemarsz dzikich bawołów. Możliwe, że stracił na jakiś czas przytomność, bo wszystko odbyło się bardzo szybko. Zdołał w końcu wyjść o własnych siłach z pobojowiska i przynajmniej oszczędził sobie wstydu. Niedoczekanie żeby najlepszego wojownika, miano wyciągać spod padliny. Stracił jednak ulubionego wierzchowca i sporo ludzi ze swojego oddziału. Nadal kręciło mu się w głowie, odczuwał też mdłości po uderzeniu i swojej niechlubnej przygodzie. Wysłał służących na pole bitwy, żeby mu poszukali jakiegoś konia, obiecując nagrodę za dobre zwierzę. Jeśli się nie pośpieszą, to co lepsze sztuki zostaną już zabrane. Niestety nie zabrał zapasowego wierzchowca. Powinien też wyjść do swoich żołnierzy i sprawdzić, ilu zostało i czy zajęto się nimi odpowiednio. Było to szczególnie konieczne i dobrze widziane ze względu na podupadłe morale po dużych stratach. Stał oparty o drzewce przytrzymujące dach namiotu i zastanawiał się, czy będzie rzygał, czy jednak wyjdzie do swoich ludzi. Okazanie publicznie słabości nie było wskazane. Z oddali dobiegało jeszcze warczenie bębnów i dudnienie rogów, co nad wyraz go irytowało. Na nic nie zdążył się zdecydować, gdy okazało się, że ma gościa. U wejścia stanął przyjaciel w rynsztunku bojowym spryskanym posoką.

 - Mówią, że nie żyjesz!

 - Chciałbyś!

 - Cóż się stało?

 - Ubito pode mną konia!

Za nic się nie przyzna, że koniowi wpadła noga do jakieś przeklętej szczurzej dziury. Nadal kręciło mu się w głowie. Serdecznie pragnął, aby jego gość sobie poszedł, a nie stał tak przed nim w zakrwawionej zbroi, obnosząc swoje zwycięstwo i żądzę mordu w ciągle jeszcze rozszerzonych nienaturalnie źrenicach. Nie. Zdecydowanie jednak będzie rzygał.

 - Powiedz, czyś go widział? - Ksantur nie chciał zniknąć.

Wysoki, krótko ostrzyżony, bez zarostu, o ciemnych oczach, stał i mówił o czymś z egzaltacją.

 - Kogóż?

Zoobar nie chciał powiedzieć, że oprócz zadu zdychającego w pobliżu konia i wyprutych flaków, nic nie widział z całej walki. Napił się wody, którą podał mu służący i przysłuchiwał się potokowi słów, który płynął bez końca:

 - Musiałeś go zauważyć. Walczył jak bóg! Wykosił całe chmary wrogów. Ma broń, jakiej jeszcze u nikogo nie widziałem. Rzuca nią i ścina wrogom łby.

 - Łby? Dla ciebie byle przybłęda z północy zaraz jest bogiem - Zoobar się zirytował.

 - Pieśni będą o nim śpiewali... - powiedział Ksantur z rozpędu - Czemuż przybłęda?

Znaczne oddziały najemnych wojowników i awanturników zawsze lgnęły do króla, który często wyruszał na wyprawy wojenne. Nie było to nic nowego. Chęć przygody i zysku, oraz szansa zrobienia błyskotliwej kariery wojskowej, zawsze zachęcały rozmaitych obwiesiów do wzięcia udziału po stronie tego, który prawdopodobnie wygra. Widział w swojej karierze już wielu takich i nie cenił, jako dobrych żołnierzy. Każdy z nich chciał być wodzem i trudno było narzucić im swoją wolę. Za to bardzo trzeba było uważać, bo mieli ten paskudny zwyczaj, że potrafili szybko zdradzić, a do rabowania byli pierwsi. Gdyby to od niego zależało, przegoniłby ich wszystkich.

 - Oszczędź mnie i sobie tych pochwał. Wiesz, że nie lubię obcych.

 - Wiem, ale on...

 - Dziś jest, jutro zniknie i pojawi się na drugim końcu świata, biorąc udział w jakieś awanturze. Natomiast my tu zostaniemy, nawet jeśli ten co nas prowadzi zacznie przegrywać. Powinieneś być oszczędniejszy w pochwałach dla kogoś, kto miał szczęście w jednej bitwie. 

 - Niekoniecznie w jednej. Pamiętasz tajemniczego najemnika, który powalił cię na ćwiczeniach?

Zoobarowi natychmiast przeszły mdłości i poczuł nagłe zainteresowanie.

 - To on? - zapytał.

Przyjaciel w odpowiedzi wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

 - Myślałem, że odjechał! Gdzież go znajdę?

 - Pewno tam, gdzie stoją namioty obcych. Ja bym go na twoim miejscu nie szukał. 

 - Ale nie jesteś na moim miejscu i nie będziesz!

Zobar z wściekłością strącił misę z wodą, którą wcześniej przyniósł służący. 

Do tej pory nikt go nie pokonał i nie mógł przeboleć porażki, która paliła go nadal żywym ogniem. Czuł, że jest zagrożony na swoim terytorium, na którym dominował. Nigdy nie zapomni niewiarygodnej szybkości i lekkości, z jaką tamten go powalił. Pamiętał też lęk i ból spuchniętego kolana. Straszono go, że noga zesztywnieje. Co gorsza, teraz kolano znowu zaczynało boleć po fatalnym upadku. Kopnął leżącą misę i natychmiast zjawił się służący sądząc, że pan go wzywał. 

 - Przynieś wina! - rozkazał.

Przyjaciel wyszedł z obłudnym uśmiechem, delektując się celnym ciosem, który właśnie zadał. Cieszyło go, że ten ulubieniec króla i fortuny ma jednak też złe chwile. Kto wie, jaki plon wyda ziarno właśnie zasiane? Nad pobojowiskiem i obozem zapadła noc. Po horyzont było widać ogniska rozświetlające niebo. 

Zoobar wyszedł na zewnątrz z dużego namiotu, w którym odbywało się coś na kształt narady wojennej, a przypominało raczej kłótnię w haremie. Większość dowódców już wcześniej popróbowało wina, aby uczcić zwycięstwo i dziś już nic sensownego nie uradzą. Trzeba oszacować straty i postanowić, 

Musiał zaczerpnąć powietrza, bo cięgle słabo się czuł. Wiedział, że żadna ważna decyzja nie zostanie podjęta bez niego. Kilka ironicznych spojrzeń, które udało mu się przechwycić pozwalało sądzić, że jednak ktoś go widział, gdy wyczołgiwał się z końskich flaków. Noga bolała coraz bardziej i to budziło w nim lęk. Nigdzie bardziej niż tu właśnie nie ceniono sprawności i zdrowia nie do zdarcia. 

Śmierci się nie obawiał, tylko kalectwa. Jako niesprawny dowódca szybko straci swoje przywileje, wszystko to co wywalczył. Jak w stadzie wilków; jesteś słaby to cię rozszarpią. Tu liczy się tylko siła, młodość i charyzma. Wolałby zadać sobie śmierć niż stać się kaleką. Z niesprawną nogą będzie wlókł się z innymi rannymi na wozach wśród kurtyzan i bękartów. Nigdy. Wyliże się z tego. Jest silny, młody i twardy. 

Na słabość przyjdzie czas kiedyś tam, ale nie teraz. Wziął jeszcze jeden, głęboki oddech, wyprostował się i spojrzał w stronę namiotów obcych. Tam ogniska i wrzawa były największe. Wciągnął w nozdrza woń nocy i obozowiska. Zapach dymu, krwi, potu i zwierząt. Jedyna niepokojąca woń; gdy ją czuł wiedział, że jest dokładnie tam, gdzie jego miejsce. Namioty obcych przyciągały jego uwagę i myśli. Wiedział, że tamten gdzieś tam jest i zapewne się spotkają. Kilkanaście tysięcy wojów i ich dwóch, którzy muszą na siebie wpaść. Niestety nawet nie poznał jeszcze imienia tamtego. Ale już niedługo dopadnie go.

 - Jeszcze ode mnie oberwiesz – cicho posłał w mrok obietnicę.

***

Poczuł wodę na twarzy i otworzył oczy. Meshala pochylał się nad nim usiłując wlać trochę płynu do ust. 

 - Pij! - powiedział.

Nie trzeba go było zachęcać. Więc jednak oaza była prawdziwa, jak woda, która spływała do jego gardła. A może to tylko sen? Z trudnością usiadł i rozejrzał się. Leżał w jaskini, przy wejściu której płonęło małe ognisko. Ponownie pociągną łyk życiodajnego płynu z naczynia, które przytrzymywał jego towarzysz.

 - Tyś mnie tu przyniósł?

 - Sam przyszedłeś.

 - Nie pamiętam.

Zmierzchało. Meshala siedząc w kucki, skubał jakiegoś ptaka i najbliższa okolica była upstrzona puchem, polatujących na lekkim wietrze piór. Pierza było dużo, a pod nim zaskakująco maleńkie ciałko. Zdecydowanie zbyt mało dla dwóch głodnych mężczyzn. Zoobar oderwał się nareszcie od wody. Zachłannie przyglądał się swojemu towarzyszowi dłuższą chwilę, w końcu zapytał:

 - Nie wypatroszysz go?

 - Wtedy już wcale nie będzie co jeść.

 - A tak to niby jest?

Meshala obejrzał to, co trzymał w ręku z namysłem.

 - Mamy wodę i miskę, chyba go ugotuję.

Zoobar położył się, nie odzywając się więcej. Nadal był osłabiony. Nie chciał, żeby było po nim widać, jak bardzo jest zainteresowany posiłkiem z zabiedzonego gołębia. W otworze pieczary na tle ciemniejącego powoli nieba widać było ich konie i kolczaste krzaki, które te usiłowały skubać. 

Przyglądał się temu i rozmyślał, bo tylko na to wystarczało mu sił. Analiza ostatnich zdarzeń choćby nie wiadomo jak wnikliwa, nie zmieniała jego obecnej sytuacji ani trochę. Pozwalała jednak skoncentrować na czymś myśli, które niby chmara szarańczy kotłowały się po rozgorączkowanym umyśle. 

Obrazy przesuwały się jedne za drugimi i zastanawiał się, czy to już koniec? Przeklinał zmienność fortuny, która w swoim kaprysie ze szczytu strąciła go na samo dno. Wolałby zginać na polu chwały, niż na tym pustkowiu, zapomnianym przez bogów i ludzi. Gdyby go przynieśli na tarczy i położyli u stóp króla, a potem spalili na wielkim stosie, jego imię powracałoby w opowiadaniach i pieśniach przynajmniej przez parę pokoleń. A tak, został wygnańcem pozbawionym ojczyzny, dóbr i dobrego imienia. Co prawda nie odebrano mu wolności, ale to marne pocieszenie. 

Meshala nagle przerwał mu te rozmyślania:

 - Zaniechaj!

 - Cóż mam zaniechać?

 - Znowu się nad sobą użalasz!

 - Nic nie rzekłem!

 - Ale myślisz o tym. Chorujesz od złych myśli. Nie wyzdrowiejesz, jeśli nie zaprzestaniesz rozpamiętywania. To cię zatruwa.

 - Mylisz się! Nic ci do moich myśli.

Meshala podszedł bliżej, aż pierze zawirowało w powietrzu i spojrzał leżącemu w oczy. 

 - Cóż z tego, że zostałeś oćwiczony? Żyjesz! Minęło już parę dni, a ty ciągle stoisz pod razami bata.

 - Giń! - warknął chory.

 - Tak? A któż ci poda posiłek z gołębia? Któż cię zawlecze do wodopoju? Któż cię podsadzi na konia?

 - Naprawdę będzie coś z tego gołębia?

Meshala zamilkł zaskoczony, a po chwili zaczął się śmiać.

 - Może jednak wyzdrowiejesz, skoro tak bardzo interesujesz się tym nędznym ptakiem.

 - Mniemałem, że to ci obojętne?

 - Z tobą ciekawiej jest wędrować!

Meshala wrócił do ogniska, aby nadzorować przygasający płomień. Zoobar przyglądał mu się, jak ten pochylał się nad miską. Rozjaśniona od ognia sylwetka na tle gasnącego nieba i wirujących ciągle piór wyglądała baśniowo i nierealnie. Długie włosy, których nigdy nie związywał, opadały na plecy i ramiona puklami, splecionymi teraz już nie przez niewolnicę, a przez wiatr. Szczupła postać emanowała energią i spokojem. Było w nim coś kruchego i silnego jednocześnie. Gdy zobaczył go w przepychu i dostatku sądził, że tylko tam jest jego miejsce. Mylił się: on był częścią tej pustyni i tej oazy. To bez wątpienia było dziecko natury. Owładnęło nim ogromne znużenie i czuł, że zaraz straci przytomność, albo zaśnie. Nie był pewien, czy jeszcze obudzi się na tym świecie. Zanim zamknął oczy, zdążył jeszcze poprosić:

 - Meshalo. Nie pozwól, żebym tu sczezł.

 - Śpij! Będziesz żył!

Chory ponownie poszybował w niebyt, a jego towarzysz dosypał zioła do gotującego się gołębia. Patrzył, jak toną powoli w szarym rosole i zaczął szeptać słowa w nieznanym języku. Potem podszedł i ostrożnie zdjął płaszcz z nieprzytomnego. Zdecydowanym ruchem rozpruł brudną i zakrwawioną tunikę. Przez chwilę patrzył na pokaleczone batem plecy, a potem zabrał się za opatrywanie ran.

 - Będziesz żył!

Po bitwie...

Fortuna, jak sądził, niezupełnie się od niego odwróciła. Król, na wiadomość o jego stracie, podarował mu wierzchowca. Zoobar przypuszczał, iż nadgorliwi, którzy donieśli o jego klęsce mieli nadzieję, że raczej popadnie w niełaskę. Stało się jednak, że odnieśli skutek odwrotny. Piękne zwierzę, czarne jak węgiel, o błyszczącej sierści niespokojnie parskało przy jego namiocie. Koń przytrzymywany przez służącego patrzył brązowymi, bystrymi oczyma o przekrwionych białkach i nerwowo potrząsał łbem. Noga bolała już mniej i można było sądzić, że znowu jest ulubieńcem bogów. 

W obozie trwało zamieszanie, szykowano się bowiem do drogi. Swoich poległych spalono na stosach pogrzebowych, a wrogów pozostawiono. Pobojowisko - pełne trupów - przyciągało padlinożerców z ogromnych odległości. Nie było wskazane, żeby tu dłużej pozostawać. Zoobar oglądał swoją zbroję, którą ktoś przyniósł z miejsca, gdzie upadł razem z koniem. Napierśnik był pęknięty w dwóch miejscach i po raz pierwszy - patrząc na wgniecenia i uszkodzenia na bojowym ekwipunku - pomyślał, że jednak miał szczęście, że żyje i niczego sobie nie złamał. 

Pragnął dosiąść nowego wierzchowca i pomknąć na nim przed siebie, ale ociągał się z opuszczeniem obozowiska. Większość oddziałów już ruszyła i przechodziła niedaleko jego namiotu. Tu na niewielkim wzgórzu miał doskonały widok na teren, który go interesował. Nie wszyscy tędy szli, ale większa część żołnierzy paradowała mu przed nosem. Miał nadzieję natknąć się na tego, który był nowym bohaterem. Przeczekiwał więc coraz to większe rzesze oddziałów, niestety bez skutku. Udało mu się jednak poznać imię swojego rywala: Sunaro. Zadziwiające było, że nie pokazywał się u boku króla. Czyżby to oznaczało, że był ranny? Przyjaciel miał rację: przy ogniskach już zaczęto o nim śpiewać. Ten fakt przyjął ze spokojem, wiedząc, że w końcu przetnie się znowu ich szlak. Może za dzień, może dwa, może dziś...

 - Panie! Ruszamy? - zapytał żołnierz.

 - Czekać! 

 - Panie! Przyjdzie nam iść w najgorszej kurzawie.

 - Czekać! 

Mała antylopa wyskoczyła z zarośli i popędziła niby wiatr po stepie. Grupka żołnierzy i obcych wojowników ruszyła w morderczą pogoń. Zoobar przyglądał się im obojętnie mrużąc oczy w słońcu. Nieoczekiwanie od wędrujących oddziałów oderwał się samotny jeździec. Najpierw był daleko, ale szybko zaczął doganiać myśliwych. Biały wierzchowiec niósł na grzbiecie szczupłą, znajomą postać w czarnym hełmie bez ozdób. 

To on. 

Zoobar wziął głęboki oddech i wskoczył na konia.

 - Ruszajcie! Dogonię was! - rzucił za siebie.

Antylopa i myśliwi byli dość daleko i obawiał się, że już ich nie doścignie. Jeśli jednak królewski podarek był w połowie tak dobry, na jakiego wyglądał... Zaryzykował pogoń. 

Odprowadzony zaskoczonym wzrokiem żołnierza pogalopował na nowym rumaku, jakby za antylopę dawano nagrodę ze złota. Licząc, iż tamci skręcą przy korycie rzeki, odbił w prawo, żeby skrócić sobie drogę. Gorące powietrze uderzyło go z impetem. 

Było samo południe i na spalonej słońcem równinie żar panował nieznośny. Koń pokonywał odległość bez najmniejszego wysiłku. Na pewien czas stracił tamtych z oczu i już się zaczął obawiać, że ich zgubił, gdy dostrzegł obłok kurzu nad rzeką. Roślinności nie było zbyt wiele, ale bliżej wody rosły nieliczne drzewa i rosochate krzaczki. Wszystko wypłowiałe i spalone żarem na szarożółty kolor. Mógł nawet pozwolić sobie na to, żeby podjechać bliżej nie będąc zauważonym, więc zwolnił i przyglądał się grupie jeźdźców, którzy najwyraźniej zawracali. Nie było wśród nich białego konia. 

Antylopa, albo umknęła, albo została ustrzelona przez obcego. Znowu skierował konia w kierunku nadrzecznych zarośli czując podniecenie i ciekawość. Między krzakami mignęło coś białego. Tamten był tu zatem. Odległość miedzy nim i białą zjawą zmniejszała się. Zauważył, że koń stoi bez jeźdźca, a gdy zbliżył się bardziej, biały wierzchowiec zadarł ogon i umknął spłoszony. Nigdzie śladu myśliwego. 

Przez chwilę rozczarowany kręcił się po okolicy, aż przypadkiem w wysokiej, suchej trawie natknął się na antylopę przeszytą strzałą. Zeskoczył z konia, rozejrzał się dookoła i spojrzał na martwe zwierzę. Jej ogromne, brązowe oczy ciągle na niego patrzyły, jakby chciała coś powiedzieć. Nagle za sobą usłyszał jakiś dźwięk i natychmiast poczuł mocne uderzenie w kark. Ziemię wyrwano spod jego stóp i już było po wszystkim. Leżał zwalony na suchą trawę obok antylopy, której oczy zdawały się mówić: „ostrzegałam”.

 - Dlaczego podążasz moim śladem? - zapytał cicho głos z obcym akcentem. 

Zoobar przyciśnięty krzepko do podłoża ledwo łapał oddech i tylko stęknął. Przez głowę przemknęło mu spostrzeżenie dotyczące ostatnich wydarzeń, które dziwnym trafem kończyły się dla niego niechlubnie w pyle. Zdecydowanie wolał mieć ziemię pod stopami, a nie pod głową. Dni, gdy bywał powalany miał już od dawna za sobą. Ostatnio on robił to innym. Czyżby znowu nastał dla niego czas nauki? Napiął mięśnie i wyprężył ciało, ale nie zdało się to na nic. Poczuł słodkawo-gorzki, duszny zapach kadzidła, który wydał mu się znajomy, nie zdążył jednak go z niczym konkretnym skojarzyć, bo został brutalnie szarpnięty.

 - Gadaj!

 - Chciałem się ponownie z tobą zmierzyć! Puść! - zdołał wychrypieć.

 - A jakże kolano po naszym ostatnim spotkaniu? - zapytał tamten i przycisnął mu nogę.

 - Aaa!

 - Jeszcze stare poobijania nie zaleczone i już szukasz nowych? Imponujące, gdyby nie głupie!

Zoobar ponownie spróbował się oswobodzić. Czuł na karku oddech tamtego, gorętszy jeszcze od upału. Miał wrażenie, że napastnik odczuwa perwersyjną przyjemność w tym, że go za chwilę zabije. Znał ten rodzaj zabójców i poczuł gwałtowną odrazę. On nie jest ofiarą. Przeklinał swoją głupotę i pecha. Wykręcone ramię bolało. Może szarpnąć się i wyrwać je ze stawu, by ocalić życie? 

 - Puść! - spróbował jeszcze.

 - Sam nie wiem? Może wart byś, by ci kark skręcić?

 - To się nie godzi! Nie zamordujesz mnie tutaj!

 - A któż się dowie? Nie wiem tylko, czy najpierw się z tobą zabawić, a potem zabić, czy lepiej będzie odwrotnie.

Zoobar poczuł, jak go zemdliło z obrzydzenia i wściekłości, bluzgnął przekleństwami i szarpnął się raz jeszcze. Niespodziewanie tamten westchnął, jakby z żalem i uścisk zelżał. Zoobar poczuł, że jest wolny. Wstał, wypluł piasek i krew. Ocierając usta spojrzał na tamtego. Jego przeciwnik mierzył do niego z łuku. Miał na sobie lekki napierśnik ze specjalnie wyprawionej grubej skóry bez żadnych ozdób i hełm, w którym już go widział, gdy walczyli pierwszy raz na placu. Twarz była przesłonięta i widział tylko jej dolną część, po której zgadywał, że jest bardzo młody. 

 - Poniechaj mnie! - powiedział tamten i opuścił łuk, nadal jednak trzymając go w pogotowiu. 

 - Jeśli nie? - Zoobar zapytał zaskoczony.

Wpatrywał się intensywnie w otwór na oczy, usiłując rozpoznać napastnika.

 - Obiecałeś dać, co zechcę! - tamten wyszczerzył zęby w pogardliwym uśmiechu.

Szybkim ruchem zerwał z głowy hełm, spod którego rozsypały się długie włosy, a na Zoobara hardo spojrzały rozświetlone refleksami, jasne oczy.

 - To tyś! - wyksztusił.

Miał wrażenie, że uległ złudzeniu lub halucynacji. O jeden raz za dużo spadł z konia, albo za długo był na słońcu. Skrzywił się z niesmakiem i powiedział:

 - Jestem skończony! Pokonał mnie kastrat.

 - Nie jestem kastratem! 

 - Podawałeś się za kogoś innego! Kim jest Sunaro?

 - To ja! Mam więcej niż jedno imię - Meshala wzruszył ramionami.

 - Nie rozumiem!

 - W mojej ojczyźnie tak jest przyjęte. Jedno imię ma koń, lub pies....

 - Musisz jeszcze wyjaśnić....

 - Chyba nie! Czas na mnie. Pamiętaj: Obiecałeś mnie zaniechać.

Podniósł antylopę bez wysiłku, przerzucił przez ramię i zanim odszedł powiedział jeszcze:

 - Byłoby lepiej, byśmy się już nie spotkali. 

Zoobar patrzył za odchodzącym i słyszał, jak gwiżdże na swojego konia, którego rżenie dobiegło znad rzeki. 

Czuł się oszukany jak ktoś, kto z myśliwego stał się ofiarą. Na domiar złego, jego własny wierzchowiec spłoszony powrócił do obozu samotnie. Nie był przyzwyczajony do nowego pana i wiedziony instynktem wrócił do poprzedniego. Droga powrotna w upale, pod obstrzałem tnących much dała mu czas na przemyślenia. Jakkolwiekby na ostatnie wydarzenia nie spojrzał; wyszedł na głupca. Ciągle nie mógł pojąć, iż zdołał go pokonać chłopak niewiele starszy i cięższy od jego pazia. Niepokoiła go myśl, że istota tak niebezpieczna i nieodgadniona była blisko króla. I skąd przybyła? Usiłował sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz o nim usłyszał. Nie interesowało go nigdy sprowadzenie nowych grajków, czy tancerzy lub eunuchów. To nie była jego domena. Jego interesowała nowa broń, nowi żołnierze, nowa wyprawa. Może niesłusznie? Wróg mógł zaatakować tam, gdzie się najmniej spodziewał. Mogąc wejść do najbardziej strzeżonych miejsc, mógł wszystko. Nie powinno tak być. Narastał w nim niepokój o życie władcy. Czy król wiedział, że śliczne, kruche stworzenie, które trzymał w swoich komnatach, by mu umilało czas, to mordercza broń? Wojownik o kilku imionach i kilku twarzach, który siał spustoszenie podczas bitwy? 

***

Zoobar ocknął się i otworzył oczy. Pierwszą rzeczą, którą zobaczył było wejście jaskini, tym razem rozświetlone pełnym słońcem. Poczuł zapach jedzenia i usiadł. Przy wejściu, jakby wcale się stamtąd nie ruszał, siedział Meshala i gapił się w dal. Nie wiedząc, że jest obserwowany, z natchnionym wyrazem na twarzy patrzył na niebo, jakby przeżywał jakieś uniesienie. Ciągle jeszcze nieco piór walało się po jaskini i unosiło w powietrzu. 

 - Długo spałem?

 - Witaj na tym świecie! Zgubiłeś jeden dzień.

 - Jest coś do jedzenia?

W rosole pływały pióra i dziwnie pachniał.

 - Coś ty tu powrzucał? - chory się skrzywił.

 - Zioła. Pióra same wpadły.

 - Chcesz mnie otruć?

Nie doczekawszy się odpowiedzi ostrożnie skosztował podejrzanej potrawy. Smakowała lepiej niż wyglądała. Z trudnością oderwał się od miski.

 - Jadłeś? - zapytał. 

 - Tak! To dla ciebie. 

 - Wszystko?

 - Nie dasz rady?

Trzeba było docenić dowcip, wobec tak niewielkiej ilości pożywienia. 

Zoobar, zagłuszając wyrzuty sumienia głośnym mlaskaniem, połknął zawartość miski podejrzewając, że jego towarzysz nie jadł prawdopodobnie nic. Meshala przyglądał się uważnie choremu, rejestrując oznaki poprawy. Zniknął nienaturalny rumieniec zwiastujący gorączkę, a dobry apetyt pozwalał sądzić, że najgorsze minęło. 

 - Zdołasz wstać? - zapytał.

 - Chyba tak. Wyruszamy?

 - Nie. Zostajemy.

 - Zostajemy? - Zoobar się zdziwił.

 - Będzie burza piaskowa.

 - Skądże to możesz wiedzieć?

 - Zachodni wiatr tak mówi.

Meshala ponownie zapatrzył się w niebo.

 - Zachodni wiatr? Kiedyż ma być ta burza?

 - Może pół dnia, nie więcej.... Trzeba zrobić zapas wody. Piasek wszystko zasypie - Meshala mówił to jakby do siebie.

 - Jesteś tego pewien? - Zoobar nie dowierzał.

Cóż ten odmieniec zobaczył na niebie? Wstał z trudnością, ale i tak łatwiej niż ostatnim razem. Podszedł do wyjścia jeszcze chwiejnym krokiem i rozejrzał się po okolicy. Jaskinia nosiła ślady wcześniejszych ognisk, a jej sklepienie było osmalone - znak, że nie tylko oni znaleźli tu schronienie. Oaza nie wyglądała imponująco. Toczyła walkę z pustynią i przegrywała ją. Piasek przysypywał roślinność i można było sądzić, że niedawno przetoczyła się tu burza. Konie kryły się w cieniu i podskubywały rachityczne krzaki. Niebo jak okiem sięgnąć wyglądało zupełnie zwyczajnie. Wiatr z zachodu był ledwo wyczuwalny. 

 - Nic nie widzę - stwierdził.

 - Bo nie umiesz patrzeć. Będziemy musieli ukryć też konie i osłonić czymś wejście.

Zoobar nie przejął się zapowiedzią burzy. Ugasił pragnienie i jeszcze dwukrotnie zajrzał do pustej miski, aby upewnić się, że tam nic do jedzenia już nie ma. Nie miał siły i ochoty, by uczestniczyć w przygotowaniach do odparcia kataklizmu, w którego nadejście za bardzo nie wierzył. Meshala przywlókł krzaki, którymi częściowo zakrył wejście do jaskini.

 - Jeśli zacznie wiać, to odlecą. 

Zoobar nie miał przekonania do jego poczynań. Został natychmiast nakłoniony do pomocy w przymocowaniu tychże krzaków. Dla kogoś, kto całe życie jako szlachetnie urodzony miał służbę i sam nie robił zgoła nic poza wojowaniem, nie było to przyjemne doświadczenie. Przypomniało mu to boleśnie sytuację, w której się znalazł. 

Meshala zabezpieczył tyle wody, ile się dało i zaprowadził konie do wodopoju. 

 - Pij ile zdołasz. Może to już ostatni raz - polecił Zoobarowi.

Niósł schwytanego węża, wobec którego, ku zgrozie Zoobara miał kulinarne zamiary .

 - Nie będę tego jadł!

 - Pójdziesz o zakład?

Ostatecznie wąż po upieczeniu został zjedzony po połowie i obyło się bez zakładów. Późnym popołudniem wiatr uderzył w ich ostoję niczym atak ciężkiej jazdy. Zoobar leżąc ze swoim towarzyszem w jaskini nakryty płaszczem, zastanawiał się czy to koniec świata? 

Kilka dni przed opuszczeniem Anchary....

Po spotkaniu nad rzeką Zoobar dogonił swój oddział dopiero następnego dnia wieczorem, gdy żołnierze stanęli na popas. Po nocy spędzonej na drzewie oraz trasie, którą przebył na własnych nogach w morderczym upale, był w podłym nastroju. Nikt go nie szukał na jego wyraźny rozkaz: „Nie czekajcie na mnie”. 

Straszliwie spragniony dopadł koryta dla koni i wypił porcję wody godną wielbłąda. Poczuł, że ktoś do niego podszedł. Na koryto padł cień.

 - Wiedziałem, że potrafisz tęgo pić, ale żeby wodę! - powiedział Ksantur.

Zoobar podniósł głowę i odrzucił w tył mokre włosy. Miał ogromną ochotę kogoś uderzyć, lecz służba uciekła na jego widok i nie miał na kim wyładować złości. Przełknął przekleństwo. Ksantur trzymał jego wierzchowca za uzdę i przyglądał mu się z zainteresowaniem.

 - Przyprowadziłem ci konia. Martwiliśmy się, że spotkałeś niedobitków z pokonanej armii i zabili cię może.

 - Chciałbyś! - wychrypiał w odpowiedzi.

 - Zwolniłeś służbę? 

Ksantur rozejrzał się za kimś, komu mógłby oddać pod opiekę przyprowadzone zwierzę. 

Zoobar usiłował zwalczyć ogromną chęć, żeby ponownie włożyć głowę do koryta. 

 - Musiałeś wczoraj nieźle się zabawić. Okropnie wyglądasz - przyjaciel pokiwał głową ze zrozumieniem.

Zoobar zdołał się opanować. Odebrał lejce z rąk towarzysza i zaprosił go do namiotu. Wypadało podziękować za odprowadzenie wierzchowca i było o czym porozmawiać. Sam podał wino swojemu gościowi, bo nadal nikt nie odważył się zbliżyć, żeby ich obsłużyć. 

 - Zatem powiedz, gdzie tak się zabawiałeś, gdy my nudziliśmy się z królem przy pieczonej antylopie.

Na wzmiankę o pieczeni z antylopy Zoobarowi zaburczało w trzewiach; nic nie jadł od wczoraj.

 - Bywać tu! - krzyknął na pół obozu do swojej służby. 

Wychylił zachłannie bukłak z ciepłym winem i beknął.

 - Dobrze się czujesz? - zapytał zaskoczony Ksantur, przyglądając mu się uważnie.

 - Jesteś najlepiej obeznany w intrygach pałacowych - Zoobar udał, że nie słyszał pytania.

 - Tak mówią - przyjaciel z zadowoleniem rozsiadł się wygodnie na poduszkach.

 - Widziałeś ten nowy nabytek? Pieśniarza o jasnych długich włosach i głosie syreny?

 - Nie taki on nowy. Już z pół roku tu jest. Czemuż pytasz? Zacząłeś gustować w ładnych chłopcach?

Zoobar skrzywił się z niesmakiem i ponownie pociągnął łyk wina. Nie bardzo wiedział, jak poprowadzić rozmowę, żeby jego rozmówca nie pojął w czym rzecz. Za nic też się nie przyzna, że dostał łomot od kastrata.

 - Wiesz skąd przybył? Jakże tu trafił?

Ksantur zastanowił się. Przeciągnął dłonią po krótkich włosach i zmarszczył czoło. 

 - Pamiętasz tę ucztę u namiestnika w Święta Przesilenia? Byłeś tam przecie.

 - Nie bardzo - Zoobar czuł, że głowa mu pęka.

 - To tam zobaczyłem go pierwszy raz. Śpiewał i tańczył. Musiał się widać królowi spodobać, tak więc jest teraz przy nim.

 - Nie widziałem go.

 - Boś się schlał, jak wieprz na samym początku i cię wynieśli. 

Zoobar zamyślił się. Tym sposobem raczej niczego się nie dowie. Wynoszono go z większości biesiad i nie było w tym nic nadzwyczajnego. Nic nie pamiętał. Spróbował inaczej:

 - Podobno potrafi uzdrawiać?

 - Tak powiadają.

 - Jakże ktoś tak młody może znać się na ziołach?

 - On nie leczy ziołami tylko dotykiem. Podobno bardzo skutecznie. Król wierzy, że nikt go dotknąć nie może, bo inaczej moc ta zginie. Trzyma go w odosobnieniu niczym ptaka w złotej klatce.

 - Której drzwi uchyla jednak czasem... - mruknął Zoobar do siebie.

 - Coś rzekł?

 - Nic! 

Rozejrzał się za następnym bukłakiem wina. Należało się postarać, żeby jego gość tę rozmowę zapomniał. 

 - Wiesz o nim coś jeszcze może? - zapytał.

 - Powiadają, że nie jest człowiekiem.

 - Bogiem?

 - Nie! To istota magiczna, baśniowa i nieśmiertelna, obdarzona jakąś mocą niezwykłą.

 - Wierzysz w to? 

 - To bzdury! Ale daj jeszcze wina, to może w nie uwierzę! - Ksantur roześmiał się. 

 - Wyjaw wreszcie, czemuż on tak cię interesuje? Czyś chory?

 - Nieee!

Zoobar zadumał się. Ostatnio coraz więcej było przy królu wróżbitów, medyków, magów i rozmaitych dziwnych istot, jak ten odmieniec. Czyżby to miało oznaczać, że król miał jakieś problemy? Nie wyglądał ostatnio najlepiej. Może coś go trapi? 

Rozmawiali jeszcze chwilę, aż zdrożonemu Zoobarowi zakręciło się w głowie. Wino wypite na pusty żołądek, zmęczenie i upał zmorzyły go nagle. Nie pamiętał, co chciał powiedzieć. Nieważne. Straszliwie zachciało mu się spać. Ziewnął rozpaczliwie. Przyjaciel mówił coś i śmiał się. Zoobar kiwnął się kilka razy i opadł na poduszki chrapiąc.

***

Poczuł jakieś obce istnienie tuż obok siebie, zanim jeszcze całkowicie się obudził i otworzył oczy. Ostrożnie podniósł głowę wstrzymując oddech. Piasek osunął mu się z włosów i płaszcza, który częściowo go okrywał. 

U wejścia do jaskini zobaczył wielkiego ptaka i pierwsze co pomyślał, to że mu się śni. Ogromny orzeł strosząc pióra przechadzał się z groteskowym dostojeństwem, jakby czegoś oczekując. Żółte, bystre oko spojrzało na trwającego bez ruchu Zoobara. Ptak nastroszył drobne pióra na głowie, niczym koronę i wydał okrzyk, od którego przeszedł dreszcz. Był majestatyczny, dumny i dziki. Nie obawiał się człowieka leżącego w jaskini. 

Zoobar rozejrzał się za swoim towarzyszem, ale go nie dostrzegł. „Gdzie się podział ten odmieniec? Żarcie samo przyleciało, a jego nie ma!” Ostrożnie, żeby nie spłoszyć niedoszłej ofiary sięgnął po łuk. W tej pozycji nie wyceluje. Musi się podnieść. Powoli dźwignął się na kolana, szeptem zaklinając ptaka, żeby nie uciekł. Orzeł, zaciekawiony łypnął żółtym okiem przechylając głowę. Zoobar, już napinał łuk, drżąc na całym ciele z podniecenia i osłabienia, które jeszcze odczuwał, gdy nagle został całkiem niespodziewanie, mocno uderzony w ucho.

 - Au!

Orzeł odleciał z pewnym ociąganiem, obrzuciwszy myśliwego na pożegnanie pełnym pogardy spojrzeniem.

 - Co żeś chciał uczynić?

Meshala stał nad nim, a oczy mu błyszczały w gniewie. Zoobar zaniemówił na moment bardziej z zaskoczenia niż z poczucia winy, że zamierzał popełnić coś niestosownego. 

 - Mogliśmy go zjeść! - powiedział, odruchowo chwytając się za ucho, niczym skarcony dzieciak.

 - Orła byś skubał, niczym kurę na pieczyste? Króla przestworzy?

 - Króla?

 - Widziałeś, jaki był piękny i potężny. Zapewne przyleciał z daleka i chciał chwilę spocząć. Nie dotykaj więcej mojego łuku!

Meshala stał nad nim, a szybki oddech zdradzał podniecenie.

 - Jednak zgłodniłem i ... - spróbował tłumaczyć skarcony myśliwy.

 - Tak. Ty musisz wszystko wepchnąć do brzucha.

Meshala wyszedł z jaskini pozostawiając swojego towarzysza, aby ten przemyślał swój uczynek. 

 - Pięknie! - sapnął Zoobar ze złością.

Żałował, że nie zdążył wypuścić strzały. Był głodny, osłabiony i zjadłby cokolwiek, nawet jeszcze jednego węża. Teraz, gdy już nieco odzyskał siły przestało mu odpowiadać, że tamten objął dowodzenie nad ich dwuosobową drużyną. Nie był przyzwyczajony słuchać nikogo poza królem. Teraz też nie pozwoli sobą pomiatać temu odmieńcowi. Dość. Miał ochotę trzepnąć Meshalę, ale się powstrzymał. Trochę się go obawiał.

Wstał i przeciągnął się. Zdecydowanie siły mu wracały. Będzie mógł znowu wsiąść na konia i wędrować. Jednak teraz, gdy minął lęk o życie, powróciły inne troski. Przypomnienie niedawnych wydarzeń spowodowało, że zwiesił głowę i zagryzł wargi. Ból i wstyd jeszcze ciągle były świeże i dojmujące. Meshala zabronił mu rozmyślać o tamtych zdarzeniach, ale to było silniejsze od niego. Być może faktycznie to go zatruwało, ale nic nie mógł poradzić. Zniechęcony podniósł z ziemi płaszcz i otrzepał go z piasku. Wcale nie było takie pewne, że wydostaną się z tej pustyni. Żałował, iż dał się namówić na ten właśnie wątpliwy szlak. Co prawda nie miał wielkiego wyboru, dano mu bowiem trzy dni na opuszczenie Anchary. 

Wyszedł na zewnątrz, żeby rozejrzeć się po okolicy i odegnać złe myśli. Wszystko wyglądało inaczej niż wczoraj. Po ataku burzy z oazy niewiele pozostało. Piasek był w ciągłym ruchu, nieustannie poruszany wiatrem. Ze strachem pomyślał, co by było, gdyby przybyli tu dzień później.

Zobaczył, że Meshala biegnie w jego stronę brnąc w piasku.

 - Ruszamy stąd! - zarządził mijając go.

 - Skąd ten pośpiech? Następna burza?

 - Gorzej! Jeźdźcy na wschodzie podążają ku nam!

Meshala zaczął zwijać w pośpiechu ich skromny dobytek. 

Zoobar stał wahając się stropiony. Nie spieszno mu było wracać na spalony słońcem szlak. Był jeszcze osłabiony. Nie miał też ochoty słuchać poleceń. 

 - Ilu ich? - zapytał.

 - Kilkunastu. Nie stój tak!

 - Ale może to niekoniecznie wrogowie, przed którymi pierzchać nam trzeba? 

Meshala podszedł blisko i zajrzał mu w oczy.

 - Kilkunastu spragnionych ludzi przybędzie tu zaraz i nie znajdą wody! Zamiast niej znajdą nas z wodą. Cóż zrobią? Rozważ to! 

Wielkie, niebieskie oczy Zoobara powiększyły się jeszcze. Zrozumiał.

 - Jedźmy stąd - powiedział.

 - Słuszna decyzja!

Meshala wskoczył na konia i obejrzał się za swoim towarzyszem. Zoobar zdołał wsiąść sam, ale dawało się zauważyć jeszcze pewną sztywność w ruchach. Konie ostro ponaglone ruszyły, niechętnie opuszczając miejsce, w którym znalazły odpoczynek i wodę. Dwóch wędrowców ponownie podjęło wędrówkę przez pustynię. Zostawiając za sobą dawne wygodne i dostatnie życie, brnęli przez piach na spotkanie nieznanego.

W Ancharze...

Zoobar postanowił pomówić z królem i ostrzec go przed zagadkowym ni to uzdrowicielem, ni to pieśniarzem. Nie widział innego wyjścia: Obawiał się spisku, lub gry podstępnej ze strony wroga. Długo się zastanawiał, jakie dobrać słowa, aby zostać dobrze zrozumianym w sprawie, której sam nie pojmował. Kto i w jakich zamiarach wyuczył chłopca w sztukach walki i muzy, by podsunąć go władcy niczym zatrutą strawę? Wystarczył jeden znak, by ten skorpion ukryty pod ładną szatą zaatakował. Nie podobało mu się to i nie zamierzał tego tak zostawić. Tym bardziej, że chodziło tu o cudzoziemca; tym nie ufał szczególnie. 

Towarzysząc królowi w krótkim rekonesansie po równinie, usiłował trzymać się możliwie blisko, aby porozmawiać o trapiącym go problemie. Niestety nie byli sami. Oprócz innych dowódców, na białym koniu z sokołem na ręku jechał Meshala. Był zawsze tuż za królem. Nie spuszczał oka z Zoobara, który pod obstrzałem tych przenikliwych spojrzeń nie mógł zebrać myśli. Zdołał jedynie podziękować za konia i wycofać się na tył kawalkady, wymieniając z Meshalą spojrzenia ostre i wyzywające.

Zły nastrój w jego obozie było widać z daleka. Nikt nieproszony nie śmiał się zbliżyć bez wyraźnego polecenia. Służba miała poobijane twarze, a i paź chodził z podbitym okiem. Zaostrzyło się po tym, gdy Ksantur dla zabawy posłał mu w prezencie chłopca ustrojonego w kwiaty, w długiej jasnej peruce z siana. Robienie sobie żartów podczas wyprawy nie było niczym szczególnym, ale ten ugodził szczególnie celnie i Zoobar zirytował się nadzwyczajnie. Rozgoryczenie jego i zły humor były tym większe, że ponownie rozbolało go kolano. Nie przyniosły ulgi okłady z rozmaitych paskudztw kładzione przez uzdrowicieli. Noga spuchła i bolała okrutnie. Nieprzespane noce były szczególnie dokuczliwe i nie pomagało zakrapianie smutków winem. Przysięgał, że za nic nie pójdzie po pomoc do Meshali nawet, gdyby miał nogę stracić. Po kilku dniach zaczął się za nim rozglądać w pobliżu królewskich namiotów. Jednak dostrzegł tylko białego konia, który był mu dobrze znany z wyprawy nad rzekę. 

Ostatecznie - zmuszony cierpieniem - przekupił ponownie eunucha, aby mu zapewnił spotkanie z uzdrowicielem. Tłumaczył się przed sobą samym, że tylko musi z nim jeszcze porozmawiać, aby upewnić się o bezpieczeństwie wodza. A czas mijał. Postoje były coraz rzadsze i coraz trudniej było porozmawiać w krótkich przerwach, które robiono na popas. Posuwali się teraz szybciej, goniąc przed sobą pokonaną armię, która umykała. 

Zupełnie nieoczekiwanie Meshala zjawił się w jego namiocie któregoś późnego wieczora. Zoobar, który właśnie odpoczywał po nadużyciu wina pomyślał, że to może następny żart, gdy ujrzał w wejściu smukłą jasnowłosą sylwetkę. Uniósł się na poduszkach starając się poprawić ostrość widzenia w półmroku i z niedowierzaniem przetarł oczy. Jednak nikt, nawet taki głupiec jak Ksantur, nie będzie dwa razy powtarzał ten sam żart.

 - Tyś tu! - chciał zerwać się na równe nogi, ale zaraz syknął z bólu.

Meshala nic nie odpowiedział, tylko podszedł bliżej. Przyglądał się Zoobarowi dłuższą chwilę.

 - Gdybym ci kark skręcił tam, nad rzeką, to by było lepsze dla nas obu - stwierdził beznamiętnie - Przekupiłeś niewolnika.

 - Przekupiłem - Zoobar wzruszył ramionami.

 - Oglądałeś mojego konia.

 - Spodobał mi się!

 - Wypytywałeś o mnie. Też ci się spodobałem?

 - Przeciwnie. Wypytywałem, bo mi się nie podobasz!

 - Będziesz miał kłopoty.

 - Chcę żebyś przepadł! - wypalił Zoobar w przypływie pijackiej szczerości.

Meshala uśmiechnął się zagadkowo i podszedł bliżej.

 - Uważaj! Życzenia czasem się spełniają - powiedział nieoczekiwanie.

Zoobar miał nieprzyjemne wrażenie, że znowu poczuł na karku gorący oddech. Z trudem wstał i jego gość zapewne to spostrzegł. Miał ogromną ochotę przywołać służbę, ale się powstrzymał. Był niesprawny i pijany. Jakie to dawało szanse w ewentualnym starciu? Po raz pierwszy w życiu poznał słabość. 

 - Mam jeszcze jedno. Moje kolano - zaryzykował.

Miał nadzieję, że nie widać jego strachu.

 - Wiele masz życzeń, jak na jeden raz.

Meshala podszedł jeszcze krok. 

 - Siadaj - powiedział.

 - Jakże mam ci zapłacić?

 - Nie masz nic takiego, czego mógłbym pragnąć. Siadaj. Bo się rozmyślę!

Uzdrowiciel powtórzył zabieg z igłą, który przyniósł ulgę poprzednim razem. Odszedł, nie mówiąc już ani słowa więcej i rozpłynął się w mroku niczym cień. Zoobar zastanawiał się potem, czy był to sen może, czy przewidzenie po nadużyciu wina. 

Następnego dnia noga nie bolała i opuchlizna znikła. Została za to srebrna igła, którą obudziwszy się znalazł na posłaniu. Długa, zakończona czymś na kształt lejka i białym mieniącym się kamieniem, zdawała się być magicznym żądłem i Zoobar nie bez obaw wziął ją do ręki. Rzecz ta wydawała się pochodzić nie z tego świata, tak krucha była i delikatna, a jednocześnie mocna i misterna. Czy bez magii można było stworzyć coś tak wyrafinowanego? Przyglądając się w zamyśleniu i podziwie nie przypuszczał nawet, jak bardzo rzecz owa okaże się dla niego zgubna. Schował ją do puzdra z kości bawoła, w którym trzymał sztuki srebra nie poświęcając jej już więcej uwagi.

Na pustyni...

 - Dokąd my właściwie zmierzamy?

 - Tam - Meshala wyciągniętą ręką wskazał na szlak przed nimi.

 - Wolałbym jednak poznać cel i sens naszej wędrówki.

 - Ja wracam do swojego kraju, a ty uciekasz.

Zoobar długo milczał, zastanawiając się nad słowami towarzysza.

 - To nie jest cel i sens.

 - Owszem jest. Może być tak, że ja wracam do swego kraju, a ty jedziesz za mną. Lepiej?

Zoobar znowu długo się nie odzywał, aż zdenerwował się wreszcie.

 - Ale dokąd zmierzamy?

 - Na północ. Widzisz przecie.

Minęła dość długa chwila, przerywana tylko parskaniem koni i stukotem kopyt. 

 - Gdzież jest twoja ojczyzna? - zapytał Zoobar.

 - Daleko. Musisz tyle gadać?

 - Dlaczego się nie przyznasz, że nie wiesz dokąd wędrujemy?

 - Dlaczego nie zamilkniesz wreszcie?

 - Więc wiesz?

Meshala zatrzymał konia i przyjrzał się z niechęcią swojemu towarzyszowi.

 - Gdy staniemy na popas to narysuję naszą trasę na piasku. To cię zadowoli mam nadzieję?

Zoobar skinął głową. Nie dał jednak za wygraną. 

 - To miejsce nazywa się jakoś?

 - To tu? „Pustynia czerwonych piasków.”

 - Nie! Powiedz, gdzie jest twój kraj! - Zoobar nie ustępował.

 - Jeszcze nie zdecydowałem czy chcę, żebyś poznał to miejsce.

 - Nie jestem dość dobry?

 - Do czegóż? Żeby najechać mój dom z orężem? Zapewne tak.

 - Za kogo ty mnie masz?

 - Za wyrzutka bez ojczyzny i mienia. Mylę się? Takich jak ty nie zaprasza się do domu.

Zobara zalała nagła krew. 

 - Zapomniałeś widać komu to zawdzięczam!

 - Mnie oczywiście - Meshala pokiwał głową - Wy, ludzie, zawsze znajdziecie kogoś, kogo można obwinić za wasze niepowodzenia; bogów, fortunę i kto się tam znajdzie w pobliżu. Nie wpadnie ci do głowy, że sam się postarałeś o to, w jakim jesteś położeniu? 

Meshala ruszył dalej, a jego towarzysz zawahał się chwilę i podążył za nim.

 - Zatem, twoim zdaniem, sam jestem sobie winien?

 - To tyś mnie szukał, nie ja ciebie.

 - Ale...

 - To tyś się uparł i nie chciałeś mnie zaniechać.

 - Jednak...

 - Ostrzegałem cię!

 - Jednak nogę....

 - Uleczyłem. Cała reszta jest wynikiem twoich wybujałych ambicji i głupich pomysłów.

 - Jakich?

 - Nie mogłeś znieść, że pokonałem cię dwukrotnie.

 - Z zaskoczenia!

 - Niechże tak będzie. Zgadzam się na wszystko, tylko miej już gębę zawartą - poprosił Meshala znękanym głosem.

 - Już więcej ci się to nie uda!

 - Cóż takiego?

 - Zwalić mnie na piach - powiedział Zoobar mając na myśli miejsce, gdzie odbywały się treningi żołnierzy.

Meshala pochylił się od niechcenia, chwycił Zoobara za stopę i wysadził go z konia tak lekko i szybko, że tamten nie zdążył zorientować się co zamierza.

 - Znowu mnie zaskoczyłeś! - warknął, zbierając się ciężko z ziemi.

 - Wojownika nie można zaskoczyć. Zawsze jest gotów. Właź na konia i jedźmy stąd wreszcie.

Meshala był rozdrażniony. Irytował go niekończący się potok słów, jakim zamęczał go jego towarzysz odkąd poczuł się lepiej. On sam wolał milczeć, niż gadać po próżnicy. Żył w swoim własnym świecie, a potrzeba stałego komunikowania się niczym kobiety była mu obca.

 - Zrób to jeszcze raz! - zażądał Zoobar wsiadając na wierzchowca.

 - Cóż takiego?

 - Zwal mnie z konia. No!

 - Złamiesz coś sobie.

 - Drugi raz ci się nie uda!

 - To już czwarty będzie, nie drugi! 

Meshala podniósł palce do ust i gwizdnął tak przeraźliwie, że koń Zoobara spłoszony stanął dęba i zrzucił go.

 - Żebyś tak sczezł!

 - Wystarczy? Na pustyni energię trzeba oszczędzać, a nie marnować na czcze popisy. 

Meshala ruszył, a jego towarzysz jeszcze chwilę klęczał na piasku, zanim wstał i ponownie z wyraźnym wysiłkiem wgramolił się na konia.

 - Nie tak miało być - powiedział, gdy dogonił Meshalę.

 - Tak jak w życiu. Zawsze chcemy, żeby było inaczej.

 - Tyś mnie miał zwalić, a nie koń.

 - Ja gwizdnąłem. Zatem sprawiłem, żeś spadł z konia. 

Zoobar zastanowił się. Czuł, iż wyszedł na głupca. Miał ochotę zrobić coś, żeby poczuć się lepiej. Cokolwiek.

 - Zupełnie tak samo, jak swoim zniknięciem spowodowałeś moje wygnanie.

 - Zniknąłem na twoje życzenie. Nie czuję się winny.

Zoobarowi jednak coś nie dawało spokoju.

 - Naprawdę nie zabrałbyś mnie do swojego kraju?

Meshala zmierzył go krytycznie wzrokiem.

 - Królowa by łeb mi urwała, gdybym zjawił się z kimś takim!

Zoobar o mało ponownie nie spadł z konia.

 - Królowa?!

 - Dziwię się, że król wcześniej cię nie wygnał, skoro byłeś takim utrapieniem. Zamknij gębę wreszcie!

Zoobar zamilkł. Zaschło mu w gardle, bo wody znowu zaczęło brakować. Jechał z tyłu pogrążony w zadumie przyglądając się swojemu towarzyszowi z uwagą i trochę z niepokojem. Minął już czas, gdy się go obawiał i minął też czas, gdy go nienawidził. Ciągle chętnie by go zdzielił, ale zabrakło już mu sił na utarczki. Kiedyś mu jeszcze przyłoży

Krajobraz zmienił się nieco. Mniej było skał, a coraz 

więcej płaskich terenów. W miarę jak wędrowali na niebie pojawiały się częściej ptaki, a czerwonawy kolor skał przestał dominować. Byli na pustyni już długo i Zoobar miał wrażenie, że cały świat składa się głównie z suchego i gorącego piachu. Piach ten, nieustannie poruszany wiatrem, pogłębiał w nim jeszcze uczucie pustki i opuszczenia. Im dalej zostawiali za sobą jego rodzinny kraj, tym częściej go wspominał. Co prawda wspomnienia ostatnich wydarzeń z Anchary nie były przyjemne, ale miał dość siły i woli, żeby je odeprzeć. Był młody, silny i wierzył, że jeszcze fortuna się do niego uśmiechnie. Skoro znalazł się w takim położeniu, że gorzej być nie może, a to oznacza, że będzie tylko lepiej.

Ostatni dzień w Ancharze...

Dzień rozpoczął się, jak każdy inny i nic nie wskazywało na to, że wydarzy się coś szczególnego. Zwijano obóz w pośpiechu i pakowano na wozy namioty, bagaże i nałożnice.

Zoobar, czując silny ból głowy po wczorajszym samotnym piciu, usiłował orzeźwić się przy dobrze znanym już korycie, gdy niespodziewanie stanęli przy nim żołnierze z przybocznej straży króla.

 - Masz panie pójść z nami! 

Zoobar wyprostował się i spojrzał uważnie na oficjalnie wyprężonego żołnierza.

 - Ja? Coś się wam pomyliło!

 - Masz natychmiast udać się z nami do króla!

 - Ja? Natychmiast? 

Żołnierz cofnął się o krok i Zoobar poczuł, że jest źle. Mógł to być znowu żart Ksantura? Jednak nie. Cóż w końcu? Jakieś nieporozumienie? Postanowił spróbować się ich pozbyć. Nie będzie szedł przez obóz prowadzony przez straż.

 - Idźcie zatem. Odświeżę się i zaraz przyjdę.

Ponownie pochylił się nad korytem i chlapnął wodą.

 - Źle mnie zrozumiałeś. Natychmiast!

Niedobrze. Nie zdoła odesłać tych gamoni w żaden sposób. Jeśli to żart!? A jeśli nie? 

Przez chwilę rozważał opór. Jeszcze gorzej. Mają go wlec przez obóz awanturującego się? Głowa boli i ciężko się myśli. 

Z ociąganiem odebrał płaszcz od służącego i poszedł ze strażnikami. Po drodze zrobił szybki przegląd swoich ostatnich przewinień. O co ten raban? O tego zabitego żołnierza na ćwiczeniach? Przedawnione. Do tego wypadek. Niechcący za mocno go przycisnął; ma się w końcu tę krzepę. O tę tancerkę, która zaszła w ciążę? Bez przesady. Zdarza się. Nie tylko jemu. Co jeszcze? Bójka na uczcie? Mało ważne i nic nikomu się nie stało; nikt nie będzie z powodu podbitego oka szedł na skargę do króla. Może doniesiono, że to on zniszczył wykładane mozaiką, pałacowe schody wjeżdżając nań konno? Nie. Więc co? Może obraził kogoś po pijanemu i nie pamięta? Zarzygał misternie tkane królewskie dywany, albo wzniósł toast za zdrowie nie tego co trzeba? Też raczej nie.

Poczuł na sobie zaskoczone spojrzenia i już wiedział, że stało coś się złego. Koło królewskich namiotów powiało strachem. Im bliżej tym mocniej. Tutaj nie było widać pośpiechu. Nikt nie zwijał namiotów. Cała świta stała nieruchomo i przyglądała się z zaskoczeniem i zgrozą Zoobarowi przybyłemu w towarzystwie żołnierzy. 

Wszedł do obszernego namiotu, którego wnętrze było prawie puste. Widać, że zaczęto przygotowania do opuszczenia obozu, coś je jednak przerwało. Pierwszą osobą, którą zauważył, był niewolnik klęczący na klepisku. Po pochylonych plecach spływała krew. Rozpoznał go natychmiast; to jego przekupił dwukrotnie, żeby dostać się do Meshali. Źle. Silił się na obojętny wyraz twarzy. Zasada jest taka, żeby się do niczego nie przyznawać.

Król Kyriakur stał tyłem nie patrząc na przybyłego. To nie był dobry znak. Zoobar schylił głowę w pokłonie.

 - Wzywałeś mnie panie - powiedział po chwili, żeby przerwać ciszę.

 - Widywałeś się z Meshalą? - padło pytanie, zadane tonem lodowatym i oschłym.

Taki ton Zoobar ostatnio słyszał, gdy król zwracał się do dowódcy posądzonego o zdradę. Zaraz potem został skazany na śmierć. Co się mogło stać? Czyżby dotykając jego chorego kolana, uzdrowiciel faktycznie stracił moc? Bzdura. Do niczego się nie przyzna.

 - Nie - odpowiedział.

Władca odwrócił się i spojrzał na niego z namysłem. Wyraźnie było po nim widać zmęczenie, jak po kimś, kto nie spał wiele ostatniej nocy. Ubrany już do drogi, bez zbroi i ozdób, tylko w lekkim ekwipunku z krótkim mieczem przy boku, wyglądał jak jeden z dowodzących. Mężczyzna trzydziestoletni o czarnych, krótkich włosach i bladej cerze, mrużył oczy lustrując Zoobara uważnie.

 - Nie?

 - To znaczy. Raz go może widziałem i e.... Ja nawet nie 

wiem, któż on jest?

 - Wchodziłeś do mego seraju.

 - Na chwilę tylko, bo...

 - Spotkałeś się z nim tej nocy!

 - Tej nocy tęgo popiłem i...

 - Gdzież on jest?!

Zoobar poczuł, że pot mu spływa lodowatą stróżką po plecach.

 - Nie wiem, panie! 

 - Był u ciebie. Potem już nie powrócił. Widziałeś go jako ostatni. Gdzież on jest i cóż z nim uczyniłeś? Chcę to wiedzieć! 

 - Nie mam nic wspólnego z jego zniknięciem - zapewnił Zoobar szybko.

 - Zobaczymy!

Kyriakur odwrócił się tyłem i Zoobar wiedział, że już przestał dla niego istnieć. Mógł z taką samą łatwością rozdawać majątek i przywileje, jak śmierć. Wszystko zależało od jego kaprysu. Dlaczego władca tak hołubił tego odmieńca? Co ten takiego zadał, czy zrobił, że stał się najważniejszy? I ile na to potrzebował? Pół roku?

Do namiotu wszedł żołnierz i podał coś królowi. Zoobar z przerażeniem dostrzegł nieszczęsną szpilę, którą Meshala zapomniał zabrać, lub którą zgubił rozmyślnie.

 - Wiesz, gdzie to znaleziono?

 - Tak - Zoobar wiedział, że gra skończona - Ale tylko leczył moje kolano. 

 - I dlatego zaginął w tajemniczy sposób?

 - Sam odszedł. Odnajdę go!

 - Śmiesz twierdzić, że mój faworyt opuścił mnie bez słowa pośrodku stepu, na którym nie przeżyłby z pewnością nawet jednego dnia? Masz mnie za głupca?

Zoobar pobladł, nie usiłował już nawet się ratować. Czuł, że to beznadziejne. Kto mu uwierzy, że podejrzewał, iż to szpieg lub zabójca nasłany przez wroga? Nie ma żadnych dowodów. 

Pochylił obolałą głowę i sięgnął ręką do pulsującej skroni. 

 - Spiłem się tej nocy ponad miarę i nie zrobiłbym nic nikomu, nawet gdybym chciał.

 - Tak? - król skinął głową i spojrzawszy surowo podszedł bliżej - Kara tym razem cię nie ominie i zapewniam, że jest to najgorszy ze sposobów leczenia bólu głowy, jaki poznasz!

***

Stanęli na popas zanim zaczęło się ściemniać. Zoobara od razu spotkała przykra niespodzianka; jego towarzysz polecił mu rozniecić ognisko.

 - Nie jesteś już chory. Nie będę ci usługiwał. Teraz twoja kolej.

 - Ja mam rozpalać ogień?

 - Nie potrafisz?

 - Potrafię - zapewnił urażonym tonem, jednak dawno tego nie robił.

Miał ochotę odmówić. Zawsze robiła to służba. Nie wyobrażał sobie, że może coś tak prozaicznego robić osobiście. Meshala zdjął siodło ze swojego wierzchowca, ale na konia towarzysza nawet nie spojrzał. Zoobar westchnął i sięgnął, by odpiąć popręg.

 - Warto się trudzić? - zapytał. 

 - Warto! Zagrzeję resztę wody z ziołami i suszonymi owocami. To nas wzmocni.

Myśl, że jednak czymś oszuka żołądek spowodowała, że po chwili wahania rozejrzał się wokoło. Pozbierał w najbliższej okolicy nieco suchych traw i coś, co wyglądało na wielbłądzie łajno sprzed wieku.

 - Za mało! - skrytykował Meshala.

 - Tu nic nie ma!

 - Chcesz jeść?

Zoobar bardzo chciał coś wrzucić do brzucha. Nadal był też słaby. Niedawne przejścia dawały się jeszcze we znaki, a po upadkach z konia gnaty bolały go okrutnie. Na sztywnych nieco nogach ruszył dalej na poszukiwanie czegoś, co dałoby się spalić. Miał nadzieję, że jego towarzysz coś upoluje. Niestety nie wyglądało na to, żeby wybierał się na łowy. Zoobar znalazł jeszcze parę zeschłych śmieci w tym jakiś korzeń o dziwacznym kształcie. Gdy wrócił do obozowiska, pokazał to Meshali.

 - To roślina uśpiona. Gdy ją do wody wrzucić, odżyje.

 - Ale będzie się palić?

 - Będzie. Od ciebie zależy, czy sen jej zmienisz w śmierć ostateczną, niwecząc ogniem nadzieję na zmartwychwstanie.

Zoobar zastygł w bezruchu z korzeniem w ręku. Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym, co znajdował pod stopami. Coś mu przeszkadzało, żeby przeznaczyć ją na rozpałkę. Może to tylko ciekawość, a może jeszcze coś?

 - Jesteś pewien, że to coś suche może być jeszcze żywe?

Meshala wziął do ręki korzeń i podumał nad nim chwilę.

 - Tak - powiedział z przekonaniem.

 - Jakże będzie wyglądać? Zakwitnie?

 - Nie będzie to kwiat godzien ogrodów twego króla, ale na pustyni każde życie jest cudem. Zwłaszcza, jeśli deszcz zjawia się raz na wiele wiosen.

Zoobar podrzucił korzeń niby żongler piłkę. 

 - Zabiorę go i wrzucę do wody, gdy do jakieś dotrzemy. Chcę się przekonać, czy życie w niej drzemie, czy to truchło spalone słońcem.

 - To zupełnie to samo, co ja z tobą zamierzam - mruknął Meshala.

 - Coś rzekł?

 - Będzie coś z tego ognia? Dobrze ci wychodziło karcenie służby, sam jednak zupełnie nic nie potrafisz.

 - Skądże możesz to wiedzieć? Śledziłeś mnie?

 - Umiem patrzeć. Gdy przyszedłem cię leczyć, zauważyłem sińce na twarzy służącego. 

Zoobar